Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najważniejsze to mieć w swoim życiu miejsce, w którym będzie robiło się rzeczy naprawdę potrzebne. Miejsce, które najpierw będzie marzeniem, utkanym z ulotnych myśli i nadziei, a potem, dzięki niewytłumaczalnym, a jakże potrzebnym splotom okoliczności, przemieni się w dotykalną rzeczywistość.
Już niedługo usiądę we własnym domu, słuchając pękania drewnianych ścian. Będzie wiosna. Otworzę szeroko drzwi i wpuszczę trochę świata. Powietrze zagra szpakami, w górze odezwie się klangor żurawi. A potem przejdzie lato i złote nawłocie w ukłonie do ziemi obwieszczą jego koniec. I ja w tym wszystkim pogodzona z naturą, światem, przemijaniem. Pochłonięta codzienną magią tego świata. Marzenia naprawdę się spełniają.
Pełna wdzięku i świeżości współczesna powieść, będąca hołdem dla uroków polskiej prowincji, w której splata się wątek Mazur dzisiejszych i przedwojennych, czyli byłych Prus Wschodnich. Główną bohaterką jest dziennikarka lokalnego czasopisma, której los stawia na drodze paskudnego szefa, a zaraz potem Niemca poszukującego rodzinnych korzeni. Przedwojenna historia, która zresztą wydarzyła się naprawdę, uruchamia lawinę wydarzeń współczesnych. Wśród przepięknego krajobrazu mazurskiego rozgrywają się wielkie i małe historie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 509
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2011, Katarzyna Enerlich
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-049-6
Przedwojenne pocztówki Sensburga ze zbiorów Janusza Sibika
Projekt okładki: Maciej Sadowski
Opracowanie redakcyjne: Michał Traczyk
Skład: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.
Prawdziwy przyjaciel to ten,
który przychodzi, gdy cały świat odchodzi.
Wszystkim, którzy kiedyś przyszliście i… jesteście.
Dzięki Wam mój świat nie odszedł.
Powieść jest artystyczną kreacją, a nie odzwierciedleniem rzeczywistości.
Przedwojenna historia z Prus Wschodnich jest prawdziwa,
jednak na potrzeby książki nieco zmieniona.
Wszelkie podobieństwo do konkretnych osób jest przypadkowe.
Życie bywa inspirujące, choć czasem trudno uniknąć życiowych powtórek.
Panorama przedwojennego Mrągowa
Tygodnik trzeba wysycać informacjami! Muszą być bliskie sprawom przeciętnego zjadacza chleba! Pamiętajcie, kto nas czyta – ludzie średnio wykształceni, mający niewielki zasób słów. Gospodynie domowe, które chcą wiedzieć, co słychać u ich sąsiadów. I sprawami tych sąsiadów musi żyć nasz tygodnik. Rozumiecie???!!! – grzmiał zza biurka całkiem nowy szef, przydzielony nam przez wydawcę, który sam kiedyś był naczelnym, ale wziął się za biznes w Opolu i tam się przeprowadził. Redakcję nadzorował na odległość, licząc na naszą lojalność i pracowitość. My wysyłaliśmy mu co tydzień nowe numery, a on je oceniał, notując uwagi czerwonym cienkopisem i odsyłał. Do naczelnego należało wyciągnięcie wniosków z tych poprawek.
Nowy naczelny był jego dawnym kolegą, pojawił się tydzień temu, a już przewrócił redakcję do góry nogami. Zaczął od Zbyszka, czyli byłego już szefa. Spokojnego czterdziestolatka, któremu najwyraźniej zabrakło siły przebicia w układach z wydawcą. Dochodziły nas słuchy, że nowy, imieniem Artur, po prostu stracił pracę w swoim rodzinnym Olsztynie i poszukiwania zajęcia zaczął od dawnego kolegi, który miał wobec niego jakieś stare zobowiązania. A że Zbyszek był zbyt cichy i cierpliwy, by walczyć, dał się szybko wysadzić z siodła. Znalazł na szczęście pracę w innym mazurskim miasteczku i, jako człowiek samotny i bez zobowiązań, wyemigrował, pokornie robiąc miejsce dla Artura. Ten rozpanoszył się na biurku poprzednika jeszcze kiedy ten miał tam swój kubek i notatnik. Na czystym po raz ostatni blacie porozkładał telefony, pełne szpargałów firmowe papierowe teczki i woreczki z kanapkami. Okazywał duże zniecierpliwienie, gdy Zbyszek powoli pakował do kartonu po papierze do drukarki zawartość swoich szuflad. Palił nerwowo papierosy, jeden po drugim, nie zwracając uwagi na niepalącą resztę – czyli nas wszystkich, pochowanych po kątach. Czekał, aż Zbyszek wyniesie się już całkiem i będzie mógł w pełni zaanektować jego biurko.
Ta chwila wreszcie nastąpiła. Artur nie pożegnał się z wychodzącym. Widać Zbyszek nie był godzien jego zainteresowania. Popatrzył tylko za nim, a potem wyszedł ostentacyjnie na balkon dokończyć papierosa i porozmawiać z wydawcą.
– Właśnie wyjeżdża. Tak, zaraz zrobię… Oczywiście, pamiętam… – dochodziły do nas strzępy rozmowy.
Wyszliśmy na redakcyjny parking pożegnać Zbyszka – czując na sobie wzrok Artura. Potępienie dla naszej wylewności wwiercało się nam w plecy. Mimo to obejmowaliśmy naszego byłego naczelnego, niektórzy nawet mieli łzy w oczach. Było nam żal, że wyjeżdża, że nie zrobimy już razem kolejnego numeru tygodnika. Inteligentny, czujny, błyskotliwy, był doskonałym dziennikarzem. To jednak dla wydawcy w Opolu liczyło się chyba najmniej.
W duchu każdy zastanawiał się, kto pierwszy zacznie zabiegać o względy nowego szefa. Najwcześniej pękła stażystka Jola. Zaproponowała herbatkę. Odmówił, mówiąc, że pije tylko kawę. I przypalił kolejnego papierosa. Za chwilę Jola przybiegła z parującym, firmowym kubkiem. Przyjął go łaskawie, postawił na swoim biurku i rozpoczął perorę:
– W naszych tekstach używamy słów powszechnie zrozumiałych. Żadnych skomplikowanych znaczeń. Poprzedni szef… – tu na chwilę zawiesił głos znacząco, żebyśmy nie mieli żadnych złudzeń, iż teraz już wszystko będzie inaczej niż w czasach jego poprzednika – popełnił wiele błędów. Ten tygodnik wymaga podźwignięcia, ale damy radę. Przede wszystkim musimy wyrobić plan wydawcy, jeśli chodzi o reklamy. Nie jest najgorzej, gazeta żyje z nich, jakoś się trzyma, ale ten dział trzeba trochę podciągnąć.
I tu zaczął się wykład na temat sprzedawania powierzchni reklamowej, współpracy z klientami, propozycji rabatowych i walki o klienta. W zasadzie mógł tego wysłuchać tylko nasz handlowiec, Michał, jednak nowy władca najwyraźniej uznał, że tajniki wiedzy na temat zdobywania reklam będą niezbędne również dla piszących. W głębi serca miałam nadzieję, że nie będę musiała tych powierzchni już wkrótce sama sprzedawać. Artur gotów był wierzyć, że dziennikarz jest od wszystkiego! Kiedy odważyłam się wreszcie zapytać, czy w tym czasie, kiedy on wykłada wiedzę przydatną tylko Michałowi, który i bez tego był dostatecznie sprytny, moglibyśmy powrócić do swoich zajęć, bo właśnie kończymy numer, Artur spojrzał na mnie srogo i stanowczo upomniał:
– Wszyscy musimy wiedzieć, co wzajemnie robimy. Od dziś pracujemy w zespole. Ty – wskazał na mnie przyżółconym od tytoniu palcem – jesteś trybikiem tego zespołu. Gdy Michał pójdzie na urlop, może będziesz musiała go zastąpić.
No i się doczekałam! Oby tylko Michał nie poszedł na urlop! Utarł mi Artur nosa już na wstępie, na pierwszym spotkaniu zapoznawczym. To chyba nie wróżyło nic dobrego. A potem przekonaliśmy się, że wielką miłością Artura są właśnie takie spotkania, na których mógł demonstrować swoją władzę.
– Codziennie o dziewiątej będziemy spotykali się na odprawie – powiedział stanowczo. – O tej porze wszyscy mają już być w redakcji, z przygotowanym planem działania na cały dzień. Propozycjami tematów. I pamiętamy. Musimy je wysycać informacjami. Jak najwięcej informacji. A nasze spotkania będą miały nazwę „planowanie”.
Padł na nas blady strach. Najmniej przestraszyła się Jola, bo była młoda i ładna, a najwyraźniej te cechy zwróciły uwagę Artura. Sam nieszczególnie urodziwy, dość niski, wydawał się jakiś, hm… niedomyty, niedogolony; z łysiną na środku głowy, przypominał raczej ludzką wersję E.T. niż redaktora naczelnego lokalnego tygodnika. Wydawało mu się pewnie, że ma taki nonszalancki styl, bo dumnie prężył się i nosił dłonie w kieszeniach, gdy z nami rozmawiał. Gdy już te dłonie wyciągał, można było zauważyć, że pod paznokciami żółtych palców czasem kryły się interesujące z punktu widzenia bakteriologa złoża, konsystencją przypominające plastelinę, a wokół całej postaci unosiła się woń smażenia i stęchłego dymu papierosowego. I dopiero przez to przebijał się zapach wody toaletowej. To nie był sznyt. To było niedbalstwo!
– No to mamy nowego szefuńcia – powiedziała już pierwszego dnia Baśka, której biurko stało tuż przy moim. Baśka skończyła tę samą uczelnię, co ja. Nie planowała zostać dziennikarką, wolała zawód kosmetyczki, jednak jak tylko w miasteczku zaczęły krążyć słuchy o tym, że ktoś zamierza stworzyć lokalną gazetę, tak jak ja, zgłosiła się ze swoimi dokumentami. Bo dziennikarzem może zostać każdy. No i jakoś tak wyszło, że obie dostałyśmy tę pracę – chętnych w miasteczku było jak na lekarstwo, tutejsze szkoły specjalizowały się jeszcze wówczas w produkowaniu mechaników, kucharzy i krawcowych.
Baśka wsiąkła w redakcyjne życie, spodobała się jej ta swoista niezależność. Okazała się dobrą koleżanką i była w zespole jedyną kobietą, z którą jakoś się dogadywałam. Ona najwyraźniej również dostrzegła w nowym szefie więcej wad niż zalet i z niespotykaną dotychczas gorliwością zatopiła swój nos w lekturze listu do redakcji.
