Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jaką tajemnicę skrywa trzynastowieczna studnia w rzeźbiarskiej pracowni w Toruniu? Co łączy powtórny pochówek Mikołaja Kopernika z zadziwiającym odkryciem Marceliny? Czy wszyscy jesteśmy skazani na nieuchronność i w jaki sposób zmienia ona nasze życie? Co stanie się, gdy bułhakowska Annuszka rozleje olej... tym razem w naszym życiu?
Autorka, przędąc tę magiczną opowieść, zaprowadzi nas do istniejących miejsc, zapozna z ludźmi, których pierwowzory istnieją naprawdę. Pozwoli nam spacerować z jej bohaterami uliczkami Torunia, a podczas tego spaceru napotkamy wiele prawdziwych i fikcyjnych historii.
Martinus Teschner, toruński kupiec, wręczał swoim kochankom drogocenne pierścienie. Jeden z nich, legendarny i wyjątkowy, bo ozdobionym rubinem wydobytym z Gór Izerskich, stał się pretekstem do tej opowieści. Studnia bez dnia nie tylko wzruszy, ale i będzie trzymać Czytelnika w napięciu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 236
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2012, Katarzyna Enerlich
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-145-5
Materiał ilustracyjny użyty w książce autorstwa Agnieszki Mościenicy – Kowalskiej i Katarzyny Enerlich
Projekt okładki: Maciej Sadowski
Skład: Jacek Antoniuk
Opracowanie redakcyjne: Wydawnictwo MG
www.wydawnictwomg.pl
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.
Niebo to jednak studnia a więc tyle cembrowin ile smutku i gwiazd Lecz najsmutniej jest wtedy kiedy skalpel księżyca otwiera obłok jak brzuch delfina
Edward Stachura
Podczas snu, gdy rzeźbimy z naszych ciał 21 gramów naszego jestestwa, niewierność szarych komórek kaleczymy bezkarnie
Napis na ulicy Podmurnej – słowa Zbigniewa Herberta: „Miasto stoi nad wodą gładką jak pamięć lustra”.
Fot. Katarzyna Enerlich
Toruń, Stare Miasto. Ciepły majowy dzień 2010 roku. Annuszka już rozlała olej słonecznikowy… Rozlewa go codziennie i po tysiąckroć, we wszystkich miejscach na świecie. Ktoś przecież musi się z kimś spotkać lub rozstać, ktoś musi umrzeć lub zmartwychwstać. Każdy potyka się o własną nieuchronność.
Toruński rzeźbiarz Tadeusz Zawiejski rozwiesił na słupach ogłoszenia. Na niebieskich karteczkach wypisał słowa: „Przyjmę panią do prowadzenia stoiska z pamiątkami. Lokalizacja – w pobliżu pomnika Kopernika. Telefon…”. A potem skierował swoje kroki do najbliższej pasmanterii, tej na ulicy Kopernika. Może znajdzie tam czerwony kordonek?
Tadeusz Zawiejski pojedzie jutro z tym kordonkiem i zestawem nici chirurgicznych do Olsztyna. W budynku, którego położenie owiane jest tajemnicą, przyszyje kości Mikołaja Kopernika do czerwonej atłasowej poduszki z podwójnym dnem; wszystko odbędzie się pod nadzorem kamer, by nie przywłaszczył sobie choćby najmniejszej kosteczki. Po doświadczeniu z kradzieżą znad bramy w Oświęcimiu napisu „Arbeit macht frei” tak ważne wydarzenie, jak powtórny pogrzeb polskiego Astronoma, musi odbyć się przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności.
Dla Tadeusza Zawiejskiego to zamieszanie z odkryciem szczątków we fromborskiej katedrze w 2005 roku było nie tylko wielkim przeżyciem, ale i zagadką. Naukowcy wciąż nie mieli pewności, czy znalezione tam kości należały do Kopernika. Odkryto kilkanaście różnych miejsc pochówków ze szczątkami. Kod DNA jednej z czaszek był zgodny z DNA włosów w przechowywanej od najazdu szwedzkiego w Uppsali księdze Calendarium Romanum Magnum Johannesa Stoefflera, którą często czytał Kopernik. Równie dobrze zarówno czaszka, jak i włosy mogły należeć do innego kanonika pochowanego w tym miejscu. Czaszce nadano numer 13/2005.
Kto by to nie był… Uznajmy te kości za symbol Kopernika – pomyślał rzeźbiarz, mijając przyglądającego mu się bacznie przechodnia.
Rzeźbiarza w tym samym czasie frapowała jeszcze jedna zagadka. W jej rozwiązanie co prawda specjalnie nie wierzył i dlatego nikomu o niej nie wspominał. Chodziło o pewnego kupca z Torunia, którego nazwisko odkrył na drewnianej belce, a w której posiadanie wszedł zupełnie przypadkiem. Z tego, co udało mu się ustalić, wynikało, że jedynym niepodważalnym faktem był zawód mężczyzny. Pozostałe informacje owiane były tajemnicą i bardziej niż realne życie przypominały legendę powtarzaną przez miejscowych przewodników w celu zainteresowania turystów. Ale przecież w każdej legendzie może kryć się ziarno prawdy?
