Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mówisz czasem, że w Twoim życiu nie dzieje się nic szczególnego? Mylisz się. Życie jest przepełnione codziennymi czarami; magią codzienności.
Przekona się o tym bohaterka Prowincji pełnej czarów. Bez dalekich podróży, wyjazdów i wielkich wydarzeń jej życie dostarczy wielu niespodzianek, ponieważ ciekawe historie drzemią nieodkryte tuż za miedzą.
Na tle mazurskiego krajobrazu rozgrywają się dalsze losy Ludmiły, jej córeczki Zosi i pozostałych członków ich patchworkowej rodziny. We wsi pod Mrągowem pojawia się tajemnicza kobieta. Sąsiedzi zaczynają szeptać o tajemnicach z przeszłości. Ludmiła natomiast dostrzega, że kobieta za każdym razem wygląda inaczej. W opowiadaną przez Autorkę opowieść wplatają się historie dwóch kobiet-legend z historii Prus Wschodnich. Jedna Barbara (bo obie nosiły właśnie to imię) była dzieciobójczynią, druga oszalała po porzuceniu przez kochanka. Czy mogą mieć coś wspólnego z tajemniczą kobietą spod Mrągowa?
Ludmiła pracuje nad kolejną powieścią, ale wplątuje się w pewną tajemniczą przygodę. Tylko czy to wplątanie jest całkiem przypadkowe? Wszystko wydaje się wskazywać, że nie, jakby historia zaplatała się zgodnie z wcześniej ułożonym planem. Jakby ktoś pochylał się nad Prowincją i szeptał swoje czary…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2014, Katarzyna Enerlich
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-173-8
Zdjęcie autorki na okładce: Kamila Pańta-Dawid
Autorzy pozostałych zdjęć: Romuald Koperski, Mirosław Piotrowski
Projekt okładki: Maciej Sadowski
Opracowanie redakcyjne: Wydawnictwo MG
Korekta: Dorota Ring
Skład: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com
Zeskanuj za pomocą czytnika w swoim telefonie kod i obejrzyj program o tym, jak powstawała ta książka. Zobacz też miejsca, w których dzieje się akcja. Realizacja programu: www.mragowo24.info, Marcin Nosek, Piotr Piercewicz, Paweł Krasowski i Maciej Łotysz
W człowieku spotykają się niebo i ziemia. Jak ziarnko piasku otoczone jest przestrzenią, tak nasza rzeczywistość pogrążona jest w wiecznej nieskończoności, pełnej blasku, mocy i czystości.
Johann Gottfried von Herder (1744-1803) – niemiecki filozof, pastor i pisarz, urodzony w Morągu, w dzieciństwie mimowolny świadek procesu dzieciobójczyni Barbary Schwann
Dopiero w samym środku zimy przekonałam się, że noszę w sobie niepokonane lato.
Iwona Szynkowska
– Jesteś moją trzecią połówką pomarańczy.
Trąci niemożliwym. Wszeptujesz te słowa w czułe miejsce za moim uchem. Krew i limfa przejmują je i roznoszą nieustannie po ciele. Wrastasz we mnie tunelami ciepłych żył, delikatnym drżeniem nerwów i komórek. Nasiąkam tobą. Mam cię we krwi.
Od dziś wierzę w istnienie trzeciej połowy. Przecież nie mógłbyś mnie okłamać…
Północny wiatr niósł ulgę rozpalonej żarem ziemi. Tegoroczne lato było wręcz nadurodzajne. Darzyło wszelkimi dobrami, a ja czułam, że macierzyństwo ziemi dotyczy również mnie, jakby między mną a ogrodem nawiązała się pulsująca zieloną krwią pępowina. Wszystko przybierało na sile, dojrzewało po wielokroć, jakby ogród stał się nagle rozpulchnioną macicą w pępku wszechświata. Codziennie rano wychodziłam na taras i zastanawiałam się, z czego dziś przyrządzę śniadanie. Co już dojrzało na tyle, bym mogła to zjeść. Wyrywałam z ziemi ogromne kalarepy i niosłam je do domu jak smętnie wiszące głowami w dół gęsi. Nie mogłam oprzeć się temu porównaniu. Było bowiem w wyrywaniu warzyw coś zbrodniczego. Zarzynałam je przecież – błyskałam nożem i rozkrajałam na pół, odcinałam korzenie, wydłubywałam miąższ. Wyrywałam je z ziemi jeszcze żywe. Czasem jadłam je szybko, na surowo, przeważnie jednak poddawałam sile gotowania – dusiłam, smażyłam, blanszowałam. Cieszyłam się z moich bezkrwawych łowów. Nasycona zapominałam o wcześniejszych skojarzeniach z krwawą ofiarą na moich zagonach.
To lato było dla mnie wyjątkowo ważne. Miałam bowiem nieznośne wrażenie, że czas się przepełnił i ulewa się, jakby pękł menisk wypukły i wyzwolił to, co nabrzmiało. Nie wiedziałam, skąd pojawiło się we mnie poczucie nastawania nowego czasu. Czy przez to, że dojrzewałam, a może dlatego, że nagle zostałam całkiem sama? Wprawdzie była to samotność czasowa i częściowo z własnego wyboru, a przynajmniej zaakceptowana, jednak był to ten rodzaj odosobnienia, który pozwala spojrzeć na życie z innej perspektywy.
W samotności tworzy się rzeczy ciekawsze i pełniejsze, bo pozbawione zewnętrzności. Czyjaś obecność sprawia, że gdy tylko na moment chowamy się w sobie, już za chwilę musimy wychodzić na zewnątrz, nasza uważność potrzebna jest jeszcze komuś. Nie możemy się w sobie rozgościć, rozpanoszyć, bo wciąż jesteśmy wyciągani, wywoływani, prowokowani. Czujemy wówczas coś w rodzaju gęsiej skórki. Nagle pozbawieni schronienia naszego wnętrza, dygoczemy, zaskoczeni metalicznym smakiem świata zewnętrznego. Tylko niektórzy z nas potrafią nieustannie grzać się w oddechach innych ludzi…
Zazwyczaj gdy już odpowiemy na wszystkie pytania, poradzimy sobie z problemami lub odsuniemy coś na potem, wracamy do samotności, ale nie jest już w niej tak wygodnie jak przedtem, jakby ktoś zniszczył legowisko, przełożył kępę trawy czy przestawił nam łóżko. Mimowolnie wracamy więc do świata zewnętrznego, bo w nas nie ma już tamtego miejsca.
Samotność to układanie wewnętrznego pledu w sposób dla nas najlepszy i najwygodniejszy, dzięki czemu najtrwalszy. W taki sam sposób jogin przygotowuje się do medytacji, układając poduszkę i zaginając w odpowiedni sposób stopy. Poprawia pośladki, by usiąść na guzach kulszowych i dzięki temu trwać w odpowiedniej postawie przez dłuższy czas. Wszystko okazuje się ważne i potrzebne; każdy gest, ułożenie stopy, dłoni, lędźwi. Wszystko jest istotne, bo pozwala wytrwać.
W moim życiu również każdy element miał swoje miejsce i czas. Nawet to chwilowe osamotnienie, które spadło na mnie znienacka, zmieniając rytm mojej prowincjonalnej codzienności. Początkowo bałam się tego czasu, szybko jednak zrozumiałam, że może być udany i twórczy, a przede wszystkim zmieniający mnie, kojący. Przynoszący nowe sytuacje, przeżycia. I nowych ludzi.
Moja prowincja miała teraz więcej smaków i zapachów niż wcześniej. Być może to moja osamotniona percepcja uwrażliwiła się na coś, czego po prostu nie zauważałam do tej pory. Kwiaty pachniały inaczej, ba, nawet były milsze w dotyku. Ziemia miała zapach ciężki, brązowy, jakby składała obietnicę płodności. Kapusta rosła głowiasto i dorodnie, a ja słyszałam codzienny szelest jej przybierającej masy. Ogórki pachniały nieśmiałością i niepoczytalnością – znajdowałam je ukryte pod liśćmi dosłownie wszędzie. Wrzynały się w każdą część ogrodu, na ile tylko pozwalała im ukryta zielona pępowina. Snuły swoje zielone tajemnice, dostrzegane dopiero po rozgarnięciu dłonią.
