Kuracja - Głębski Jacek - ebook + audiobook + książka

Kuracja ebook i audiobook

Głębski Jacek

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść oparta na autentycznej historii o lekarzu psychiatrze, który chcąc poznać psychikę swych podopiecznych, postanawia przekonać się, jak wygląda szpitalne życie z perspektywy pacjenta. Decydując się na karkołomny eksperyment poznawczy, próbuje wkroczyć na niezbadany grunt i wpada w pułapkę.

Wraz z bohaterem niepostrzeżenie przekraczamy granicę między fascynacją i obsesją, normalnością i szaleństwem. Powieść skłania do pytań o możliwość rozróżnienia tych stanów, uświadamia, jak kruche może się okazać poczucie naszej tożsamości i bezpieczeństwa, kreuje sugestywną aurę osaczenia i bezsilności zarówno wobec mechanizmów nieubłaganie funkcjonującej instytucji, jak i – przede wszystkim – własnej psychiki...

Laureatka pierwszej edycji konkursu na powieść wydawnictwa Znak. Jury przewodniczyła Pani Olga Tokarczuk.

 

Rano kupiłem książkę, w dzień ją przeczytałem, a wieczorem już pisałem adaptację. Kuracja Jacka Głębskiego, to dla mnie magiczna opowieść, a także moja pierwsza - filmowa - przygoda z zakłóceniem linearności czasu. 

Wojtek Smarzowski

 

Gdy pracowałam jako ordynator oddziału psychiatrycznego w szpitalu im. Babińskiego w Łodzi - zawsze miałam w szufladzie biurka kilka egzemplarzy „Kuracji”, ponieważ warunkiem zaliczenia u mnie stażu było przeczytanie tej książki. O chorobach, ich objawach i leczeniu stażyści mogli dowiedzieć się z wielu podręczników, ale tego jak wielowymiarowy i niejednoznaczny jest świat oddziału psychiatrycznego - tylko po tej lekturze.

Joanna Czajkowska-Ślasko, lekarz psychiatra

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 201

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 57 min

Lektor: Autor: Jacek Glebski
Oceny
4,0 (189 ocen)
82
52
32
14
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sasanka45

Całkiem niezła

Dziwna,bardzo dziwna ksiazka
00
apodiss

Z braku laku…

Zapowiadala się calkiem ciekawie ale z biegiem kartek, ze sie tak wyraze bylo coraz slabiej i niedorzecznie. Az ciezko uwierzyc w naiwnosc czy nawet glupote bohatera. Ale przeczytac mozna ;)
00
Joannab2

Całkiem niezła

3,5 Ciekawa historia .
00
danusia2392
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

A tego co wiem LSD może spowodować schizofrenię. Morał z tego wynika ze najlepiej nie należy używać żadnych nielegalnych psychodelików. Pracowałam jako pielęgniarka w Polsce i teraz pracuje w Stanach jako pielęgniarka. Myśle ze taka sytuacja gdzie lekarz decyduje się zapisać anonimowo na odział psychiatryczny bez żadnej dodatkowej dokumentacji mogła wydarzyć się podczas PRL. W normalnym świecie takie rzeczy nie zdarzają się .
00
Realprinceds

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!
00

Popularność




Projekt okładki: XAUDIO

Copyright © Jacek Głębski

Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o.o.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN 978-83-66807-04-4

Wydanie III

Warszawa 2020

Wydawca:

XAUDIO Sp. z o.o.

e-mail: [email protected]

www.xaudio.pl

 

 

 

 

 

– Pan mówi poważnie?

– Jak najbardziej, szefie – mówię.

– Wie pan, gdybym pana nie znał, pomyślałbym, że pan autentycznie oszalał. Zupełnie jak na filmach: wariaci wcale nie są wcale tacy szaleni, a największy wariat to lekarz psychiatra, tyle że na wolności. Oglądał pan „Lot nad kukułczym gniazdem”, z tym, no, jak mu tam, z Nicolsonem?

– Nie – mówię całkiem zbity z tropu.

– Ano właśnie – mówi – ano właśnie... Zaraz, o czym to ja...