Na razie rozważania na temat kupca musiał odłożyć na później. Obecnie emocjonowały go wyłącznie szczątki Kopernika – i był to jeden z tych paradoksów, kiedy całkowicie martwa materia (język jest tu czuły i trafny) staje się siłą napędzającą życie. Już od pewnego czasu czuł, że staje się osobą publiczną. Jego nazwisko często pojawiało się w mediach. Gazety publikowały jego zdjęcia. Nic dziwnego – to właśnie on, toruński rzeźbiarz, miał bezpośrednio obcować z szacownymi szczątkami i wykonać trumnę dla Kopernika!
A problemów było z nią co niemiara. Chodziło bowiem o zrobienie blaszanej skrzynki, która stałaby się wewnętrzną częścią sarkofagu. Do jej wykonania potrzebował blachy cynkowej o grubości dwóch milimetrów. Szybko okazało się, że na rynku dostępna jest jedynie blacha o pół milimetra cieńsza. Postanowił więc szukać u źródła, czyli w katowickiej Hucie Silesia. Na początku sprawa wydawała się całkowicie beznadziejna. Zamówienie nietypowe i niehurtowe. Nikt nie chciał nawet z nim rozmawiać. Gdy jednak padło nazwisko Astronoma, okazało się, że żadna przeszkoda nie jest nie do pokonania. Hutnicy od razu przystąpili do dzieła. Przygotowali specjalnie dwa arkusze. Dwa, a nie dwa tysiące – jak zazwyczaj.
Tadeusz robił tę trumnę późnymi wieczorami w swojej pracowni na ulicy Podmurnej. Nie mógł się jednak poświęcić tej pracy całkowicie, bo właśnie zbliżał się sezon i na dokończenie czekała solidna partia odlanych ze sztucznego kamienia piesków i żabek, czyli ulubionych przez turystów pamiątek z Torunia. Dopiero późnym wieczorem, gdy cichł gwar dnia codziennego, Tadeusz odstawiał na bok figurki i zabierał się za trumnę – oddając się tej pracy z prawdziwą pasją.
Lubił swoją pracownię. Wszedł w jej posiadanie dwadzieścia lat temu, kiedy osiedlił się w Toruniu. Ta pracownia stała się jego drugim domem. Miał tu nawet kuchenkę, by w ferworze pracy upichcić coś szybko na płytce. Zdarzało się, że w pracowni, a nie we wspólnym mieszkaniu na Szerokiej, gdzie królowała jego żona, podejmował znajomych. Gdyby policzyć godziny spędzone w pracowni, łatwo można by się przekonać, że w domu Tadeusz bywał tylko gościem. Może właśnie dlatego, że tak bardzo zżył się z pracownią, czuł się ostatnio dziwnie zaniepokojony. Czasami, gdy był w niej sam, odnosił bowiem wrażenie, że tuż obok niego przesuwa się słup nieprzyjaznego zimnego powietrza. Początkowo sam siebie beształ, że to tylko chora wyobraźnia, ale wkrótce złapał się na tym, że gdy wchodzi do środka, podświadomie szuka źródła tego zimna, które przenika przez jego ubranie.
Po jakimś czasie uznał, że to wynik przepracowania; za bardzo zaangażował się w budowę tej trumny. Wykonanie jej wymagało precyzji, więc bywał bardziej niż kiedyś zmęczony, a sama świadomość, że w blaszanej skrzyni spoczną domniemane szczątki Astronoma, potęgowała i tak silny niepokój.
Tadeusz czuł się teraz ważny. To on miał dotykać pożółkłych i zetlałych przez stulecia kości. Kupił w tym celu gumowe rękawiczki, fartuch i specjalną maseczkę. Pamiętał przecież o klątwie grobu Kazimierza Jagiellończyka. Musiał zachować ostrożność.
Po rytualnym przyszyciu szczątków odbędzie się ich pogrzeb. Trumna z blachy trafi do zewnętrznej części sarkofagu z drewna palisandrowego. Całość stanie na kolumnach z czarnej stali, pomalowanej proszkowo na stare złoto; na wieku znajdzie się portret Kopernika i gotycki krzyż z polerowanego mosiądzu[1].
Tadeusz poganiał czas. Chciał, żeby już było jutro albo – jeszcze lepiej – po pogrzebie Astronoma. Wtedy życie nareszcie się uspokoi, a pracowite noce odejdą w niepamięć. Obecnie czuł się tak, jakby należał do orszaku Leśmianowskich gromnic: „Nie znający pór roku, zamarły w bezczasie. // Widzę baśń zwierciadlaną, kędy zamiast słońca, / Nad zwłokami praistnień orszak gromnic czuwa”[2].
Przydałby mu się teraz ktoś do pomocy, na przykład jakaś energiczna pani, która poprowadziłaby sprzedaż na stoisku z pamiątkami, a może nawet przyuczyłaby się do drobnych robót w pracowni. Stąd te ogłoszenia. Niebieskie, by zwrócić uwagę.
