Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohaterką książki jest czterdziestokilkuletnia Niemka Inga. Urodziła się w Pustnikach,
ale w latach siedemdziesiątych XX wieku wyjechała wraz z matką Rosemarie do Niemiec.
Rodzinną ziemię, ich heimat, kobiety stopniowo wymazywały z pamięci.
Wydawałoby się, że codzienność i wygodne życiem całkowicie zatrą
wspomnienia mazurskiej ziemi.
Tak było do momentu, gdy Rosemarie natknęła się w niemieckiej gazecie
na wywiad z dawną gospodynią dworu Heimannów w przedwojennym Pustnicku.
Stał się on inspiracją do powrotu na Mazury.
Zanim jednak się tam wybiorą, na kamiennej plaży w słonecznej Bretanii
Ingę zafascynuje pewien mężczyzna.
Czy tajemniczy Michael z bretońskiej plaży ma jakiś związek z historią przedwojennego Pustnicka? Czy tytułowy kwiat ligustru zerwany na Diabelskiej Górze może zmienić złą wróżbę i ocalić prawo dwóch kobiet, matki i córki, do prawdziwej miłości? Czy wszystko musi zacząć się i skończyć u podnóża Diabelskiej Góry?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książkę tę poświęcam życiowym Żeglarzom,
którzy mają odwagę zmierzyć się
z wielkim wiatrem marzeń…
Moja droga i twoja droga tak się szelestnie przecięły…
z polskiego filmu Senność
Ach, gdyby to Hilda wiedziała… Czy podjęłaby decyzję o małżeństwie z Erichem? Ten złowróżbny ślub zmienił jej serce. Nie spotkało już miłości i zgorzkniało, jakby posypane okruchami piołunu, który ocierał się miękko o jej nogi, gdy chodziła na cmentarz. Często odwiedzała tam swego męża nie męża, w jakimś poczuciu przyzwoitości, obowiązku. Szara płyta zasypana pyłem z łąk nieubłaganie opowiadała wykutymi na niej datami całą prawdę o tym małżeństwie… Zdecydowała się na nie, by nie być wyśmiewaną panną z dzieckiem, by dać mu nazwisko ojca. Teraz… jest wdową, choć tak naprawdę nigdy nie była mężatką…
Wiosna 1941 roku była w Pustnicku na Prusach Wschodnich dziwna i smutna. Ptaki milczały, nawet krzykliwe o tej porze roku żurawie jakby zapomniały o swojej misji i przecinały ołowiane niebo lekko słyszalnym łopotem. Łąki nie podnosiły się do słońca nazbyt śpiesznie, kwiaty wyrastały na nich trwożliwie, jakby przeczuwając trudny czas. Diabelska Góra, której obrys majaczył nad Pustnickiem szarym cieniem, spała zimowym snem, nie chcąc pokrywać się zielonością. Ludzie modlili się więcej niż zwykle, spoglądali z obawą w niebo, po czym wracali do swoich zajęć, w przerwach popijając swoje myśli słodkim meschkines[2].
Hilda codziennie wyglądała przez okno na drogę, w nadziei, że zobaczy wreszcie na niej tego, którego wciąż oczekiwała. W pamięci miała jeszcze miłosne przysięgi i obietnicę małżeństwa po powrocie z frontu. Czas oczekiwania dłużył się z każdym dniem tej dziwnej wiosny.
Pewnego dnia Hilda poczuła lekkie ruchy pod swoim sercem, jakby uwięziony motyl łopotał skrępowanymi skrzydłami. Lęk, jaki towarzyszył temu odkryciu, jak i poranne mdłości były tak silne, że Hilda musiała tamtego wiosennego poranka pozostać w łóżku. Nie poszła do swojej codziennej pracy we dworze Gustawa Heimanna[3], gdzie była kucharką. Wiedziała, że jej zachowanie jest bardzo lekkomyślne i że powinna przynajmniej uprzedzić swojego pracodawcę, wierzyła jednak, że jej pomocnica Helga poradzi sobie ze wszystkim. Leżąc w niebieskiej pościeli, marzyła, że jej Erich do niej wraca, że oto idą razem przez wieś, jakby chcąc pokazać, że łączy ich wielkie uczucie… Że mijają dom Neumannów, Bahrów, Bzdurków, budynek karczmy, schodzą nad jezioro Gielądzkie i, objęci, patrzą na taflę wody, skrzącą się w marcowym słońcu.
Erich jednak nie wraca. Wciąż bierze udział w jakiejś wojnie, z której ona nic nie rozumie. Wojna trwa gdzieś daleko, a ona jest tylko kucharką we dworze i jej codziennym problemem jest smak cielęcych klopsików królewieckich albo mięsa duszonego z warzywami. Inne sprawy są obce, nie dotyczą jej życia.
Ludzie we wsi mówili, że Erich dostał nawet jakieś ważne odznaczenie. Przyjechał do niej. Kochali się wtedy pierwszy raz. A potem jeszcze kilka razy – zawsze z tym samym entuzjazmem. Odkrywała miłość fizyczną do mężczyzny, choć wiedziała, że jest zakazana.
Kiedy rodzice chrzestni nieśli ją do kościoła, włożyli jej pod kołdrę kawałek chleba, stalówkę i mirtową gałązkę. Matka schowała te podarunki do blaszanego pudełka po kawie. Zapytana potem przez Hildę o znaczenie tego prezentu, odpowiedziała: „chleb, by ci go za życia nie zabrakło, stalówka – na pilną naukę, a mirtowa gałązka, cobyś zachowała ślubny wianek”. Wianka Hilda nie zachowała, ale gdyby z nim poczekała do ślubu z Erichem… Nigdy nie zaznałaby smaku miłości i nie urodziłaby Rosemarie.
Wtedy jeszcze nie przeczuwała, że ich wspólne noce okażą się brzemienne w skutki. Dla trzydziestotrzyletniej Hildy rok młodszy Erich okazał się ucieleśnieniem prawdziwego mężczyzny. Postawny, wysoki, z jasnym wąsem i błękitnymi jak skrawki pustnickiego jeziora oczami. Ona, wyższa niż inne kobiety, o której mówiło się „przystojna”, obawiała się, że nie znajdzie męża równego sobie. Rozglądała się za nim i w pobliskim Sensburgu[4], do którego jeździła na targ, i w Tolkmicku, gdzie mieszkała jej ciotka. A tymczasem… Kilka domów dalej żył Erich Sobottka. Miłość przyszła jednak dość późno, gdy oboje zauważyli już uciekający czas. Mieszkali przy jednej drodze, stali przy niej jako ten zakurzony groch, aż zeszli się wreszcie ze sobą.
Erich… Poszedł na wojnę… Ale wróci, bo to wszystko przecież musi się zaraz skończyć. I znów nastanie upragniony wiejski spokój, wszyscy wrócą do swoich domów, będzie można spotkać na drodze swoich przyjaciół i znajomych, pójść nad jezioro czy rozpalić ognisko u podnóża Diabelskiej Góry…
Rozmyślania przerwało pianie koguta. Ranek. Wszyscy wstają do swoich zajęć. Ona, Hilda, dziś pozostanie w łóżku. Oby pan Gustaw jej to wybaczył!
[1] Zarówno ten, jak i pozostałe cytaty pochodzą z wierszy Marii Zientary-Malewskiej, poetki, nauczycielki i działaczki Warmii i Mazur, zmarłej w 1984 roku.
[2] Litewska nazwa pruskiej niedźwiedziówki, czyli likieru na miodzie i spirytusie. Niemcy nazywają go Bärenfang.
[3] Prawdziwe nazwisko właściciela dworu w Pustnicku to Heitmann. Na potrzeby książki zostało zmienione, a współczesna historia tej rodziny jest zmyślona. W powieści wciąż przeplata się prawda z fikcją, ale to wszystko mogło się przecież kiedyś zdarzyć, w tym lub innym miejscu pod milczącym mazurskim niebem.