Mimo woli chce mi się śmiać. Uwielbia udawać, że coś z nim nie w porządku i chyba sam doskonale się tym bawi, chociaż nikt tak naprawdę nie wie, czy jest to tylko specyficzny dowcip psychiatry i czy na pewno stary panuje nad tym dowcipem do końca. Wszyscy na oddziale zdążyli się już przyzwyczaić do jego dziwactw i tylko studenci na wykładach i seminariach mają z początku ubaw albo mieszane uczucia, szczególnie gdy stary wyjedzie ze swoim ulubionym powiedzonkiem: jak myśleć, jak myśleć nie można, złapie się przy tym teatralnym gestem za głowę i zamknie oczy, udając, że właśnie zbiera rozproszone myśli.

Patrzy na mnie badawczo, marszcząc co chwila lewą brew. Wyćwiczył ten grymas do perfekcji. Próbowałem kiedyś naśladować ów grymas przed lustrem, ale okazało się, że nie potrafię aż tak rozsynchronizować brwi. To chyba kwestia długiego ćwiczenia, albo jakaś specyficzna, atawistyczna umiejętność, jak na przykład ruszanie uszami.

– Panie profesorze – mówię żeby przerwać milczenie, które staje się wręcz nieznośne – to oczywiście zależy od pana, chodzi o kilka kwestii, o urlop, o skierowanie, o tajemnicę i wiedzę, jak to jest naprawdę. Proszę pana o pomoc, ponieważ jest pan nie tylko moim szefem, ale chyba jedynym człowiekiem, który może mnie zrozumieć i pomóc.

– Skąd pan wie, że panu pomogę?

– Pisał pan przecież w swoich książkach: „doświadczenie własne, doświadczenie własne”... Pan już wie, a ja...

– Młody człowieku – mówi stary i pochylając się dodaje konfidencjonalnym szeptem – jeżeli pan sobie wyobraża, że ja wszystko wiem, to ja panu odpowiem jak ten, dajmy na to, Sokrates: wiem, że nic nie wiem.

– A LSD – mówię. – A wizje? A insulina?

– Nie musi pan powtarzać cudzych błędów. Myśli pan, że to cokolwiek wyjaśniło? Lubię ludzi bystrych i ciekawych, tylko że co innego jednorazowy eksperyment, a co innego trzy miesiące leżenia w szpitalu. Co chce pan przez to właściwie osiągnąć?

– Chcę wiedzieć o nich to, czego nigdy się nie dowiem ani z książek, ani chodząc po salach w białym fartuchu przez kilka godzin dziennie. Żeby ich lepiej zrozumieć i mieć możliwość ciągłej obserwacji, muszę się stać jednym z nich.

– Na miłość boską, co pan chce zrozumieć?! Trzydzieści lat ich leczę i jeszcze nie rozumiem, zresztą nawet nie próbuję, bo jakbym nagle zaczął ich rozumieć, to by znaczyło, że sam dostałem schizofrenii. Tych drzwi otworzyć nie można. I dobrze, bo gdy rozum śpi, budzą się potwory. Pan wie, kto to powiedział?

– Nie – mówię.

– Czytać – mówi stary – czytać! Nie tylko Bilikiewicza, mnie i Kępińskiego!

– Panie profesorze – mówię, bo zmienił temat i rozmowa utknęła w punkcie wyjścia – to jest jedyna szansa. Skończyłem staż, czegoś już, dzięki panu, zdołałem się nauczyć, a teraz chcę, jeśli nie zrozumieć, to przynajmniej bliżej ich poznać. Specjalizacja za pasem, a takie doświadczenie to prawdziwy skarb. Chodzi tylko o trzy miesiące urlopu, miesiąc zaległego, miesiąc z tego roku i miesiąc bezpłatnego. Przecież pan wie, że nie chodzi mi o to, by sobie odpocząć, ale by czegoś się nauczyć.

– No dobrze – mówi i pociera ręką czoło tym swoim gestem „jak myśleć, jak myśleć nie można” – powiedzmy, że dostanie pan ten urlop, a bezpłatny załatwi pan sobie w ZOZ-ie. I co dalej?

– Gdyby tak – mówię – zechciał mi pan jeszcze ułatwić sprawę z profesorem Zimińskim, a przy okazji może jakieś oficjalne skierowanie na jego oddział, żeby nikt niczego nie podejrzewał... Chodzi o to, żeby lekarze na jego oddziale myśleli, że jestem autentycznym pacjentem. Chcę być traktowany na równi z chorymi. Będę trochę symulował, to konieczne, ale chodzi o to, żebym po tych trzech miesiącach mógł stamtąd wyjść. Wystarczy, jak pan profesor i profesor Zimiński będziecie wiedzieli o tym eksperymencie, i nikt więcej. Profesor Zimiński wypisze mnie, jak przyjdzie czas, bez szumu i bez rozpoznania, niby że wszystko ze mną w porządku, żeby nie zas... ehm!... tego... żeby nie zapaskudzili mi papierów.