– I tutaj jesteście… – mówiłam do nich, bo przecież nie miałam do kogo mówić, będąc najczęściej sama. Kot Bursztyn prowadził swoje życie w różnych miejscach, w czym przypominał mi nieco sierpniowo-wrześniowe pajączki babiego lata, fruwające nad łąkami i polami to tu, to tam. W ostatnim czasie upodobał sobie wystawioną przez sąsiadów na podwórko wersalkę, w ochronie przed przemoknięciem przykrytą kolorową ceratą. Któregoś dnia dowiedziałam się od sąsiadki zza płotu, że Bursztyn, gdy go nie ma u mnie w domu, przebywa właśnie tam, na wersalce, schowany pod ceratą. Przez chwilę poczułam się zdradzona przez własnego kota, ale właśnie wtedy przyszło mi do głowy porównanie kotów do babiego lata, podróżujących kędy chcą, uznałam więc, że nie powinnam się dziwić kociej naturze. Natura w ogóle nie powinna dziwić. Jest, jaka jest. Wszelkie próby zmieniania jej rodzą wynaturzenia. Na szczęście jest silniejsza od nas i nie poddaje się łatwo, a rzadko kiedy przegrywa.
Na moją przejściową samotność złożyło się kilka sytuacji. Otóż na początku wakacji Martin oznajmił, że zamierzają z Leną odwiedzić Niemcy i sąsiednią Francję i że chcieliby to zrobić w towarzystwie pewnej małej damy. Chodziło oczywiście o naszą córkę. Zosia nie wiadomo kiedy stała się pełną ciekawości świata dziewczynką i można było podejrzewać, że żyje już zupełnie świadomie, bo przecież miała te swoje pięć lat! Przeżycia nakładały się w jej świadomości jedno na drugim, a podróż przez Niemcy i Francję mogłaby stać się kolejną barwną warstwą w jej pamięci.
Początkowo oponowałam:
– Jak ty sobie wyobrażasz opiekę nad dzieckiem w zupełnie nieznanych miejscach?! A jeśli coś się stanie?
Albo:
– A czy na pewno dobrze się nią zajmiecie?
Potem mój głos rozsądku dodawał:
– W sumie… Przecież Martin jest jej ojcem. I nigdy nie dał mi przy Zosi powodu do niepokoju. Chyba był nawet bardziej uważny ode mnie.
Gorzej było, gdy włączała się Lena:
– Zajmę się nią jak własną córką.
Na te słowa rzucałam tylko w myśli:
Tak. Na pewno! Już to widzę!
Choć na głos mówiłam:
– Wierzę, ale…
Wtedy do akcji wkraczał Martin:
– Zosia skończyła już pięć lat. Nie wymaga takiej opieki jak dawniej. Poza tym, czy kiedykolwiek zawiodłem? Ty masz ją na co dzień, ja znacznie rzadziej. Chcę to nadrobić. Mam chyba prawo. Tak bardzo chciałbym spędzić z nią więcej czasu. Pokazać jej kawałek świata.
To był argument nie do obalenia. Rzeczywiście, nigdy nie zawiódł. Zosia wracała od niego w świetnym humorze, wypoczęta i pełna wrażeń. Martin był naprawdę dobrym ojcem. Nie miałam powodów, by się obawiać, że nie zadba o nią należycie. A jeśli chodzi o poznanie świata, to też miał całkowitą rację. Małej przyda się odmiana. Ostatnio tylko dom i przedszkole, i choć była szczęśliwym dzieckiem, to chyba jednak dobrze byłoby, gdyby poznała inne miejsca. Zobaczyła, jak żyją inni ludzie w innych stronach. A jednak nie wyobrażałam sobie niemal całych wakacji bez córki!
– Ale jak ja wytrzymam przez ten czas?! Zamartwię się przecież. Jeszcze nigdy nie rozstawałyśmy się na tak długo!
Na to włączał się Martin:
– Odpoczniesz. Zajmiesz się sobą. Skończysz przez wakacje tę książkę, którą miałaś już napisać dawno temu.
I tu trafił w sedno.
Moja pierwsza powieść sprzedawała się dobrze. Czułam, że spełniam swoje najpiękniejsze i najważniejsze marzenia – od czasu gdy pracowałam w redakcji, z której potem zostałam zwolniona[1].
Ostatnie dwa lata były w moim życiu tylko krótkim przecinkiem. Minęły nie wiem kiedy; upływ czasu uświadamiałam sobie tylko wówczas, gdy patrzyłam na dorastającą Zosię. Lata po tym, jak umarł Hans, wydawały mi się jakieś inne… Hans był moim teściem, ale stał się bliski niczym ojciec, którego od tak dawna już nie miałam. Sieroty wciąż szukają tych, którzy mogliby stać się równie bliscy jak rodzice. Tworząc własny świat, budują w każdym miejscu namiastkę domu rodzinnego. Z wielką radością zakładają rodziny, pragnąc dać dzieciom to, czego sami nie dostali. Ale niczego nie da się ani zastąpić, ani nadrobić. Czas odszedł i nastał nowy. Wszystko popłynęło jak rzeka, zgodnie ze swym biegiem. Wszystko miało być, jak się stało. Nic nie będzie już inne. Jednej miłości nie zastąpi kolejna, a wypowiedziane kiedyś słowa straciły dawne znaczenie.
Teraz już to wiem, ale wtedy, gdy żył Hans, łudziłam się, że zastąpił mi tatę, a może nawet częściowo mamę. Gdy umarł, uświadomiłam sobie, że po moich rodzicach na zawsze pozostało puste miejsce i że nikt ani nic nie jest w stanie go wypełnić.
Hans Ritzkowsky przeżył swoje dzieciństwo w moim rodzinnym Mrągowie i właśnie to tak bardzo nas połączyło. Któregoś dnia wysłał w sentymentalną podróż swojego syna, Martina. Miał mu przywieźć z tej podróży zdjęcia kamienicy na Gartenstrasse, czyli dzisiejszej Roosevelta w Mrągowie. W tym czasie to był mój dom, mieszkałam na ostatnim piętrze kamienicy i pewnego dnia po prostu natknęłam się przed bramą na przystojnego i zaciekawionego otoczeniem Niemca. Los widać chciał, byśmy się wtedy spotkali i zakochali w sobie. Ach… Dziś mogę już powiedzieć… To była piękna miłość i został nam po niej żywy dowód – Zosia. Potem udało nam się zostać przyjaciółmi, choć rozstanie nie było łatwe, ale wreszcie każde z nas ułożyło sobie życie oddzielenie. On z archeolożką Leną, a ja z naukowcem Wojtkiem. Jednak oboje nie chcieliśmy już wiązać się ślubami – więzami, których, jak się okazało, nie można być do końca pewnym. Ja bałam się kolejnych rozczarowań, a Martin… Chyba wciąż nie był przekonany, czy jest już na właściwym miejscu, przy właściwej kobiecie.
Może świadomość tego pozwoliła mi łatwiej uporać się z jakąś dziwną i skrywaną zazdrością. Przecież każde z nas miało swoje życie! Najważniejsze, że udało nam się zachować do siebie szacunek.
Od czasu do czasu nachodziła mnie myśl, że Martin chciałby wrócić do swojej ojczyzny, do Niemiec. Każdy ma przecież jakieś najważniejsze miejsca w sercu. Być może Martin czuł, że potrzebny mu jest kolejny życiowy zakręt, by wyjść na lepszą prostą. I choć związał się z Leną, do końca nie byłam przekonana, czy na pewno kochają się na tyle, by planować wspólne życie. Pewnie dlatego postanowił zabrać ją na wakacje do Niemiec – pokazać swój kraj i być może, w sposób nienachalny, sprawdzić, jak by się tam czuli razem. Osobiście nie bardzo wierzyłam, by coś takiego się udało. Jego dziewczyna była wybitnym archeologiem, odkrywanie historii naszych ziem było nie tylko jej zawodem, ale też wielką pasją. Jak by miała z tego zrezygnować?
Nie chciałam go jednak odzierać ze złudzeń i ze spokojem przysłuchiwałam się, gdy – coraz częściej – perorował na temat niemieckiej kultury, przy czym zawsze w porównaniu wypadała korzystniej niż polska. Widziałam, że na bieżąco śledzi wydarzenia w Niemczech i komentuje je żywo. Ilekroć spotykaliśmy się przy wspólnym stole (nieczęsto, ale jednak), mówił z coraz większym entuzjazmem o swoim kraju. Wyraźnie tęsknił. Dlatego pozwoliłam mu zabrać tam Zosię na wakacje. Przecież w jej żyłach płynęła również niemiecka krew. Miała prawo poznać ojczyznę swego taty. Wierzyłam, że ta podróż będzie dla Martina przynajmniej jakąś namiastką jego powrotu tam. To nie mogła być łatwa decyzja. Od kilku lat żył już tutaj. Tu również znajdowały się groby jego rodziców. To miało swoje znaczenie.
Hans pewnie w taki sam sposób wracał myślami do Mazur, skoro zdecydował się u schyłku życia wrócić do ojczyzny lat dziecinnych. Na mrągowskim cmentarzu spoczęła jego żona, Erika. Hans chciał, by jej grób był w jego starym kraju. Teraz leży obok niej, a nad nimi milczy ich wymarzone mazurskie niebo.