Zmęczenie i nieprzespane noce dawały o sobie znać. Tadeusz zachwiał się, wchodząc po schodach do pasmanterii. Oparł się ciężko o drzwi. Spać, spać. Żeby tak móc zasnąć spokojnym twardym snem, który pojawia się zawsze po dobrze wykonanym zadaniu.
Jeszcze tylko jeden dzień… A potem wróci do domu i zapadnie w wymarzony sen.
Z czerwonym kordonkiem w kieszeni wstąpił do pracowni. Wewnątrz panował półmrok, charakterystyczny dla szarych majowych przedwieczorów, kiedy powietrze nie jest jeszcze nasycone słońcem i wszystkimi odcieniami zieleni. Zapakował do kartonu figurki na sprzedaż. Zgarnął warstwę pyłu z roboczego blatu i ze zdziwieniem stwierdził, że cisza aż kłuje go w uszy. Włączył radio. Męski głos z manieryczną intonacją podał informację:
„Na Szosie Bydgoskiej doszło pół godziny temu do poważnego wypadku. Zderzyły się trzy tramwaje. Jeden z nich nie wyhamował przed przystankiem, najprawdopodobniej z powodu awarii elektryczności. Kierowca laguny, trzydziestodziewięcioletni Janusz K., nie zauważywszy, co się dzieje…”.
Tadeusz przekręcił gałkę. Wybrał ciszę. Dość miał złych wiadomości.
Królestwo za dobre wieści… – pomyślał.
W tym czasie główna bohaterka tej toruńskiej historii, Marcelina K., poddała się temu, co nieuchronne, jednym banalnym i niemal niezauważalnym gestem, czyli naciśnięciem zielonej słuchawki w telefonie komórkowym. Najpierw jednak telefon skocznie zadzwonił kultowym dzwonkiem nokii. Kobieta zobaczyła na wyświetlaczu, że to Mąż. Ucieszyła się, że dzwoni, bo w domu nagle zabrakło (omen nomen) oleju i chciała poprosić, by dopisał go do listy zakupów, którą dała mu dziś rano.
Usłyszała trzaski i czyjś oddech. Kobiecy jakby stłumiony głos poskarżył się:
– Jest mi tak źle. Tak smutno.
I męski:
– Rozumiem.
Szelesty. Po chwili głos kobiecy:
– Nie mogę przestać myśleć, że z nią sypiasz… Że kładziesz się codziennie obok niej w waszym łóżku… A przecież my wtedy… tam…
– Nie myśl o tym, jestem tylko twój. Sypiam z nią coraz rzadziej, w obecnej sytuacji nie mogę przecież inaczej.
– Ale sypiasz! – Kobieta niemal załkała.
– Prawie wcale.
– Nie chcę tak. Chcę, żebyś był tylko mój…
Znów oddechy, a potem ciche mlaskania brzmiące jak pocałunki. Spadały gradem na szyję, ramiona, być może coraz niżej. Stawały się coraz głośniejsze, coraz bardziej intensywne.
– Pragnę cię… – Męski głos przerwał na chwilę to mlaszczące gradobicie.
Szelesty. Jak jesienny spacer w liściach. Coraz głośniejsze dwa oddechy – niezgrane. Kiedy on wydychał, ona wdychała. Dysharmonia czułości.
Głuchy trzask. Jakby uderzenie o ziemię.
– Uważaj na telefon. Jest w kieszeni. – Męski głos przywołał ją na chwilę do porządku.
– Nic się nie stało…
Odgłosy stały się lekko przytłumione, ale wciąż wyraźne.
– Tak cię pragnę… – Kobiecy głos jęczał pożądliwie.
Pierwsze skrzypnięcie. Tak skrzypi dobrze wysłużony materac. Zatem są już w łóżku. Marcelina trwała przy słuchawce, gdy po drugiej stronie w najlepsze rozbrzmiewała symfonia skrzypnięć, w różnym tempie i nasileniu. I wciąż te oddechy. Wszechobecne w szelestach ciał i pościeli.
– Jesteś taka piękna…
Słowa mężczyzny rzucane w rytm skrzypienia.
– Głębiej… Mocniej… Chcę cię lepiej poczuć.
Głos kobiety stawał się wyuzdany, a mężczyzna jęczał znajomo. Nagle krzyknął:
– Kocham cię!
Wyrzucone podczas spazmu rozkoszy słowa zabrzmiały tak prawdziwie. Po tym wyznaniu nieznośna symfonia skrzypnięć ucichła. Tylko te oddechy – wciąż szybkie, przeciskające się przez zadyszane tchawice – były dowodem szaleństwa ciał. Po chwili odezwał się męski głos:
– Muszę już iść.
– Nie idź jeszcze.
– Od godziny powinienem być w domu…
– Nie chcę, żebyś do niej wracał.
– Jutro znów przyjdę, obiecuję.
– Zrób coś z tym! Obiecałeś.
– Porozmawiam z nią dziś.