– Logiczne jak na kandydata na schizofrenika – mówi Walas i wpatruje się we mnie w skupieniu. – Przemyślał pan to, widzę, bardzo dokładnie. Oczywiście zdążył się pan zapewne dowiedzieć, że profesor Zimiński to mój przyjaciel i że on też swego czasu prowadził różne karkołomne eksperymenty...

Milknie i nie spuszcza ze mnie wzroku.

– Pomoże mi pan, profesorze? – mówię zaniepokojony jego przedłużającym się milczeniem.

– I co ja mam z panem zrobić? – mówi wzdychając. – No cóż, każdy z nas chciałby wiedzieć, jak to jest, choć w końcu i tak się nie dowiaduje. Kępiński też opisywał swoje wizje po LSD, dał sobie nawet zrobić elektrowstrząsy... Wie pan, panie Andrzeju, to LSD to naprawdę świństwo. Trzeba być szalenie ostrożnym. Z tym nie ma żartów. Pod ścisłym nadzorem, w razie czego detoksykacja... Całkiem bezsensowne doświadczenie. Tym bardziej, że co innego chwilowe halucynacje, a co innego półroczny rzut ciężkiej schizofrenii. Zresztą co my tak naprawdę wiemy o schizofrenii? Ani nie znamy przyczyn, ani mechanizmów, a leczenie to jedna wielka loteria. Wie pan, jak działają elektrowstrząsy?

– Słucham? – mówię i patrzę na niego zdezorientowany. Fakt, myślami byłem gdzie indziej.

– Maleńkie rozkojarzenie, panie kolego? – mówi i uśmiecha się złośliwie. – Pytałem, czy wie pan, jak działają elektrowstrząsy?

– Prąd przepływa przez mózg – recytuję jak wyuczoną lekcję – oddziałuje na międzymózgowie, powoduje mobilizację wegetatywną...

– No dobrze – wpada mi w słowo – ale jakie to oddziaływanie? Co tam się dzieje konkretnie?

Patrzę na niego niepewnie. O co mu właściwie chodzi?

– Nie wie pan? – uśmiecha się na poły kpiąco, na poły ze smutkiem. – Bo ja też nie wiem. Być może kiedyś chciałem to wiedzieć, ale tak odważny jak Kępiński nie byłem. My właściwie niewiele wiemy. I może dobrze, że są tacy, którzy chcą ryzykować. Odważny pan jest, to fakt – westchnął i wbił we mnie ciężkie spojrzenie. – Uważam, panie Andrzeju, że ten pobyt w szpitalu na niewiele się panu zda, ale jeżeli miałaby to być jakaś szansa, to spróbuję...

– ... dziękuję bardzo...

– ... spróbuję porozmawiać z Zimińskim, choć obawiam się, że po takiej rozmowie mógłby wziąć na obserwację i pana, i mnie.

– Jeszcze raz serdecznie dziękuję – mówię. Walas najwyraźniej zgodził się, a o to właśnie mi chodziło. Wszelkie możliwe przeszkody rozwiały się jak dym na wietrze.

– Niech pan nie dziękuje – mówi Walas. – Pierwszy raz spotykam kogoś, kto dziękuje za umieszczenie w szpitalu psychiatrycznym. Zresztą nie wiem, co na to powie profesor Zimiński. A co na to pańska żona?

– Żonę – mówię – udało mi się jakoś przekonać. – Walasa nic przecież nie powinny obchodzić moje stosunki z Marią. Nikt nawet się nie domyśla, że jestem z nią od roku w separacji. Nikomu o tym nie mówiłem, bo i po co? „Ustabilizowana sytuacja rodzinna” - pisałem w podaniu o pracę. Wszyscy to zaakceptowali. Walas też ma z pewnością dosyć tej swojej sześćdziesięcioletniej żony-purchawy, która – jeśli Walas zapomni – przynosi mu kanapki do pracy, co nie przeszkadza mu zamykać się na długie godziny w zaciszu gabinetu z młodziutką Jolą-sekretarką. Jak na mój gust Jola jest głupiutka, ma obwisłe piersi i krzywe nogi, ale widocznie staremu to nie przeszkadza.

