Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wciągająca i romantyczna kontynuacja bestsellerowej Miłości u Tiffany’ego. Idealna lektura na lato!
Ktoś planuje ślub. Ktoś próbuje nie dopuścić do ślubu. Czy śluby w ogóle są potrzebne?
Cassie kocha Henry’ego. Henry kocha Cassie. Na jej palcu połyskuje pierścionek od Tiffany’ego, więc pozostało im jedynie zaplanować ślub. I choć nie powinno to nastręczać Cassie żadnych trudności, kiedy Henry naciska, by ustaliła datę ślubu, ona się wycofuje.
Szalona młoda kuzynka Henry’ego, Gem, nie podziela obaw Cassie i spieszy się do ołtarza – z całego serca pragnie wziąć ślub w kornwalijskim kościele, w którym przed laty pobrali się jej rodzice. Niestety, rodzina sprzeciwia się małżeństwu, a Cassie postanawia zrobić wszystko, by do niego nie dopuścić.
Kiedy Henry wyjeżdża na całe lato, aby wziąć udział w rejsie po Pacyfiku, Cassie zaszywa się w Kornwalii z nadzieją na to, że odnajdzie spokój, którego potrzebuje do postawienia kolejnego kroku. Jednak pośród wydm i zatoczek północnego wybrzeża Kornwalii odkrywa, że nie rozprawiła się jeszcze z przeszłością…
Czyżby zaręczyny nie zawsze oznaczały, że para będzie żyła długo i szczęśliwie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 548
Koniec marca, Nowy Jork
Cassie stała przed niedźwiedziem polarnym i wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana. Zwierzę stało na tylnych nogach, z przednimi łapami uniesionymi na wysokości jej głowy, tak że przypominały przygotowane do walki pięści boksera, a czarne wargi obnażały ostre kły – nie potrafiła oderwać wzroku od jego niewidzącego, lecz wciąż jeszcze groźnego spojrzenia. Zwierzę mierzyło dwa i pół metra i nawet to, że zastygło w gotowości do walki ponad osiemdziesiąt lat temu, nie odbierało mu onieśmielającego majestatu. Bez wątpienia to właśnie niedźwiedź dominował nad pomieszczeniem. Zgromadzeni krążyli wokół niego jak satelity, posyłając mu znad kryształowych kieliszków spojrzenia pełne nabożnej czci. Nawet przepych aksamitnych kreacji i szelest tafty nie mogły się równać z jego miękkim śnieżnobiałym futrem, muskanym mimochodem przez smukłe dłonie ozdobione biżuterią z szafirami.
Światło sączyło się z żyrandoli niczym płynny bursztyn, płomienie świec migotały na tle ścian wykładanych boazerią z orzecha, zdobiąc kolebkowe sklepienie drżącymi cieniami, a wypłowiałe dywany wciąż miękko układały się pod stopami, które – choć przywykły raczej do chadzania w rakach, kaloszach i nieprzemakalnych skarpetach – tego wieczoru stąpały lżejszym krokiem, obute w lśniącą skórę.
Cassie znów spojrzała na Henry’ego. Zaraz po niedźwiedziu polarnym to właśnie od niego bił największy magnetyzm – zebrani witali się z nim, klepali go po plecach, kiwali głowami i z zainteresowaniem marszczyli brwi, wypytując o szczegóły wyprawy do Uzbekistanu w Góry Kuramińskie, która zapewniła mu członkostwo w otoczonym czcią nowojorskim Klubie Odkrywców – to właśnie z tego powodu zgromadzili się tutaj w ten mroźny marcowy wieczór.