– Na pewno? Już dawno mówiłeś…
– Tak. Też tego chcę. Nie kocham jej od dawna. Nie mogę dłużej tego znieść. Jutro znów przyjdę, nie zamartwiaj się. To ty jesteś kobietą mego życia. Już teraz chciałbym…
– Tęsknię za tobą, choć jeszcze jesteś ze mną.
Szelesty. Głośny stukot. Jakby upadło coś ciężkiego. Po chwili rozległ się metaliczny dźwięk sprzączki od paska. Ten pasek Marcelina kupiła mu na urodziny. Był solidny, skórzany, z dużą klamrą. Teraz zapinał go i wracał do niej – z dotykiem palców i ust tamtej.
– Do jutra, najmilszy.
– Do jutra, ukochana. Było mi z tobą cudownie.
Zabrzmiało to tak banalnie. Większość miłosnych schadzek kończy się tymi słowami. Marcelina nie była w stanie przerwać telefonicznego połączenia; był to swego rodzaju masochizm. Chciała wiedzieć, co jeszcze usłyszy. Chciała tak trwać przy słuchawce, dopóki on nie wróci do domu. Chciała mu pokazać, że wciąż tkwiła ze słuchawką przy uchu, gdy on kochał się z tamtą. Jej świat rozpadał się jak gliniany dzban. Czy kiedykolwiek pozbiera jeszcze te odłamki?
W słuchawce słyszała teraz coraz szybsze kroki na schodach. Śpieszył się do domu. Pewnie myślał o niej jakimś przecinkiem myśli, nieważnym znakiem interpunkcyjnym, nasycony ciałem tamtej. Pewnie wolałby teraz zostać w jej łóżku; lubi zasypiać po upojnym seksie. A tymczasem musiał wracać, bo miał listę zakupów. Może nawet zastanawiał się, jak jej powie o swoim uczuciowym kryzysie i chęci odejścia? Czy zrobi to przed obiadem, czy może dopiero po kolacji, gdy wejdą do ich sypialni i ona położy się obok niego? A może myślał o czymś banalnym i świadczącym o próżności, choćby o tym, że sprawdził się jako mężczyzna między gościnnymi udami swojej kochanki? Prostota myślenia mężczyzny bywa czasem zaskakująca. Kiedy kobieta podejrzewa go o filozofowanie, on znajduje się w swoim „pudełku nicości”, w którym po prostu nie myśli o niczym.
Trzask otwieranych drzwi auta. Klekot diesla. W ich lagunie wraz z silnikiem włącza się radio. RMF Classic rzewnie zajęczało skrzypcami. Regularnie słuchał tej stacji, również teraz, gdy wracał od jednej kobiety do drugiej. Był wciąż sobą, nie zmieniał się, miał te same przyzwyczajenia, muzyczne preferencje. A jednak dla Marceliny z sekundy na sekundę stawał się coraz bardziej obcy.
Muzyka plątała się po ciasnym wnętrzu, zagłuszana przez szum silnika. W słuchawce wszystko brzmiało inaczej; było jakby spłaszczone, wyrównane na brzegach.
– Boże, i co teraz? Co mam robić z własnym życiem? – zabrzmiał nagle głos mężczyzny.
Mówił sam do siebie. Czy zawsze tak robił? Marcelina w gruncie rzeczy tak niewiele o nim wiedziała. Uświadomiła to sobie dopiero teraz, zastanawiając się, jaki był, gdy znajdował się daleko od niej. Z pewnej odległości wszystko się przecież zmienia. Odległość zaciera kontury, które wcześniej były ostre i kategoryczne. Horyzont życia wyrównuje się, wtapia w tło. Ich małżeństwo było zatem tłem, na którym rozgrywały się wewnętrzne walki i polowania na własne myśli. To chyba nie był dobry pomysł, by żyć blisko siebie.
A teraz wzywał Boga w bezradnym zdaniu wypowiedzianym do siebie. Owo „Boże” było uniwersalnym adresatem, pozbawionym twarzy, serca i tożsamości, bo przecież niespecjalnie w niego wierzył. Tak przynajmniej mówił Marcelinie. Dziś jednak uwierzyłaby we wszystko, nawet w jego nagłe nawrócenie.
Mężczyzna zmienił stację. Po hałaśliwym dżinglu popłynął wartki potok słów:
„Mikołaj Kopernik po przeszło pięciu wiekach wraca do Torunia. Już nad ranem 23 maja zabije Tuba Dei, największy w Polsce średniowieczny dzwon, znajdujący się na wieży toruńskiej katedry św. Janów. Ten dzwon odzywa się jedynie z okazji najważniejszych wydarzeń. Od godziny ósmej torunianie będą mogli oddać hołd Kopernikowi, który przyjął chrzest w tej świątyni. Wewnętrzną część sarkofagu wykonał toruński rzeźbiarz Tadeusz Zawiejski”.
Gdzieś w oddali słychać turkot tramwajów. Spadał na ziemię jak groch. Stawał się coraz głośniejszy. Nagle zajęczały tramwajowe hamulce. Ten hałas trwał jeszcze chwilę.
– O, kurwa!
Przekleństwo zmięte w spanikowanych ustach mężczyzny.