[4] Przedwojenna nazwa Mrągowa
Był sobotni marcowy poranek. Dość dżdżysty i zimny. Uliczki Grünbergu zasnuła mgła, nie słychać było ptaków, o tej porze roku już dość gwarnych. Wszystko w tym roku działo się wolniej, stateczniej. Świat był dziwny, zaspany, ludzie zaczęli podejrzewać, że wiosna nigdy nie nastanie. Że ten stan będzie trwał kilka tygodni, a potem przejdzie w jesień, równie mokrą i szarą. Rosemarie Sobottka postawiła przed Ingą talerz z gorącą zupą.
– Masz, pojedz córciu, bo pewnie jesteś zaganiana?
– Rzeczywiście, ostatnio brakuje mi czasu. Wiesz, że nawet nie gotuję?!
– No to co jesz? Znaczy, jecie? – To ostatnie słowo zabrzmiało trochę niechętnie.
– Ech, czasem gotuję, czasem zjem coś na mieście.
– No, a Ludwik? – Znów wyczuwalna w głosie niechęć. Wyraźna. Do tego właśnie imienia.
– Właśnie na tym tle dochodzi między nami do sprzeczek. On by chciał ze mną zamieszkać, a ja nie wiem, czy jestem gotowa…
– Może to jest jakieś wyjście, może powinnaś przynajmniej spróbować? Jesteście razem już tyle lat… – próbowała z nią rozmawiać, choć nie przepadała za Ludwikiem. Ale Inga miała już swoje lata, najwyższy czas, by przynajmniej ona ułożyła sobie życie.
– Mamo! Tylko „powinnaś”, „powinniście”. Nie mów tak. To jest moje życie. A poza tym może ja nie chcę z nim mieszkać! Boję się, bo może by się coś między nami popsuło? Przecież wiesz, jak się kończą wszystkie związki. I moje, i twoje. Nie warto. Widać nie mamy szczęścia w miłości. Na razie niech więc będzie, jak jest.
– Czyżbyś miała jakieś wątpliwości? – spytała matka z nadzieją w głosie, że może córka powie: tak, mam, mamo, to nie ten, on chyba nie jest mężczyzną na moje życie.
– Ten czy nie ten. Jaka to różnica? Zobaczymy, co życie przyniesie.
Rosemarie zamyśliła się. Dziwiło ją to nowoczesne podejście córki do spraw damsko-męskich. Za jej czasów… Za czasów jej matki, Hildy… Kobiety z dalekiej wsi na Prusach Wschodnich… Wtedy tamten świat wydawał się daleki od wszystkich innych miejsc na mapie. Teraz wystarczyłoby wsiąść w samochód i pojechać tam. Kilka godzin jazdy…
Wróciła pamięcią do tamtego czasu. Jej matka czekała na swojego przyszłego męża, Ericha, ze łzami w oczach i drżeniem serca.
– Ten albo żaden inny! – mówiła.
Wrócił wprawdzie z tej wojny, ale… Żadna narzeczona nie czeka takiego powrotu.
Rosemarie podeszła do zmywarki, wstawiła do niej naczynia. Inga patrzyła, z jaką pieczołowitością matka zbiera łyżki i talerze, jak wstawia je do białego koszyka w szafce i zamyka dokładnie brązowe drzwiczki.
– Twoja babka, a moja matka, była kucharką w majątku Heimannów. Oni mieli piękne sztućce. Ze srebra. Służba wciąż je czyściła. Musiały błyszczeć. Pani Helena, Polka z sąsiedniej wsi, z Alt Gehland[5], bardzo o to dbała – odezwała się Rosemarie.
– Te czasy już dawno minęły, po co to rozgrzebywać, to niczemu nie służy…
– Źle myślisz, Ingo. Czasem przeszłość powraca zupełnie znienacka. Jeśli jej nie poznasz, to nie wiesz, jak się zachować, gdy wróci. Lepiej zatem wiedzieć, kim się jest i skąd przychodzi.
– Tak, ale dziś nie mam czasu na genealogiczne sentymenty! Mam masę pracy – ucięła Inga.
Nie miała ochoty słuchać o przeszłości. Nie dziś. Zwykle takie rozmowy trwają bardzo długo, a ona była już umówiona z Ludwikiem. Pójdą na jakiś spacer, potem na kolację do restauracji w rynku. A po niej… No cóż, była wolną kobietą, niezależną Niemką. Wprawdzie miała na swoim koncie same nieudane związki, teraz jednak była pełna nadziei, że ten z Ludwikiem okaże się spotkaniem dwóch połówek jabłka.
– Mamo, porozmawiamy o tym wszystkim innym razem, zgoda?
– Zgoda, córciu, ale musisz kiedyś znaleźć na to czas.
– Postaram się. Może w przyszłym miesiącu…
– Ingo…
– Mamo, proszę… Ludwik czeka!
– Nie zjadłaś zupy!
– Dokończ za mnie. Ja już muszę biec!
I jak to zwykle bywa, matka skończyła obiad córki. Matki często zjadają resztki po swoich dzieciach. Nawet jeśli te dzieci są już dorosłe i mają swoje sprawy, matkom smakuje potrawa jedzona najpierw przez te najdroższe im istoty…
Tyle chciała opowiedzieć swojej córce. O tamtych czasach, dalekiej krainie, niewielkiej wsi na Prusach Wschodnich, u podnóża Diabelskiej Góry. Musi to wszystko kiedyś jej przekazać, zanim odejdzie. Szkoda tylko, że Inga nie bardzo garnie się do słuchania tych historii. Ona, Rosemarie, była inna. Jej matka często wspominała dawną ojczyznę, którą opuściły w 1975 roku. Inga miała wtedy pięć lat, a ona trzydzieści trzy, pamiętała więc wiele i wywiozła pod powieką dokładny obraz tamtego świata. Kochała Pustnick, nazwany po wojnie Pustniki, ale matka zdecydowała, że wyjadą. Może chciała pożegnać na zawsze bolesne wspomnienia, ponurą mogiłę na wjeździe do wsi i niewielki dom, w którym tak szybko przeszła jej młodość?
A Rosemarie bała się samotnego życia, z małą córeczką, bez nikogo – poza matką – bliskiego przy sobie. Propozycja starej ciotki Róży, tej, która przed wojną mieszkała w Tolkmicku i wyjechała zaraz po wojnie, okazała się dla matki na tyle ciekawa, że postanowiła zmienić swoje i ich życie. Mówiło się wtedy na te wyjazdy, że to „druga fala przesiedleńcza” i „łączenie rodzin”. Owo łączenie dawało nowe perspektywy. Praca, mieszkanie w kamienicy w centrum niewielkiego miasteczka, pieniądze. Z dala od dawnych miejsc i wspomnień.
Sprzedały swój dom za zakrętem za jakieś marne grosze i tak we trzy trafiły do Grünbergu. Nie wiedziały wtedy, że za dwadzieścia lat władze tego miasta podpiszą partnerstwo z pewnym mazurskim miasteczkiem, do którego jeszcze przed wojną jeździła na targ. Miasto przed wojną nazywało się Sensburg, a Polacy nadali mu nazwę Mrągowo. Rosemarie, gdy dowiedziała się o tym porozumieniu, miała nieznośne wrażenie, że historia po raz kolejny zatoczyła koło. Pojechała tam nawet kiedyś, z delegacją z Grünbergu. To jednak nie było już miasto z tamtych czasów. Zmieniło się, rozbudowało, wydawało się zadbane i takie europejskie, ale wielu miejsc, które pamiętała, już nie było. Do Pustnicka nie zdecydowała się jechać. Po co? Do kogo? Bała się zobaczyć swój dawny dom. Kto w nim teraz żył? Słyszała, że na wsiach wiele budynków stoi w kompletnej ruinie, że nowi właściciele nie dbają o nie. Nie chciała przeżyć rozczarowania. Z ulgą wróciła do swojego maleńkiego Grünbergu, gdzie czuła się naprawdę bezpiecznie.