Czas powoli goił rany. Wszystko wokół mnie się zmieniało. Śmierć Hansa jakby zainicjowała czas przemian w moim najbliższym otoczeniu. Tuż po tym rozchorowała się na poważnie pani Zosia, moja dawna sąsiadka, a po śmierci Eriki również najbliższa przyjaciółka Hansa. Niedowład nóg i nadciśnienie na pewno były smutnym skutkiem nagłego odejścia Hansa. Pani Zosia nie dawała już sobie sama rady. Codzienność przerosła ją i któregoś dnia zjawił się po nią syn z Rudy Śląskiej. Przeniósł matkę i całe jej dotychczasowe życie do nowego, odległego miejsca. Nie protestowała, choć podobno starych drzew się nie przesadza. Syn opowiadał nam, że ma przestronny dom z ogrodem, w którym, jak zapewniał, mama będzie się czuła równie dobrze jak na Mazurach. Gdy żegnaliśmy ją wraz z panią Marysią, dręczyło mnie nieznośne przeczucie, że widzimy się po raz ostatni. Nie mogłam jednak nic zrobić… Życie miało swój bieg, a w nim jest przecież czas również na pożegnania.
Mieszkanie pani Zosi zostało z dnia na dzień sprzedane, jakby jej syn ani przez chwilę nie zakładał, że jego matka będzie mogła tu kiedyś powrócić.
– Będzie jej u nas dobrze, zaopiekujemy się nią – zapewniał.
Nie zawracał sobie głowy faktem, że w tej kamienicy jego matka przemieszkała większość swojego życia, że zapuściła tu korzenie, że to było jej miejsce na ziemi. Ale wtedy moja dawna sąsiadka była zbyt przytłoczona przeżyciami i nagłą niepełnosprawnością, by próbować oponować.
Miałam złe przeczucia. Patrzyłam w jej twarz i widziałam piękną kobietę, jaką była kiedyś. Ściskała w dłoni drewniany różaniec. Czułam, że się boi. Różaniec miał jej dodać otuchy. Stary sprany sweterek w gruby wzór i znoszona spódnica dosłownie wisiały na niej jak na wieszaku.
Kiedy umarła, nie mogłam pogodzić się z myślą, że pani Zosi już nie ma. Że nie odwiedzę jej, nie przyniosę gazety lub cięższych sprawunków. Że nie da mi odnóżki aloesu lub geranium. Nie postawi przede mną talerza zupy pomidorowej, bo zjeść trzeba, czy się ma ochotę, czy nie. Odnosiłam czasem wrażenie, że starsze pokolenie za wszelką cenę musi każdego nakarmić. Jakby tamci ludzie chcieli siebie i cały świat wypełnić na zapas jedzeniem, na wypadek gdyby znowu miało zabraknąć w sklepach cukru, mąki czy mięsa. Nie dziwiłam się temu porządkowi rzeczy. Przeszli wojnę, a podczas niej głód. Potem socjalizm w Polsce i znowu głód, mierzony już nie okupacją, a długością kolejek. Jakby świat zadrwił sobie z tego pokolenia. To niemożliwe, by ktoś wyszedł z tych zawieruch obronną ręką. Zabezpieczenie pożywienia stało się czymś najważniejszym. Trzeba było mieć pełną szafkę zapasów. Weki w piwnicy. Pieniądze w puszce po herbacie, za które będzie można kupić jeszcze więcej jedzenia. Tak było właśnie w domu pani Zosi. Kiedy dawała mi banknot, bym opłaciła jej rachunki za prąd, gdy jeszcze w Mrągowie mieściła się kasa zakładu energetycznego, zawsze prosiła, bym kupiła jej coś do jedzenia. Na przykład słodkie ciasto w Lidlu.
– Ale przecież jeszcze pani ma – mówiłam, zerkając na półkę z zapasami, gdzie piętrzyły się kawy, herbaty, mleka skondensowane, torby cukru i popakowane w prostokątne srebrne opakowania ulubione ciasta z Lidla.
– To nic. Może trafią się goście?
Kiedy jeszcze żył Hans, dodawała:
– No i Hans tak je lubi.
Ale Hansa już nie było i życie pani Zosi zawęziło się do wciąż malejącego grona przyjaciół, a potem już tylko oczekiwania na nich. Ci jednak przychodzili coraz rzadziej, bo bolały ich nogi, kręgosłupy i serca. A potem… oni już nie mieli do kogo przychodzić.
Póki mieszkała w Mrągowie, wiedziałam, że zawsze mogę ją odwiedzić, była tą szczególną niezmiennością czasów dawnych, gdy żyli moi rodzice, a ja dorastałam w przedwojennej kamienicy. I mimo iż moje życie zmieniło się, pani Zosia wciąż tam była.
Zapisała nam przedwojennym, kaligraficznym pismem na jakimś karteluszku swój nowy adres w Rudzie. Wiedziałam jednak, że to na nic, bo przecież nie była już w stanie pisać listów.
– Wyślijcie mi czasem jakąś kartkę z życzeniami… – poprosiła. Skinęłam głową. Nie wysłałam ani jednej. Najpierw zapomniałam, a potem… żałowałam, że tego nie zdążyłam zrobić.
Spoglądałam ostatni raz na nią, oddalającą się na tych swoich schorowanych, wychudłych ostatnio nogach, wspartą o pokaźne ciało syna i pomyślałam, że mimo wszystko to miło z jego strony, że chce się zająć matką. Widywałam go w Mrągowie bardzo rzadko, w ostatnim czasie prawie wcale.
Ledwo go pamiętałam, był parę lat starszy ode mnie, więc nie z kręgu moich kolegów z podwórka. Wiedziałam tylko, że teraz mieszka daleko i ma mnóstwo obowiązków, niepozwalających na częste przyjazdy na Mazury. Pewnie, gdyby nie to, że przyjechał po matkę, nie poznałabym go nawet na ulicy.
Złe przeczucia nie myliły mnie. Pani Zosia zmarła pół roku później. Musiałam pożegnać coś, z czym się zrosłam. Oto powoli kończył się mój dawny świat. Ustępował miejsca nowemu.
Umarł również pan Szybki z mrągowskiego ryneczku, właściciel stoiska z warzywami i owocami. Pewnego zimowego popołudnia wracał pieszo z pracy. O tej porze roku zmierzch zapada szybko. Dlaczego tamtego dnia nie jechał samochodem, nie wiem. Może po prostu silnik nie zapalił? Albo on był po kilku piwach? Koło skrzyżowania, mniej więcej w połowie drogi z rynku do domu, jakieś auto wpadło w poślizg i wjechało prosto w idącego chodnikiem pana Szybkiego. Karetka przyjechała niemal natychmiast, na nic się to jednak nie zdało. Zmarł na miejscu. Mam nadzieję, że jego dusza spaceruje teraz po warzywno-owocowych rajach i że jest jej tam dobrze…
Przez jakiś czas wiadomość o jego śmierci do mnie nie dotarła. Zachodziłam w cieplejsze zimowe dni na rynek i dziwiłam się, że pana Szybkiego wciąż nie ma. Potem przyszła ostra zima i wolałam siedzieć w domu. Aż któregoś dnia ktoś opowiedział mi o tamtym wypadku.
Nie sądziłam, że tak będzie mi go brakowało, póki wiosną nie wybrałam się znów na ryneczek w poszukiwaniu nowalijek. Spojrzałam na puste miejsce po jego stoisku. Teraz stał tam pan z wędkami. Nikt do mnie nie zawołał:
– Pani Ludmiłko, mam dziś świeżą sałatę. Póki nie wyrośnie u pani w ogrodzie, zapraszam do mnie!
Uśmiechałam się zawsze i kupowałam sałatę, choć nie zawsze miałam ją na liście zakupów.
– Ja to pani ogród kiedyś wysadzę w powietrze i wtedy będzie pani zawsze robiła zakupy na ryneczku – dodawał czasem, śmiejąc się i odsłaniając żółte od papierosów zęby.
Innym razem był poważniejszy i opowiadał mi o żonie, która wiele lat temu zmarła na raka. Sprzedawała warzywa i owoce wraz z nim. Była jak on – pracowita i ruchliwa. Mieli dużego busa, którym manewrowała dobrze i pewnie, lepiej niż niejeden mężczyzna.
– Gdy moja Danuśka umierała, no, odchodziła już, a ja siedziałem koło niej i trzymałem ją za rękę, to jeszcze powiedziała mi takie słowa: „Zenuś… Teraz już wiem, że nie warto się w życiu zabijać o pieniądze. To wszystko nieważne. Zostaw w życiu trochę miejsca na życie”. I zaraz po tym umarła, a ja zapamiętałem te jej ostatnie słowa i postanowiłem, że nie pieniądze będą najważniejsze. Niech się pani nie dziwi, że czasem i piwko wypiję, i kobietkę jakąś zapoznam. Myślę, że Danuśka nie ma nic naprzeciw, skoro tak mi mówiła…
Wtedy pokiwałam tylko głową. Nie przyszło mi do głowy, że i pan Szybki tak nagle zniknie z ryneczku, osiedla, miasta.