Za wielodzielnymi oknami padał deszcz ze śniegiem, a stłumiony zgiełk dochodzący z East 70th Street kłócił się z wypełniającym pomieszczenie jednostajnym pomrukiem prowadzonych półgłosem rozmów. Po obu stronach kominka umieszczono ciosy słoni, a na stole zastygłego w bezruchu geparda – pozostałości Starego Świata, które dawniej symbolizowały odkrycie nowego lądu, ustanowienie nowych granic. W otaczających ją przedmiotach Cassie wyczuwała pewną ironię. Były niczym memento mori, dowód, że człowiek powinien przeć naprzód, że życie na nikogo nie czeka. Niczemu ani nikomu nie udawało się zbyt długo zachować „tchnienia nowości”. I niewykluczone, że goście zgromadzeni w tej sali byli tego faktu świadomi bardziej niż wszyscy nowojorczycy razem wzięci. Ktoś musiał otworzyć drzwi na dole, bo wiatr zmarszczył ogromną flagę, która wisiała na przeciwległej ścianie niczym gobelin. Cassie rozpoznawała ciemnoniebieskie, białe i czerwone ukośne pasy oraz widniejącą pośrodku różę wiatrów, ozdobioną z obu stron inicjałami E oraz C.
– Wiedziałaś, że tę flagę mieli przy sobie pierwsi zdobywcy obu biegunów i że znalazła się też w najgłębszym punkcie oceanu, na szczycie Everestu i na Księżycu? – Brett przyniósł im drinki i podążył za jej spojrzeniem.
– Cóż, nie tę konkretną flagę – sprecyzowała Cassie i z uśmiechem odebrała od niego kieliszek szampana. – Ale owszem. Czy gdybym tego nie wiedziała, mogłabym się uważać za dobrą narzeczoną? Henry nie kochałby mnie nawet w połowie tak mocno, gdybym nie znała stolicy Tadżykistanu, waluty obowiązującej w Peru, daty pierwszego lądowania na Księżycu czy preferencji żywieniowych plemienia Kombajów z Nowej Gwinei. Albo historii tej flagi.
Kelly się roześmiała.
– Kochałby cię, nawet gdybyś nie rozpoznała flagi Wielkiej Brytanii. Zakładając, że miałabyś na sobie tę sukienkę. – Wskazała głową kreację od Valentino, którą tego wieczoru włożyła Cassie. Była to sięgająca ziemi, intensywnie czerwona, pozbawiona rękawów suknia z tafty. Górną część gorsetu ozdabiał rząd zgrabnych kokardek. Cassie wciąż z niedowierzaniem wspominała, jak Henry złapał ją za rękę i wciągnął do butiku przy Madison Avenue, ujrzawszy tę suknię na wystawie. Na co dzień nie zachowywał się w ten sposób – nie mogli sobie na to pozwolić. Na konto bankowe odkrywcy nie wpływała comiesięczna pensja, a jego codzienność opierała się raczej na modelu biznesowym „wszystko albo nic” i choć dzisiejsze wydarzenie łączyło się z ogromnym zaszczytem, nie miało mu zapewnić środków na opłacenie czynszu. Mógł liczyć jedynie na to, że w niedługim czasie uda mu się zdobyć sto dwadzieścia tysięcy dolarów potrzebnych na załatanie dziury w budżecie jego następnego przedsięwzięcia – ekspedycji, podczas której miał sfilmować nieodkryte dotąd podwodne rejony Arktyki. Program Środowiskowy ONZ wyraził gotowość, by dołączyć do grona sponsorów wyprawy, jeżeli twórcy dokumentu zgodzą się, by premierowy pokaz odbył się w czasie oenzetowskiej konferencji na temat zmian klimatycznych. Wciąż czekali na ostateczną decyzję. Henry liczył na to, że dzięki zaangażowaniu ONZ, jak również wizji zebrania przełomowych materiałów i danych, ich ekspedycja zostanie uznana za godną flagi Klubu Odkrywców, a tym samym przyniesie grant, który pozwoli im ją w końcu zrealizować.
– Dzięki. Rzadko noszę czerwień.
– Najwyższa pora, żebyś zaczęła. To twój kolor – odparła Kelly z charakterystyczną dla siebie emfazą.