„Do dupy” – powiedziała ponoć Agnieszka Osiecka tuż przed śmiercią. „Dobranoc! Do widzenia! Cześć! Giniemy!” – krzyknął Zygmunt Pawlaczyk, kapitan samolotu Ił-62M Tadeusz Kościuszko na chwilę przed katastrofą w Lesie Kabackim w 1987 roku. „Niech żyje Polska!” – zawołała (złośliwie?) Maria Mandel, hitlerowska zbrodniarka, chwilę przed powieszeniem w 1948 roku. „Od dawna nie piłem szampana” – szepnął umierający na gruźlicę Antoni Czechow, gdy pielęgniarka podała mu alkohol, by ulżyć w agonii. Słowami „Więcej światła” westchnął po raz ostatni Johann Wolfgang von Goethe. W przypadku tamtego mężczyzny w lagunie było to zwykłe, wyświechtane codziennością „O, kurwa”.
Potem nastąpił głuchy łomot, jakby niebo spadło na ziemię; nagle zniwelowane zostało wszelkie pożądanie. I grzechy mężczyzny. O ile w ogóle istnieją. Dla chrześcijan na pewno, ale co z resztą świata? Nie można jej przecież raczyć grzechem jak niechcianym daniem. A może grzechem jest ucieczka przed sobą i brak zgody na własne życie? Czy wyrażając swoją bezradność wobec życia i uciekając się do Boga, w którego przecież nie wierzył, nie zgrzeszył najpoważniej, bo przeciwko sobie? Może gdyby ten mężczyzna miał przed sobą więcej czasu, zastanowiłby się nad tym? Teraz nie miało to już żadnego znaczenia.
Jego srebrna laguna tkwiła gdzieś na Szosie Bydgoskiej, wciśnięta pomiędzy pogięte cielska dwóch tramwajów, które z impetem wbiły się w trzeci wagon.
Połączenie telefoniczne zostało przerwane. Informacja, że abonent jest poza zasięgiem, była ostatnią, jaka dotarła do skamieniałej z rozpaczy Marceliny. Ta rozpacz miała dwie fazy: najpierw dowiedziała się o zdradzie, a chwilę potem stała się mimowolnym świadkiem wypadku Męża, i teraz już nie wiedziała, które jego odejście bardziej ją zabolało. Opanowała ją chwilowa bezradność, która nie pozwalała na zrozumienie tego, co się stało. To musiał być zły sen, który należało przerwać przez lekkie podniesienie powieki. Telefon upadł na ziemię.
Pół godziny potem toruńska rozgłośnia radiowa jako pierwsza podała informację:
„Jeden z tramwajów nie wyhamował przed przystankiem, najprawdopodobniej z powodu awarii elektryczności. Kierowca laguny, trzydziestodziewięcioletni Janusz K., najwyraźniej nie zauważył, co się dzieje. W stanie krytycznym został odtransportowany do najbliższego szpitala. Straż pożarna musiała wydobyć pasażerów zakleszczonych w zmiażdżonym wagonie. Jedna z pasażerek ma otwarte złamanie nogi, inna uraz głowy. Jakiś mężczyzna w momencie wypadku stał przy tylnych drzwiach wagonu. Siła uderzenia wepchnęła go pod fotel. Strażacy musieli go uwalniać przy użyciu nożyc hydraulicznych. Motorniczy jednego z tramwajów ma uszkodzony kręgosłup i uraz nogi. Był przytomny, gdy odwożono go do szpitala. W sumie rannych zostało dwadzieścia jeden osób”.
Tak wiele rzeczy musi się wydarzyć, aby wydarzyła się kolejna.
Anna poruszyła palcami.
Powietrza nie widzimy. A przecież ma jakąś masę… Może tak samo jest z duszą? – pomyślała, ocknąwszy się z dziwnego odrętwienia. Przez chwilę miała wrażenie, że dusza ją opuściła; zrejterowała po cichu, zostawiając lżejsze o jej ciężar ciało.
Zaraz, zaraz… Co się właściwie stało? Myśli wracały powoli, jakby rozleniwione i zaspane. Może nie chciały jej sprowadzać zbyt gwałtownie na ziemię? Rozejrzała się.
Wciąż była w tramwaju, ściskając torebkę w dłoniach. Dłonie złożone w tak zwany małdrzyk. W czasach jej młodości mówiło się o ofiarach losu: buźka w ciup, ręce w małdrzyk. Teraz sama robiła taki małdrzyk – łapała się na tym coraz częściej. Jakby wraz z upływem lat to właśnie w tej pozycji było dłoniom najwygodniej.
Blisko niej jakiś starszy pan, który wsiadł na ostatnim przystanku, leżał na podłodze. Pojękiwał. Ona wciąż siedziała na swoim miejscu – bokiem, przy oknie. Nie mogła się jednak poruszyć. Jakby dolna część ciała przestała istnieć.
Stopniowo wracała jej pamięć.
Tramwaj. Zajęła miejsce, którego ustąpiła jej jakaś młoda dziewczyna. Pewnie studentka. Ta dziewczyna leżała teraz z krwawiącą głową i wygiętą nienaturalnie nogą pod siedzeniem na końcu wagonu.