Ciotka Róża zmarła wkrótce po ich przyjeździe do Niemiec, zostawiając im mieszkanie na tyłach pięknej szachulcowej kamienicy niedaleko rynku. Dziesięć lat po przeprowadzce zmarła również stara Hilda. Ta zmęczona i tęskniąca za rodzinną wsią kobieta nigdy nie wróciła do swojego kraju, do męża, spoczywającego od lat na zarosłym drzewami cmentarzu w Pustnikach. Rozdzieleni przeznaczeniem, pożegnali się już dawno, tuż przed swoim ślubem nie ślubem, w trudnym dla ich miłości wojennym czasie.
Rosemarie została więc w Niemczech tylko z Ingą, oddając się swojej pracy i wspomnieniom. Miała dość czasu na podsumowanie swojego życia, bo wraz z odejściem najbliższych wracały do niej coraz częściej te chwile, które z nimi spędziła. Gdy żyli, nie doceniała tych skrawków ich obecności, które teraz dopiero tkały się w materię tęsknoty. Patrzyła na Ingę i zastanawiała się, czy i ona w taki sam sposób będzie odczuwać kiedyś jej odejście.
Ojcem Ingi był Gustaw Busch. Rosemarie poznała go na jakiejś potańcówce, których w tamtych czasach nie brakowało na wsiach. Gustaw pochodził z polsko-niemieckiej rodziny z Zyndak, był konserwatorem w sorkwickim pegeerze, a Rosemarie nauczycielką biologii. Szybko zakochali się w sobie, choć Gustaw nie należał do tych najprzystojniejszych. Dość niski, krępy, miał jednak w oczach ciepło i rozmarzenie, które sprawiało, że kobiety przepadały za nim. Może wyzwalał w nich uczucia macierzyńskie? A może po prostu uwodził je jakąś wrażliwością, niezwykłą dla zwykłego konserwatora maszyn…
Gdyby nie zadał Rosemarie tyle bólu w dniu jej ślubu, może byłaby dziś z nim nawet szczęśliwa? Bo przecież nie był złym człowiekiem. Może gdyby mu wtedy wybaczyła i wyszła za niego, w pięknym sorkwickim kościele, to Mojżesz i Aaron z ołtarza zerknęliby na młodą parę łaskawie? Ale… Gustaw Busch zawiódł jej uczucia i nie potrafiła mu tego zapomnieć. Z furią zerwała z głowy ślubny welon i nagle poczuła na sobie samospełniającą się przepowiednię zielarki z Pustnicka: kobiety z jej rodziny nie znajdą szczęścia w miłości…
– To przeze mnie… Przeze mnie… – płakała potem jej matka, chowając welon do foliowego woreczka. I obie miały wtedy owo nieznośne poczucie, że miłość naprawdę obchodzi je szerokim łukiem…
[5] Przedwojenna nazwa Starego Gielądu
Rosemarie w dzieciństwie często pytała matkę, dlaczego nie wyszła powtórnie za mąż, a w jej albumie nie ma ślubnej fotografii. Już jako mała dziewczynka odkryła, że jedynym łącznikiem z nieznanym jej ojcem jest ciemny grób na cmentarzu, na początku wsi. Matka nie chciała rozmawiać na ten temat, a jednocześnie zachowywała się tak, jakby chciała pokazać, że w jej życiu tkwi jakaś tajemnica. Co pół roku sprzątała mogiłę ojca, czując szczególną atencję do tej kamiennej płyty pośrodku wzniosłych drzew. Rosemarie już jako mała dziewczynka pamiętała datę śmierci wyrytą w kamieniu: 20 czerwca 1941 roku. Cztery dni przed nocą świętojańską…
Noc świętojańska była obchodzona w Pustnicku od lat, starym mazurskim zwyczajem. Wszyscy wtedy wyruszali na Diabelską Górę w poszukiwaniu kwiatu krzewu ligustrowego. Miał zapewnić szczęście w miłości. Jak mówiła matka, kwiat ten miał magiczną moc. We wsi był nawet taki zwyczaj, że panny młode, które wychodziły za mąż na przełomie czerwca i lipca, wkładały sobie kwiat ligustru w wianki. Białe grona drobnych kwiatków, podobne do miniaturowych kiści bzu, oszałamiały zapachem kobietę i jej wybranka. Rosemarie wyobrażała sobie ślub jej rodziców, jak przysięgają sobie miłość, jak zakochani patrzą na siebie.
– Mamo, czy ty też znalazłaś sobie ligustr do ślubnego wianka? – zapytała kiedyś matkę.
– Nie, nigdy. Nie miałam…
Zawiesiła głos. Rosemarie nie pytała więcej, wiedziała, że to nie ma sensu. Nie znała nawet twarzy swojego ojca. Nie zachowało się jego żadne zdjęcie. Tylko ludzie we wsi pamiętali, jak wyglądał, i opowiadali jej. Próbowała potem wyobrazić sobie jego oczy, wąsy, twarz. Czasem ścierała palcem kurz z wykutych w kamieniu rowków.
– Mamo, a co znaczy ten krzyż na grobie taty? – pytała, dotykając czworobocznego kształtu z datą 1939.
– Twój tata był zasłużonym żołnierzem. To podobno było ważne odznaczenie. Krzyż Żelazny. Eisernes Kreuz[6]. Dziś lepiej się do tego nie przyznawać. Ale wtedy odszedł jako zasłużony żołnierz. Nie dane mu było jednak…
W tym kłębowisku soczystej zieleni jest cmentarz, a na nim grób Ericha Sobottki. Fot. Katarzyna Enerlich
Głos matki zawieszał się wtedy w taki sposób, że nawet kilkuletnie dziecko wiedziałoby, że coś nie jest wyjaśnione do końca…
Myśli wspominającej swoje dzieciństwo bez ojca Rosemarie pobiegły w przeszłość. Sformułowanie „pobiegły w przeszłość” ma w sobie coś z zaprzeczenia. Pobiec kojarzy się z wyjściem naprzeciw. A tymczasem przeszłość to z definicji cofnięcie, wędrówka do tyłu. Jak można rozumieć ową dwojakość? A może wspomnienia są formą teraźniejszości, bo wciąż trwają w pamięci?
Segregowała pranie w swojej jasnej, dość przestronnej łazience. Przysiadła na brzegu wanny. I wyobraziła sobie, jak musiała wyglądać tęsknota jej matki za ojcem, który był daleko od niej, gdzieś na froncie.
Rozdzieliła ich historia. Mały czarnowłosy człowieczek, który przewrócił ład w całej Europie, odebrał ludziom godność oraz prawo do szczęśliwego życia, bez względu na narodowość.
[6] Krzyż Żelazny było to najpierw pruskie, a potem niemieckie odznaczenie wojskowe, ustanowione przez króla Prus Fryderyka Wilhelma III, nadawane żołnierzom w uznaniu męstwa na polu walki, a także za sukcesy dowódcze. Na grobie Ericha Sobottki widać kształt tego odznaczenia, co świadczy o tym, że Erich naprawdę je otrzymał. Walczył po stronie niemieckiej. To trudny rozdział w polsko-niemieckiej historii, a jednak całe Prusy Wschodnie to ta właśnie historia… Historia ludzi, ich marzeń, nadziei i miłości.
Rosemarie pamięta opowieści matki. Opowiadała chętnie, ale dopiero wtedy, gdy Rosemarie dorosła i sama miała dziecko, jakby to dawało gwarancję pełnego zrozumienia.
Pewnego dnia Hilda Labusch wstała wcześnie. W kuchni krzątała się już matka. Mieszkały same w niewielkim domu za zakrętem. Wystarczyło wyjść do ogrodu, a między drzewami już widać było taflę Gehland See[7].