– Redaktorek jak ta lala – mruknęła po kilku minutach. – Moje poczucie estetyki zostało mocno naruszone. Ech, gdzież ten nasz wymuskany Zbysiu… – westchnęła cicho.
Ja milczałam. Czułam na plecach wzrok Artura i słyszałam głos rozszczebiotanej Joli:
– Może jeszcze kaweczkę?
Artur mruknął coś pod nosem, a mnie ogarnęły dziwne przeczucia. Bo wiercenie wzrokiem w plecach nie mogło być przypadkowe. Pocieszałam się jednak, że za dużo umiem, by nowy naczelny mógł się mnie po prostu pozbyć. Postanowiłam dotrzeć jakoś do tej niezdobytej, niedomytej twierdzy i – w myśl mojej życiowej zasady, że z każdym można się porozumieć – spróbować dogadać się jakoś z nowym naczelnym, skoro już przyszło nam razem pracować. Bo mam głębokie przekonanie, że wszystko, co nam się w życiu zdarza, jest potrzebne. Może również i to wrażenie, jakie wywołuje nasz Artur? Może ma mnie ono nauczyć, że nie wszystko jest zawsze do przodu?
Nabrałam zwyczaju pośpiesznego wracania z pracy do domu, by umyć się dokładnie. Od niedawna bowiem miałam wrażenie, że przesiąkam zapachem, który stał się integralną częścią naszej spokojnej dotąd, pomalowanej na pastelowe kolory, obsadzonej kwiatami i obwieszonej obrazami redakcji.
Właśnie suszyłam włosy, gdy zadzwoniła komórka. „Któż to może być?” – pomyślałam głośno. Wyświetlił się numer redakcji. Z tego co wiem, wszystko, co miałam zaplanowane na dziś, wykonałam. Zresztą któż mógł o tej porze dzwonić? Rozstaliśmy się na schodach o szesnastej. Zamknęliśmy drzwi na klucz. To skąd?… Odebrałam. W słuchawce usłyszałam głos Artura. Zmroziło mnie.
– Czytam właśnie twój tekst – zaczął. Pomyślałam – „matko, co on robi o tej porze w redakcji? Czy nie zamierza wracać do domu? Przecież mieszka w Olsztynie! Nie chce tam wracać, pomieszkać trochę?” Artur nie zamierzał.
– Czytam i uważam, że trochę przesadziłaś. Zbytnie użalanie się nad jakąś samotną matką z Piecek chyba nie zainteresuje czytelnika. Nam potrzeba krwi. Jakiegoś sporu, jakiegoś problemu. A tu co? Żeby chociaż ten mąż ją pobił. Żeby chociaż musiała z dziećmi uciekać nocą na policję. A ta co? Wyprowadziła się po prostu, kiedy męża nie było w domu. I te podziękowania dla personelu Domu Samotnej Matki też bez sensu. Po co im dziękować? Oni przecież wypełniają swoje obowiązki. Za to im płacą! Z kieszeni podatników! Odrzucam ten tekst. Musisz go przeredagować i wysycić informacjami.
Ciekawymi z punktu widzenia gospodyni domowej – dodałam sarkastycznie w myślach. Nie podzieliłam się jednak tą myślą z moim rozmówcą. Obawiałam się, że słuchawka po drugiej stronie eksploduje. Mógł być już przecież przemęczony – tyle godzin w pracy, o suchych kanapkach. I jeszcze musi czytać wypociny jakichś prowincjonalnych dziennikarzy. Z dala od domu. Może mu nawet zimno, bo marcowe wieczory nie są najprzyjemniejsze. Tak się w tych myślach zapędziłam, że prawie wsiadłam w samochód i zawiozłam mu termos z gorącą kawą. Na szczęście było to jednak niewykonalne. Mój samochód był w warsztacie.
Artur, nie domyślając się, jak wielka troska o niego nagle mnie przejęła, ciągnął dalej:
– Jutro o dziewiątej tekst ma być gotowy. Na planowaniu przedstawisz mi swoje pomysły, jak go wysycić i co zmienić. Pamiętaj o targecie, do którego skierowany jest nasz tygodnik.
Sprawdziłam w wikipedii, co to jest ten target. Wysycanie już zaczęłam rozumieć. Hm, niedługo wszyscy będziemy tak się mądrzyć. Używać trudnych słów, a robić dalej to samo. Tak nastawiona do jutrzejszego spotkania owinęłam się kocem i zasiadłam w fotelu, żeby konceptualnie popracować. Bardzo zależało mi na tym tekście. Samotna matka, którą poznałam w domu opieki, urzekła mnie swoją życiową mądrością i desperacją, z jaką walczyła o spokój dla swojej trójki dzieci. Mąż zaczął pić kilka lat temu. Odkąd zaczął pracować w miejscowej stolarni. Cieszyła się na tę jego pracę, bo gdy rok wcześniej straciła posadę sprzątaczki, do ich domu zajrzała bieda. Najpierw świeżo upieczony stolarz wracał lekko podpity, a potem był już przynoszony przez kolegów. Doprowadzali go do pionu na progu, dzwonili do drzwi i odchodzili. A mąż wpadał prosto na otwierającą drzwi żonę. Tak w praktyce sprawdzała się małżeńska przysięga: na dobre i na złe. W trosce o dzieci i z nadzieją, że mąż się opamięta, próbowała szukać pomocy w różnych instytucjach. Pewnego dnia zobaczyła ogłoszenie: Szukasz pomocy? Pomożemy ci. I numer telefonu zaufania. Zadzwoniła. Uprzejma pani poinformowała ją, że może zorganizować jej spotkanie z psychologiem. Spotkała się. I postanowiła wyprowadzić się od męża. Zaraz po tym, gdy sprzedał nowy toster, który dostała od sąsiadki. Dzieci cieszyły się, że mogą robić w nim gorące kanapki. Pewnego dnia tostera nie było. Były za to butelki po winie i pijany tatuś na fotelu.
I wtedy podjęła desperacką decyzję. Kiedy mąż był w pracy, spakowała dzieci i siebie do dwóch walizek, zabrała podręczniki szkolne i zabawki najmłodszej córeczki, zamówiła taksówkę i pojechała do Domu Samotnej Matki, nie zostawiając nawet kartki na stole. Miała nadzieję, że mąż się opamięta, że jej nieobecność będzie kubłem zimnej wody na pijaną głowę.
Tymczasem lepiej dla niej byłoby, żeby najpierw ją pobił, bo wtedy musiałaby uciekać ciemną nocą z głodnymi i bezradnymi dziećmi. I wtedy może miałaby szansę podziękować tym, którzy przyjęli ją pod swój dach, dali schronienie, wsparli rozmową. A tak… za mało krwi… Jej historia, zdaniem Artura, nie urzeknie gospodyń domowych…
I z tymi myślami zasnęłam, w obszernym fotelu, zawinięta ciepłym kocem. Obudziłam się o północy. Mój mruczący rudy kot Mietek, do niedawna jeszcze rozhasany malec, a teraz coraz poważniejszy i stateczny starszy pan, pozbawiony w dzieciństwie męskości, rozłożył się na mnie wygodnie. Ściągnęłam go ostrożnie i powędrowałam do łóżka. Śniło mi się, że uciekam z moją bohaterką przez ciemny las, mam do pokonania wysokie schody. Wspinam się po nich, trzymam drewnianej barierki, jestem już wysoko, ale okazuje się, że nie zabrałyśmy z dołu dzieci. I musimy wracać. A dzieci na plecach mają ciężkie plecaki i ledwo idą. Wyciągam z kieszeni Mietka i ten zamienia się w osła. Zarzucamy na niego tobołki i wędrujemy w blasku księżyca. Poganiam wszystkich, bo musimy dotrzeć na dziewiątą. Wyglądamy jak święta rodzina ze starego obrazka szukająca Betlejem.
Obudził mnie trzask budzika. Nie dźwięk, a właśnie trzask. Mam tak czuły sen, że budzę się już w momencie, gdy wskazówki nachodzą na siebie na chwilę przed dzwonkiem. Zegarek wydaje z siebie taki suchy trzask. I właśnie z tym dźwiękiem kończą się moje senne marzenia i wraca rzeczywistość. Szybki prysznic, szlafrok, kitekat dla Mietka, choć w zasadzie powinna to być specjalna karma dla kastratów, ale się skończyła, dżinsy, sweter, płaszczyk, torebka. Nie ma samochodu. Kiedy go wreszcie naprawią? Może jednak powinnam zadzwonić do warsztatu? Poranek powitał mnie mglisty, ziemia jeszcze spała snem pozimowym, na razie nic nie wróżyło jej przebudzenia.
Moja kamienica była moją małą ojczyzną. Tajemnicza, jedna z najpiękniejszych na całej ulicy, a może nawet w miasteczku? Żyła swoim własnym życiem. Na przykład w nocy – szeptała. Mówiłam wtedy o niej: „kamienica pełna szeptów”. Trzeszczały ponad stuletnie belki nad jej poddaszem, a schody wydawały odgłosy, jakby chodził po nich ktoś w wełnianych skarpetkach. Albo kot. Gdy wszyscy mieszkańcy kamienicy spali, wydawało mi się, że ściany oddychają wraz z nimi w równym rytmie. Zimą szept był ostrzejszy. Mróz bowiem sprawiał, że nocne szepty zamieniały się w trzaski – zamarzały małe okienka na półpiętrach, a zebrana w szparach woda rozsadzała stare drewno. To był mój dom, z odgłosami, których słuchali już ponad sto lat temu dawni jego mieszkańcy, Mazurzy.
Nie znałam dokładnie historii swojego domu. Wiedziałam tylko, że jego mieszkańcy nie byli bogaci. Bo i dawniej Mrągowo nie należało do najzamożniejszych miasteczek w Prusach Wschodnich. Jednak mazurska precyzja i dokładność dawała o sobie znać w każdym detalu – elegancko wyprofilowane drewniane poręcze, dokładnie zaplanowanej wysokości kamienne schody z metalowymi obręczami, zapobiegającymi upadkom, pięknie rzeźbione drzwi wejściowe, które w szarych czasach socjalizmu zostały bestialsko pomalowane olejną farbą. Potem kolejne remonty i kolejne warstwy farby, nakładane leniwie przez znudzonych robotników. Lubiłam czasem w dzieciństwie zeskrobywać te warstwy w niewidocznym miejscu i przypominać sobie, jaki kolor miały drzwi kilka lat temu.