Kelly pozostawała wierna czerni. Nieczęsto sięgała po inne kolory z wyjątkiem grafitu i granatu, a jej dzisiejszy strój – dopasowana sukienka koktajlowa od Alexandra Wanga i zapinane na kostce szpilki – był kwintesencją miejskiego szyku. Długie ciemne włosy zawsze nosiła wyprostowane, a jedyne ustępstwo na rzecz koloru czyniła w kwestii ciemnoczerwonej szminki, którą podkreślała wargi. Żadna kobieta na świecie, bez względu na to, czy pochodziła z Osaki, Ottawy, Omanu czy Ohio, nie miałaby wątpliwości, że Kelly mieszka w Nowym Jorku: styl tego miasta dało się dostrzec nie tylko w jej słowach i gestach, lecz także w śmiechu. Choć trzeba przyznać, że tego wieczoru niewiele się śmiała. Prawdę mówiąc, zarówno ona, jak i Brett, którego poślubiła dwa lata temu, wyglądali na smutnych, a ich twarze ożywiały się tylko wtedy, gdy czuli na sobie czyjeś spojrzenie. Cassie ścisnęło w dołku. Sama niedawno się rozwiodła, więc rozpoznawała napięcie czające się w kącikach ich ust, nieco zbyt szeroko otwarte oczy, wlepiane w rozmówcę za każdym razem, kiedy zdarzyło im się nawiązać z kimś kontakt wzrokowy, oraz to, jak mocno koncentrowali się na innych zamiast na sobie nawzajem.
Choć Cassie niepokoiła się o Kelly, nie miała czasu z nią o tym porozmawiać. W ciągu ostatnich trzech dni, które spędziła z Henrym w Nowym Jorku, uczestniczyli w dwóch lunchach i pięciu przyjęciach, a to była ich trzecia kolacja na mieście. Cassie słaniała się na nogach, choć energii dodawał jej fakt, że miała na sobie sukienkę za cztery tysiące dolarów, a blond włosami zajął się jej najlepszy przyjaciel Bas. Dzięki niezwykłym – i profesjonalnym! – umiejętnościom, z jakimi władał grzebieniem i suszarką, wystylizował, lekko natapirował i uczesał je w gładki kucyk. Cassie nie mogła się pozbyć jet lagu – nie odpuszczał ani w obliczu kolejnych wydarzeń towarzyskich organizowanych przez Bretta i Kelly, ani wobec napiętego grafiku Henry’ego, który spotykał się ze znajomymi i nawiązywał kolejne kontakty, jak zwykle szukając sponsorów. Jutro czekał ich lot powrotny do Londynu i Cassie wiedziała, że zamiast obejrzeć kilka filmów z rzędu, całą podróż po prostu prześpi.
– Wydajesz się zmęczona – powiedziała Kelly, przyglądając się, jak Cassie za wszelką cenę próbuje stłumić ziewnięcie.
– Ja? Nie, czuję się świetnie – odparła Cassie. Cztery miesiące, które spędziła w Nowym Jorku przed dwoma laty, nauczyły ją, że w tym mieście zmęczenie traktowane jest jak najgorsza zbrodnia.
– Za to ja padam z nóg. Nie wytrzymam w tych butach nawet trzydziestu minut.
Cassie i Brett spojrzeli na nią z niedowierzaniem. Zmęczenie? Obolałe nogi? Brett byłby chyba mniej zaskoczony, gdyby Kelly zwróciła się do niego z prośbą, aby od tej chwili zwracał się do niej per Bob.
– W takim razie… – Brett wydawał się zbity z tropu.
– Jeśli jesteście zmęczeni, wracajcie do domu. Nie musicie tu tkwić ze względu na mnie. Z przyjemnością poczekam na Henry’ego. Pewnie niedługo do mnie dołączy, a ja i tak muszę dokończyć rozmowę z facetem, obok którego siedziałam podczas kolacji. Podobno wrócił z wyprawy na wszystkie osiem biegunów.
– Na Ziemi jest osiem biegunów? – rzucił Brett z jeszcze większym zaskoczeniem.
Cassie wzruszyła ramionami.
– Pomyślałbyś? – Położyła dłoń na ramieniu Kelly. – Wszystko w porządku?
– Jasne. To był długi tydzień. – Wydawała się blada, a jej wzrok zdradzał, ile energii wkłada w to, by wykrzesać z siebie uśmiech.
– No proszę, jest i gwiazda wieczoru! – zawołał Brett wesoło.