Anna próbowała cofnąć taśmę zdarzeń. Ich tramwaj chyba podjeżdżał do przystanku, bo ludzie zaczęli szykować się do wyjścia – stali w niemym szyku tuż przy niej. I wtedy usłyszała huk. Pewnie tramwaj za nimi nie wyhamował i jak po plamie oleju sunął po szynach. A na koniec wjechał prosto w nich.
Musiała uderzyć głową w szybę; czoło bardzo bolało, Anna miała wrażenie, że jej głowa rozpadnie się na kawałki. Rozejrzała się znowu. Starszy pan, leżący na podłodze, na chwilę przestał jęczeć. Pochyliła się, by sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. W tym momencie pociemniało jej w oczach i zapadła w ciemną watę.
Dusza zrejterowała, jakby uznała, że to nie jest chwila, którą należy przeżyć z pełną świadomością. Annę zawsze zastanawiały omdlenia. Były cichą ucieczką w chwilową nicość. Człowiek, ten wewnętrzny, udawał się w podróż lekki jak płatek róży. Człowiek cielesny obojętniał na wszelkie doznania, popadał w nieruchomość ciała, nie czując upływu czasu i krwi.
Przed Anną byli już tacy, którzy zastanawiali się nad ciężarem ludzkiej duszy. W 1854 roku znany niemiecki anatom Rudolf Wagner ogłosił, że prawdopodobnie istnieje coś takiego jak substancja duszy. Można tę tezę potwierdzić za pomocą specjalnych eksperymentów: na przykład ważąc duszę w momencie śmierci człowieka.
Zabrał się za to czterdzieści dwa lata później dr Duncan MacDougall, lekarz z Massachusetts. Chciał sprawdzić, ile w człowieku jest duszy. Pomóc mu miały w tym niezwykle czułe wagi. Świadkami miały być rodziny śmiertelnie chorych pacjentów, do których zwrócił się z prośbą o udział w eksperymencie. Pierwszy odbył się 10 kwietnia 1901 roku. Tego dnia rozpoczęła się agonia chorego na suchoty Amerykanina. Położony na specjalnym urządzeniu leżał cicho i cierpliwie czekał na swój koniec. Początkowo wagi odnotowały niewielki ubytek masy – MacDougall wytłumaczył to utratą wody na skutek oddychania i pocenia się. Po paru godzinach doszło do gwałtownego pogorszenia stanu pacjenta. Po kilku minutach zmarł, a szala urządzenia opadła, jakby z ciała w jednej chwili coś ubyło. Ubytek wagi wyniósł dwadzieścia jeden gramów. Kolejne doświadczenia potwierdzały regułę – w chwili śmierci ciała pacjentów traciły na wadze co najmniej dziesięć gramów. To utwierdziło MacDougalla w jego przypuszczeniach. Doświadczenie powtórzył na psach. Ich ciężar po śmierci nie zmieniał się.
Ludzie mają duszę, która ma swój ciężar. Jak powietrze, którego przecież nie widać. Natomiast zwierzęta duszy nie mają. Takie wnioski wyciągnął ze swych badań MacDougall.
Starożytni Egipcjanie, a po nich średniowieczni chrześcijanie, wierzyli, że po śmierci odbywa się sprawdzanie dusz – Bóg musi przecież ustalić, czy zasługują na zbawienie, czy potępienie. MacDougall poszedł o krok dalej – będąc człowiekiem, przejął boskie kompetencje Sądu Ostatecznego. Był jak Archanioł Gabriel z tympanonu w katedrze Saint-Lazare w Autun. W jego płaszczu kryli się zmarli.
Te eksperymenty nie podobały się lekarzom i obserwatorom, którzy zarzucili lekarzowi niedokładność, złe ustawienie wagi oraz szalbierstwo. On sam jednak nigdy nie przestał wierzyć, że udało mu się zważyć magiczne dwadzieścia jeden gramów duszy…
Anna zawsze była ciekawa świata, nie tylko tego namacalnego. Teoria, że jej dusza waży dwadzieścia jeden gramów, spodobała jej się. Ale Anna wierzyła w różne dziwaczne rzeczy, na przykład w to, że człowiek w każdym wieku ma prawo do szczęścia.
„W wyniku zderzenia trzech tramwajów na Szosie Bydgoskiej w Toruniu obrażenia odniosło dwudziestu jeden pasażerów. Wszyscy przewożeni są właśnie do szpitali” – kierowca karetki nastawił głośniej radio, kiedy Anna, przypięta pasami do noszy, odzyskiwała powoli przytomność.
Na szpitalnych korytarzach panuje przedziwny zapach zgnuśniałej czystości. W pierwszej chwili wyczuwa się antybakteryjne preparaty, a potem ich chłodny i sterylny zapach miesza się ze słodkością mleka, dojrzałych jabłek i dusznych oddechów. Wszystko łączy się ze sobą i trudno w końcu dociec, czy pachnie szpitalem, czy dworcem.