Zbiegłam po schodach. Na pewno się nie spóźnię. Dziś wstałam wcześniej, wyjątkowo. Wiosna ma to do siebie, że szkoda czasu na sen…
Otworzyłam drzwi od redakcji o ósmej trzydzieści. Myślałam, że będę pierwsza. Nie byłam. Artur mnie wyprzedził. Nie wiem, jak mu się to udało, mieszkał przecież w Olsztynie i musiał dojechać te sześćdziesiąt kilometrów. Na dodatek siedział tu już od jakiegoś czasu, bo w pomieszczeniu wisiały ciężkie kłęby dymu. „Trzeba coś z tym zrobić, on przecież nie może tak palić. Na nic nasze ambipury, powtykane w kontakty” – pomyślałam.
– Czy zastanowiłaś się, co zrobisz z tym tekstem? – powiedział na przywitanie.
– Cześć – odpowiedziałam. Również ciesząc się z naszego spotkania. Położyłam torebkę na biurku i poszłam otworzyć okno.
– Nie otwieraj, zimno dziś. – Zamknęłam.
– Najwyżej się podusimy – mruknęłam po cichu. Nie usłyszał. Czekał na coś innego.
– Co z tym tekstem? Masz jakiś pomysł? Mógłby pójść na czołówkę, ale zmieniony.
Czołówka to marzenie. To tekst na pierwszej stronie, z dużym zdjęciem. Najlepiej płatny. Naczelny najbardziej to docenia. Gdybym tylko dodała do mojej historii trochę krwi… Ale skąd ją wziąć? Musiałabym zafałszować rzeczywistość. Nie mogę przecież zmienić historii mojej bohaterki. Miałam jeszcze pół godziny, do dziewiątej, żeby wymyślić jakiś sposób i jednak sprzedać tę historię. Oczyma wyobraźni widziałam już gospodynie domowe, całe zastępy gospodyń domowych, pochylających się nad moim tekstem. Czytające na głos kolejne zdania. Nic nie rozumiejące z tego, co napisałam, w słownikach szukające znaczeń słów: społeczna obojętność, uzależnienie, współuzależnieni, choroba społeczna, patologia. Szanowane panie gospodynie, podsuńcie mi jakiś pomysł, żebym mogła napisać tę historię tak, jakbyście tego chciały…
O dziewiątej byliśmy już w komplecie. Wszyscy usiedliśmy wokół biurka Artura i czekaliśmy, kiedy zacznie planowanie. Czekaliśmy też na Jolę, która stukała na zapleczu z kubeczkami. Weszła z dwoma – dla siebie i szefa, zapachniało kawą.
– A zatem, najpierw Ludka powie nam, co zamierza zrobić z tym tekstem o samotnej matce…
– Ale co ty chcesz od tego tekstu? – odezwał się głośno nasz fotoreporter i trochę dziennikarz, taki chłopak od wszystkiego, Marcin, który był ze mną w Domu Samotnej Matki i zrobił na miejscu kilka zdjęć. Widać, musiał przeczytać artykuł, jak tylko go napisałam.
Artur spojrzał na niego z potępieniem. I zrobił mu wykład o brakach mojego artykułu i o tym, dlaczego dziennikarzowi naszego tygodnika nie przystoi pisanie TAKICH tekstów. Bo nie wciągnie, bo nie sprzeda tygodnika, bo musi być lokomotywą. Krew na pierwszej stronie. Ja już to słyszałam wczoraj. Znudzona spuściłam wzrok i ujrzałam, że Artur na nogach, zamiast wczorajszych adidasków, miał domowe kapcie w szaroburą kratkę.
– … i co chcesz z tym zrobić? – usłyszałam z daleka. To było chyba do mnie. Myślałam o tych kapciach. Nie, żeby były brzydkie. Ale kapcie, w pracy?
– Pytam jeszcze raz, co zamierzasz z tym zrobić? – teraz pytanie zabrzmiało natarczywiej. Artur nie odpuszczał.
Na szczęście w tym właśnie momencie wpadłam na pomysł, zupełnie oczywisty! Zamiast krótkiego artykułu, napiszę duży reportaż o przemocy w rodzinie. Podam kilka statystyk, dotyczących dramatów rozgrywających się za zamkniętymi drzwiami. Wpuszczę trochę krwi. Opiszę jeszcze kilka innych historii, panie z Domu Samotnej Matki na pewno chętnie mi opowiedzą o swoich przeżyciach. Może ktoś na policji powie mi o tym, jak ojciec leje matkę, ojczym molestuje pasierbicę i konkubent wali siekierą w zamknięte drzwi. Przecież takie rzeczy się dzieją, zwłaszcza w tych bardziej zapomnianych dzielnicach każdego miasta! A historia mojej bohaterki będzie tylko jedną z wielu, takim dodatkiem, zachętą dla innych, przykładem, że można zareagować w odpowiednim czasie, zanim dojdzie do tragedii. Że warto powalczyć, podjąć decyzję wcześniej.
Opowiedziałam o tym całemu zespołowi i przede wszystkim nowemu naczelnemu. Ten ostatni milczał. Podrapał się w brodę. Od wczoraj lekko zarosła. Na przerzedzonych włosach widać było wyraźne gniazda, czyli odleżyny od poduszki. W ogóle był jakiś wczorajszy. I nagłe olśnienie: Arturek od wczoraj nie ogolił się i nie uczesał!
– Ostatecznie w takiej formie artykuł zatwierdzę. Tekst musi jednak sprawiać wrażenie, że opowiada o życiu naszych sąsiadów. Jakbyś opisywała ich konkretnie. Ma być przy-ziem-ny. Rozumiesz?
Dziękuję za takich sąsiadów. Na szczęście, u mnie tylko parter głośniejszy. Było mi już obojętne, żeby tylko dać szansę mojej bohaterce. Żeby nie zawieść jej nadziei. Na pewno postaram się napisać go dobrze. Teraz jednak zastanawiało mnie co innego. Czy Artur spał przy biurku? Planowanie trwało jeszcze godzinę. Zespół sypał tematami jak z rękawa – widać było przygotowanie do spotkania. Pewnie do serca wzięli sobie nowy obowiązek. Zakończyliśmy wreszcie. Artur wyciągnął z biurka pieczątkę i przystawił ją pod notatkami, które jeszcze podpisał. Co za biurokracja! Niczym w jakimś urzędzie!
Po tym burzliwym planowaniu zachciało nam się jeść i pić. Tymczasem Jola pozbierała kubeczki – swój i szefa oczywiście. I pobiegła, stukając obcasikami (założyła je dziś po raz pierwszy!) do niewielkiego pomieszczenia obok łazienki, gdzie mieliśmy zaimprowizowaną kuchnię. Potężny łomot wystraszył nas wszystkich. Dźwięk tłuczonego szkła. Jęk Joli. Pobiegliśmy tam, skąd wydobywały się odgłosy. Jola leżała swoją górną częścią na wielkim, rozłożonym pod drzwiami materacu. W ręku trzymała dwa spodeczki. Druga część Joli, czyli nogi i buty, leżały poza materacem. Te nogi, dość długie zresztą i szczupłe (ja takich nie mam, a szkoda!) spowite były w porwane rajstopy, liczne oczka prowadziły pod krótką spódniczkę, a tuż za kolanem łączyły się w jedno wielkie oko. Lewy bucik na obcasiku spadł zupełnie, prawy przekręcił się tyłem na przód. Nad całą Jolą, czyli za materacem, leżały resztki kubeczków, przyprószone fusami po kawie. Jola miała fusy również w blond włosach, dziś starannie wymodelowanych prostownicą. Całość ociekała resztkami kawy, której Artur nie dopił.
– Skąd się do cholery wziął tu ten materac?! – wrzeszczała Jola. Gramoliła się niezdarnie, przeglądając stan swoich tipsów. Na szczęście przeżyły ten upadek nietknięte.
– To mój materac. Będę tu spał, dopóki nie wyciągnę tygodnika z przepaści, w jaką wpuścił go mój poprzednik.
Już wiedziałam, skąd te kapcie. I to nieogolone lico. I wieczorne telefony. Zaczynało się robić niewesoło.
Baśce też się oberwało. Do jednego numeru napisała trzy teksty z dziedziny kultury. Pierwszy – relacja z koncertu znanego barda ze Szczytna, drugi – nabór do grupy tanecznej, trzeci – zapowiedź występu teatru z Olsztyna.
– Czy wyście powariowali? Co naszych czytelników obchodzi ta jakaś lokalna kultura? W dużych miastach to się coś dzieje, ale tu? Rozumiem, jeden tekst o kulturze, ale trzy?! Kto wam to wszystko zatwierdzał do druku?! Ten poprzednik, pożal się Boże, to do mięsnego, a nie do pisania. Nic dziwnego, że sprzedaż spadła. Ja to wszystko muszę teraz nadrobić – obie z Baśką wiedziałyśmy już, że takie monologi w misyjnym tonie będą naszą codziennością.
Baśka musiała więc ograniczyć się do jednego tekstu. Wybrała relację z koncertu barda, żeby za tydzień nie odgrzewać tematu. Teatr może poczekać, będzie za trzy tygodnie, za dwa może uda się wspomnieć o naborze do grupy. Oby tylko nic w międzyczasie w dziedzinie kultury się nie wydarzyło. Bo nie będzie miało szans dostać się na łamy. Do tej pory bardzo gościnne. Widać, Arturek wiedział lepiej, co wolą czytać gospodynie domowe.
W drodze wyróżnienia Baśka otrzymała nowe propozycje tematów. Miała zrobić sondę uliczną na temat „Czy lubimy nosić kapelusze?”, przeprowadzić wywiad z przypadkowo napotkanym właścicielem czworonoga – bo podobno zwierzęta najbardziej przemawiają do czytelników i znacznie podnoszą sprzedaż gazety – oraz spotkać się z czytelniczką, która mieszka w mieszkaniu komunalnym i tydzień temu zapaliły jej się sadze w kominie. Ocenić, kto zawinił, choć wiadomo, że administracja, przecież zawsze trzymamy stronę czytelnika, nawet jeśli on sam te sadze podpalił, bo tak powiedział Artur. Na koniec zrobić kilka fotek kobiecie, najlepiej usmarowanej sadzą, i wziąć od niej zgodę na publikację zdjęcia.
– Tu są gotowe druki, właśnie je przygotowałem. Od tej pory bezwzględnie będę wymagał podpisanych oświadczeń! – zarządził Artur.
– Podczas sondy ulicznej też? – cicho zapytała Baśka. Najwyraźniej bała się nowego szefa.
– Oczywiście! – zagrzmiał. – Jak ty to sobie wyobrażasz?! Chcesz spotkać się z czytelnikami w sądzie?!