Teraz, gdy już go nie ma, myślę wciąż, że on nie miał do kogo powiedzieć swoich ostatnich słów. Choć może wyszeptał coś do swojej Danuśki.
Gdzieś pośrodku listopada, czyli w czasie, kiedy wszystko na świecie powoli się zamyka, dojrzewa, wybrzmiewa, zaczęły się dziać rzeczy nowe, zmieniające całkowicie moje życie. Zaskoczyły mnie te początki i otwarte koła zdarzeń. To nienaturalne – witać nowe sytuacje, gdy wszystko wokół się żegna i odchodzi! To niezgodne z prawem natury! A jednak, wbrew wszystkiemu, listopad stał się czasem narodzenia całkiem nieznanych uczuć i zdarzeń. Pomyślałam, że może przez to będą trwalsze, nieugięte, mniej chimeryczne? Takie… z mchu i paproci.
Zanim jednak zagościło tamto nadurodzajne lato, zdarzył się pewien listopadowy dzień. Usłyszałam, że ktoś puka do drzwi. Nie spodziewałam się żadnych gości, a Zosia spędzała akurat czas u koleżanki w sąsiedztwie, za godzinę miałam po nią pójść. Wyszłam do sieni, by przez szybkę w drzwiach spojrzeć, kto stoi na schodach. To była moja sąsiadka Ania. Miała na sobie niebieski nieprzemakalny płaszcz, co oznaczało, że padał deszcz. Szybko wpuściłam ją do środka. Pod płaszczem trzymała słoik.
– Przyniosłam ci trochę rosołu z prawdziwej kury, bo pewnie nie masz czasu gotować.
Miała rację. Pisałam ostatnio dużo, a gdy nie pisałam – czytałam i zajmowałam się Zosią. Mój świat skurczył się nagle do tych kilkudziesięciu metrów kwadratowych na parterze domu, bo nawet ze spaniem przeniosłam się tutaj, ogrzewając dom, z oszczędności, tylko kominkiem. Latem był jeszcze ogród i mnóstwo spraw z nim związanych, ale listopad pozbawia wszelkich złudzeń. Ogród odchodzi w niepamięć, a sczerniałe badyle służą już tylko do podtrzymywania pierwszego szronu, osiadłego na zaplątanych starych pajęczynach.
Mimo wielu zajęć wciąż lubiłam gotowanie, ale nie zawsze znajdowałam na nie czas i Aniny rosół był dziś wielką niespodzianką. Ach, jak dawno nie jadłam prawdziwego rosołu! Zosia miała posiłki w przedszkolu, Wojtek pracował na uczelni w Olsztynie dość intensywnie i o tej porze roku przyjeżdżał rzadziej. Odwiedzała mnie czasem Iza, przyjaciółka z dawnych lat, która uporała się z ciężką chorobą i od tamtej pory patrzyła na życie innymi oczami. Zaglądałyśmy do siebie częściej, jakby spłoszone myślą, że którejś z nas mogłoby zabraknąć. Gotować jednak nie miałam komu, obywałam się prostymi zupami i odmrażanymi pierogami, a o rosole jakby zapomniałam. No i dziś Ania pomyślała o mnie i podzieliła się obiadem, który zjadłam na kolację. Wyciągnęłam z szafki garnczek, by odgrzać potrawę, proponując sąsiadce herbatę. Zgodziła się chętnie.
– Mietek wyjechał do Gdańska, do syna. Wraca jutro. Siedzę sama. – Usiadła na krześle.
– I masz trochę spokoju. – Poklepałam ją po ramieniu.
Rozejrzała się po domu.
– Ciepło u ciebie – skonstatowała.
Tak, było całkiem ciepło. Kto mieszka w domu, ten wie, że najważniejsze to zadbać, by zimą zawsze było ciepło. W bloku odkręca się kaloryfer i nie myśli o tym, skąd bierze się wysoka temperatura i że trzeba zorganizować opał. Odkąd mieszkałam na wsi, muszę sama załatwić sobie owo ciepło. Płacił za nie Martin. Uznał, że to będzie jego wkład w dom, który niegdyś zbudował ze mną. Sam zamieszkał w moim dawnym mieszkaniu w kamienicy pełnej szeptów, jak nazywałam przedwojenny budynek na ulicy Roosevelta, i mimo iż pomógł w spłacie kredytu i przepisał dom na mnie i Zosię, to jednak wciąż poczuwał się, by pomagać w jego utrzymaniu. Byłoby mi ciężko, gdyby nie ten jego gest oraz dość wysokie alimenty. Na rękodzieło, którym kiedyś dorabiałam, nie starczało mi już czasu, gdyż nowo odkryte zajęcie, czyli pisanie, było zbyt absorbujące.
Rozliczyłam się z ostatnich szafek i stolików z galerii w Ruszajnach i Łodzi i nie przyjęłam kolejnych zamówień. Bardziej zależało mi na pisaniu, choć wiedziałam, że to ciężki i niepewny kawałek chleba. Chwile zwątpienia pojawiały się całkiem często. Miałam nawet zakusy, że pójdę do normalnej pracy, z comiesięczną wypłatą i urlopem w wyznaczonej liczbie dni, jednak w tych trudnych chwilach podtrzymywał we mnie gasnący ogień pisarskich zapałów Wojtek, który jako spełniający się naukowiec rozumiał, czym jest łączenie pracy z pasją. I nawet jeśli czasem było trudno, przekonywał, że warto przetrwać i piąć się dalej do przodu, w imię marzeń i własnych umiejętności. A przede wszystkim niezależności.
– Roślina, która lubi nasłonecznione miejsce, zawsze najlepiej urośnie właśnie w takim. Oczywiście można ją posadzić w cieniu i patrzeć, jak brak słońca odbiera jej wysokość, grubość łodygi i bujność kwiatów. Można też zadbać o to, by zakwitła w pełniej krasie i cieszyć się, że kolejne stworzenie na tej ziemi zwyciężyło pojedynek o piękne życie – tłumaczył spokojnie. Był mądrym człowiekiem. Wydawał mi się idealny. Czułam, że spotkałam właściwego człowieka, choć po wcześniejszych doświadczeniach teraz bardzo ostrożnie przyznawałam się do tego sama przed sobą.
Od kilku tygodni na dobre paliłam w kominku. Listopad był chłodny i szary, padały deszcze i wiały wiatry, wciskając się w drewnianą konstrukcję domu. Ogień na palenisku ogrzewał cały dół szybko i skutecznie, dopiero na zimę włączałam centralne ogrzewanie. Dlatego właśnie zdecydowałam, że obie z Zosią przeniesiemy się ze spaniem na dół. Ona potraktowała to jak rodzaj zabawy i cieszyła się na myśl, że będzie spała na nowym łóżku, w innym pokoju. Zajęła więc gościnny, mówiąc, że przyjechała w gości, ja zaś spałam na kanapie w salonie. I było nam dobrze. Codziennie wstawałyśmy, gdy ranek był jeszcze szary i mglisty. Zawoziłam Zosię do przedszkola i dopiero po powrocie zajmowałam się ścieleniem łóżek. Rozpalałam ogień i miałam wówczas czas na poranną jogę. Praktyka własna była mi potrzebna, niezależnie od zajęć w grupie, na które jeździłam dwa razy w tygodniu. Po czterdziestu minutach i jedenastu Powitaniach Słońca, które odmierzałam kamykami, robiłam kawę i zjadałam jakieś proste śniadanie, przeważnie owsiankę lub jajecznicę. Trochę sprzątałam i siadałam do pracy, w przerwach gotując coś na obiad. Dni stały się tak podobne, że przestałam już odróżniać wtorek od piątku. Dlatego wizyta Ani bardzo mnie ucieszyła, była miłym przerywnikiem i okazją do rozmowy z kimś dorosłym, a nie tylko z własnym dzieckiem.
– Ludzie mówią, że mamy we wsi nową sąsiadkę – odezwała się po chwili ciszy, patrząc na rozpuszczający się w herbacie na łyżeczce cukier.
– Ooo?
– Podobno w tym domu za cmentarzem ktoś zamieszkał. Jakaś kobieta.
– W domu za cmentarzem?
– Tak.
– To tam za cmentarzem jest w ogóle jakiś dom?
– Nie wiedziałaś?
– A wiesz, że nie.
Anna uśmiechnęła się i znowu zamieszała herbatę. Sięgnęłam po świecę. Zapaliłam i postawiłam na stole. Zapach wanilii rozszedł się po całej kuchni.