– Przekonał pan żonę? – na twarzy Walasa pojawia się zdziwienie zabarwione nutą szacunku.

– Powiedziałem, że trafia mi się okazja wyjazdu na trzymiesięczne stypendium zagraniczne. Już mówiłem: chcę wszystko zachować w ścisłej tajemnicy. Zresztą taki odpoczynek zrobi dobrze i mnie, i mojej żonie.

– Dokładnie tak – rozmarzył się Walas, ale szybko się zmitygował i obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. – Pan naprawdę oszalał – na jego ustach wykwitł grymas dezaprobaty, który rychło przerodził się w wylewny uśmiech. – Ale wie pan co? Lubię szaleńców. Skoro pan naprawdę wie, czego chce...

Stary unosi się zza biurka i wyciąga do mnie rękę. Trochę zdziwiony ściskam jego dużą, sękatą dłoń. Nie ma zwyczaju podawania ręki swoim podwładnym, a młodym lekarzom w szczególności. Historycznie uwarunkowany gest: pokazuję ci otwartą dłoń, w której nie mam broni. On zawsze ma jakąś broń. Lubi trzymać ludzi na dystans, choć akurat ja dotąd nie miałem powodów do narzekań na jego oschłość i pozorną nieprzystępność. Wpadłem mu w oko jeszcze na studiach, na wykładach. Dałem mu do zrozumienia, że ciągnie mnie do psychiatrii. Przychodziłem do jego gabinetu po wykładach i gdy nie był akurat zajęty, chętnie odpowiadał na moje pytania i wyjaśniał różne wątpliwości. Oczywiście było w tym trochę mojego wyrachowania. Bardzo trudno było zdać u niego egzamin z psychiatrii. Tak się jednak stało, że początkowe wyrachowanie i udawanie pilnego studenta przerodziły się w autentyczną fascynację. Stary zresztą, jak się przekonałem, uwielbiał uczyć. Miał w sobie żyłkę belfra-pasjonata, choć często okazywało się na egzaminach, że z tych jego naprawdę ciekawych wykładów nikt niczego nie pamięta, mało bowiem kto chciał po studiach skończyć jako lekarz w wariatkowie, a „przez Walasa trzeba przejść jak przez odrę” - głosiło studenckie powiedzonko, które ktoś kiedyś wymyślił, a kolejne pokolenia studentów szóstego roku przekazywały sobie wraz z notatkami i różnymi sposobami, jak zachować się na egzaminie u starego, żeby nie wywalił za drzwi od razu. Mnie w każdym razie zaraził autentycznym zainteresowaniem psychiatrią. Ale na egzaminie – żebym nie myślał, że go przechytrzyłem, złapał mnie na jakimś śmiesznym drobiazgu, na który u kogoś innego nawet pewnie by nie zwrócił uwagi. Dał mi wtedy poprawkę, i powiedział, że jeżeli naprawdę chcę być psychiatrą i myślę o tym poważnie, to muszę umieć o wiele więcej niż ci, którzy nauczą się tylko do egzaminu, żeby jakoś – powiedział to dosłownie – przejść przez Walasa jak przez odrę i potem wszystko zapomnieć. W drugim terminie postawił mi piątkę, co wzbudziło nie lada sensację, bo już trzy z plusem u niego to był nie lada wyczyn, ale oddając mi indeks nie omieszkał zauważyć z przekąsem, że na razie o psychiatrii nie mam zielonego pojęcia, ale jak popracuję kiedyś u niego na oddziale, to będą ze mnie ludzie. No i po studiach przyjął mnie bez zbędnego gadania na staż jako swojego asystenta. Inni, i to nawet z tytułami doktorskimi, zaczęli nawet trochę spiskować, że mam u starego jakieś specjalne przywileje, ale w końcu wszystko jakoś się unormowało, gdy zrozumieli, że bardziej niż oddziałowa polityka i koterie bawi mnie sama praca na oddziale.

A swoją drogą, myślę potrząsając dłonią starego, poszło gładko. Zimiński chyba mu nie odmówi...

* * *

– Jakiś pan Majer do pana, szefie – mówi sekretarka uchylając drzwi do gabinetu. Z wnętrza dobiega seria stłamszonych, mało zachęcających pomruków i sekretarka, trzeba przyznać, że całkiem ładna, mówi, że pan ordynator prosi.