– Ale jeśli będę miała tylko chwilkę? Albo jak ludzie będą się bali podpisywania karteczek? Przecież ja nigdy tej sondy nie zrobię! – Baśka próbowała jeszcze coś ugrać.
– To spytasz kogoś innego i najwyżej nie zobaczą się w tygodniku! Bez łaski! – wzruszył lekceważąco ramionami i rozsiadł się przy biurku, zgarniając na bok okruchy, trzy kubki z niedopitą kawą (Jola od przygody w łazience już nie garnęła się do zmywania), połamane papierosy, spodeczek z popiołem, cztery kolorowe zapalniczki, dwa długopisy i jeden ołówek, którego używał do notatek. Gdy już się przedarł przez to wszystko, odsłonił brudny, polepiony blat i położył na nim tygodnik z zaprzyjaźnionej redakcji w Nidzicy.
– Muszę przejrzeć, zobaczyć, jakie oni mają tam pomysły. Może coś podpatrzymy.
Już bałam się tego podpatrywania. I tak żal mi było Baśki, która po to skończyła uniwersytet, żeby biegać po ulicy i robić sondę, jak jakaś studentka na dziennikarskiej praktyce. Dziś ona, jutro ja.
– Ta kobieta nie chciała wymazać się sadzą – Basia relacjonowała swoją wizytę u czytelniczki.
– Co ty powiesz? To niby jak zobrazujemy ten tekst? Przecież zdjęcie też musi nam opowiedzieć historię! – Arturek był wyraźnie niepocieszony. – Daj mi numer telefonu do tej kobiety!
Udawałam, że pilnie pracuję. To nie może być prawda. Przecież chyba do niej nie zadzwoni?
Zadzwonił. Przedstawił się. Powiedział, że jest NOWYM redaktorem naczelnym, że gazeta od kilku tygodni ma misję bycia bliżej czytelnika i że jeśli ta czytelniczka chce sama sobie pomóc, to MUSI zgodzić się na zdjęcie w sadzy. W przeciwnym razie odmawiamy interwencji. Kwadrans ją przekonywał. Z tryumfem na twarzy odwrócił się w kierunku zdezorientowanej Baśki, wciśniętej w fotel.
– Masz być u niej za pięć minut. Tylko wymaż ją dobrze.
I tak temat zapalonej sadzy był tematem numer jeden w najnowszym tygodniku. Na pierwszej stronie zdjęcie rozmiarów billboardu, na nim przestraszona kobieta, wskazująca palcem na piec. Uczerniona sadzą przypominała Murzynka Bambo z czytanki. W sumie – dobrze ją Baśka usmarowała. Przynajmniej nikt jej nie rozpoznał i nie naraziła się na kpiny sąsiadów.
Tygodnik z „kominiarką” – jak nazwaliśmy kobietę – nie odniósł spodziewanego przez Artura sukcesu. Sprzedaż nie wzrosła gwałtownie, my za to odebraliśmy masę telefonów od czytelników. Mówili, że u nich oraz u ich sąsiadów również są zapchane piece lub spadające z sufitu tynki, i pytali, czy moglibyśmy o tym napisać. Mieliśmy istną nawałnicę telefonów od użytkowników mieszkań komunalnych, którym grożą wszelkie plagi tego świata, a tygodnik lokalny okazywał się jedynym panaceum na tę klęskę. Nie tego zapewne spodziewał się Arturek. Takich telefonów odbierał po kilka dziennie, na początku jeszcze wysyłał stażystów pod podawane adresy, ci wracali z aparatami pełnymi zdjęć, dokumentujących budowlane zaniedbania, i notesami, wypełnionymi zgodami na publikację zdjęcia mieszkańca z: dziurą w ścianie, szparą w oknie, wyszczerbioną podłogą czy – mimo wszystko najczęściej – dziurą w piecu. Najpierw Arturek pisał o tych sprawach pojedynczo, potem opisywał sytuacje zbiorowe, aż wreszcie zaniechał – ku naszej radości i uldze, bo tygodnik zaczął powoli przypominać pismo administratorów i budowlańców. I kiedy już się okazało, że komunalna passa minęła, do redakcji wbiegła zadyszana kobieta – duża, postawna, na Podlasiu powiedzieliby o niej „olopa” – i zażądała widzenia z redaktorem naczelnym. Wychynął zza swojego biurka, od kilku tygodni niewyspany, z przekrwionymi oczami i głośno powiedział:
– Tu jestem, bardzo panią proszę.
Olopa przesunęła stojące na jej drodze krzesła i stanowczo, z niespodziewaną zręcznością pożeglowała w kierunku Artura. Usiadła. Krzesło stęknęło.
– Czekałam i czekałam i pan do mnie nie przyszedł. Co pan sobie myśli?! Umówieni byliśmy chyba, nie?
Artur zaczął mętnie tłumaczyć, że nie mógł, że kończyliśmy właśnie numer, że brak czasu itp., ale Olopa nie dawała za wygraną.
– Obiecał pan, że mi to naprawią. Toaleta nieczynna od dwóch tygodni, do wychodka latam starego. A pan nie przyszedł!
Arturek ułagodził Olopę i powiedział, że przyjdzie jutro. Oczyma wyobraźni już widziałam go, przepychającego jakiś brudny ustęp w kamienicy, wlewającego doń krety i inne żrące płyny, a nad nim stojącą Olopę, wykrzykującą, ponaglającą.
Zauważyłam jednak pewną rzecz – Artur dziwnie cichł w obecności tych, którzy na niego krzyczeli. Wyraźnie tracił rezon. Krzycząca Olopa miała na niego niezwykły wpływ, siedział niczym trusia za biurkiem i nawet obiecał pójść do niej na drugi dzień i obejrzeć zapchaną toaletę. I pewnie jeszcze o niej napisać. Jeśli nie zabierze się za jej odetkanie…
Tyle że ja nie umiałam tak krzyczeć. Nie miałam siły Olopy, która łokciami zapędziła Artura w kozi róg. Nie potrafiłam przeć przed siebie po chamsku, tylko cierpiałam w milczeniu nad ludzkim tupetem.
Artur na drugi dzień wrócił od Olopy wyraźnie zmęczony.
– Musimy na jakiś czas zakończyć temat pieców i szamb. Lokalny tygodnik musi żyć jeszcze innymi sprawami. Od teraz, jeśli ktoś zadzwoni z interwencją, odsyłamy do administratora budynku.
Potrzebował kilku tygodni, by to zrozumieć. Jego poprzednik mówił po prostu czytelnikowi, żeby napisał list do redakcji. To była naturalna selekcja. Większości bowiem nie chciało się pisać i temat często umierał śmiercią naturalną. Gdy sprawa była naprawdę ważna, desperat pisał list i w ten sposób zaczynaliśmy podejrzewać, że coś jest na rzeczy. Staraliśmy się Arturkowi podpowiedzieć ten sposób, ale wszelkie rozwiązania poprzednika z góry określał jako nieudane i do kitu. I przypominał, że on tu rządzi, a nie my.
Od kilku dni Artur podpatrywał. Już nie tylko tygodnik z Nidzicy, ale również z Morąga, Lidzbarka Warmińskiego i Gołdapi. Działały na niego inspirująco i miałam wrażenie, że chce te wszystkie tygodniki zamknąć w jeden, nasz. A tak się nie da. Każdy ma inny charakter, bo i każde miasto jest inne! Po jednym z planowań dostałam w udziale tworzenie rubryki o zwierzętach.
– Zwierzę, pupilek człowieka jest tym, co czytelnik wprost uwielbia, co się dobrze kojarzy. Piszmy o tych, którzy hodują psy, koty i kanarki. W każdym numerze chcę mieć tekst o zwierzaku i jego właścicielu. To rewelacyjny pomysł! I wzrasta od niego sprzedaż!
Musiałam więc skupić się na wyszukiwaniu ciekawych obiektów, do lamusa chowając marzenia o ambitnych reportażach i dziennikarstwie obywatelskim, czego uczyłam się na szkoleniach i konferencjach, organizowanych przez Stowarzyszenie Prasy Lokalnej. Musiałam zapomnieć o tym wszystkim, czego dowiedziałam się na studiach od ludzi mądrych, światłych i praktykujących w zawodzie. I słuchać Artura, który z wykształcenia był ekonomistą, a dziennikarstwa nauczył się z poradników. Zatrzymywałam zatem ludzi z czworonogami, zgodnie z zasadą, że dziennikarz pracuje na ulicy. Prosiłam, by opowiedzieli mi o swoich pupilach. Ci godzinami potrafili mówić o tym, jak się ich ulubieńcy sprawują, co zwykle jedzą i jaką bawią się maskotką. Jeden z rozmówców pokazał mi nawet spustoszenia na sierści spanielka, które poczynił podstępny świerzb. Inny rozmówca, pan Zdzisiek, zdradził przede mną tajniki hodowli gołębi, które, mimo iż czworonogami nie są, postanowił rozsławić po lekturze moich artykułów o przyjaciołach człowieka. I sam do mnie zadzwonił! Nie tylko opowiedział mi o bujaniu i gołębich powrotach, ale też o tym, że sąsiedzi nie są zadowoleni z jego pasji i zarzucają mu, że od odchodów, pozostawianych przez ptaki, gnije już cała ściana kamienicy, a przecież, jak powiedział mi z pasją pan Zdzisiek, kał zdrowego gołębia jest gęstą papką, a nie cieczą, więc ściana wilgotnieć od niego nie może!
No i zaczęło się robić niebezpiecznie. Bo moje myśli zaczęły oto krążyć po nieznanych dotąd bezdrożach i szukać odpowiedzi na pytania: czy psi świerzb może przejść na człowieka? Jaka konsystencja kału jest właściwa dla na przykład ekskrementów kota?
Główna ulica Sensburga, Kjonigsbergerstrasse, wzdłuż której stały niskie kamienice ze sklepikami na parterze. Widać szyldy – apteki i sklepu meblowego. Na ulicy nie ma jeszcze bruku. Wkrótce będzie położony i przetrwa do dzisiejszych czasów, podobnie jak nazwa ulicy – Królewiecka. Współcześni mieszkańcy tak samo, jak przed wojną, hodują na balkonach kwiaty i przystają, by porozmawiać ze sobą. Dziś również czuje się tu klimat miasteczka, w którym wszyscy się znają. Nie ma tylko tamtych powozów konnych, a ulicą mijają się coraz liczniejsze auta.