– Kojarzysz dom po lewej stronie drogi, gdzie Kręciewscy mają gaz? To znaczy sprzedają butle z gazem?
– No, ten kojarzę.
– Tam dalej, za nimi jest brukowana droga, tak?
– Tak, kilka razy jechałam tamtędy.
– I ta droga prowadzi na cmentarz.
– Wiem przecież. Poszłam tam zaraz, jak tylko tu się wprowadziłam.
– No właśnie. A za polami, jakbyś dalej jechała tą drogą, po prawej stronie, nad samym jeziorem stoi dom.
– No popatrz. Nigdy go nie widziałam. – Jakoś nie mogłam sobie przypomnieć, by przy drodze na cmentarz stał dom.
– Pewnie nie zauważyłaś, bo jest schowany za krzewami. Zarosło tam teraz wszystko, ale kiedyś było bardzo pięknie. Pamiętam jeszcze, jak byłam młodą dziewczyną. To przedwojenny drewniany dom. Aż dziwne, że przetrwał wojnę, bo przecież Rosjanie wszystko po drodze palili. Może po prostu aż tam nie dotarli? Ktoś postawił ten dom, a potem wyprowadził się. Budynek niszczał, chuligani wybili okna, to ktoś je załatał dyktą i tyle. I teraz podobno zamieszkała tam jakaś kobieta. Całkiem sama, rozumiesz?
Wzruszyłam ramionami.
– Może lubi samotność.
– Ale w takich warunkach? I skąd tam się wzięła?
– Zapytaj.
– Masz rację. Muszę popytać Kręciewskich. To najbliżsi sąsiedzi.
– Myślałam raczej, żebyś zapytała o to ją samą.
– Mam do niej pójść i zapytać? A ja wiem, kto to w ogóle jest? Co to za jedna? – Anna spojrzała na mnie zdziwiona.
Przekartkowałam kalendarz leżący na stole. Był niemal pusty. W moim życiu działo się teraz mniej, rzadziej więc zapisywałam godziny i miejsca. Właśnie to sobie uświadomiłam – że moje życie jest dziwnie spokojne, niczym cisza przed burzą.
– Mam pomysł. Wybierzemy się do niej razem. Przedstawmy się jako sąsiadki ze wsi i zapoznamy się – oświadczyłam nagle.
– W sumie… To jest całkiem niegłupi pomysł. Mogłybyśmy się przy okazji rozejrzeć. Jestem ciekawa, jak tam teraz wygląda.
– To kiedy? – wolałam umówić się od razu.
– Ale jak to? Już teraz mamy ustalić datę?
– Dlaczego nie? Skoro kobieta pojawiła się niedawno, to wypada ją przywitać i takie tam… Więc?
Anna zastanowiła się.
– Ale ona podobno jest jakaś dziwna…
– Skąd wiesz?
– Ludzie we wsi gadają. Z nikim się nie spotyka.
– Przekonamy się. Pójdziemy tam i już. Powiadasz, że mieszka za cmentarzem?
– Tak. Chyba masz rację. Przecież trzeba powitać nową sąsiadkę. Na pewno będzie jej miło. Wezmę ze sobą jakieś powidła, a ty coś od siebie i pójdziemy.
– Mam miód w małych słoikach. Dam jej jeden. Na początek znajomości wystarczy.
Ale jakoś wreszcie nie ustaliłyśmy, kiedy wybierzemy się do nowej sąsiadki. Pomówiłyśmy jeszcze chwilę o tym, że w piwnicy domu Anny zalęgły się myszy i że przydałby się jakiś kot, i pożegnałyśmy się na ganku. Zapaliłam światło. Mocna żarówka rozpędziła jasnym kręgiem ciemność. Anna ruszyła pewnym krokiem, naciągając na głowę kaptur swojego starego płaszcza, a ja wciągnęłam gumiaki, sięgnęłam po parasol i wskoczyłam do auta. Czas już było jechać po Zosię. Gdyby nie padał deszcz, z radością przeszłabym się pieszo, ale w takich warunkach pogodowych auto znacznie ułatwiało wszelkie przeprawy. Zadzwoniłam do sąsiadki, u której była Zosia:
– Małgosia? To ja. Będę za jakiś kwadrans. Pasuje ci?
Pasowało. Kwadrans. Sądziłam, że tyle wystarczy, by pojechać drogą koło cmentarza do oddalonego od wsi domu i obejrzeć go przynajmniej z daleka. Męczyło mnie, że w ogóle nie mogę zlokalizować tego miejsca. A może miałam nadzieję ujrzeć również nową sąsiadkę? W każdym razie ciekawość zwyciężyła.
Wyjechałam na drogę, kierując się w stronę szosy. Zamiast jednak skręcić w lewo do Małgosi, pojechałam w prawo, ku wsi. Reflektory omiatały ponure pobocze, a rosnące przy szosie drzewa wyglądały jak nocne potwory. Listopad poczernił cały świat, który teraz wyglądał jak skarlały. Pomyślałam, że podobno w każdej porze roku można znaleźć coś pięknego i szczególnego. Wyobraziłam więc sobie, że w tych tajemniczych zaroślach drzemią uśpione zimnem bezdomne kłobuki. Tak, teraz zrobiło mi się znacznie lepiej. Przekonanie, że są tu ze mną miłe, niegroźne demony o wyglądzie koguta, znacznie rozweseliło mi ponurą drogę do wsi.
O tej porze domy wyglądały zupełnie inaczej niż za dnia. Musiałam uważnie przyglądać się, by nie przegapić zjazdu do Kręciewskich. Najpierw jednak trzeba było minąć po prawej stronie kapliczkę, którą postawiono już po wojnie. Wyłoniła się z ciemności, oświetlona błyskiem świateł z mojej vitarki.
Jechałam dalej. Minęłam dom, spod którego kilka lat temu wykopałyśmy z Anną sadzonki rudbekii – wysokich, żółtych kwiatów, kwitnących w wiejskich obejściach. Są strzeliste jak malwy, tylko o wiele od nich delikatniejsze. Byle wiatr pochyla je do ziemi, trzeba je więc wiązać i mocować, jeśli chce się wydobyć piękno tych ogrodowych królewien. Najlepiej czują się przy ogrodzeniach. W wolnej przestrzeni nie urosną. Potrzebują oparcia, bo są słabe i niesamodzielne. Wśród ludzi też są takie jednostki. Nie potrafią żyć bez pomocy innych, delikatne i narażone na wiatry. Nie przeżyją bez oparcia, pomocnej dłoni i daleko im do znacznie wytrzymalszej wierzby bądź krzaka jaśminu. Zastanawiałam się nad tą analogią, mijając tamto obejście z rudbekiami. Świat jest doprawdy pełen porównań. Kiedyś wydawało mi się, że nie dam sobie rady w życiu bez czyjegoś ramienia, dziś czułam, że życie zahartowało mnie na tyle, że mogłabym, jak tamta nieznana mi kobieta, zamieszkać na skraju wsi, w domu za cmentarzem i pędzić jeszcze bardziej samotne niż obecne moje życie. Mogłabym, ale po co? Sama świadomość własnej siły była przyjemna. Nie chciałam tego sprawdzać. Lepiej mieć wokół siebie bliskich i przyjaznych ludzi. Mieć oparcie. Tak na wszelki wypadek. Świat przeszkadza mi w życiu – powiedział kiedyś Sławomir Mrożek. Rozumiałam go doskonale. Nie tęskniłam już do świata. Tęskniłam tylko do tego, co najbliższe i co było moim własnym małym światem.
Jest kapliczka. Pamiętałam, że zaraz za nią będzie zjazd do Kręciewskich. Biało-czarna tabliczka informująca o sprzedaży gazu upewniła mnie, że jestem w dobrym miejscu. Za domem prowadziła brukowana droga. Powstała długo przed wojną, zbudowana przez dawnych mieszkańców mojej wsi, która wówczas nazywała się Pfeffendorf. Zawsze zadziwiał mnie jej doskonały profil. Po bokach niższy, środkiem wyraźnie wyższy. Dzięki temu deszcz spływał po niej jak po kaczce. Biegł obrzeżami i zostawiał lekko tylko mokre kamienie do jazdy i marszruty. Kto dziś w taki prosty i mądry sposób buduje drogi? Wykładane polbrukiem alejki, na których wciąż zbiera się woda, często są dziełem przypadkowych projektantów i ich komputerów. Komputer nie przewidzi opadów i tego, że z lewej strony pola lekko skręcają i że spływać z nich będzie w deszczowe dni wartki strumień.
Żyć prostotą. To chyba najlepszy sposób na ten świat. Ten jednak woli wszystko komplikować i wykręca się cywilizacją i urbanizacją. Nowocześniej, higienicznej, więc jałowiej. Nawet dróg już się nie brukuje, bo komu by się chciało? Myślałam o tym, jadąc po pięknym bruku w kierunku cmentarza. Jak dobrze, że nikomu nie przyszło do głowy, bo ten bruk rozebrać i położyć asfalt!