– Hej! – Henry otoczył ramieniem smukłą talię Cassie i pochylił się, by pocałować ją w policzek. Kiedy znów się wyprostował i zobaczył, że przyjaciele uśmiechają się jakoś nadgorliwie, zapytał: – Co jest grane? Pewnie umieracie z nudów? Założę się, że stary Mayhew przyparł was do muru i musieliście wysłuchać historii o jego wspinaczce na Chimborazo? Wiem, że nie wszystkich fascynuje kwestia, czy to rzeczywiście najbardziej odległy szczyt od środka Ziemi…
– Nic podobnego! – zaprotestowała Kelly. – Spotkałam tu dziś więcej interesujących ludzi niż w moim środowisku przez całą ostatnią dekadę. Tamci chcą rozmawiać tylko o luksusowych hotelach i nowych kurortach. Ludzie z twojej paczki są o wiele ciekawsi, mój mały Henry. – Mrugnęła.
Jednak Henry nie dał się tak łatwo nabrać.
– Dlaczego w takim razie czaicie się jak lisy w kurniku?
Brett się roześmiał.
– Lepiej powiedz, czy udało ci się ich przekonać. Przydzielili ci flagę?
Henry uśmiechnął się szerzej i Cassie się rozluźniła. Na jego widok zawsze uginały się pod nią kolana – ciemne blond włosy kręciły mu się lekko za uszami i na karku, a niesforne kosmyki zawadiacko odstawały w okolicach skroni. Niesprawiedliwie długie rzęsy ocieniały jego lazurowe oczy, które bez trudu potrafiły czytać jej w myślach, a skórę miał permanentnie opaloną od ciągłego przebywania na otwartej przestrzeni… Te cechy w połączeniu z uśmiechem, który zawsze zdawał się przeznaczony wyłącznie dla niej, a także z granatową marynarką od smokingu działały na nią tak, że tylko cudem wciąż jeszcze samodzielnie oddychała.
Odszukała jego palce i wsunęła w nie dłoń niczym szukająca schronienia myszka. Ścisnął ją, w ten niewerbalny sposób zapewniając ją o uwielbieniu, miłości i oddaniu.
– Udało mi się umówić na spotkanie w Londynie w czerwcu. Jest jeszcze jedna wyprawa, której klub może przydzielić flagę, ale dano mi do zrozumienia, że jako ich najnowszy członek… – Henry zniżył głos niemal do szeptu, a dyskretne spojrzenie, które rzucił im spod rzęs, potwierdziło, że pozostaje faworytem.
– Cholera! To świetnie! – Brett promieniał i wyglądał na autentycznie zadowolonego. Choć jako makler zarabiał rocznie cztery razy więcej niż przyjaciel, zafascynowany chłonął wszystkie anegdoty i opowieści o przygodach, których dostarczała Henry’emu jego awanturnicza profesja.
Kelly oparła rękę na ramieniu męża, jak gdyby próbowała go poskromić.
– Nie zdziwiłabym się, gdyby Brett rzucił pracę i dołączył do twojej wyprawy jako wolontariusz, żeby badać arktyczne głębiny. Jeśli wspomni ci o tym choćby słowem, dasz mi znać, prawda? – Uśmiechnęła się szeroko. – My. Spłacamy. Kredyt – przypomniała mężowi, wypowiadając każde słowo tak, jak gdyby oddzielała ich kuloodporna szyba.
– Hej, znam swoje ograniczenia. Wprawdzie Henry’emu udało się złapać pracę w stylu Indiany Jonesa, ale do tego trzeba mieć charyzmę. Gdybym zwierzył się komuś, że chcę dotrzeć do najgłębszego punktu oceanu, przykuto by mi kulę do nogi i wepchnięto mnie do wody, a nie zaoferowano w tym celu sto tysięcy dolarów!
Wszyscy się roześmiali.
– To wszystko nie wygląda tak różowo, stary – odpowiedział Henry z typową dla siebie skromnością. – Prawdę mówiąc, przydałaby mi się gwarancja zatrudnienia. Kiedy byłem młodszy, nie narzekałem. Między wyprawami żywiłem się kanapkami i pomieszkiwałem u Suze i Archa. Ale teraz…
– Teraz masz piękną narzeczoną, która przywykła do luksusów… – dokończyła za niego Kelly, mrugając do Cassie. – A skoro o tym mowa, ustaliliście już jakiś termin, czy dalej zamierzacie nas trzymać w niepewności?