Pierwsza zbuntowała się Baśka. I wcale się jej nie dziwię, bo dziewczyna była niezwykle ambitna. Wysoka, szczupła, atrakcyjna, z tak zwanego dobrego domu. Zdecydowana i asertywna. Zawsze miała jakąś alternatywę. Nie to, co ja, kurczowo wczepiona w etat. Baśka, pracując jeszcze w redakcji, skończyła roczne studium kosmetyczne, potem jeździła na szkolenia i kursy, przywożąc z nich certyfikaty i zaświadczenia.
– Może mi Artur naskoczyć. Jak się wkurzę, to odejdę i tyle – poinformowała nas któregoś dnia twardo i zdecydowanie.
Wierzyłam, że naprawdę to zrobi. Upór Baśki był niezwykły. Na razie jeszcze biegała z notesem i długopisem, robiąc te swoje uliczne sondy, ale czułam, że wszystko do czasu. Że pewnego pięknego dnia podejmie decyzję o przebranżowieniu.
Zazdrościłam jej. Ja nie miałam innego wyjścia, jak pracować w zdominowanej przez Artura redakcji, nic więcej bowiem nie umiałam robić. Nie miałam też rodziców, którzy by mi poradzili, co jeszcze powinnam w życiu skończyć i zaliczyć, żeby mieć pewną przyszłość. Bez rodziców jest na świecie bardzo trudno – patrzyłam z zazdrością na Baśkę, kręcącą się z wdziękiem na swoim obracanym fotelu, podpierającą twarz długimi, wypielęgnowanymi palcami, zakończonymi brokatowymi tipsami w kształcie łopatek. Baśka miała w sobie jakąś siłę, może to było zaplecze domu rodzinnego? Tego domu też jej zazdrościłam.
Moi rodzice zmarli, gdy miałam zaledwie dwadzieścia jeden lat. Nie wiem, dlaczego nieuleczalne choroby wybrały właśnie w jednym czasie jeden dom – szczęśliwe dotąd mieszkanie na trzecim piętrze wiekowej kamienicy w centrum miasta. Tam mieszkałam od urodzenia z mamą – pracownicą domu kultury, i tatą – kierowcą. Zły czas nadszedł nagle i niespodziewanie. Mamę pokonał rak, tatę niespotykanie groźne wirusowe zapalenie płuc. Mama żyła tylko osiem miesięcy dłużej niż tata. Gdy obserwowałam jej powolne odchodzenie z tego świata, przeczuwałam, że odtąd moje życie nie będzie już takie, jak do tej pory. Że kończy się oto moje szczęśliwe dzieciństwo jedynaczki.
Doskonale pamiętam dzień, kiedy uświadomiłam sobie owo rychłe odejście dzieciństwa. Wróciłam z wakacji nad morzem, gdzie pojechałam z przyjaciółkami, po udanej sesji, z zaliczonym rokiem, z wpisami w indeksie. Dumna i szczęśliwa. Wdrapałam się na trzecie piętro, torby zostawiłam w przedpokoju. W mieszkaniu nie było nikogo. Panował w nim dziwny zatęchły chłód, jakby nikt tam nie mieszkał. Otworzyłam okno. „Tak tu cicho… – pomyślałam. – Tylko gdzie są rodzice?”
Nastawiłam wodę na herbatę, zalałam w kubku brązowe wiórki i poszłam do salonu. Przetarłam palcem zakurzone szafki, które mówiły o tym, że dawno nikt ich nie dotykał, nie pieścił bawełnianą szmatką z pastą do mebli. Nasze stare meble najwyraźniej lubiły ten rodzaj pieszczot. Wzięłam do ręki leżące obok gazety i usiadłam w fotelu. Spomiędzy kolorowych pism wypadły jakieś druczki. Wyniki badań lekarskich. To były badania mamy. Sądząc po dacie, wykonane całkiem niedawno, dwa tygodnie wcześniej. Carcinoma. Nie znałam tej choroby. I jeszcze inne wyniki. Aktualne. Sprzed kilku lub kilkunastu dni. Recepty. Pieczątki lekarzy. Ginekologa, kardiologa. Niejasne przeczucia.
Mama wróciła wieczorem, chudsza niż zwykle, szara na twarzy.
– Jesteś? – spytała. Smutne niebieskie oczy. Czający się w nich niepokój. To wszystko zapamiętałam. Pachniała wodą Pani Walewska, jej ulubioną od lat. Przytuliłam się na powitanie, wciągnęłam nosem powietrze. Zapach wody i… leków.
– Mamo, jesteś chora? Widziałam wyniki…
– Mam raka jajników.
Powiedziała to tak po prostu, jakby mówiła o tym, że właśnie przerywała buraczki w swoim malutkim ogródku na tyłach kamienicy, który stworzyła sobie jako enklawę prywatności i namiastkę wsi, gdzie się wychowała.
Cios. Świat wiruje. Ból.
– Niee… – jęknęłam wtedy cicho, pamiętam, tak bezbronnie wobec wyroku, który nagle zaczął zmieniać moje życie, zabierać mi mamę. Może jednak da się ją uratować, są sposoby, przecież nie wszystkich ta choroba zabiera, są tacy, którzy wyzdrowieli, nawet tu u nas, na ulicy, sąsiadka…
Nie, to nie może być tak, że przyjeżdża się do domu z wakacji, a mama wraca z ogrodu i mówi, że ma raka!
– Lekarz od razu mi powiedział, chciałam wiedzieć. Pół roku najwyżej. Przerzuty. Hoduję go w sobie jak niemowlę.
I wtedy przypomniałam sobie, że mama, już po menopauzie, nagle zaczęła kupować podpaski. Nie mówiła o tym nikomu, potem miała jakieś zabiegi, rzuciła tylko, że to mięśniaki i że różnie może być. I potem znów, po kilku latach, musiała kupować te podpaski, choć już była starszą kobietą, wyzwoloną z udręki comiesięcznych krwawień.
Wtedy nic nam nie mówiła, nie była u lekarza, po prostu wszystko zbagatelizowała. Nie zrobiła tego dla siebie, dla mnie, może dla wnuków, których jeszcze nie miała, a które mogła przecież mieć. I dla taty… A może dlatego właśnie nie poszła do lekarza? Może chciała uciec od tego życia? Czy nie dość je kochała? Czy myślała, że dopóki nie ma diagnozy, będzie zdrowa, że niewiedza jest lepsza niż świadomość choroby.
– Tata wie? – mój głos drżał jak ranny ptak.
– Wie. Załamał się. Zaraz przyjdzie. Był ze mną na działce.
Wrócił. Poszarzały, smutny. Patrzyłam na jego bezradną, zgarbioną postać, mniejszą niż kiedy widziałam go ostatnio, zasuszoną jak strąk fasoli.
– Mama jest chora. Lekarze mówią, że tylko pół roku jej zostało – wyszeptał. Zakaszlał głucho. Poszedł do łazienki, po chwili wrócił zasapany.
– Słaby jakiś jestem, duszno tu. To te upały.
Tamto lato było rzeczywiście upalne. Żar lał się z nieba, roztapiał asfalt. Wieczorem tato miał wysoką gorączkę. Zażył jakieś leki. Spał niespokojnie. Na drugi dzień mama podała mu paracetamol i poszła do szpitala na badania.
– Opiekuj się tatą, on jest słaby jakiś, pewnie nie może sobie poradzić z tym, co się stało.
– Nie martw się. Po prostu się przeziębił, takie są przecież upały, a u nas w korytarzu chłód.
Tato miał coraz wyższą gorączkę. Wezwałam pogotowie. Lekarz dyżurny dał mu tylko jakiś zastrzyk i wyszedł, mówiąc, że przejdzie…
Ale tata w nocy zaczął majaczyć i dusić się. Kładłam mu na czoło mokre ręczniki. Mówił do mnie cały czas.
– Muszę coś powiedzieć, ja nie chciałem, ale trzeba, żebyś wiedziała… Nie mówiłem… Tak było lepiej… – głos ugrzązł w krtani. Tata opadł na poduszkę. Stracił przytomność.
Znów zadzwoniłam po pogotowie. Karetka przyjechała bardzo szybko, pewnie nie mieli żadnych wezwań. Przyjechał inny lekarz. Starszy, wydawał się bardziej doświadczony. Zapakowali tatę do karetki. Pojechałam z nimi, ubłagałam lekarza, by pozwolił mi jechać w karetce.
Czuwałam przy łóżku taty. Leżał już na OIOM-ie, bo miał trudności z oddychaniem i lekarze podłączyli go do plątaniny kabli. Wychodziłam na korytarz, wyglądałam przez okno, ciepłym, lipcowym wiatrem suszyłam spływające po policzkach łzy. Miasto spało. Lubiłam ten małomiasteczkowy spokój, zastrzeżony tylko dla prowincji. W Warszawie o tej porze wciąż jeszcze biegali panowie w garniturach z eleganckimi paniami na obcasach. A to miasto już spało, sen przerywały nieliczne samochody, które przemykały się cicho, trwożliwie przez ciemne ulice.
Na korytarzu pojawił się lekarz. Nie miał dobrych wieści. Tata dusił się. Przyszły wyniki prześwietlenia. Wirusowe zapalenie płuc. Zaawansowane. Bez szans. Świat zawirował, skończył się, nie ma już tamtego dzieciństwa, nie ma nadziei, nie ma marzeń.
Tata zmarł o szóstej rano. Odchodził cichy, nieprzytomny. Nie powiedział mi nigdy tego, co chciał powiedzieć. Ale ja wierzyłam, że jeszcze kiedyś opowie mi o tym, pokaże mi to jakiś przedziwnym splotem okoliczności.
Na dworze szalała burza, nie wiadomo, skąd się nagle wzięła, przecież powietrze było takie spokojne, niezwiastujące zmiany, jeszcze kilka godzin temu delikatny wiatr omiatał zapłakane policzki… O tym, że tata odszedł, powiedziała mi aparatura, która pilnowała jego łóżka. Dłoń, którą trzymałam, zastygła nagle nieprzyjaźnie.
Rano trzeba było powiedzieć mamie o śmierci taty. Ile jeszcze jej życia zostało, ile się jeszcze będzie tliło tych iskierek, które błyszczały w jej oczach zawsze, gdy była radosna, gdy wspominała swoje młode lata. Stanęłam przy jej łóżku. Mama od razu wiedziała, że coś się stało. Płacz, pytania, dlaczego, przecież był zdrowy, przecież jeszcze niedawno, w ogródku.
Pogrzeb, zawiłe formalności, które załatwiałam jak we śnie. Przyszły nowe wyniki badań mamy. Żadnych szans. Najmniejszych. Nie warto nawet operować. Mama zmarła osiem miesięcy po tacie. Odchodziła w wielkim cierpieniu, jakie jest doświadczeniem tych, którzy chorowali na nowotwór. Pod koniec przerzuty pojawiały się na mózgu, mama traciła poczucie rzeczywistości, nie poznawała mnie, nazywała mnie swoją siostrą Małgosią. W pewną wiosenną niedzielę widziałyśmy się po raz ostatni, pomachała mi małym palcem na pożegnanie.