– Wstawaj, musisz iść do dworu – matka pośpieszyła ją, podkładając do ognia.
– Dziwnie tu pachnie – powiedziała Hilda, wciągając zapach jedzenia, do niedawna jeszcze przyjemny i pobudzający apetyt.
– Hildo, jesteś blada… – usłyszała nagle.
– Mamo…
Matowe oczy jej matki w otoczeniu wyraźnych zmarszczek wypatrzyły to, co Hilda starała się przed nią ukryć.
– Córko… Ty jesteś… w ciąży?…
Milczenie odpowiedziało na pytanie. Matka wyszła z pokoju. Na rozpalonym wcześniej ogniu pod płytą przygotowała śniadanie. Ziemniaki ze zsiadłym mlekiem. W spiżarni miała jeszcze kawałek słoniny. Skroiła go drobno. „To dla Hildy, ona musi się teraz dobrze odżywiać… Co my zrobimy?” – pomyślała. Przeczuwała, że ojcem dziecka jest Erich. Często tu bywał, a jej Hilda patrzyła tęsknie w jego błękitne oczy. Żeby tylko wrócił już z tego frontu. Wyprawią im z rodzicami Ericha skromne wesele. Mieszkać mogą tutaj, dom stoi pusty, ona – wdowa, chętnie podzieli się miejscem. I będzie pilnować dziecka. Lepiej, żeby był wnuk. Mężczyzna przyda się w obejściu. Ach, przecież będzie jeszcze zięć, Erich! Podobno pracowity i silny jak tur. Takiego sobie Hilda wybrała… Czas więc myśleć o weselu! Byle tylko wrócił…
Obraz tamtej rozmowy, narysowany w wyobraźni, wciąż tkwił w pamięci Rosemarie. Wyobrażała sobie, jakby tam naprawdę była, z matką w kuchni i babką w spiżarni, choć przecież nie było to możliwe. Czasem jednak wydawało się jej, że od zaczątków swojego życia towarzyszyła matce, najpierw jako jej myśl, potem jako mały człowiek.
Dziwne myśli przerwał nagle dźwięk telefonu. Rosemarie sięgnęła po komórkę. Te współczesne wynalazki, do których odnosiła się z rezerwą, okazały się błogosławieństwem. Nie musiała już biec do telefonu ze słuchawką na krótkim kablu. Mogła po prostu sięgnąć do kieszeni domowej sukienki.
– Halooo… – przeciągnęła z niemieckim akcentem, który opanowała dość szybko, prawie od razu.
W Pustnicku ludzie mówili dziwnym językiem. Takim polsko-niemieckim. Twarde wymawianie głosek przychodziło jej więc w sposób niemal naturalny. Była dwujęzyczna, czasem wręcz nie odróżniała, czy dane słowo jest polskie, czy niemieckie. Inga, jej czterdziestoletnia córka, była już bardziej „niemiecka”, ale świetnie mówiła po polsku, choć z tym dziwnym twardym akcentem.
– To ja, Helga – usłyszała głos w słuchawce. Helga była jej przyjaciółką. Kiedyś pracowała w tutejszym urzędzie, teraz była na emeryturze. To właśnie dzięki Heldze pojechała kiedyś do Polski, do Mrągowa. Helga zapisała ją na listę osób zainteresowanych wyjazdem.
– Och, jak miło cię słyszeć? Co u ciebie?
– U mnie w porządku. Zdrowie jakoś służy, to jeżdżenie na rowerze naprawdę poprawiło mi formę. Ale ja w innej sprawie…
– A co się stało, moja Helgo? – Zawsze śmieszyła ją zbieżność ich imion: Hilda, Helga. Brzmiały podobnie i często, jeszcze w danych latach, myliły się ich znajomym. Mówili: Hilda, myśląc o Heldze. I odwrotnie. Zupełnie tak, jak polskie Basia i Kasia.
– Myślę, że cię to zainteresuje. W piśmie, które prenumeruje moja sąsiadka, „Sensburger Heimatbrief”[8], jest wywiad z dawną gospodynią we dworze w Pustnikach, panią Heleną Kres.
– Niemożliwe! Ona jeszcze żyje?! – wykrzyknęła Rosemarie, zdziwiona tym, że ktoś może pamiętać tamten czas.
– Tak! Pani Helena ma dziewięćdziesiąt dwa lata i świetną pamięć, jak się okazuje! Te wspomnienia… Myślę, że powinnaś je przeczytać.
– Ach, czy mogłabyś mi przywieźć tę gazetę?
– Oczywiście!
Rosemarie była podekscytowana. Helena Kres. Pilnowała wszystkiego, jej czujne oko zawsze wyłapało każde rozleniwienie i każdą niedbałość. Za chwilę przeczyta jej wspomnienia. Może powie coś o jej matce – kucharce? Przecież razem pracowały we dworze u Heimannów! A może nawet o jej ojcu – Erichu, o którym ona sama tak niewiele wie…
Czekała na Helgę z niecierpliwością, sprzątając w łazience, która kiedyś, gdy tu zamieszkała, wydawała się jej prawdziwym rajem. W Pustnicku, zaraz po wojnie, miała tylko miskę i dzban z wodą. Białe emaliowane naczynia, malowane w niebieskie kwiatki. Żyły z matką więcej niż skromnie, choć były to najpiękniejsze lata ich życia, w tamtym kraju, który wciąż jest jej bliski. Życie tutaj od początku było inne, wygodniejsze. Umywalka, niewielka wanna, toaleta. Była tym zachwycona. Lubiła wtedy przebywać w łazience, myć kafelki, podłogę, układać kosmetyki na półkach. Łazienka z czasem stała się codziennością, Rosemarie traktowała ją jak każde inne miejsce w domu.
Ech, czasy się zmieniły, ale dusza pozostała w niej ta sama. Na pół słowiańska, po matce, i na pół pruska, po ojcu. To dziwne zamiłowanie do prostoty i lęk przed przepychem – jako czymś „nie dla niej”. Czasem czuła się bardziej stamtąd, z mazurskiej wsi. Wiedziała jednak, że tamtego świata już nie ma. Teraz tu była jej nowa ojczyzna. Matka podjęła decyzję o wyjeździe, bo chciała być blisko swej siostry Róży. A może chciała uciec od wspomnień? Wojenne przeżycia, ukrywanie się przed Rosjanami w jakiejś ciasnej ziemiance, w pobliskim lesie. Te sceny musiały w niej tkwić jak drzazga. Uspokoiła się dopiero tutaj, przy siostrze. Jednak poczucie, że nie ma prawa do miłości, towarzyszyło jej przez resztę życia.
– Bo nie miałam kwiaty ligustru we wianku ślubnym. Bo ten ślub nie był taki, jaki chciałam, żeby był…
Rosemarie pamięta, że matka pod koniec życia opowiadała coraz chętniej, otwierając przed nią zakamarki wspomnień. Czy teraz ona, Rosemarie, powinna zachować tę naturalną kolej rzeczy i przygotować córkę do swego odejścia? Nie czuła się jeszcze bardzo staro, ale… Lata stopniowo upominały się o nią. Wkrótce skończy siedemdziesiątkę. Widziała kiedyś w telewizji polskie kobiety w jej wieku. Pokazywali reportaż o jakimś polsko-niemieckim nieporozumieniu, dawny właściciel domu na Mazurach upomniał się o niego i wygrał proces. Jakaś rodzina straciła więc dach nad głową. Przed domem stała grupa ludzi, a wśród nich mniej więcej siedemdziesięcioletnia kobieta, obok niej kobiety w podobnym wieku. Rosemarie zobaczyła pomarszczone babinki z chustkami na głowach, w byle jakich kurtkach. I wtedy pomyślała, że ona nigdy tak nie będzie wyglądać. Nie zamierzała być taką babinką, choć… pochodziła przecież, jak one, ze wsi. Ona starzała się inaczej. Poczuła wtedy wyższość jej świata nad tamtym. To była jedna z nielicznych takich chwil, bo coraz częściej w jej sercu pojawiała się tęsknota do tamtej ojczyzny.