Po parudziesięciu metrach zobaczyłam czarną kopułę starych lip. Wiedziałam, że tam właśnie drzemie ukryty między drzewami stary wiejski cmentarz, na którym spoczywają szczątki dawnych mieszkańców Pfeffendorf. Czy mi się zdawało? Czy na jednym z grobów migotał nikły płomyk znicza? Nie miałam odwagi tego sprawdzić. Nawet wiara w bezdomne kłobuki czające się w krzakach nie dodawała mi animuszu. Przypomniałam sobie pierwszą wizytę na tym cmentarzu. Poszłam tam pierwszej wiosny, gdy tylko tu zamieszkałam. Rozgarniałam wówczas wilgotny, ciężki jak glina mech, by odczytać cmentarne inskrypcje na nagrobkach, zniszczonych i zapomnianych przez czas. Tu leży nasz ukochany ojciec i dziadek, tu leży moja ukochana żona… Nazwiska: Kraftzik (wersja spolszczona – Krawczyk), Bukowski… To dawni mieszkańcy tej wsi: wielu z nich pozostawiło na mazurskiej ziemi swoich potomków, którzy do dziś tu żyją. Nad innymi, przybyłymi w te strony z innych zakątków Polski mają tę przewagę, że wywodzą się STĄD. Że tu jest ich dom, ziemia, że o parku w środku wsi mogą powiedzieć: nasz. Trudniej żyje się bez korzeni, na nowym miejscu. Człowiek wyrwany ze swojego świata, nawet jeśli nie wbrew swojej woli, zawsze będzie patrzył na ludzi STĄD z nieskrywaną estymą i będzie chciał zbliżyć się do nich, by usłyszeć, jak TU było kiedyś. Chodziłam po tym starym cmentarzu i wciąż wracałam pamięcią do czasów sprzed wojny. Las pewnie tu szumiał mniejszy, rzadszy, lecz ludzie częściej przychodzili, by poobcować z tym opuszczonym przez życie miejscem. Teraz las urósł, a ludzi ubyło. Coraz rzadziej tu zaglądali, bo nie było już komu i do kogo chodzić. Niewielu zostało, którzy wiedzą, kogo upamiętniają kamienne płyty cmentarne w dawnym Pfeffendorf.
Najstarszy nagrobek należał do pewnej Elizabeth i miał żeliwny krzyż z 1879 roku. Piękny. Misternie wykuty, choć pokryty rudą rdzą. Dziś o takie krzyże trudno. Kamienne lub lastrykowe nagrobki załatwiają wszystko.
Kiedy opuszczałam wówczas stary cmentarz, obiecywałam sobie, że wkrótce tu wrócę. Poszłam tylko kawałek dalej krętą drogą, minęłam pagórki i wzniesienia. Było prawie jak w górach. Wiosna każdego roku przychodzi tu późno i z pewnym ociąganiem, jakby wiatry tak układały swoje podmuchy, by jak najdłużej trzymać jeziora w zimowym milczeniu. Podobno między jeziorami Salęt Mały i Duży znajduje się przesmyk, a na nim kopiec. Widać go wyraźnie od strony szosy z Wyszemborka do Szestna. Jest to budowla ziemna o wysokości trzech metrów i być może jest on pozostałością po dawnej wieży wartowniczej. Obiecałam sobie wówczas, że jeszcze zgłębię kiedyś tajemnice najbliższej mi ojczyzny, czyli wsi, w której przyszło mi żyć. Muszę mieć tylko na to czas.
Taki był koniec tamtej mojej wędrówki. Nie zapuściłam się dalej, a teraz tego żałowałam, bo okazało się, że tam, za cmentarzem, znajdował się dom, w którym właśnie ktoś zamieszkał i do którego teraz zmierzałam.
Jadąc błotnistą drogą, przypomniałam sobie inną wędrówkę po mojej wsi. Trzeba jechać aż do końca, do miejsca, gdzie stoi znak ślepej uliczki. Dalej zaczyna się droga gliniasta i trudna, naznaczona koleinami, prowadząca na potężne wzniesienie, które nazwałam kiedyś Górą Popowską, gdzie zimą z powodzeniem można zjeżdżać na nartach, a wiosną i latem wspinać się jak na bieszczadzkie wyżyny. Nim dojdzie się na szczyt, mija się prawdziwe cuda mazurskiej natury – wiekowe wierzby, których kora, spękana przez lata, tworzy wielkie otwory, niektóre wielkości skulonego człowieka! Nie widziałam takiego starodrzewu nigdy wcześniej, to prawdziwe niezwykłości. Mazurskie sekwoje. Mija się również rozległe pola i łąki pełne ziół. Wtedy, w marcu, jeszcze nie widać było ich bogactwa; żadne pędy nie wskazywały, co kiedyś wyrośnie w odmarzającej od wietrznych oddechów ziemi. Już wkrótce jednak nadejdzie czas silnego wzrostu; tamtego dnia wyczuwałam go intuicyjnie z zapachu powietrza i gliniastych rozpadlin, które nagle straciły swoją zimową stałość. Gdy ziemia mięknie pod butami i przy nacisku rodzi czystą warstwę wody, to znak, że wiosna niechybnie przed nami; że już krąży w ziemnych tkankach, ożywiając je aż do następnej zimy.
Tamtego wiosennego dnia u podnóża Góry Popowskiej dojrzałam przepiękną smukłą sarnę przemykającą do lasu. Entuzjazm, radość, a potem… widok ambony, która niewiele ma wspólnego z Dobrą Nowiną, lecz ze śmiercią, zadawaną przez ukrytych w niej kapłanów ze strzelbami. Kilkanaście metrów dalej wznosiła się kolejna ambona, po niej – następna, zaimprowizowana na starej wierzbie. Prowadziły do niej drewniane stopnie i poręcz, z daleka drzewo wyglądało jak Płonąca żyrafa Salvadora Dali. Z bliska kojarzyła się z jednym – wyrokiem na zwierzęta. To było mało przyjazne miejsce.
Wspominałam ten spacer, zbliżając się do zakrętu. Już zaraz miałam zobaczyć gęstwinę krzaków. Tam, za nimi, krył się stary dom, w którym mieszkała nasza nowa sąsiadka. Przez gęstwinę przebijało się światło. Zaparkowałam bezgłośnie na poboczu. Wysiadłam. W pierwszej chwili wydawało mi się, że w krzewach naprawdę siedzą kłobuki i robią wszystko, by mnie do siebie zwabić, szybko jednak porzuciłam tę absurdalną myśl. To wiatr grał na resztce liści, niestrąconych i desperacko trzymających się suchych gałęzi. Pierwsze porządne przymrozki pozbawią je wszelkich złudzeń.
Rozgarnęłam gałęzie. Podrapały mnie lekko w twarz, przechyliłam więc głowę w bok. Z daleka czerniła się ostra granica. To musiała być ściana domu, którego nie było widać w ciemnościach. Odcinała się tylko wyraźna granica okna ze słabą łuną. Nie było zasłonięte. Wnętrze pokoju było lekko pomarańczowe. Widać żarówka nie miała dużej mocy i tylko lekko rozpędzała ciemność. Po chwili mój wzrok przyzwyczaił się do słabego światła i zauważyłam kilka detali. Na ścianie pomieszczenia wisiały jakieś obrazy, a pod ścianą stało krzesło. Po chwili coś w środku poruszyło się, cień na ścianie zamigotał i pojawiła się postać kobiety. Była niska i dość drobna, a włosy miała spięte w cienki kucyk, który drobnym pasmem spływał jej na plecy. Niosła jakiś pakunek, położyła go na podłodze i usiadła na krześle. Szybko znikła mi z pola widzenia.
Wróciłam do auta.
A więc mamy nową sąsiadkę, z kucykiem jak mysi ogonek. Jest drobna i szczupła. Moja mama mówiła o kimś takim, że można go zapakować w opałkę, czyli okrągły koszyk, służący do transportowania opału lub wykopanych na polu ziemniaków. Tak. Moja sąsiadka była właśnie w sam raz „w opałkę”.
Małgosia już czekała na mnie z kolacją. Naszykowała kanapki i wstawiła wodę na herbatę.
– Nasze dziewczynki pięknie się bawiły, a Natalka pyta się, kiedy Zosia znów do niej przyjdzie – powiedziała już od progu.
– Cieszę się.