Cassie jęknęła.
– O Boże! Ty też?!
– Co? – zaśmiała się Kelly. – Z tej okazji muszę sobie sprawić nową kieckę.
– Możesz mi zaufać. Jak tylko będziemy coś wiedzieć, damy wam znać.
Kelly spojrzała na Henry’ego i uniosła brwi.
– Niewiarygodne. Jest z tobą zaręczona i wciąż gra trudną do zdobycia.
– Mnie to mówisz? – odparł Henry drwiąco.
Cassie zwróciła się do niego.
– Musisz jeszcze z kimś porozmawiać?
– Próbujesz zmienić temat, mała? – zapytała Kelly z szatańską miną.
– Nie! Chciałam się dowiedzieć, czy możemy już iść. Przecież to ty padasz z nóg!
Kelly skrzywiła się melodramatycznie, jak gdyby Cassie wpakowała ją w kłopoty.
– Wiedziałem! Umęczyliście się! – powiedział Henry poważnie i pokręcił głową.
Odpowiedział mu chór obruszonych głosów.
– Założę się, że to wina Cornella. Pewnie zanudzał was tyradą o biomach leżących w okolicach Genewy i Bajkału? Przyznajcie się.
Przyjaciele znowu zgodnie zaprzeczyli.
– Jesteśmy z ciebie dumni – odparła Kelly, klepiąc go po ramieniu. – Jeszcze długo będziemy opowiadać o tym wieczorze.
Henry westchnął, lekko zawstydzony.
– Pewnie ucieszy was informacja, że moja misja dobiegła końca. Dostałem elegancki prezent. – Wyciągnął z kieszeni marynarki krawat z logo Klubu Odkrywców. – Najadłem się, a niedługo na moje konto bankowe wpłynie zapewne pokaźny grant. Więc może skoczymy jeszcze gdzieś na drinka? W Village jest świetna mała knajpka, gdzie serwują spod lady pięćdziesięcioletnią whisky.
– Super – rzuciła Kelly nonszalancko, a po jej wcześniejszym zmęczeniu zniknął wszelki ślad.
Cassie omiotła wzrokiem majestatyczne suknie do ziemi, jakie obie z Kelly miały na sobie, zastanawiając się, jak ten wielkomiejski dress code zostanie przyjęty w barze, ale postanowiła się tym nie przejmować. W końcu Henry’emu udało się kiedyś przegadać mężczyznę, który w Jemenie mierzył do niego z pistoletu maszynowego.
– Świetnie. – Cassie się uśmiechnęła i wsparła na ramieniu narzeczonego. Czuła się senna.
Brett wyszedł wcześniej z nadzieją, że uda mu się złapać taksówkę, a Henry przyniósł okrycia. Kelly pożyczyła Cassie krótkie czarne bolerko ze sztucznego futra, które w najmniejszym stopniu nie chroniło jej przed zimnem, ale mieli przebywać na zewnątrz tylko przez chwilę, żeby prosto z budynku wskoczyć do samochodu, a wdzianko przynajmniej zakrywało jej ramiona.
Stali tuż za drzwiami klasycznej nowojorskiej kamienicy i ze środka podziwiali nakrapianą bielą noc, kiedy usłyszeli wołanie Bretta:
– Mam taksę!
Kiedy Henry pchnął drzwi, owionął ich gwałtowny podmuch wiatru. Kelly jako pierwsza zeszła po schodach, kierując się w stronę oczekującej ich taryfy. Gładkie chodniki lśniły w świetle ulicznych latarni, żółte taksówki mijały ich w pośpiechu, nie zatrzymując się, by zabrać nowych pasażerów, a spod ich kół tryskały kropelki wody. Choć Cassie przygotowywała się na wstrząs wywołany zimnem, nocne powietrze okazało się jeszcze mroźniejsze, niż sądziła. Ciasno otuliła się ramionami i drżąc, czekała, aż Kelly wsunie się na tylne siedzenie w swej obcisłej sukience. W trakcie kolacji wiatr się wzmógł i Cassie jednocześnie zaśmiała się i krzyknęła, kiedy kolejny powiew wydął jej sukienkę niczym szkarłatny żagiel.