Popatrzyłem sobie po drodze na szpital. Nowy, olbrzymi, zadbany, nie jak na przykład nasza stara rudera; w holu marmury, palmy, wszystko lśni i świeci, sekretariat zupełnie jak w ekskluzywnym banku, eleganckie mebelki, boazeria na ścianach, komputery, drukarki, ksero, pokaźna biblioteczka, aż dziw bierze, bo nie dość, że cała służba zdrowia biedę klepie, ledwie zipie i strajkuje, tutaj bogactwo aż kłuje w oczy, choć to nie żaden szpital-pomnik tylko – co tu kryć – dom wariatów. Obejrzałem sobie wszystko po drodze i myślałem, że nic mnie już nie zadziwi, ale takiego gabinetu jak ten po prostu się nie spodziewałem. Patrzę: wielki pokój przypominający salę konferencyjną, rzędy miękkich, skórzanych foteli, kilka okrągłych stoliczków, biblioteka aż dech zapiera i aż wierzyć się nie chce, by jeden człowiek mógł to wszystko przeczytać od deski do deski, końcówka komputera, najnowsze pentium, a jakże, palmy, gobeliny, obrazy... Zatkało mnie z wrażenia.

– Proszę bliżej!

Zza olbrzymiego, mahoniowego biurka kiwa na mnie mały, łysy człowieczek. Słowo daję, nie tak wyobrażałem sobie Zimińskiego. Tego Zimińskiego. I ten niesamowity kontrast: jedyny mały akcent w tym wielkim wnętrzu pełnym wielkich sprzętów.

– Słucham, o co chodzi?

Ledwie raczy zwracać na mnie uwagę.

– Jestem Andrzej Majer. Miałem się dziś do pana zgłosić – mówię i milknę w nadziei, że to wszystko wyjaśnia.

– Tak? Proszę mówić. Ja słucham.

Jestem cokolwiek speszony: ma taki zimny, świdrujący wzrok charakterystyczny dla wszystkich chyba starych psychiatrów. Czyżby zapomniał, o co chodzi?

– Ja... W mojej sprawie rozmawiał tutaj, właściwie, pan profesor, znaczy profesor Walas, ja jestem Andrzej Majer, ja jestem...

– Pan się denerwuje? – mówi i patrzy na mnie badawczo. – Niech się pan nie denerwuje. Proszę mówić, ja słucham.

– Ja jestem... – czuję, jak pod ciężarem jego spojrzenia uciekają myśli i tracę resztki opanowania – jestem lekarzem psychiatrą, pracuję w klinice profesora Walasa... ja... chodzi o to, że ja mam tu skierowanie... ja tu mam...

Szukam tego cholernego skierowania w portfelu, ale nie mogę go znaleźć.

– Ja mam tu gdzieś...

Zaczynam przetrząsać kieszenie marynarki i wypada mi na podłogę długopis. Widzę, jak turla się pod jego biurko i tyle go widać. Cholera, myślę, niezły długopis, w wbudowanym zegarkiem... schylić się i spróbować go poszukać? co za idiotyzm, skierowania nigdzie nie ma, pal diabli ten długopis, gdybym go teraz zaczął szukać na czworakach, to by mnie chyba tu przyjęli bez żadnego skierowania. Przestaję zerkać pod biurko i nerwowo obmacywać kieszenie. Przenoszę wzrok na Zimińskiego i widzę to jego nieruchome, skupione spojrzenie lekarza usiłującego postawić diagnozę, widzę zmarszczone lekko brwi i czuję, że cokolwiek teraz zrobię czy powiem, będzie mogło być wykorzystane przeciwko mnie. Czuję się śmieszny, a zarazem żałosny i osaczony jego wzrokiem, który z lekarską bezwzględnością analizuje wszystkie moje dotychczasowe potknięcia, wszystkie stany nastroju i umysłu. I nagle twarz Zimińskiego się rozjaśnia, a ściągnięte mocno brwi – rozprostowują.

– Ach – mówi – już sobie przypominam. To pan chciałby się tu rozejrzeć jako pacjent, prawda?

Kiwam głową, a wówczas Zimiński wstaje zza biurka i wyciąga rękę na powitanie.

– Andrzej Majer – przedstawiam się po raz nie wiadomo który i ściskam jego dłoń. – Właśnie, chodzi o umożliwienie pobytu na pańskim oddziale. Chciałbym zebrać trochę materiału do badań... Wie pan, doktorat...