Najtrudniejsze chwile przetrwałam dzięki moim trzem przyjaciółkom: Izie, Ewie i Sylwii. Jedynaczce zawsze trudniej. Jak bardzo przydałoby mi się rodzeństwo! Jakaś siostra lub brat. Niechby byli nawet młodsi! Miałabym gdzie ulokować uczucia. A tak – pustka. Na dalszą rodzinę trudno było liczyć. Ze strony taty żyli tylko dalecy kuzyni, których poznałam na pogrzebie, a rodzeństwo mamy starzało się szybko i w licznych chorobach, by zaledwie po kilku latach dołączyć do niej na niebieskich równinach. Spoglądali pewnie teraz wszyscy na mnie z góry, wraz ze swoimi rodzicami i kuzynami, i być może nawet dopingowali w moim dorosłym życiu. A mnie było ciężko i smutno, za nic miałam pocieszenie, że może są ze mnie dumni. Nic mi z tej dumy, gdy nagle spadła na mnie dorosłość, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Nasza przyjaźń z Izą, Ewą i Sylwią narodziła się na jednym z pierwszych spacerów w parku obok przedszkola. Przedszkolanka kazała nam zebrać liście i kasztany do kącika przyrody. Sylwia zupełnie przypadkowo znalazła obok alejki wielkie drzewo – dąb, pod którym leżały połyskliwe, zielone żołędzie. Zawołała nas, wspaniałomyślnie dzieląc się swoim odkryciem i wyjątkowymi skarbami. I tylko nasza czwórka przyniosła do sali coś więcej niż tylko rude kulki kasztanów i liście. Sylwia wtedy po raz pierwszy udowodniła nam swoją lojalność. Miałam się o niej przekonać także później, w dorosłym życiu. To właśnie Sylwia pocieszała mnie, gdy na urodzinach, tradycyjnie wyprawianych od wczesnego dzieciństwa, zwierzyłam się jej z problemów w pracy. Dała mi za przykład Baśkę, z którą znała się jeszcze z podstawówki.
– Bądź taka jak ona i weź się za coś innego, na pewno znajdziesz pracę. Jak nie, to przyjdziesz do mnie.
Ta opcja mnie jednak nie pociągała. Sylwia miała w Kętrzynie dwie hurtownie odzieży używanej, które założyła po tym, jak przestał się opłacać inspirowany stadionową modą biznes na mrągowskim targowisku. Szukała odbiorców dla swoich ubrań, ale ja chyba nie chciałam nimi handlować… Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
– Oto moje wypowiedzenie. Odchodzę – oświadczyła któregoś dnia Baśka. Przyszła wyjątkowo wystrojona, w zielonkawą tunikę i obcisłe czarne spodnie. Na stopach miała nowe pantofle na koturence. Włosy związane wysoko kolorową chustką. To był chyba ważny dla niej dzień. Pachniała swoją ulubioną Mademoiselle Chanel. Kupioną na szczególne okazje.
Artur spojrzał na nią nieprzytomnym, mimo poranka, wzrokiem. Pewnie znów nocował w redakcji, przeświadczony o misji wyciągania pisma z odmętów zacofania, zadłużenia i wszystkich innych plag świata.
– Jakie odchodzę? Dokąd? Jakie wypowiedzenie?
– Moje wypowiedzenie, tu kładę ci, na biurku.
Przesunęła plik papierów, dwa kubki z wczoraj i przedwczoraj, dwie zmięte chusteczki (nie wiem z jakich czasów) i kalkulator (pewnie wyliczał wierszówkę).
Położyła. Naprawdę. Wypowiedzenie pracy. Boże, jak ja jej zazdrościłam tej wolności, z która zaraz wybiegnie na wiosenne ulice miasta, zajdzie pewnie do perfumerii, kosmetycznego, odzieżowego i będzie taka ładna szła i szła!
– Nie możesz odejść. Teraz, kiedy wychodzimy z dołka. Kiedy wzrasta sprzedaż. Kto będzie robił sondy uliczne?
– Nie wiem, kto, na pewno znajdziesz kogoś, kto zrobi to równie dobrze jak ja – odpowiedziała zdecydowanie, okręcając się z wdziękiem na fotelu. Wygrała! Artur pokazał nareszcie, że była mu potrzebna! Wprawdzie tylko do robienia sond, ale to już coś. Mnie jeszcze nigdy nie powiedział nic miłego. Ani Marcinowi, który robił fotki jak zawodowiec. Ani informatykowi Piotrowi, który był taki skromny i cichy, że zupełnie o nim zapomniałam. Siedział przy swoim biurku i gmerał w systemie, programach, składał gazetę, przygotowywał do druku, spełniał nasze zachcianki i urzeczywistniał pomysły przy projektach reklam i druków wszelakich. Jego zaletą był wiek – wcześnie poczterdziestkowy – i Artur nie był dla niego tak wredny jak dla nas, bo chyba się trochę go bał. Piotr po prostu był.
Tylko Jola mogła spodziewać się kilku miłych słów, przeważnie za kawę lub ciasteczka, kładzione z boku filiżanki lub kubka, na spode-czek. Te ciasteczka, wybierane najpierw w pobliskiej cukierence, musiały być malutkie i kruche, żeby ładnie wyglądały i smakowały z kawą, jak w eleganckich restauracjach w dużych miastach. Jola była bardziej światowa niż nam się wydawało.
– Masz dwa tygodnie wypowiedzenia, taka jest umowa – powiedział do Baśki po dziesięciu minutach, kiedy chwilę się zastanowił. – Z tego, co wiem, miałaś umowę jeszcze na rok, więc masz dwa tygodnie. Jak chcesz, to zadzwonię do Opola i się upewnię.
– Nie musisz. Już sprawdziłam. Mam jeszcze do wykorzystania urlop, więc tak się składa, że mogę już się zacząć pakować – Baśka pochyliła się nad nim, uśmiechając się z tryumfem.
– Zatem miło było cię poznać, możesz sobie zabrać wszystko, co twoje – Artur chyba pożałował chwilowej słabości.
Wyszłam z Baśką na dwór, niby po bułki do Jolinej cukierenki. Tylko tam mogłyśmy spokojnie pogadać.
– Czemu nie uprzedziłaś, nic nie powiedziałaś? – miałam do niej żal.
– Nie powiedziałam, bo nie wiedziałam. Wczoraj przyszedł do mnie mój Tomek z informacją, że koleżanka z Warszawy otwiera u nas nowoczesny gabinet kosmetyczny, takie wypasione Spa. I szuka kogoś do pracy. Zadzwoniliśmy do niej i mam się z nią jutro spotkać! Takiego Spa nie ma nawet w Olsztynie!
Nie bardzo wierzyłam w tę nowoczesność, a tym bardziej w to, że chętnie zapłacą za nią mieszkanki naszego miasteczka, przeważnie z trudem wiążące koniec z końcem. Ale życzyłam Baśce wszystkiego najlepszego. Zdolna jest. Poradzi sobie. No i ma rodziców, którzy na pewno, w razie czego, jej pomogą.
– Ludka, załatwię ci zniżki w tym gabinecie. Zobaczysz. Wpadniesz do mnie na jakiś zabieg. Cellulit zlikwidujesz czy co będziesz chciała!
Czy ja w ogóle miałam ten cellulit? W łazience brakowało mi lustra na całą postać. Takowe wisiało w przedpokoju, ale pogrubiało, było już stare i niechętnie się w nim oglądałam. Zresztą musiałabym po kąpieli paradować przez cały przedpokój. Więc się raczej w całości i do tego na golasa nie oglądałam. „Muszę dziś spojrzeć, czy mam już co usuwać” – postanowiłam.
– To może brwi? – wyrwało mi się.
– Co brwi?
– No, zlikwidujesz mi niepotrzebne włoski, jakoś wyregulujesz, bo tą pęsetką to czasem za dużo wyrwę lub krzywo…
– Ludka, no pewnie, woskiem ci usunę, nie tak jak w gabinecie tej pani Krysi, co wyrywa nitką, i hennę ci położę!
– Jak nitką? – zapytałam nieprzytomnie. Nitka z natury jest miękka, niegroźna dla włosia.
– No, trzyma tę nitkę w dwóch palcach, jakoś skręca razem z brwiami, tak wałkuje i wyrywa jak maszynką. Podobno mama ją tego nauczyła! U nas będzie wosk.
U nas… Zatem już zadomowiła się w gabinecie, choć nie widziała jeszcze tamtej warszawianki i nie wie, czy w ogóle tam będzie pracować.
Wróciłyśmy do redakcji. Ja do tekstu, Baśka do swojego kącika. Wzięła karton z zaplecza i wolnymi ruchami pakowała doń dwuletni dorobek redakcyjny. Odpinała żółte karteczki, którymi obwiesiła cały kącik, pakowała notesy i długopisy. Płyty, dyskietki, pendrive’y. Kubki z zaplecza. Krem do rąk z parapetu w łazience. Koniec.
W redakcji panowała cisza. Piotr pracował za swoim przepierzeniem. Jak go znam, nawet nie wiedział o całej akcji z wypowiedzeniem. Na uszach miał zawsze słuchawki, a w nich muzykę medytacyjną, jakieś mantry, odgłosy natury. Mówił, że to pomaga mu skupić się na pracy. Przez to nie włączał się w życie redakcji. Więc na pewno nie wiedział o Baśce. Jola odbierała telefony, przepisywała listy do redakcji. Artur dzwonił, palił papierosy. Dojadał ciasteczko. Marcin ściągał z aparatu zdjęcia z wczorajszego otwarcia stacji dializ. Ja kończyłam tekst o buldogu pana Rafała z Królewieckiej. Baśka odzyskiwała wolność…
Sylwia wpadła do mnie wieczorem, przejazdem. Jeździła białym audi swojego męża, Macieja. Auto było jeszcze z czasów kawalerskich, więc już dosyć zajeżdżone, ale zadbane i sprawne. A że to kombi, wchodziło do niego kilka worków z odzieżą używaną. Sylwia zaparkowała z impetem na niby-parkingu – niedużym placyku za kamienicą, wysypanym piaskiem, z wybojami i kałużami w deszczowej porze.