– Boże! Co za pogoda! – pisnęła.
W następnej chwili – niczym dar z niebios – jej ramiona spowiło ciepło, a palce zatopiły się w miękkim welurze. To Henry okrył ją swoją marynarką. Kiedy stanął za nią i ucałował w kark, z radością odwróciła głowę i odruchowo zamknęła oczy, a z jej ust wyrwało się westchnienie.
– Nie ma czegoś takiego jak zła pogoda… – wyszeptał, a Cassie poczuła na obnażonej skórze jego gorący oddech.
– Są tylko niewłaściwe ubrania – dokończyła za niego, z łatwością rozpoznając wypowiedź jego odwiecznego idola sir Ranulpha Fiennesa. Była doprawdy idealną narzeczoną.
Zaimponowała mu. Zaśmiał się, a Cassie – równie z siebie zadowolona – żartobliwie uniosła brew. Odwróciła się, żeby wsiąść do samochodu, kiedy tuż obok powoli przejechała taksówka, a zza szyby pokrytej kropelkami deszczu wyjrzała na nich czyjaś blada twarz. Jej wzrok utkwiony był w Cassie.
Wstrząśnięta kobieta aż zesztywniała, kiedy samochód minął ich i rozwiał się pośród nocy. Nie. W tym mieście mieszkało ponad dziewiętnaście milionów ludzi. To niemożliwe, by ujrzała właśnie tę jedną jedyną osobę, której nie chciała widzieć. Po prostu niemożliwe. Deszcz padał zbyt intensywnie i było zbyt ciemno, by cokolwiek zobaczyć, i właściwie nie dostrzegła żadnych szczegółów. To było raczej ogólne wrażenie.
A jednak… Wszyscy wiedzieli, że nawet patrząc kątem oka, potrafi rozpoznać przyjaciół po charakterystycznym dla nich chodzie.
– Cass? Wszystko gra?
Odwróciła się do Henry’ego, który przyglądał jej się z milczącym spokojem, podtrzymując ją za łokieć. Uświadomiła sobie, że wsiadając do taksówki, zastygła w pół kroku.
– Jasne – wydusiła z trudem, starając się zbyć to śmiechem, po czym usadowiła się obok Kelly.
Drzwi z łoskotem zatrzasnęły się za Henrym i choć Cassie poczuła na skórze ciepło jego ud, wciąż miała wrażenie, że chłód przeniknął ją do szpiku kości. Przeszedł ją dreszcz.
– Co ci jest? Zobaczyłaś ducha? – zażartowała Kelly.
Nie miała pojęcia, że trafiła w samo sedno.
Trzy miesiące później
Nastał dzień, o czym świadczyła melodyjna wrzawa, jaką w koronie dzikiej jabłoni podnosiło dwieście sosnówek tuż za otwartym oknem sypialni Cassie. Kiedy delikatny wietrzyk musnął swym oddechem jej nagą skórę, poruszyła się nieznacznie, rozleniwiona i wypoczęta. Dłoń Henry’ego spoczywała w zagłębieniu jej talii. Przeciągając się, poczuła, jak on rozcapierza palce. Ciało Cassie napięło się pod jego bezwładną dłonią, a następnie rozluźniło i znów nabrało miękkości, którą Henry tak uwielbiał.
Jej drżące powieki kilkakrotnie otworzyły się i zamknęły niczym skrzydła wygrzewającego się w słońcu motyla, a pełne ptactwa kwitnące drzewo nabrało ostrości. Nigdy nie zasłaniali okien i nie musiała wyglądać na zewnątrz, by wiedzieć, że gdzieś nieopodal siedzi Breezy, kot pani Jenkins z piętra niżej, czekając, aż jeden z malutkich, radosnych ptaszków nieco zbyt długo zamarudzi na zacienionym trawniku.