Marcelina szła korytarzem, wpatrzona w pokratkowanie posadzki. Jej myśli toczyły żmudną walkę. Na OIOM-ie leżał jej Mąż; ale gdyby nie ten wypadek, wieczorem i tak powiedziałby, że odchodzi od niej. Więc co za różnica? Bez względu na okoliczności i tak wczoraj stała się kobietą samotną, wlokącą za sobą niedomkniętą walizkę uczuć. Żyły miłości podcięła jej podsłuchana rozmowa Męża z inną kobietą. Może gdyby nie odebrała tamtego telefonu, przeżywałaby teraz bardziej to, co się stało? Może szłaby teraz do Męża obleczona całunem współczucia i panicznego lęku o jego życie? Tymczasem kroczyła szpitalnym korytarzem jak gipsowa laleczka. Bez serc, bez ducha. Szkielet bezdusznej kobiety.
Nie wierzę w miłość między kobietą a mężczyzną – pomyślała przekornie, przekraczając próg oddziału.
Jej Mąż balansował między życiem a śmiercią. Wyjątkowo niekorzystnie wyglądał. Taka sinożółta skóra na pewno nie spodobałaby się jego kochance. To pewnie dla niej zamykał się ostatnio w kapsule solarium. Marcelina od pewnego czasu zauważyła wzmożoną pigmentację jego skóry.
– To jeszcze z lata – wyjaśnił, zapytany, skąd na nim ten brąz w środku stycznia.
Nie wierzyła. Przeczuwała coś, ale nie drążyła tematu, jakby to, co nienazwane, nie istniało.
Widok cierpiącego mężczyzny zabolał, ale inaczej. Ból podzielił się na dwie części. Jedna z nich była rozpaczą porzuconej kobiety.
Lekarze celowo wprowadzili go w śpiączkę farmakologiczną; miała ułatwić leczenie i prognozowanie. Kolejna kapsuła, w którą dał się zamknąć.
Marcelina przysiadła na krześle, jak najdalej szpitalnego łóżka, żeby ani na moment nie dotknąć obcego już ciała.
– Słyszałam wszystko. To, jak byłeś z nią. Zadzwoniłeś do mnie przez przypadek. Pewnie dlatego, że pod przyciskiem z jedynką ustawiony był mój numer. Sama go tak zaprogramowałam, żebyś mógł szybciej się do mnie dodzwonić. Wystarczyło tylko nacisnąć. Skąd mogłam wiedzieć, że od tego naciśnięcia będzie tak wiele zależeć? – szeptała bezlitośnie.
Miała wrażenie, że po tych słowach mały palec jego prawej dłoni poruszył się. Czy w farmakologicznej śpiączce zdarzają się jakieś przecieki z rzeczywistości? Jeśli tak – świetnie. O to przecież Marcelinie chodziło.
Rozejrzała się po surowym wnętrzu. W sali obok ktoś leżał, chyba kobieta, bo jęczała wysokim głosem. Pielęgniarka podeszła do niej i poprawiła coś przy kablach.
– Ta pani to z tego samego wypadku co i pani mąż – wyjaśniła uprzejmie, patrząc na odchyloną na krześle Marcelinę.
– Coś poważnego?
– Uraz głowy. Musiała uderzyć w szybę. Ma też ranę na nodze. Obserwujemy ją.
„Anna Kot” – przeliterowała Marcelina, patrząc na szpitalną kartę kobiety, po czym wstała.
Miała już dość tej duchoty i posapywania. Było jej słabo, w głowie kręciło się z niedotlenienia. Czy nie można tu częściej otwierać okien? Przecież tlen jest niezbędny do procesu zdrowienia. Chorzy gnuśnieją w łóżkach, zaczadzeni własnymi oddechami trawionymi przez płuca i oskrzela.
Wracała potem do szpitala kilkakrotnie – z poczucia przyzwoitości, a może tylko z obowiązku. Nie mogła go przecież tak zostawić. Ostatecznie wciąż był jej Mężem i nosiła jego nazwisko. Gdyby wiedziała, jak to się skończy, nigdy by go nie przyjęła. Dziś to nazwisko przy jej imieniu brzmiało jak potwarz.
Kiedy siadała przy nim, odsuwała krzesło jak najdalej od łóżka i patrzyła na Męża tępym wzrokiem, z zupełnie innej perspektywy. Nie widziała z tego miejsca palców, obojczyków, nosa. Z daleka jej Mąż był łatwo uchwytną całością.
– Minęłyście się panie – odezwała się któregoś dnia pielęgniarka.
– Panie? To znaczy?
– Tak, dzisiaj była też siostra tego pana.
– Siostra? – zdziwiła się Marcelina.
– No, siostra. Taka ładna blondynka. Powiedziała, że jest siostrą… – Pielęgniarka spojrzała zakłopotana.
– Ach… tak. Już wiem.
Zatem przychodzi do niego i jest ładną blondynką. Tyle o niej wiem. Skoro więc nie zapomniała o nim, niech się nim zajmuje. Z nią chciał przecież żyć. To wszystko przez nią… – myślała z cierpkim masochizmem, traktując jego miłosną obietnicę złożoną kochance jako ostatnią wolę. Wstała z krzesła. Drzwi za sobą zamknęła niemal bezgłośnie.