Natalka była w wieku Zosi i dziewczynki chodziły razem do przedszkola. To znacznie ułatwiało nawiązanie i podtrzymywanie znajomości. Kiedy Małgosia wprowadziła się rok temu do mojej wsi, od razu wpadło mi w oko, że ma córkę w podobnym wieku do mojej. Pomyślałam, że pewnie dla nas, matek, będzie korzystne zapoznanie dziewczynek ze sobą. Zaczepiłam ją więc kiedyś, wyjeżdżającą z posesji. Przedstawiłam się. Zapytałam o wiek córeczki, dodając, że chyba jest w podobnym do mojej. Nie myliłam się. Jej Natalka i moja Zosia urodziły się w tym samym roku. Małgosia od razu zapytała mnie o jakieś przedszkole w Mrągowie.
– Do którego najlepiej oddać dziecko? – chciała wiedzieć, gdyż sprowadzili się tu z mężem z dalekich Zebrzydowic i nie bardzo jeszcze orientowali w lokalnej społeczności. Powiedziałam, że jestem zadowolona ze swojej „Stokrotki” na osiedlu Parkowym i że spokojnie mogę to przedszkole polecić. I tak Zosia zyskała nową koleżankę w grupie, a przy okazji sąsiadkę. Dziecku jak każdemu potrzebne jest towarzystwo, zwłaszcza na wsi, gdzie nie ma tak wielkich skupisk jak na miejskich osiedlach.
Od tego czasu Zosia z Natalką odwiedzały się często, a my z Małgosią zacieśniałyśmy więzy sąsiedzkie, nie wchodząc jednak zbyt mocno w swoje życie. Byłam tylko kilka lat od niej starsza. Nie zaprzyjaźniałyśmy się nadmiernie, jednak czułyśmy, że wzajemne wsparcie jest nam potrzebne. Ja byłam jej przewodniczką po nowym miejscu, bo przyjechała tu za mężem, jak sama mówiła, a ona opowiadała mi o swoim poprzednim życiu tam, w Zebrzydowicach niedaleko Cieszyna. Prowadziła tam niewielki antykwariat i była wielką miłośniczką książek. Nic więc dziwnego, że w swoim nowym domu miała oddzielny pokój, w który zebrała wszystkie książki i ustawiła na specjalnych regałach. Siedząc w tej bibliotece, czułam się bardzo dobrze. Najlepiej. Lubiłam słuchać jej opowieści o antykwariacie, wyobrażając sobie, jak ciekawe życie prowadzi się między półkami pełnymi starych książek. Nie przeczuwałam jeszcze wówczas, że już wkrótce właśnie w antykwariacie rozpocznie się moja nowa przygoda.
Jej mąż chciał wrócić na swoje rodzinne Mazury, był bowiem wziętym projektantem ogrodów z szalonymi pomysłami i klientelą w całej Polsce, mógł swój zawód uprawiać wszędzie. Przekonał Małgośkę, że czas już zmienić coś w ich życiu. Zlikwidowała antykwariat, który i tak był, prawdę mówiąc, niedochodowy, tylko dla siebie zostawiła część książek. Kupili ziemię, zbudowali mały domek i postanowili żyć w innym środowisku i klimacie. Chyba nie żałowali decyzji, bo Irek miał sporo zamówień. Na tyle, by Małgosia mogła bez pośpiechu rozglądać się za pracą.
Czas pokazał, że mamy sporo wspólnego. Na przykład to, że lubimy gotować. Dołączyła do nas Ania i stworzyłyśmy we trzy coś w rodzaju minikółka gospodyń wiejskich. Dzieliłyśmy się przepisami i pomysłami na posiłki, w wolnych chwilach czytałyśmy podobne książki, wymieniałyśmy się zawartością naszych biblioteczek. Oczywiście biblioteczka Małgosi była najpokaźniejsza. Czasem miałam wrażenie, że moja nowa sąsiadka chciałaby spotykać się częściej i być ze mną bliżej, ale ja z wiekiem stawałam się coraz ostrożniejsza i mniej ufna. Nie tylko w miłości, ale i przyjaźni. Wolałam, by była to zwykła dobra znajomość, ot, taka z nieplanowaną herbatą czy wspólnym wyjściem do kina, oparta na lojalności i wzajemnej sympatii. Czas, kiedy chciałam się dzielić z przyjaciółkami całym życiem, już przeminął. Z wiekiem weszłam w nową fazę, może mniej energetyczną, ale stabilniejszą. Być może nasza znajomość mogłaby kiedyś ewoluować w jeszcze innym niż tylko kulinarno-czytelniczy kierunku, ale nie chciałam niczego przyspieszać.
Za to Zosia bardzo dobrze się czuła w domu Natalki. Natalka zaś lubiła przychodzić do nas, szczególnie dlatego, że miałyśmy kota. Dziewczynki bawiły się z nim zgodnie. Bursztyn był raczej łagodnym zwierzakiem i rzadko pokazywał pazurki.
– A kiedy będę mogła do Zosi?! – wykrzyknęła głośno do mnie Natalka. Z żalem rozstawała się z koleżanką.
– Może jutro? – zapytałam, spoglądając pytająco na Małgosię.
– Nie, jutro jedziemy do Kadzidłowa, do Parku Dzikich Zwierząt. Jeśli chcesz, zabierzemy Zosię. Dziewczynki na pewno świetnie będą się tam bawić.
Zupełnie zapomniałam, że następny dzień to sobota. Całkiem straciłam poczucie czasu. Uprawianie wolnego zawodu sprawia, że dni rozmywają się i tracą swoje dotychczasowe nazwy i znaczenia. Wszystkie są do siebie podobne. Bywa, że nie ma świąt, niedziel i spowolnionych sobót, za to bywają całkiem radosne poniedziałki.
– Mamusiu, chcę do zwierzątek, do Kadzidłowa! Z Natalką!
W Kadzidłowie, oprócz mazurskiego muzeum u państwa Worobców, był Park Dzikich Zwierząt – raj dla dzieci, zwłaszcza tych z wielkiego miasta, dla których była to jedyna okazja zobaczenia sarny z bliska, a czasem nawet… ucieczki od niej, bo bywało, że sarny zaskakiwały turystów, skubiąc ich łagodnie w pośladki. Najwięcej emocji wzbudzało jednak napotkanie dzików oraz prawdziwego wilka. Spojrzenie w wilcze oczy było doprawdy magnetyzujące. Jest w nich wyniosłość i bezwzględność, a jednak wilki potrafią być przyjaciółmi ludzi. Niewiele o nich wiedziałam, ale ilekroć czytałam lub słuchałam o tych zwierzętach, wzbudzały mój szacunek i lęk. Podobne do ich dzikich oczy być może miały średniowieczne czarownice i dlatego płonęły na stosach, skoro ludzie się ich obawiali? Inność i odrębność zawsze budziły strach w skarłowaciałych duszach.
Entuzjazm Zosi dla wyjazdu do Kadzidłowa był naprawdę wielki.
– Oj, pozwól małej. – Małgosia uśmiechnęła się. – Innym razem ty gdzieś zabierzesz dziewczynki i już.
Co było robić? Zgodziłam się.
– W takim razie dzisiaj musimy już się zbierać, bo jeśli chcesz jechać, trzeba spakować twój plecaczek. – Pociągnęłam Zosię za sobą. Była tak szczęśliwa, że teraz zgodziłaby się na wszystko. Perspektywa jutrzejszej wycieczki zadziałała na jej wyobraźnię. Z rumieńcami na buzi wsiadała do auta.
Wróciłyśmy do domu. Kolacji nie musiałam przyrządzać, bo zjadłyśmy u Małgosi. Pozostała nam tylko kąpiel i wieczorne czytanie. Dołożyłam do ognia. Zrobiło się spokojnie i cicho, choć mieszkałam sto metrów od szosy. Jakże więc cicho musiało być u nieznajomej w domu za cmentarzem?
Nie wiem dlaczego, ale moje myśli wciąż wracały do niej. Dziwiłam się, że samotna kobieta zamieszkała właśnie w takim miejscu. Widać było, że odrobinę odnowiła dom; na tyle tylko, by móc w nim zamieszkać. W oknach na pewno były wszystkie szyby, więc jakiś remont został przeprowadzony. A co z resztą? Ogrzewanie, woda, kanalizacja? Czy wszystko działało? No i kim właściwie była ta kobieta?
Przypominałam sobie moment, kiedy ukryta za gąszczem krzaków widziałam jej drobną postać, zwieńczoną małą głową z cienkim kucykiem, który w słabym świetle wyglądał jak śmieszna nitka służąca do pociągania pajacyka. Miałam kiedyś takiego w dzieciństwie. Wisiał na ścianie i majtał nogami w rytm poruszania sznurkiem. Może dlatego właśnie kucyk nieznajomej zwrócił moją uwagę?
Leżałam nareszcie w ciepłym łóżku i z naszykowaną już książką. Lubiłam te chwile spokojnej wieczorności. Pracowałam nad nową powieścią, więc starałam się też jak najwięcej czytać. To właśnie w czytaniu innych autorów tkwił sekret mojego natchnienia i radości z pisania. Lubiłam przedzierać się przez czyjeś słowa, frazy, inspirować mądrością, bo przecież mądrość jest jak ubranie. Można je wkładać wielokrotnie. Mądrość też może służyć wielu ludziom.