Niebo przybrało już obiecującą błękitną barwę, a wąskie pasemka obłoków rozpływały się w powietrzu, ustępując miejsca pnącemu się wzwyż słońcu. Przy ulicy Embankment wzmagał się głuchy ryk silników. Westchnęła sennie. Zdążyła przywyknąć do tych dźwięków.
Do pomieszczenia wpadł kolejny podmuch wiatru i poruszył kartkami rzuconymi niedbale na wznoszący się na podłodze stos książek. Poderwał kilka arkuszy i ułożył je na macie z włókna kokosowego, tak że przypominały kamienie, po których można przejść na drugą stronę strumienia. Jej lekko zapuchnięte oczy omiatały pokój zaspanym spojrzeniem. Ustawiony w dole kutego łóżka podnóżek zniknął pod stosem ubrań. Obraz, który kupili na Targach Sztuki Dostępnej w Battersea Park, wciąż stał oparty o przeciwległą ścianę, czekając, aż Henry wreszcie przypomni sobie o kupnie gwoździ i go powiesi. Pudrowe róże, które podarował jej tydzień wcześniej, wciąż stały na komódce, jędrne i nadal świeże, a błękitne ściany sypialni miały niemal taki sam odcień jak niebo, przynajmniej o tak wczesnej porze. Wzrok Cassie zatrzymał się na fotografii ustawionej na stoliku nocnym – przedstawiała ją i Henry’ego na ślubie Kelly i Bretta, który odbył się niemal dwa lata temu, czyli właśnie wtedy, kiedy ona i Henry w końcu zostali parą. Było to jej ulubione zdjęcie – stali roześmiani i spoglądali na siebie tak roziskrzonymi oczyma, że postronny obserwator mógłby pomyśleć, iż fotografię zrobiono na ich własnym ślubie. Cassie obejmowała na nim Henry’ego za szyję.
Znów zamknęła oczy, a jej wargi rozciągnęły się w uśmiechu. Dom.
Rzecz jasna, mieszkanie nie było idealne. Dziś nawet ona gotowa była przyznać, że jest dla nich za małe, ale po ponad dekadzie odgrywania pani na włościach w wielkiej szkockiej rezydencji uległa intymnemu czarowi „przytulności”. Zawsze używała tego słowa dla opisania czegoś miłego: ognia na kominku, swetrów Henry’ego czy bulgoczącego kociołka chili con carne. Kiedy oglądali to mieszkanie po raz pierwszy, zarzekała się, że bez trudu ograniczy ilość posiadanych rzeczy. Oznajmiła, że zostanie minimalistką. I tak nie pożądała żadnych przedmiotów. Rozwód z Gilem udowodnił jej, że rzeczy nie potrafią ukoić złamanego serca, kiedy świat rozpada się na kawałki: moje krzesło, twoja lampa, twoje lustro, moje sztućce… A Henry z dumą podkreślał, że na czele jego listy priorytetów znajdują się doświadczenia, które zawsze cenił bardziej od przedmiotów (co nie oznaczało, że nie ubóstwiał swojej konsoli do gier ani plazmy zajmującej niemal całą ścianę salonu. W sobotnie popołudnia Cassie odnosiła wrażenie, że ich mieszkanie zamienia się w trybuny jego ukochanego stadionu do gry w rugby).