– Tak – mówi – tak, już sobie przypominam. Pan by tu chciał poleżeć... To się może zdarzyć każdemu... Cóż, nikt nie zna dnia ani godziny... – nagle Zimiński macha dłonią i mitygując się dodaje: – No właśnie. Marek, to znaczy profesor Walas coś mi mówił, ale... Chyba nie do końca zrozumiałem, w czym rzecz. Dlaczego pan tych badań nie może przeprowadzić u siebie na oddziale? Bo pan chyba jest lekarzem, tak? – wlepia we mnie przenikliwe, cokolwiek nieufne spojrzenie.

– Jestem lekarzem – zapewniam i wydaje mi się, że Zimiński odetchnął z ulgą – ale w tym właśnie jest cały problem. Nie chcę prowadzić swoich obserwacji jako lekarz. Chcę być traktowany jako pacjent, żeby poznać szpital z punktu widzenia chorych. To oczywiste, że nie mógłbym udawać chorego przed kolegami z oddziału.

– Zaraz, chwileczkę – mówi i pociera sobie dłonią czoło prawie tak samo jak Walas w geście „jak myśleć, jak myśleć nie można”, zupełnie jak gdyby był to jakiś międzynarodowy gest wszystkich psychiatrów. – Przecież pan jako lekarz i człowiek zdrowy, wszak nie mylę się, pan jest zdrowy? – tu zawiesza głos, aż uznaję za konieczne przytaknąć mu ruchem głowy i dopiero wówczas podejmuje przerwaną wypowiedź – Więc jako człowiek zdrowy nie będzie pan przecież leczony, to przecież jasne, prawda?

– Widzę, że profesor Walas przedstawił moją sprawę niezbyt dokładnie – mówię. – Chodzi mi o to, żeby zachować w tajemnicy także przed personelem medycznym fakt, że jestem psychiatrą i że jestem zdrowy. Chciałbym, żeby wiedziało o tym tylko nas trzech: ja, profesor Walas i pan, panie profesorze. Zależy mi na całkowitej adaptacji w środowisku chorych i na tym, by także personel traktował mnie jako pacjenta. Tylko wtedy obraz sytuacji chorego i jego odczucia będą w miarę rzeczywiste. Krótko mówiąc zależy mi, bym był traktowany jak prawdziwy pacjent, bez żadnego wyróżniania. Jako psychiatra potrafię symulować chorobę, a leki, cóż, po prostu nie będę ich zażywał.

– A tak – mówi Zimiński – rzeczywiście. Tak, tak, pamiętam. Rozmawiałem o tym z Markiem. To było chyba w zeszłym miesiącu, prawda? – spogląda na mnie zupełnie tak, jakby oczekiwał mojego potwierdzenia. Co prawda rozmawiałem na ten temat z Walasem nie dalej jak w zeszłym tygodniu, ale to drobiazg bez znaczenia, toteż ochoczo skinąłem głową przyznając mu rację. – No właśnie. To jakieś badania naukowe, tak? No tak. W takim razie ma pan moją zgodę. Zresztą obiecałem Markowi, że się panem zajmę. Zaraz... ale jak to... nie rozumiem... To znaczy, żeby pana nie leczyć?

Patrzę na niego bezradnie. Mam wrażenie, że przedziela nas jakiś mur. Porozumienie wydaje się całkiem niemożliwe. No i to zdenerwowanie... Mimo woli mój wzrok przenosi się pod biurko. Długopis z zegarkiem... Zresztą pal go diabli. Usiłuję się skoncentrować w poszukiwaniu najprostszych słów wyjaśnienia sensu mojej prośby.

– Widzi pan, profesorze – mówię – jestem zdrowy, jestem lekarzem, ale chcę udawać pacjenta, by poznać świat doznań i środowisko chorych. Nikt nie może wiedzieć, że symuluję i badam świat schizofreników.

– Ach – rozpromienia się nagle Zimiński – teraz rozumiem. Więc zależy panu na tajemnicy?

– Tak – mówię – i chodzi też o to, żeby po trzech miesiącach obserwacji załatwić wypis.

Zimiński uśmiecha się po raz pierwszy.

– Boi się pan, że zostanie pan tu dłużej albo że coś się nam uda odkryć nawet u kolegi po fachu? Bez obaw, pan może być pewien, że wyjdzie za te trzy miesiące.

– Nie wątpię – mówię – ale chciałbym też prosić, żeby to był wypis bez żadnego konkretnego rozpoznania. Będę oczywiście trochę symulował, żeby uzasadnić jakoś swój pobyt w szpitalu, ale proszę pamiętać, że po wyjściu stąd wracam do pracy na oddziale profesora Walasa.