Wypatrzyłam ją przez okno w pokoju – zdecydowanie wysiadła z samochodu, poprawiła tęczową bluzkę na obfitym biuście, nałożyła kremową marynarkę, idealnie skrojoną do jej superkobiecej figury. Nikt nie powiedziałby, że to wszystko pochodziło z jej hurtowni. Sylwia ubiera się u siebie. Jest elegancka. O wiele bardziej niż gdy ubierała się na swoim rynkowym stoisku. Wtedy wyglądała stadionowo. Teraz miała ciuchy z H&M, Zary, Reportera i innych renomowanych firm. W wielkomiejskiej galerii wydałaby na nie majątek. Tu miała za tyle, ile ważyły… Tylko buty były nowe. Nie kupowała używanych. Bo to niehigieniczne.
– Dowoziłam towar na Ratuszową i pomyślałam, że wpadnę do ciebie, pogadać i na kawę jakąś, bo zasypiam już, głowa mnie boli, chyba ciśnienie się zmieniło.
– Dobrze, że wpadłaś. Siedzę sama jak ta mniszka.
– Nie odezwał się?
– Nie. I nie chcę go znać.
Mówiła o moim eks-narzeczonym, Jacku.
Rynek z ratuszem w przedwojennym Sensburgu, widziany oczyma rysownika. Takie właśnie pocztówki były chętnie wysyłane – można było oprawić je w ramki i powiesić jak obrazki.
Przystojny, wysoki, czarnowłosy, śniady. Prawdziwy uwodziciel. Jaki był szarmancki, gdy naprawiałam u niego swoją asterkę! Zawsze rabaty dawał, doradzał, co i jak. Kulturalnie ze mną rozmawiał, nie jak jego pracownicy – prości i nieskomplikowani, porozumiewający się ze sobą szczególnym językiem, robociarsko-wulgarnym. Miał swój warsztat samochodowy, wymuskanego passata, przyprowadzonego z Holandii, był czarujący i ujmujący. Zaprosił mnie na kawę. Poszłam. Też grałam przed nim – wyzwoloną, energiczną kobietę. A w środku byłam spragniona czułości i miłości, po prostu. Opowiedziałam mu pół życia. On mnie. Zakochałam się, ot co, w człowieku, który nie miał wprawdzie wyższych studiów, ale za to jak pięknie się uśmiechał! Kochliwa byłam dość – to wszystko przez ciągły deficyt uczuć. Nie widziałam wad Jacka, jedynie same zalety. Po pierwszej wspólnie spędzonej nocy świat wirował mi nad głową. Nie było w tym filmowo-książkowego szaleństwa, przeraźliwie banalnego i oklepanego, lecz jedynie czułość jak muśnięcia motyla, zapach dobrej wody i wstydliwość nastolatków. Było na tyle miło, że poczułam szczególną przynależność do Jacka, widząc w nim spełnienie swoich marzeń.
Jacek nie przychodził do mnie nazbyt często, jednak – jak już się pokazał – zostawał przeważnie na kilka dni. Obok mojego lawendowego szlafroka zawisł jego, granatowy. Pierwszy raz w życiu mój szlafrok miał przyjaciela! Denerwował mnie tylko wciąż dzwoniący telefon. Jacek nie tylko miał własny warsztat, ale też handlował samochodami, po które jeździł do Holandii. Albo jego pracownik. Czasem dzwonek jego komórki budził mnie nawet po północy. Ktoś wracał z lawetą i dojeżdżał do granicy. Od tego sygnału Jacek uzależniał plany zawodowe. Zwoływał klientów na były plac defilad w dawnych koszarach i tam pokazywał walory sprowadzanych z zagranicy aut. Miały dobrą cenę, więc przy odrobinie szczęścia taki transport rozchodził się w kilka dni. Jacek inwestował pieniądze w kolejne auta, kupował jakieś maszyny do warsztatu. Nie interesowała mnie specjalnie motoryzacja, a szybko okazało się, że Jacek przeważnie tylko o niej myśli i mówi. Po kilku miesiącach nagle znikł z mojego życia. Powiedział, że jestem dla niego za mądra, za inteligentna! Że jestem z innego świata. Ja chyba czułam to samo, choć przyzwyczaiłam się do tego, że ktoś po prostu przy mnie jest. Mimo iż nie dzieliłam z nim nadmiernie mojej codzienności, miło było wrócić do mieszkania i przyszykować kolację, na której pojawiał się pachnący i z kwiatami.
Wieczorowi rozstania – gdy otwierałam mu po raz ostatni drzwi, jeszcze nie wiedziałam, że to będzie taki właśnie wieczór – towarzyszyło czerwone wino, muzyka i chwila czułości. Wykorzystał mnie w moim własnym łóżku, zanim powiedział, że odchodzi. I to mnie zabolało najbardziej. Działał z premedytacją, czego nie mogłam mu zapomnieć. Gdy pakował do torby szlafrok, płakałam. Nie za nim, lecz ze złości dla jego braku uczuć.
Sylwia znad kubka z kawą przypomniała mi tamto upokorzenie.
– Przecież wiesz, że nie odebrałabym nawet od niego telefonu – powiedziałam, skrobiąc marchewkę metalową obieraczką.
Zamarzyła mi się ta marchewka na jutrzejszy obiad – miękka, duszona w maśle, z solą, cukrem i kwaskiem cytrynowym. Na koniec zaprawiona mąką. Mama ją robiła, a przepis dała jej stara Mazurka z pobliskiego Marcinkowa. Podobno tak przyrządzona marchewka była przed wojną popularną potrawą. Mazurska kuchnia nie była zbyt wyszukana, bo i tutejszy lud nie należał do najbogatszych. Za to jedli tłusto, ponieważ skądś musieli czerpać energię do pracy w polu. Ich potrawy stanowiły szczególny zlepek dwóch tradycji: Niemiec i Polski. To właśnie z Niemiec pochodzi szczególne zamiłowanie do słodko-kwaśnego przyprawiania. I taka właśnie była ta moja marchewka! Wspaniale smakowała z potrawką z kurczaka lub w ogóle z drobiem. A może kojarzyła mi się po prostu z dzieciństwem, niedzielnym rosołem z makaronem własnej roboty i pieczonym kurczakiem na drugie danie? Z marchewką właśnie.
Gotowanie było, po pisaniu reportaży i słuchaniu muzyki z dobrym polskim tekstem, kolejną moją pasją. Niestety, czasem brakowało mi na nie czasu. Nie mam też mężczyzny, któremu mogłabym gotować. Dobrze, że czasem trafiała się Sylwia. Zaraz poczęstuję ją wczorajszą karkówką, pieczoną w ziołach. Pamiętam, jak kiedyś mama peklowała mięso i wkładała do słoików, według przepisu Mazurki z Marcinkowa. Stało całą zimę, zalane wonnym tłuszczem. Smakowało podobnie do mojej karkówki, bo mama przyprawiała je również ziołami. Ja nie umiem peklować, nie zdążyłam się nauczyć.
– Mam świeży chleb, chrupiący. Daj się skusić – nie musiałam jej długo namawiać.
– Przestań, i tak gruba jestem – Sylwia podniosła bluzkę do góry, ujawniając krągłe fałdki na brzuchu i bokach. Fałdki były jednak urocze. Jak cała Sylwia, mięciuchna i krągła. Kobieca. W dzieciństwie nazywałam ją „mięcioszką”. Lubiłam się do niej przytulać, gdy we czwórkę leżałyśmy na moim tapczaniku i opowiadałyśmy o miłosnych podbojach.
– Śliczna jesteś i wcale nie gruba – zaoponowałam. Swoje kilogramy nosiła z wielkim wdziękiem, tuszując brzuszek, uwydatniając biust i piękny dekolt. Oraz szczupłe nogi. Moje marzenie. Nigdy nie założę minispódniczki!!!
– No to daj, spróbuję tej twojej pieczeni. Najwyżej w domu nic nie zjem.
Ukroiłam jej kromkę i kilka plastrów mięsa. Dobrze wypieczone, z dodatkiem konfitury z aronii jeszcze z tamtego roku, na pewno będą Sylwii smakowały. Nie myliłam się. Kromka i mięso znikły. Kawa też. Potem herbata. Lubiłam, gdy ktoś jadł przy mnie, gdy mu smakowało. Lubiłam słuchać odgłosu przeżuwanego pokarmu, lekkiego stuku zębów i przełykania. Są ludzie, którzy jedzą tak apetycznie, że aż robię się głodna. Sylwia tak właśnie je. Nałożyłam sobie widelcem kilka plastrów. I chleb. Herbatę zaparzyłam w wielkim dzbanku, sprezentowanym przez przyjaciółkę Ewę przy jakiejś okazji. Dzbanek ma jeszcze fajansową podstawkę, w którą wstawia się tealighty. Na niej właśnie stawia się dzbanek. Herbata jest wtedy wciąż gorąca, mimo że siedzi się przy stole godzinę. Siedzimy. Płomyk spod podstawki chybocze się wesoło. Zapaliłam kolejnego tealighta. O zapachu wanilii. Moim ulubionym.
Sylwia wciąż mówiła. O ubraniach, nowym dostawcy w Szwecji, mężu Macieju i siedmioletnim synu, który szybko odnalazł się w szkole. Szczęściara. Pamiętam, jak poznała Maćka. Miała to swoje stoisko na targowisku, obok niej sprzedawał buty przystojny blondyn. Połączyły ich herbatki z prądem, pite zimą dwutysięcznego roku. Dość mroźną. Poszli razem na milenijnego sylwestra. Ja zostałam wtedy w domu, bo bałam się, że pierwszego stycznia wysiądzie prąd, zgasną wszystkie światła, rozmrozi się lodówka, zawieszą się komputery. Sylwia nie przejmowała się tymi proroctwami głoszonymi przez media. Ubrała się w jedną ze swoich stadionowych sukienek z koronki i poszła z sąsiadem od butów na bal, organizowany w stołówce przy mleczarni. Wróciła zeń zakochana po uszy. Na drugi dzień była u mnie, z wypiekami na twarzy. Po półgodzinie picia wina przyznała się, że ma za sobą pierwszy raz z Maciejem. Oczywiście, nie swój pierwszy w życiu… Owocem tego noworocznego szaleństwa miał okazać się synek Kubuś. Uroczy i podobny do tatusia. Ślub odbył się w karnawale. Kubuś przyszedł na świat we wrześniu. Sylwia stała się jeszcze bardziej mięcioszkowata niż przed porodem. Oby każdej kobiecie tak służyło macierzyństwo!
– Pyszne, najadłam się. Kochanego ciałka nigdy za wiele! – Sylwia rozparła się leniwie w krześle.
– Cieszę się. Fajnie, że wpadłaś. Znaczy – zajechałaś!