Pustnick był chyba jedyną w całych dawnych Prusach miejscowością, w której po wojnie pozostali prawie wszyscy mieszkańcy. Nie bali się Rosjan, ukrywali przed nimi i, gdy już zrobiło się bezpiecznie, wrócili do swoich domów, do swojej ziemi. Ona również ukrywała się z matką – mieszkały w ziemiance w środku lasu. I wróciły do Pustnicka z innymi. „Lepsi ze swojemi płakać, niż z cudzymi skakać” – mówili ludzie ze wsi. Dopiero wiele lat po wojnie niektóre rodziny wyjechały, ale było to już w „polskich” czasach, gdy Pustnick nazywał się Pustniki. Niewielka to była różnica. Tylko dwie litery. A w rzeczywistości wielki kołowrót historii. Inny kraj, inny język. I inni ludzie.
Żeby dojechać do Pustnicka, trzeba było w Sorquitten[9] skręcić w prawo. Po drodze mijało się Alt Gehland i już się było na miejscu.
W centrum wsi stała karczma, do której przed wojną zajeżdżali zdrożeni wędrowcy. Pamiętała ten duży, murowany budynek, a obok, przy stodole, miejsce dla koni. Czasem podchodziła do nich i głaskała spocone ciała. Słuchała, jak cichym parskaniem opowiadają sobie końskie historie. W karczmie dużo się piło i niejeden gospodarz stracił w niej cały majątek. Niektórzy kupowali na kredyt, zadłużali się, ale żądza wypicia była silniejsza. Karczma po wojnie podupadła, a na koniec została zamknięta. Jej właściciel pracował najpierw z innymi w pegeerze, a potem wyjechał do Niemiec.
Dom na skraju wsi, należący do Faberów. Bohaterki powieści, Hilda i Rosemarie, zachodziły do nich w drodze na cmentarz. Mimo że te kobiety istnieją tylko w wyobraźni Autorki, dom oraz jego właściciele, pamiętający Ericha Sobottkę, naprawdę istnieją... Fot. Katarzyna Enerlich
We wsi była też gorzelnia Heimannów. Kto był bardziej zapobiegliwy, sam sobie robił meschkines z miodu i spirytusu. Matka opowiadała, że były i takie czasy, że kobiety we wsi piły więcej niż mężczyźni. Wolały jednak te swoje miodówki, bo były słodkie, a nie gorzkie jak wódka. Ta gorzelnia działała jeszcze długo, ale po wojnie stała się własnością pegeeru. Każdy wtedy kombinował, jak mógł, by wynieść z niej alkohol. Gdy Rosemarie wyjeżdżała do Niemiec, gorzelnia jeszcze działała. Słyszała tylko od ludzi, że po paru latach została zamknięta.
Na skraju wsi stał piękny dom z czerwonej cegły. To był dom Faberów. Lubiła tych ludzi, prostych i uśmiechniętych. On, Dietrich, był silny i pracowity, a jego żona, Cyklinda, piekła znakomite ciasta (kuchy) i miała opinię dobrej kucharki. W ich domu zawsze pachniało czymś smacznym. I było dużo książek.
Od domu Faberów szło się ścieżką przez pola, na cmentarz, na którym był grób jej ojca. Gdy więc chodziła tamtędy, Faberowie machali do niej ręką, a ona zachodziła do nich chętnie i dostawała w rękę świeżego surgała[10] albo zwykłą kromkę chleba z cukrem. Opowiadali jej czasem, jak uciekali przed Rosjanami. Mówili wtedy: „Będzie dobrze. Jeśli mamy kartofle i sól, to przeżyjemy”. Rosemarie słuchała przez chwilę ich wspomnień, głaskała wylegujące się w słońcu koty i potem biegła dalej, płosząc pozbijane w stadka kury.
Tak, pamiętała dobrze Faberów, ich oddanie mazurskiej ziemi. Zostali tam, w swojej ojczyźnie. Wciąż jeszcze żyli, byli ostojami tamtego świata, a Rosemarie czasem zastanawiała się, jak ułożyło się ich polskie życie. Czy są szczęśliwi? Ona raczej już tam nie pojedzie, ale może Inga? Myślała o tym, lecz wiedziała, że córka nie garnie się do sentymentalnych podróży.
[7] Jezioro Gielądzkie – wyjątkowe jezioro w tej części Mazur
[8] Pismo wydawane w Niemczech, w Remscheid, od 1956 roku, przez dawnych mieszkańców powiatu mrągowskiego. Jego redaktorzy i autorzy opisują dawną i współczesną rzeczywistość ziemi, która kiedyś była ich heimatem. Pismo to prenumerowane jest również w Polsce. Trafia między innymi do autochtonów, również tych z Pustników. Z wielką pieczołowitością przechowują oni każdy numer pisma i sięgają do niego w chwilach wspomnień. Autorka przeglądała to pismo w domu Faberów i Neumanów.
[9] Przedwojenna nazwa Sorkwit
[10] Długie, cienkie wałeczki z drożdżowego ciasta. Jadło się je maczane w miodzie lub mleku. Takie współczesne paluchy posypane makiem. W Mrągowie do spróbowania w piekarni na ulicy Królewieckiej.
Rosemarie była w swoim domu szczęśliwa, choć samotna. Obsadziła nawet kamienne schodki przy wejściu krzewem ligustru. Daremnie. Miłość się nie zdarzyła. Widać miłosny ligustr, niczym polski kwiat paproci, musi pochodzić z Diabelskiej Góry w Pustnikach, a nie z niemieckiego marketu ogrodniczego… Teraz nie wierzyła już w miłość. Sześćdziesiąt osiem lat na karku i zamazane przez czas nikłe wspomnienia po niedoszłym mężu, Gustawie. Owszem, w jej życiu byli potem inni mężczyźni, jakiś Otto, Kurt, Frank… Ale… Czegoś w tych związkach zabrakło. Po pewnym czasie stawali się równie drażniący, co mucha na szybie. Rozstawała się z nimi bez żalu, jakby odgrywając się za tamten dzień niedoszłego ślubu… Bo tylko Gustawa kochała naprawdę. Szkoda, że tego nie docenił…
Pamięta dzień ich ślubu. Niedoszłego ślubu. Matka przybierała właśnie jej sukienkę gałązkami asparagusa z ogrodu. I wciąż mówiła:
– Szkoda, że to nie ligustr. Ale teraz, we wrześniu, już nie kwitnie. Oby ci się szczęściło w życiu, córko. Obyś przynajmniej ty ułożyła sobie życie.
Ślub miał być skromny. Najpierw nabożeństwo w sorkwickim kościele, a potem przyjęcie w domu panny młodej. Na gości czekały już zastawione stoły przykryte obrusami i ławy wypożyczone od ludzi ze wsi. Zaprosili tylko najbliższą rodzinę i sąsiadów. Po ślubie mieli tu zamieszkać razem, w jej domu. Marzyła o tym, jak urządzą swój pokój, a może… to małe pomieszczenie obok spiżarni przerobią na pokój dziecinny? Dwadzieścia osiem lat to najwyższy czas na rodzenie dzieci. To słowa jej matki, Hildy, która nie mogła doczekać się wnuków.
Ostatnia gałązka asparagusa powędrowała na dekolt.
– Pięknie… – usłyszała głos matki, podekscytowanej ślubem, zdenerwowanej wrażeniami dnia. Nagle rozległo się pukanie do drzwi. – Kto tam? – zapytała Rosemarie.
– To ja, Gustaw!
Matka z popłochem spojrzała na córkę całą w bieli.
– Przecież nie możesz oglądać panny młodej przed ślubem. To źle wróży! – Hilda podniesionym głosem zganiła przyszłego zięcia.