– Proszę się o nic nie martwić – mówi Zimiński – wszystko będzie w porządku, zajmę się tym osobiście. Tylko niech pan nie przesadza z tym symulowaniem. Szczerze mówiąc pański pomysł wydaje mi się trochę dziwny, mówiłem to zresztą Markowi dwa miesiące temu, no ale w szczegóły nie wnikam. Robię to trochę dla pana, trochę dla mojego kolegi, który ujął się za panem i bardzo pana chwalił, no i wierzę, że te badania coś jednak panu dadzą. Oczywiście będziemy w kontakcie. Zaopiekuję się panem. Może napije się pan kawy?

– Chętnie bym się napił – mówię – ale wie pan, profesorze, sekretarka pewnie pomyślałaby, że to dziwne: najpierw piję z panem kawę, a potem idę na oddział jako pacjent. Chciałbym, żeby nikt niczego się nie domyślał.

– Racja – mówi. – No cóż, więc teraz załatwimy jeszcze parę formalności. Widzę, że pan się uspokoił. Na początku był pan zdenerwowany. Był pan zdenerwowany, prawda?

Kiwam głową, a on, jak gdyby nigdy nic schyla się i wyciąga spod biurka mój długopis. Uśmiecham się przepraszająco, chowam długopis do kieszeni, wyciągam portfel i na samym wierzchu dostrzegam złożoną we czworo karteczkę ze skierowaniem...

* * *

– Jak się pan nazywa?

Młody lekarz mówi wolno, łagodnie, niemal pieszczotliwie. Jak do dziecka. To mi pochlebia. Widać boi się mnie, bo nie wie, na co stać pacjenta, z którym po raz pierwszy ma do czynienia. Mogę przecież udawać kogo zechcę, byle konsekwentnie trzymać się objawów, a jednocześnie mogę bawić się jego reakcjami, reakcjami niewiele starszego kolegi po fachu.

– Andrzej Majer – mówię.

– Kiedy pan się urodził?

– Dawno – mówię i aż się w duchu śmieję z tego dowcipu. Ale tu każdy najgłupszy nawet dowcip tchnie śmiertelną powagą i uchodzi na sucho.

– Jak dawno?

– Dawno, ale nie aż tak znowu.

– Ma pan, żonę, dzieci?

– Nie.

– Jakie ma pan wykształcenie?

– Wyż... znaczy się średnie. Elektryczne. Elektrykiem jestem.

– Tak? To interesujące. A pamięta pan prawo Ohma?

Usiłuję sobie przypomnieć, natężenie do napięcia, nie, chyba opór do napięcia... Cholera, przecież kiedyś to wszystko było takie oczywiste...

– Pan się denerwuje? Dlaczego pan się denerwuje?

Wyprowadził mnie z równowagi tym idiotycznym pytaniem, ale jak to zauważył? Czyżby coś podejrzewał? Może to, że udaję?

– Wcale się nie denerwuję – mówię i staram się uśmiechnąć, ale uśmiech nie wyszedł zbyt przekonująco i to też natychmiast zauważył: poznałem po jego minie, choć stara się zachować kamienną twarz pokerzysty.

– Jaki dziś dzień?

– Wtorek – mówię, bo faktycznie jest wtorek.

– A data?

– Zaraz – mówię i zastanawiam się – siódmy.

– Na pewno?

– Może ósmy.

Sam już nie wiem... Zresztą co za różnica... Zawsze miałem z tym kłopoty. Do tego służy kalendarz albo zegarek.

– A może dziewiąty? – lekarz patrzy na mnie badawczo, trochę jakby z ironią czy pogardą.

– Nie wiem – mówię całkiem już ogłupiały – może i dziewiąty. – I w końcu uświadamiam sobie, że bada u mnie orientację allopsychiczną. Rutynowe badanie. Nigdy nie przypuszczałem, że to takie idiotyczne z pozycji badanego, w dodatku całkiem zdrowego. No ale ja naprawdę nie wiem, który dziś jest.

– A miesiąc? – nie ustępuje. No, tu już przesadza.

– Wrzesień.

– Pan pracuje?

– Nie, mówię, bezrobotny jestem. Na zasiłku.