– Oj, teraz muszę lecieć, Maciek pewnie się martwi, sam w domu, a przede mną jeszcze dwadzieścia kilometrów. Musimy koniecznie zorganizować sobie jakiś babski wieczór, co? Może jak Ewa z Torunia zjedzie. Ciekawe, czy Izka wyrwie się od tych swoich dzieci. Ona wciąż pracuje w urzędzie?
Przytaknęłam.
Sylwia założyła marynarkę:
– Zadanie bojowe – zorganizować sabat czarownic, czyli spotkanie, bo jak ty tego nie zrobisz, to kto? Pamiętaj. U ciebie, bo najspokojniej.
Oczywiście, gdy Sylwia mówi, zawsze zgadzam się na wszystko. Koleżanki są super. Kobiety są super. Powinnyśmy trzymać się razem. Świat bez facetów byłby weselszy. Oj, widać nie zagoiły się jeszcze moje rany po Jacku…
Położyłam się do łóżka po jedenastej. Gdy tylko pomyślałam, że jutro znów do pracy, do Artura, odczułam w brzuchu lekki ucisk. Nerwy. Mam złe przeczucia. Baśka nie wytrzymała. Walnęła tym wypowiedzeniem i cześć. A ja? Mam zostawić lata mojej pracy, mojej pasji? Tę pasję teraz Artur zmienia w smutną konieczność. W ciężki kawałek chleba.
Planowanie poszło dziś wyjątkowo sprawnie, może dlatego, że nie było Artura. Nie dojechał. Jego narzeczona Patrycja zaniemogła i musiał zawieźć ją do lekarza celem przebadania i zaordynowania syropów. Planowanie prowadziłam zatem ja, bo takie wydał mi wysłane mailem polecenie. Jola parzyła kawkę i oglądała zdjęcia z wiosennego spaceru, przyniosła je na płycie i leniwym gestem stukała w klawisz kursora, oglądając zdjęcie po zdjęciu, na niektórych zatrzymując się dłużej. Kątem oka widziałam, że był na nich jakiś roześmiany pełnym garniturem zębów przystojniak. Pewnie nowa sympatia. Jola zdecydowanie odpłynęła gdzieś myślami. Piotr od razu powiedział, że nie ma czasu na pierdoły (czytaj „planowanie”) i wraca do roboty. Było też dwoje praktykantów – studentów z Olsztyna, i tylko przed nimi udawałam, wspierana przez Marcina, że trzeba coś zaplanować na najbliższy tydzień. Zadzwonił telefon. Jola przerwała naciskanie kursora. Podniosła słuchawkę.
– Halo – odezwała się przeciągle. Przejawiała dziwny opór przed używaniem ogólnie przyjętych: „Dzień dobry, redakcja…” lub coś w tym rodzaju.
– Do ciebie. Artur – podała mi słuchawkę. Rządził nawet na odległość.
– Reportaż musi być. W Nidzicy mają co tydzień, w Kętrzynie też. Musi być, rozumiesz? Wymyśl jakiś chwytliwy temat, coś o ludziach, społeczność lokalna i takie tam. Ja jutro też nie przyjadę. Chyba mnie coś rozkłada, od Patrycji złapałem wirusa.
Niczym nieskrępowana wolności! Arturku, leż sobie w łóżeczku, kuruj się jak najdłużej, dbaj o Patrysię. A swoją drogą, co ona w tobie widzi? Tylko wylecz infekcję do końca, nie przechodź jej, bo potem są powikłania i różne komplikacje… Te słowa pociechy i współczucia cisnęły mi się na usta. Zamiast nich wycedziłam jednak krótkie i suche:
– Jasne, panujemy nad sytuacją, pomyślę o tym reportażu.
Czyżby przekonał się nareszcie, że prawdziwa gazeta musi prezentować różne gatunki dziennikarskie, nie tylko informację, komunikat lub wywiad? Że reportaż, mimo iż stanowi wyższą formą publicystyki, jest jednak wyjątkowo lubiany i doceniany przez lud czytelniczy? Pod warunkiem, że ten nie zatracił jeszcze umiejętności czytania, a wszechobecne tabloidy nie stały się wiarygodnym i jedynym źródłem informacji.
Pomyślmy, co mogłoby być tematem na reportaż. Na jednym ze szkoleń usłyszałam, że tematy leżą na ulicy.
– Wychodzę na chwilę, przejść się – zakomunikowałam mojemu koleżeństwu.
Jola dodawała właśnie na naszą-klasę nowe zdjęcia. Te ze spacerku, z uśmiechniętym blondynem. Piotr składał stronę z reklamami, które gorliwie zebrał nasz przedstawiciel. Marcin ściągał zdjęcia z aparatu. Obudzone muchy brzęczały pod sufitem. Telefon milczał. Wyszłam. Nikt chyba nie zauważył. Interesuję ich tyle, co te muchy…
Uliczki miasteczka wypełniają się coraz bardziej ruchem i gwarem po niedawnym porannym marazmie. Życie na prowincji rusza o późniejszej godzinie. Wszystko musi nabrać lekkiego zamachu. Przybywa ludzi, samochody błyskają reflektorami, na promenadę wychodzą emeryci z dziećmi albo psami. Lud pracujący już oddaje się zawodowym rozkoszom, a teraz nadchodzi czas tych, których codzienności nie odmierza sygnał budzika. Niechcący przyłączyłam się do nich. Udawałam bezrobotną, szczęśliwą, wyobrażałam sobie, że prowadzę beztroskie życie u boku zaradnego męża, który dba o moje utrzymanie. Cicho… marzenia podobno się spełniają… Może naprawdę uda mi się takiego męża znaleźć i oswoić?…
Ruszyłam w kierunku molo. Mama z dwójką dzieci karmiła właśnie kaczki i łabędzie. Chlebem. Ptaki jadły łakomie. Kilka lat temu media prowadziły akcję informacyjną o tym, żeby nie karmić chlebem ptaków. Że nie jest dla nich zdrowy, że jego rozkład w układzie pokarmowym powoduje jakieś schorzenia. Lepiej podawać gotowane ziemniaki albo ziarno. Komu by się chciało… Chleb zalega w chlebakach, najprościej go wrzucić do wody. Ku uciesze swojej, dzieci i ptactwa, rozchlapującego dziobami biały miękisz.
Siadam na ławce. Jest dość wysoka, macham więc nogami nad wysprzątanym polbrukiem. Po tygodniowym młynie muszę się jakoś od-stresować. Dzwonię do Ewy, zaprosić ją do mnie. Ta ma najdalej, my się dostosujemy. Trudno, musi kiedyś przyjechać do swego rodzinnego miasta. Jako szalona pani architekt krajobrazu połączyła się specyficzną więzią z Toruniem i wszystko wskazuje na to, że tam właśnie zostanie.
Zdaję sobie sprawę, że organizacja sabatu wcale nie jest łatwym zajęciem.
– Ludka, no co ty, mam masę pracy! Jest wiosna, ludzie szaleją z ogrodami, zamawiają projekty i mają nadzieję, że zdołają je zrealizować zaraz po zimnej Zośce. Ja teraz na pewno do Mrągowa nie przyjadę – głos Ewki brzmi kategorycznie. Ale też zachęcająco. Czuję się bowiem, jakby w moją głową uderzyła piłeczka pomysłowego Dobromira.
– No to może, Ewcia, my… do ciebie… – zaczęłam nieśmiało. Choć pamiętam, że Sylwia chciała spotkanie zorganizować u mnie, bo u mnie najprościej, ale dlaczegóż by nie skorzystać z gościnności torunianki?
– O, no pewnie! To świetny pomysł, przyjeżdżajcie! – entuzjazm w głosie na szczęście nie zabrzmiał fałszywie. Po ponad trzydziestu latach bycia przyjaciółką Ewy wiedziałabym, gdyby było inaczej.
– Trzeba zebrać dziewczyny. Rozlazły się jak te kurczęta po świecie. Dlaczego ja wiecznie muszę was jak ta kwoka zapędzać pod skrzydła? – celowo starałam się, by mój głos miał coś z marudnego zrzędzenia.
– Oj, na pewno ci się uda, ktoś to musi robić, nie? – Jasne, Ewuś, jasne.
– No to kiedy przyjeżdżacie? – miałam wrażenie, że słyszę w słuchawce szelest otwieranego kalendarza.
– Poczekaj, nie popędzaj, zagadam z dziewczynami!
– No to dzwońcie. Buźka.
Trzask… Rozłączyła się i pewnie w charakterystycznym dla siebie szaleństwie popędziła do swoich spraw.
A ja mam oto dziś wolny dzień, na mojej prowincji, mogę spacerować ciasnymi uliczkami, mieszkać w przedwojennej, pełnej tajemnic kamienicy niemalże w samym centrum, nie wydając na to całej fury pieniędzy, jak ci z wielkich miast, nie muszę stać w korkach, jeździć tramwajami, planować spotkań z dwugodzinnym wyprzedzeniem, by zdążyć na czas. Mogę sobie na przykład iść na masaż do sąsiadki Iwony albo na maskę z alg do Baśki, mogę iść do Rossmanna po wodę toaletową i musujące kulki do kąpieli. Luksusowe. Jak w dużym mieście. Mam wszystko, co mają prawdziwe miastowe kobiety, ale znacznie taniej, bliżej i bezstresowo. Życie na prowincji jest piękne. Wystawiam twarz do słońca, czas na pierwsze piegi…
Dzwoni telefon. Spoglądam na wyświetlacz. To Marek, kolega i kiedyś bohater jednego mojego wywiadu. Był radnym w miejskiej radzie, przegrał w ostatnich wyborach, a niedawno postanowił zostać rolnikiem. Hoduje kozy, robi ser i pewnie jest znacznie szczęśliwszy niż gdy mieszkał w bloku, na osiedlu z lat siedemdziesiątych.
– Halo? Ludka? – zatrzeszczał mi w słuchawce. Chyba tracę zasięg. To normalne. Są w miasteczku naszym takie miejsca, gdzie go nie ma. Najwyraźniej znalazłam się w jednym z nich.
– No a któż by inny, Mareczku?
– Ludka, sprawę mam.
– No to już…
– Pogadamy? Mogę przyjechać? Gdzie jesteś?
– Siedzę na ławce na promenadzie. Pierwszej przy molo.
Marek nie uwierzył. Spodziewał się, że zastanie mnie, jak zwykle, w redakcji. Nie wie jeszcze, że rządy się zmieniły i teraz tylko czekam, żeby czmychnąć z redakcji i wyzwolić się spod obstrzału Artura. To nic, że dziś nie dojechał do pracy. Jego duch i tak się wszędzie unosi!
Marek przyjechał szybko, musiał być gdzieś w pobliżu.