– Wiem, ale muszę o czymś powiedzieć Rosemarie.
– Cóż może być ważniejsze od małżeńskiego szczęścia? Nie można ryzykować! – przekomarzała się z nim matka. Rosemarie położyła dłoń na jej ramieniu.
– Podaj mi po prostu coś do nakrycia i niech wejdzie, skoro to takie ważne. – Uśmiechnęła się.
Nie mogła już doczekać się, aż zostanie żoną tego mężczyzny. Matka wyciągnęła z szafy kolorową chustę, zakończoną żółtymi frędzlami. Owinęła nią córkę i otworzyła drzwi:
– Wejdź, skoro to takie ważne i nie może poczekać!
– Nie może… – powiedział jak echo Gustaw chłodnym, lekko chropawym głosem. Przez myśl Rosemarie przebiegło nawet, że chyba coś się stało, ale nie chciała w to wierzyć, odpędziła złe myśli, bo to był jej najważniejszy w życiu dzień. Nic nie mogło zmącić tego szczęścia!
Rosemarie wiedziała już wtedy, gdy szykowała się do własnego ślubu, dlaczego jej matka tak długo milczała na temat swojego. Tajemnicę tę odkryła przypadkowo… Tak, pamięta… Miała wtedy chyba siedemnaście lat. To była niedziela. Tylko w niedzielę było więcej czasu na czynności, które w środku tygodnia wydawały się nieważne, przytłumione codziennymi obowiązkami. W domu panował półmrok, potęgowany przez pelargonie, zwane we wsi muszkatlami, i rozrosłe geranium. Rosemarie oglądała stare zdjęcia w albumie. Zawsze dziwiło ją, że w jej domu nie ma żadnej ślubnej fotografii jej rodziców. W domach koleżanek wisiały – sepiowe, oprawione w starodawne ramy. Mówiło się na to po polsku: monidła. W myślach widziała twarze matki oraz nieznanego jej ojca… To może po nim ma te włosy blond, w kolorze przepalonego sierpniem zboża… I to zamiłowanie do porządku, bo matka raczej nie była tak dokładna, pedantyczna…
Ten album, solidny, w skórzanej oprawie, matka przywiozła kiedyś z Sensburga, z targu. Najpierw oglądała go długo, a potem oprawiła w czarne ramki wszystkie ważne rodzinne fotografie.
Rosemarie wertowała teraz te zdjęcia, z których każde opowiadało inną historię. Przeszłość przesuwała się jak obrazy w fotoplastykonie. Czyjeś twarze utrwalone na kliszy… Rosemarie nie znalazła wśród nich twarzy ojca. Babcia, dziadek, dalsza rodzina – wszyscy podobni do siebie, ciemnoocy, tylko ona, Rosemarie, miała ten błękit oczu. Zamknęła album, włożyła do szuflady. Nie chciała się zamknąć, więc Rosemarie włożyła rękę pod spód, by sprawdzić, co tam przeszkadza. Wyciągnęła niewielkie zawiniątko w płóciennej serwetce. Otworzyła. To był jej akt chrztu. Widziała go pierwszy raz. Ze wzruszeniem dotknęła papieru. Odręczne pismo, starannie kaligrafowane. Rosemarie Sobottka, 30 września 1942 rok. Już dawno obliczyła, że początek jej życia, tego przed narodzinami, przypadł na styczeń… A ojciec zmarł 20 czerwca… Mama była zatem wtedy w piątym miesiącu ciąży… Jakże ciężko musiało być ciężarnej wdowie żegnać swego męża!
W płóciennym zawiniątku napotkała coś jeszcze… Stary notes. A w nim pożółkły dokument… Rozłożyła go wolno. Dowód zawarcia małżeństwa. Ale… Coś się nie zgadza…
Samotność położyła się na życiu Rosemarie długim cieniem. Nie wiedziała, co takiego w niej jest, że nie potrafi związać się na dłużej z mężczyzną. Czy to jakiś feler, czy może silna niezależność jej charakteru? A może po prostu lęk przed tym, że pewnego dnia usłyszy od swego mężczyzny słowa, które zranią ją dotkliwie i zmienią w jednej chwili jej życie? Jak wtedy, w dniu jej niedoszłego ślubu z Gustawem?
– To nie może poczekać… – usłyszała wtedy chłodny, lekko chropawy głos Gustawa. Usiadła w tej swojej ślubnej sukience na wersalce i rozejrzała się po pokoju. Na podłodze leżał nowy chodnik, tkany przez sąsiadkę, doniczki z geranium i pelargoniami matka owinęła połyskliwą siateczką. Było czysto i świeżo, w powietrzu unosił się jeszcze zapach zielonych gałązek asparagusa.
– Wejdź, proszę – szepnęła. A gdy pojawił się na progu, podbiegła do niego, w tej chuście, obejmując jego szyję ramionami. Wyłowiła jego zachwycone spojrzenie.
– Pięknie wyglądasz… To dla mnie… Na nasz ślub…
– Tak, Gustawie, za chwilę będziemy mężem i żoną. Co chciałeś mi powiedzieć?
– Powiem, ale nie tutaj. Wyjdźmy do ogrodu. Nie chcę, by twoja matka słyszała.
– Ale… Nie mamy zbyt wiele czasu, zaraz jedziemy do kościoła!
– Tak, ale muszę to zrobić teraz, rozumiesz, bo potem może być za późno!
Wyszła z nim do ogrodu, zaniepokojona, jej serce drżało jak brzozowy listek na wietrze. Oparła się o jabłoń, poprawiając chustę, by nie pobrudzić sukienki.
– Słucham cię.
Pamiętała, jak pocierał ze zdenerwowania czoło, jakby chciał rozprostować tę zmarszczkę zdenerwowania pomiędzy brwiami. Jak wziął ją za obie ręce, przytrzymał i chwilę jeszcze milczał, by zebrać myśli, dobrać słowa, aby brzmiały jak najłagodniej.
Skąd mógł wiedzieć, że wtedy, na tamtej wiejskiej zabawie, na którą poszedł, spotka nie tylko Rosemarie, ale i Marię, swoją dawną miłość i sąsiadkę w jednej osobie? Wyjechała z Zyndak kilka lat temu, pracowała w sklepie w Rybnie i tam też zamieszkała, w wyniosłym dawnym pałacu na skraju wsi, za wysokimi ciemnymi drzewami, które kiedyś były zapewne pięknym parkiem. Porozmawiali chwilę, a potem on poprosił Marię do tańca. Opowiedział, że pracuje teraz w Sorkwitach, w tamtejszym pegeerze i wciąż, jak dawniej, mieszka w Zyndakach, z rodzicami.
Na słowo „dawniej” Maria przymknęła oczy, pewnie mając w pamięci ich potajemne miłosne spotkania w lasku za wsią. On jednak nie zauważył tego rozmarzenia, pomyślał, że to tylko muzyka wprawiła Marię w taki dziwny nastrój.
Chwilę później w tłumie dziewcząt w kolorowych sukienkach zauważył jasnowłosą Rosemarie. Znał ją z widzenia, jednak nigdy wcześniej nie miał odwagi do niej podejść. Dopiero dziś, ośmielony muzyką i wypitym piwem, podszedł do niej. Zatańczyli. I tak zaczęła się ich miłość.
Wiedział już wcześniej, że Rosemarie mieszka z matką, która przed wojną pracowała we dworze. Teraz był tam pegeer, a piękna jadalnia z misterną sztukaterią na suficie była wiejskim klubem. Wiedział też, że byli i tacy, którym nie w smak było, że stara Hilda, matka Rosemarie, wyszła za mąż za niemieckiego żołnierza, wyróżnionego Żelaznym Krzyżem za zasługi. Mówiło się o ich ewentualnym wyjeździe do Niemiec, jednak Rosemarie milczała na ten temat.