Książka, którą właśnie czytałam, była tajemnicza. Wierzenia mazurskie Maxa Toeppena[2], które Małgosia miała w swoich zbiorach. Zupełnie przypadkiem natrafiłam na rozdział o kłobuku. I znów wróciło wspomnienie wizyty za wsią. Wtedy naprawdę czułam obecność kłobuków ukrytych w krzakach, a teraz autor książki wyjaśniał to dokładniej…
Pierwsza nazwa to kobold. Używano też cobold i chobold. Chodzi o tego samego kłobuka. Wyobrażałam sobie czasem tych, którzy mieszkali tu przed wojną, jak ogarnięci ciekawością świata wszystko, co ważne, tłumaczyli sobie działaniem tajemnych sił. Jak daleko odeszliśmy od tych czarownych argumentów, chełpiąc się, że niemal wszystko wiemy o świecie. A jednak nadal nie potrafimy wyzwolić się spod wpływu księżyca. Nie jesteśmy i nie będziemy panami tego świata. Ta myśl doprawdy dodawała mi odwagi w odkrywaniu tajemnic. Wiedziałam, że na mojej prowincji przed wojną działy się rzeczy tajemne. Słyszałam o tym w wielu opowieściach, czytałam w książkach. Im bardziej świadomie wtapiałam się w ten świat, tym bardziej on mnie przenikał. Początkowo byłam niby amazonka na koniu, wyruszająca na spotkanie z księżycem, czyli moją prowincją pełną czarów. Stopniowo stapiałam się z koniem i z księżycem, stając się kobietą-centaurem z księżycową aureolą na głowie. Taka wizja towarzyszyła mi czasem, gdy zgłębiałam książki o tajemnych mocach, które rządziły dawnym światem.
Kapliczka w Popowie. Jedyna taka we wsi. Gdy ją miniemy i pojedziemy dalej prosto, po lewej stronie na pewno zauważymy brukowaną drogę. Prowadzi na cmentarz i do opuszczonego domu nad jeziorem, w którym umieściłam Bronię.
Złote łany zbóż na popowskich polach. Wzdłuż tych pól jedzie się do domu Broni.
Mazurskie cmentarze mówią czasem więcej niż historyczne księgi. Fot. Mirek Piotrowski
Cmentarz w Popowie. O przedwojenne groby dawnych mieszkańców wsi dbają do dziś ich bliscy. Na cmentarzu w Popowie nieodmiennie przeżywam wiele wzruszeń.
Aniołek nagrobny na popowskim cmentarzu. Stał się cichym symbolem moich wypraw do tego ukrytego za wsią miejsca.
Opuszczony dom za cmentarzem. Odkąd go zobaczyłam, intrygował mnie. To właśnie ten dom zajęła Bronia – nowa mieszkanka wsi. I tu narodziły się nowe historie Prowincji pełnej czarów.
Samotność drzewa jest nieugięta. Często nieodwracalna. Pola prowadzące do Czarnego Lasu – wsi, której nie ma – pełne są tajemniczych miejsc, drzew i zakrętów.
Podobno wielu widziało kłobuka. W Olsztynku przybrał on kiedyś postać ptaka, za którym ciągnęła się ognista smuga. Jeśli smuga przeleci nad człowiekiem, który nie zdąży się schować pod swój dach, to niechybnie oblezą go wszy i inne robactwo. Kłobuk musiał być dobrze i suto karmiony. Najlepiej jajecznicą i skwarkami. Musiał mieć miękkie łóżko, na którym wysypiał się do woli. To był zadziwiający demon. Ktoś w rodzaju krasnoludka, ale w ptasiej postaci. Choć podobno raz wystąpił, używając innego wyglądu. Działo się to w Jerutkach koło Szczytna. Ludzie mówili, że w ich wsi pojawiła się… małpa. Szybko jednak poznali po sypiących się wokół iskrach, że to kłobuk. Zupełnie inną postać przybrał w chacie pod Działdowem. Tam był po prostu kotem. Tajemniczym, chodzącym tylko swoimi drogami, a jednak całkiem udomowionym. Pozwalałam swojej wyobraźni pobiec w tym kierunku… Być może mój rudy kot był takim kłobukiem przynoszącym mi radość i dostatek? Odkąd bowiem był w moim domu, działy się wokół mnie rzeczy dobre. Myślę, że zaczarowaność świata nie traci na wartości wraz z upływem czasu. W naszej cywilizacji jest również miejsce na wyobraźnię i inny, niedostrzegany przez wielu wymiar.
W Wielbarku kłobuk był kurą. Najpierw bezdomną, przygarniętą przez pewną kobietę. Wzięła kurę pod swój dach i nakarmiła, nie wiedząc, że ma do czynienia z mazurskim demonem. Za jej dobroć kura-kłobuk odwdzięczyła się… kupą zboża, jaką pozostawiła po sobie. Szybko rozniosło się po wsi, że bezdomna kura przynosi szczęście tym, którzy o nią zadbają. Ludzie zapraszali ją do siebie, karmili, a ona znosiła im zboże zamiast jajek.
W Niborku kłobuk był sową. Podobnie jak wielbarska, również niborska gospodyni przygarnęła ptaka, nie wiedząc, że w tę postać wcielił się mazurski demon. Szybko jednak przekonała się, że im więcej dba o sowę, tym ona bardziej odwdzięcza się dostatkiem i mirem domowym. Gospodyni wiodła więc szczęśliwe życie, nie przejmując się ani wydatkami, ani głodem. Gdy umarła, sowa wyleciała kominem i pofrunęła do kuzyna swojej gospodyni. Nie pozostawiła jednak męża zmarłej w biedzie. Szybko odkrył w komorze kilka tysięcy talarów i wszelkie kosztowności, których wcześniej u żony nie widział. W taki oto sposób kłobuk zrewanżował się za okazaną dobroć i pofrunął sprzyjać najbliższej rodzinie swojej opiekunki.
W Rozogach był smokiem. Miał długi ogon, strzelający iskrami. Podobnie jak sowa z Niborka, wlatywał i wylatywał przez komin. Sprzyjał swemu gospodarzowi, jak on jemu. Zaowocowało to dużym bogactwem.
Ludzie wiedzieli, że o kłobuka należy dbać. Ktokolwiek tego zaniechał, zostawał osamotniony przez kłobuka i zaraz potem ubożał… Niektórzy jednak opędzali się od niego. Szybko zauważyli, że działa na niego odstraszająco znak krzyża. Jeśli w komorze wisiał krzyż, kłobuk tam nie wchodził. Nieoczyszczone na klepisku zboże musiało mieć na sobie znak krzyża, inaczej kłobuk zabrałby wszystko. Pod tym względem kłobuk był demonem bezpieczniejszym niż zwykły diabeł albo… czarownica. Przed tymi i znak krzyża nie ochronił. To była prawdziwie zła moc, którą trzeba było zniszczyć za wszelką cenę. I o ile diabeł pozostawał w ludzkiej wyobraźni, o tyle czarownice miały na mojej ziemi żywot nielekki. Nie tyle czarownice, ile kobiety podejrzewane o czary. Jakże łatwo było zniszczyć człowieka tylko dlatego, że ktoś rzucił słowo: czarownica. Czasem wracałam pamięcią do tego, co czytałam o czarownicach mazurskich i ogarniał mnie ogromny smutek. Ginęły kobiety wrażliwe, czujące więcej niż tłum nienawistnych i zastraszonych ludzi, żądnych ich śmierci.
Kłobucza wielopostaciowość: czarna kura, sowa czy inne zwierzę to tylko dowód na to, jak mocno sympatyczny demon zadomowił się w ludzkiej wyobraźni, stając się ważnym elementem życia dla tych, którzy w niego wierzyli. Jego istnienie tłumaczyło naocznie działanie zasady wracającego dobra. Albo zła?
Wiedziałam, że to proste prawo rządzące wszechświatem jest tak naprawdę wielką tajemnicą, której odkrywanie zajmuje niektórym pół życia. Czary i wiara w kłobuka wyjaśniały je znacznie szybciej i dosłowniej. Dzięki kłobukom wiadomo było, że dobroć jest nagradzana, więc ludzie stawali się lepsi, mniej podatni na chciwość.
Pozwalałam wyobraźni przenosić się w tamten czas i widzieć w plątaninie nocnych krzaków kłobuki opuszczające na noc gospodarstwa swoich opiekunów. Czułam się, jakbym wróciła do dziecięcych wyobrażeń, kiedy to świat był prosty i szybko tłumaczony. Dorośli odarli go z tajemnicy i przez to gubią się w jego rozumieniu.