Został za nimi jej niegdysiejszy kochanek; wirtuoz, który wygrywał na jej ciele najpiękniejsze preludia, postludia, suity…
Nie lubił, gdy miała na sobie biustonosz. Wolał dotykać naprężonych brodawek wyczuwalnych przez materiał bluzki, nieskrępowanych fiszbinami i miseczkami. Dla niego zrezygnowała z noszenia bielizny, również tej dolnej. Latem zakładała sukienki i spódnice na nagie ciało. Prowokacyjnie siadała na krześle tak, by mógł zobaczyć złocistość jej włosów łonowych. Podchodził czasem do niej, nogą rozchylając uda. Sięgał palcami, sprawdzając, czy już zwilgotniała. Szybkim ruchem rozpinał spodnie i zsuwał je tylko, by nie tracić czasu na rozbieranie. Z białych bokserek wyskakiwał naprężony członek, który niemal natychmiast lądował w gościnnym tunelu Marceliny.
Kiedyś poszli na późny spacer. Czerwcowe noce upajają zapachem i dusznym spokojem. Wiadukt kolejowy. Zaraz za nim przejście nadziemne dla pieszych. Tyle razy tędy chodzili. Do głowy im nie przyszło, że można się kochać na samej górze, o drugiej w nocy. Chodniki i ulice poniżej świeciły latarnianą pustką.
– Zróbmy to tutaj, zanim ktoś nas zauważy – wyszeptała Marcelina.
W żyłach był wrzątek zamiast krwi. Tętnił miarowo. W członku Męża również. Objęła go dłonią i pocałowała. Pomyślała przez chwilę, że penis jest semaforem męskiego krwiobiegu.
– Chcę cię wziąć od tyłu… – Szept Męża ociekał łapczywością. Podniósł jej sukienkę. Nie miała na sobie bielizny. Rozchylił lekko wargi, wsunął się nabrzmiały.
Mimo wszechogarniającego pożądania Marcelina bała się, że ktoś nagle odkryje ich miłosne uniesienie; starała się nie jęczeć, by nie zwrócić niczyjej uwagi. Czuła, jak porusza się wolno, potem coraz szybciej, a jego pożądanie przenika do jej śluzu, odżywia go i zaszczepia w ten sposób rozkosz. Transfuzja orgazmu. Naboje rozkoszy wypuszczone skurczami w korytarze miękkości. Cichy jęk i zwolnienie uścisku. Wilgoć cieknąca arteriami ud prosto do tenisówek.
Wracali nasyceni sobą. Marcelina wycierała spływające nasienie skrajem sukienki.
Ciekawe, czy potem tak samo nasycał się swoją kochanką? Te myśli nie dawały jej teraz spokoju. Obrazy nachalnie wracały, choć chciała je stłumić innymi myślami.
A przecież nie podejrzewała niczego. Ich wzajemne pragnienie nie wygasło. Jak kiedyś, tak i teraz był łapczywy w pocałunkach i pieszczotach. Pod skórą drżała dawna pożądliwość. To znieczulało i nie dopuszczało złych myśli. Tymczasem olej już się rozlał na tory kolejowe. Marcelina mimochodem miała takie skojarzenia; choć czytała kilka razy Mistrza i Małgorzatę, nigdy nie pomyślała, że Zło zagnieżdża się często również wśród zakochanych.
Skoro ją wybrał, niech z nią pozostanie – pomyślała mściwie i otworzyła drzwi taksówki.
On leżał nieprzytomny, a ona… całkiem przytomnie przestawała go kochać.
Pogrzeb Męża odbył się w pewien deszczowy wtorek, trzy tygodnie po wypadku. Jego układ krwionośny przestał funkcjonować. Krew zastygła w żyłach niczym gipsowy odlew. Marcelina nie mogła pozbyć się wrażenia, że odszedł od niej zupełnie świadomie, jakby sobie zaprogramował, że zniknie z życia na zawsze, zamiast być z kobietą, którą pokochał po niej. Lekarze poinformowali Marcelinę, że nie miał szans na przeżycie – rozległe uszkodzenia wewnętrzne, złamany kręgosłup.
Może to i lepiej. Nie umiałabym się nim opiekować, nie teraz. Nie po tym wszystkim… – myślała Marcelina.
Telefon o tym, że Mąż umiera, dopadł ją na Rubinkowie. Zawróciła taksówkarza do szpitala. Przebiegła korytarz i weszła na OIOM.
– Siostra pani męża już tam jest. Prosiła, by ją zawiadomić, jeśli coś by się działo.
Sucha informacja w ustach pielęgniarki. Tamta już przy nim jest. Ale to przecież ona, Marcelina, jest jego żoną! Poczuła silną zazdrość o umierającego, jakby owo umieranie było większą formą intymności niż seks.
– Niech pani stąd wyjdzie, chcę zostać sama z mężem. W przeciwnym razie powiadomię personel medyczny, że nie jest pani rodziną – cisnęła w kierunku blondynki.