On nie chciał, by Rosemarie wyjeżdżała, bo zakochał się w jej błękitnych, nieco zamyślonych oczach. Któregoś niedzielnego popołudnia, gdy poszli na daleki spacer na Diabelską Górę, oświadczył się jej. A potem poprosił o jej rękę matkę. Rozpoczęły się przygotowania do ślubu. Udało mu się kupić parę skrzynek wódki, a w domu Rosemarie wędziły się już szynki i kiełbasy.
I wtedy, pewnego dnia, przyjechała do niego Maria, z prośbą o naprawienie starego trabanta. Pojechał z nią chętnie do Rybna, pogrzebał w silniku i… został na noc, bo uciekł mu ostatni autobus. Maria mieszkała w dwupokojowym mieszkaniu. Cały pałac podzielony był na kilka mieszkań, głównie dla pracowników. Maria, mimo że teraz była sklepową, dawniej pracowała jako księgowa, w biurze naprzeciwko. Została więc tutaj, płaciła parę groszy czynszu, a wieczorami wychodziła do zlewni po darmowe mleko.
Wtedy też po nie wyszła, stanęła na schodach i patrzyła, jak Gustaw naprawia jej auto. Miała krótką spódnicę i opalone nogi o dość masywnych łydkach. Gustaw spojrzał na te łydki, chwaląc je w myślach popularnym wiejskim powiedzeniem: jakie tory, taka stacja. Wydawało mu się, że te nogi są jeszcze piękniejsze niż wtedy, gdy był z Marią. Zapragnął ich dotknąć. Kiedy więc wróciła i zaproponowała mu jajecznicę na mleku, zgodził się chętnie, nie bacząc, że właśnie odchodzi ostatni autobus.
Zjadł kolację, napił się wina z kolorowym widoczkiem na butelce i zbliżył do Marii. Ona czekała na to.
– Chodź, poczujemy się jak wtedy, gdy byliśmy ze sobą – szeptała mu do ucha, a on na chwilę zapomniał o czułości Rosemarie, jej oddaniu i deklaracjach, jakie składał.
Dopiero nad ranem obudziły go wyrzuty sumienia.
– Nie powinniśmy byli. Przecież ja kocham Rosemarie… – wyszeptał, ubierając się pośpiesznie. Za chwilę miał autobus do Sorkwit, a potem musiał jeszcze dotrzeć do Zyndak.
– Zostań, co się przejmujesz jakąś Niemką! Ona i tak wyjedzie. Ona nie dla ciebie! – wysyczała Maria ze złością.
– Nie mów tak o niej. Nie znasz jej. Ona jest dobra.
– Jak Niemka może być dobra?! Co ty gadasz?! Zadurzyłeś się jak dzieciak. Zostań… – jęknęła przymilnie jak kotka i niewiele brakowało, a znów by jej uległ. W ostatniej chwili jednak coś go powstrzymało.
– Jadę – uciął krótko. I wyszedł.
Chłodził czoło o szybę autobusu. Niemrawi podróżni milczeli, wiezieni wolno przez mazurskie drogi, kręte i obsadzone drzewami. Szary, nijaki tłum pod szarym sklepieniem. Teraz i on należał do tego tłumu. Krótkim snem leczył wyrzuty sumienia.
Maria na szczęście nie szukała z nim kontaktu, pewnie nie pozwalała jej na to naruszona duma. I bardzo dobrze – to było Gustawowi na rękę, bo powoli zapominał o tej zdradzie. Oświadczył się przecież Rosemarie i został przyjęty. Ślub miał odbyć się za trzy miesiące. We wrześniu, po żniwach.
– Słucham, Gustawie. O czym ważnym chcesz mi powiedzieć tuż przed naszym ślubem? Co też takiego nie może poczekać? – przerwała jego zamyślenie Rosemarie.
Gustaw zacisnął mocniej palce na jej dłoniach, aż zbielały. Bał się, a jednocześnie wiedział, że musi jej powiedzieć, bo w przeciwnym razie… Tamta kobieta… Zrobi to, co obiecała. Była do tego zdolna.
– Rosi… – tak zdrabniał jej imię. Lubiła to. Nawet po latach wspominała to zdrobnienie, nazywając się tak czasem w myślach.
Milczała. Już wtedy miała przeczucie, że nici ze ślubu. Że nie będzie jego żoną, bo on przyszedł jej powiedzieć o czymś, czego nie będzie umiała wybaczyć…
– Będę miał dziecko…
Jeszcze wtedy nie wiedział, że jego narzeczona również spodziewa się dziecka.
Rosemarie spojrzała na niego nieprzytomnie, nie rozumiejąc, co do niej mówi, bo przecież przeczuwała cichą obecność owocu ich miłości i chciała mu dziś o tym powiedzieć, w kościele. Czy zatem mówił… o ich dziecku?
– Będę miał dziecko z Marią, moją… Spotykaliśmy się kiedyś… Raz zepsuł się jej trabant i pojechałem go naprawić. I zostałem. – Odarł ją ze złudzeń.
– Cooo? To niemożliwe! Powiedz, że żartujesz!
– Nie, nie żartuję. Ona urodzi moje dziecko.
Błękitne oczy, wpatrzone w niego głęboko, zaszły łzami. Pokazała się w nich bezradność i złość, silne jak uderzenie czymś ciężkim.
– Nieee! Nie masz prawa tak się zachowywać, przynajmniej nie teraz, w takim dniu jak ten! – Rosemarie zakręciło się w głowie, nie mogła, a może nie chciała tego wszystkiego przyjąć, poukładać chronologicznie, zastanawiać się, czy ją zdradził, czy nie…
– Ona powiedziała, że jeśli nie powiem ci o tym przed ślubem, stanie na środku kościoła i powie o tym sama. Nie mogłem do tego dopuścić, ona jest do tego zdolna.
– Jak mogłeś mnie zdradzić?! Nie kochałeś mnie?! Jesteś… wstrętny, nieodpowiedzialny. Niewyżyty samiec! Nienawidzę cię! – wydusiła z siebie Rosemarie, patrząc na widoczny w oknie wielki drewniany zegar, stojący w kącie pokoju, odmierzający czas, coraz krótszy, do ich ślubu.
Gustaw złapał narzeczoną za rękę i zatrzymał, przyciągając do siebie:
– Nie, Rosi, nie odchodź, bądź ze mną, wyjdź mimo to za mnie, przecież wiesz już wszystko, wybacz mi, proszę!
Rosemarie spojrzała na niego niewidzącymi oczami. Nie miała siły pytać o szczegóły, o to, co sprawiło, że się kochał z tamtą, dlaczego nie pomyślał o tym, gdy wszedł do tamtego łóżka, gdy poczuł zapach szyi i włosów, dotyk palców tamtej kobiety.
Wbiegła do domu, zapłakana, zrywając z włosów welon, wyszarpywała gałązki asparagusa z białej sukienki. Taką zobaczyła ją matka.
– Co się stało, Rosemarie?! Zniszczysz welon i sukienkę! Jak pojedziesz do ślubu?
– Żadnego ślubu nie będzie. Ten drań mnie zdradził! Rozumiesz?! Będzie miał dziecko z inną kobietą! – krzyknęła Rosemarie i wybiegła z powrotem z domu, prosto na zapyloną słońcem i kończącym się latem pustnicką drogę…
Hilda ruszyła za nią i stanęła przy płocie, wciąż wycierając ścierką biały dzban na kompot. Nagle naczynie spadło na ziemię, głuchym trzaskiem obwieszczając swój gliniany koniec.
Wieczorem już wszyscy we wsi wiedzieli, że Gustaw Busch zdradził swoją narzeczoną i będzie miał dziecko z tą czarnowłosą sklepową, Maryśką z Rybna. Komentowali jego postępek w gorzelni, w całym pegeerze, w sklepie w Sorkwitach, a nawet w kościele, po wieczornym nabożeństwie.