I nagle uświadamiam sobie, że w książeczce zdrowia jest aktualny stempel ZOZ-u. Nie ma tylko zawodu ani stanowiska. Mogłem przecież powiedzieć, że jestem konserwatorem w szpitalu. Szpitalnym elektrykiem. Co za wpadka!

– Dlaczego pan się denerwuje?

– Wcale się nie denerwuję, wcale! – mówię porządnie już poirytowany.

– Ręce panu drżą – mówi i wlepia we mnie świdrujący wzrok. – Dlaczego pan się rozgląda? Czy słyszy pan głosy?

Tak mnie ogłupił, że przez to wszystko zapomniałem, czego się trzymać, żeby dobrze symulować. A swoją drogą on też chyba wypadł z roli albo, co gorsza, nie zna jej do końca. Lekarz nigdy nie powinien pytać, czy chory słyszy głosy, bo dla niego to nie są żadne głosy, chory tak tego nie określa. Są to słowa i rozkazy przyporządkowane niewidzialnym, ale najczęściej zidentyfikowanym postaciom. Co najwyżej można zapytać: czy słyszy pan głosy osób, których pan nie widzi?

– Mam dużo głosów.

Idiota najwyraźniej się ucieszył. Dostrzegłem na jego twarzy tryumfalny uśmieszek.

– Tak? A jakie to są głosy?

Aż mnie korci, żeby mu coś powiedzieć do słuchu, ale opanowuję się. Ostatecznie jestem tu po to, żeby czegoś się dowiedzieć. Człowiek odpocznie sobie przez jakiś czas, wikt i opierunek darmo, a przy okazji odkrywa lądy nieznane. Ale trzeba być ostrożnym. W razie jakiejkolwiek wpadki kłopoty mieliby oczywiście oprócz mnie i Walas, i Zimiński. Byłby skandal. Zimiński niewiele mnie obchodzi, ale Walas nigdy by mi tego nie darował. Mógłbym sobie szukać nowej pracy, a dyplom schować do szuflady.

– To jest taki głos – mówię – co mi każe robić różne rzeczy.

– Na przykład jakie?

– Iść gdzieś albo co...

– Albo co? – lekarz patrzy na mnie z rosnącym zaciekawieniem.

Specjalnie nic nie mówię, tylko udaję, że patrzę w jakiś punkt nad jego głową. Czeka, aż się odezwę, ale skoro wciąż milczę, mówi:

– Co te głosy każą panu robić?

– Głosy? – mówię, udając zdziwienie. – Jakie głosy?

– Dlaczego pan przerwał rozmowę?

– A bo myśl mi uciekła – mówię jak prawdziwy schizofrenik – i poczułem w głowie zupełną pustkę.

Ucieszył się po raz drugi i skwapliwie zanotował coś na kartce. Mógłbym przysiąc, że napisał ,,zatamowanie’’. Punkt dla mnie. Teraz muszę popracować nad rozkojarzeniem, od czasu do czasu udać, że przysłuchuję się głosom i dodać do tego szczyptę autyzmu, ale nie za dużo, bo faza ma być ostra. Teraz już go mam. Będzie tańczyć, jak mu zagram. Sądząc po jego wyglądzie, to szczeniak, stażysta, pracuje tu najwyżej parę lat. I nagle przychodzi mi do głowy myśl: a jeżeli wszystkich lekarzy też tak łatwo można oszukać? Mało to ludzi ma powody, żeby symulować? A przestępcy? A ci, co chcieliby uciec przed wojskiem? A kombinatorzy, którzy starają się o rentę? Jeżeli ma się jakieś pojęcie o chorobach psychicznych i jest się konsekwentnym w udawaniu, symulować wcale nie jest trudno. A jeśli trafię na oddział, gdzie leżą mordercy, którzy chronią się w szpitalu przed stryczkiem?!.

I już do końca rozmowy ta właśnie myśl nie dawała mi spokoju i powracała niczym bumerang. Syndrom Filusia, czyli jak zwieść lekarza, który doszukuje się oznak choroby w każdym słowie, w każdym geście, by postawić trafną diagnozę, bo przecież nie ma czegoś takiego jak „absolutna norma psychiczna”. Każdy ma jakieś swoje wariactwo, większe lub mniejsze, a odkrycie na czym ono polega jest tylko kwestią czasu i doświadczenia tego, który bada. Zdrowych z założenia nie ma, tyle tylko, że nie każdego trzeba od razu zamykać.

 

 

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji ebooka.

Książka dostępna także w formie audiobooka!