– Ot, babę zobaczył i poleciał. Ale żeby zaraz wielkie mecyje z tego robić, też coś! – podsumował krótko stary Bacławski, wystukując ze szklanej, zbrązowiałej od nikotyny fifki resztki tytoniu.
– Głupiś. Każden jeden chłop głupi. Nic niewarte te chłopy. Zranić kobietę i zostawić, tylko o tym myślą – wymamrotała stara Bacławska, wyrywając cienkie gałązki świńskiej trawy lub, jak mówili ludzie we wsi, „podorożnika” z zagonu z iglastymi astrami. Gdyby nie dzieliła roślin na kwiaty i chwasty, pewnie wiedziałaby, że „podorożnik” to tylko pospolita nazwa ptasiego rdestu i że zamiast wyrywać, mogłaby go zaparzyć w ceramicznym kubku do ziół. Bo był doskonały w schorzeniu dróg moczowych, na które cierpiała od lat.
– Jak suka nie da, pies nie weźmie – uciął krótko tamten, za nic mając jej babskie filozofowanie.
– Jestem w ciąży, mamo… – powiedziała dwa tygodnie później Rosemarie do matki, obierającej czarnym nożykiem ziemniaki na obiad. Zsiadłe mleko stało w wielkim dzbanie, na patelni leżały różowo-białe kawałki boczku, na okrasę. Cerata w różowe kwiaty, jeszcze lekko tłusta od krojenia mięsa, błyszczała w słońcu.
– Nie – jęknęła głucho matka. – To niemożliwe!
I po chwili dodała:
– Taki wstyd!
Rosemarie nic nie odpowiedziała. Wstała wolno z krzesła, nie chcąc czuć drażniącego zapachu smażonych skwarek, i poszła do ogrodu. Zerwała dojrzałą antonówkę, wgryzła się w nią zębami. Jabłka wyjątkowo jej teraz smakowały, ich zapach nie drażnił jak inne zapachy: skwarek, rosołu, cebuli. Usiadła na starym pniu lipy, która kilka lat temu przewróciła się podczas wiosennej burzy, i poczuła, że łzy nagle napłynęły jej do oczu. Płakała. Bo nareszcie powiedziała matce o ciąży, bo życie tak się z nią brutalnie obeszło, bo jakaś nieznana jej dotąd tkliwość ścisnęła jej krtań.
Podeszła do niej matka. Miała na sobie swój stary, niebieski stylonowy fartuch, przesiąknięty zapachem potu, gotowania i kurzu.
– No już, już. Przestań. Bo dziecku zaszkodzisz. Nie płacz. – Przygarnęła głowę córki do piersi. Wspomniała nagle tamtą rozmowę, sprzed wielu lat, gdy, dowiedziawszy się o śmierci Ericha, musiała powiedzieć matce, że będzie miała dziecko. Czasy były jeszcze trudniejsze, gorsze, a wstyd jeszcze większy niż teraz, po wojnie. Więc może ich życie się jakoś ułoży?
Potem, gdy już wróciły do domu, Hilda powiedziała córce:
– Widać miłość nie jest nam przeznaczona. Mamy żyć same na tym świecie, jako ten groch przy drodze.
Rosemarie poczuła wtedy, że jej dziecko jest dziewczynką. Nazwie ją Inga. I że na pewno nigdy przed nią nie zatai tego, dlaczego nie ma ojca. Przypadkowo odkrywane tajemnice bardzo bolą i czasem trudniej jest zrozumieć nie to, co się chciało ukryć przed światem, a to, dlaczego się chciało to ukryć. Tak właśnie zabolała przypadkowo odkryta tajemnica jej matki, Hildy.
Wtedy, gdy znalazła tamtą metrykę chrztu, zastanowił ją jeszcze stary notes i schowany w nim dokument. Dowód zawarcia małżeństwa. Ale… Coś się nie zgadzało. Ślub jej rodziców odbył się 24 czerwca, czyli cztery dni po śmierci Ericha. Coś było nie tak. I to ciągłe zawieszanie głosu, gdy pytała matkę o miłość, o małżeństwo, o ten ligustr w wianku, na dobrą wróżbę.
Wzięła wtedy w dłonie ten dziwny dokument i poszła do matki. Hilda była w ogrodzie, siedziała na starym pniu. Wyglądała, jakby się modliła. Z zamkniętymi oczami, w czerwonej sukience podniesionej wysoko, do samych ud, przypominała biedronkę na zagonie.
– Muter! – zawołała Rosemarie, podchodząc bliżej. Chciała widzieć twarz matki.
– Tak, Rosemarie? – spytała matka, poprawiając sukienkę.
– Znalazłam pewien dokument. Patrz, pomylili się! Napisali, że z ojcem braliście ślub cztery dni po jego śmierci. A to przecież niemożliwe!
Rosemarie do dziś pamięta tamto spojrzenie, które posłała jej matka, gdy zobaczyła ten dokument. Kobieta zgarbiła się pod tym pytaniem jak pod chłoszczącym batem. Nie chciała, by Rosemarie kiedykolwiek znalazła ten papierowy dowód jej dziwnego ślubu; kiedyś miała nawet spalić ten bezlitosny kawałek papieru, ale mógł być przecież do czegoś potrzebny. Schowała go więc do jakiegoś notesu, z nadzieją, że córka nigdy tam nie zajrzy, a tymczasem… znalazła go, akurat dziś, w dzień przeznaczony na odpoczynek, gdy można pozwolić pobiec myślom donikąd.
Otworzyła bezradnie usta, jakby chciała złapać powietrze. Na początku udawała, że nie wie, o co chodzi, żeby oddalić chwilę wyjaśnienia prawdy, do której Rosemarie miała przecież pełne prawo… Przez moment zamierzała brnąć w jakąś nieprawdę, zrzucić wszystko na błąd urzędnika, ale potem pomyślała, że przecież we wsi wciąż są świadkowie tamtego ślubu i prędzej czy później Rosemarie i tak dowie się całej prawdy. I co wtedy? Czy nie straci do niej szacunku?
Postanowiła więc opowiedzieć wszystko, wyrzucając powoli z serca tę dziwną tajemnicę, co nie było łatwe, bo przecież dziś trochę wstydziła się tamtej determinacji, z jaką dążyła za wszelką cenę do małżeństwa, które nie mogło dać jej szczęścia.
– Przez to chyba moje serce zgorzkniało, nie było już potem zdolne do innej miłości. Zdrętwiało jak język po wypiciu piołunu – powiedziała na koniec. Wstała po chwili, zebrała dojrzałe nasiona z aksamitek, roztarła je w dłoniach, wdychając ten silny zapach odpędzający niechciane owady od rosnących w ogrodzie warzyw, i dodała jeszcze: – Wciąż pamiętam słowa babki spod lasu, z którą liczył się wtedy każdy we wsi. Mówili o niej: zielarka, czarownica, szeptucha, co posyła złe spojrzenie. Spotkałam ją kiedyś na drodze. Stała i wiązała pęczki ziół. Powiedziała do mnie: nie będziesz ty miała szczęścia w miłości, jeśli go poślubisz. Ani ty, ani twoja córka, ani wnuczka. Nie waż się brać tego ślubu! Nie posłuchałam wtedy babki. Pomyślałam tylko: skąd ona może wiedzieć, że urodzę córkę? A właśnie, że to będzie syn, powiedziałam sama do siebie. I nazwę go Erich, po ojcu!
Opowiedziana przez matkę historia jej tajemniczego ślubu z ojcem na wiele tygodni zawładnęła myślami młodej Rosemarie, a nocą wracała w dziwnych snach. Czasem, gdy pracowała w ogrodzie lub szła wydoić krowę, zastanawiała się, czy wszyscy we wsi wiedzieli o tym, o czym ona dowiedziała się dopiero teraz, i czy tak samo jak matka pamiętają tamten wyjątkowo duszny i burzowy czerwiec. Bo takim zachował się w pamięci matki.