I choć w tamtym czasie mieli dobre intencje, trudno, by dwoje ludzi budowało wspólne życie na czterdziestu trzech metrach londyńskiego mieszkania, nie wspominając o tym, że wykonywane przez nich zawody łączyły się z koniecznością przechowywania nieporęcznego wyposażenia. Henry jako profesjonalny odkrywca pod sofą chował czekany i raki, a na uchwytach biegnącej pod sufitem szyny do wieszania obrazów wisiały zwoje wielometrowych fluorescencyjnych lin wspinaczkowych. Cassie była współwłaścicielką firmy Eat’n’Mess, organizującej pikniki w stylu vintage, i podczas wytwornych wydarzeń towarzyskich ona i jej współpracowniczka podejmowały gości przysmakami ze staromodnych koszy piknikowych. W odróżnieniu od panieńskiego mieszkanka Kelly na Manhattanie, gdzie w nieużywanym piekarniku można było znaleźć kaszmirowe swetry, Cassie przechowywała blachy do pieczenia w szafie – tam gdzie powinny leżeć dżinsy – a zamiast pudełek na kapelusze miała pojemniki na ciasta. Kosmetyki trzymała w szufladzie na sztućce, a w kuchni brakowało stołu – zastępowała go misterna konstrukcja z wiklinowych koszy, w których można było znaleźć ogromną kolekcję elementów różnych zastaw i koców piknikowych w charakterystyczne walijskie wzory. W czasie kolacyjek organizowanych przez Cassie i Henry’ego goście musieli trzymać talerze na kolanach, siedzieć na odwróconych donicach z terakoty (lub na wielkim żółtym wiadrze, o które toczyli zażarte boje) na schodach przeciwpożarowych – imprezy te cieszyły się sławą nie tylko wśród ich przyjaciół, lecz także sąsiadów.
Owszem, mieszkanie było maleńkie, ale Cassie uważała, że jest też śliczne. Do salonu o śmietankowych ścianach wpadały wszystkie promienie zachodzącego słońca, a na każdym z czterech parapetów uprawiali ogródek ziołowy: Henry chciał, by za oknem ich sypialni rosła bazylia. Twierdził, że kojarzy mu się z Włochami i czasem, kiedy on i Cassie „prawie” się zeszli. Powiedział, że chce pamiętać, jak bardzo cierpiał, kiedy Cassie stanowiła część jego życia, jednocześnie znajdując się poza jego zasięgiem. Lawenda, która przypominała mu ogród matki, gdzie rzeczywiście się zeszli, kwitła na parapecie łazienki. Rumianek, z którego Cassie parzyła napary i który był pierwszym symbolem ich miłości, rósł za oknem salonu, natomiast tymianek i rozmaryn – za oknem kuchennym.
Uwielbiała to miejsce. Uwielbiała Henry’ego. Ich niepoukładane życie nie mieściło się w normach i było właśnie takie, jakim je sobie wymarzyła. Henry poruszył się nieznacznie i przyciągnął ją do siebie, tak że niewielka przestrzeń dzieląca ich ciała zamknęła się, a oni znów stykali się ze sobą od stóp do głów i nic – nawet podmuch wiatru – nie mogło się pomiędzy nich wcisnąć.
Już miała ponownie zamknąć oczy, kiedy zerknęła na budzik przy łóżku.
– Cholera! – krzyknęła i gwałtownie usiadła. – Henry, zaspaliśmy!
– Co..? – jęknął sennie, kiedy odrzuciła kołdrę i naga rzuciła się biegiem przez sypialnię. Podbiegła do konsolki w przedpokoju, gdzie trzymała majtki.
Jak to możliwe, że w ciągu pięciu dni trzeci raz zaspali! Cassie uznała, że będą musieli wcześniej chodzić spać. Oboje mieli już ponad trzydzieści lat! Nie byli już młodzi i beztroscy. Gdyby któreś z nich musiało się co rano stawiać w biurze, już dawno wyrzucono by ich z pracy.
– Wstawaj! Spóźniłeś się! – krzyknęła przez ramię i kolejny raz rozgoryczona pomyślała, że chciałaby mieć komodę jak większość normalnych ludzi. W razie nagłego wypadku łatwiej wyciągnąć z niej rzeczy.
Henry usiadł, zsuwając z siebie kołdrę, która odsłoniła jego pięknie wyrzeźbione ramiona i gładki brzuch. Wciąż jeszcze nie był w pełni rozbudzony. Wystarczyło jednak, by zerknął na zegarek – w jednej chwili się ocknął, a na jego twarzy odmalowało się przerażenie.
– Niech to szlag! – mruknął i wyskoczył z łóżka. Niemal w tej samej chwili poślizgnął się na zbłąkanej kartce papieru, którą wiatr porzucił po jego stronie łóżka. Henry spróbował przytrzymać się drzwi, ale nie udźwignęły jego ciężaru i mężczyzna utknął nad stolikiem nocnym w mało dystyngowanej pozie kraba. – Do jasnej cholery! – wrzasnął. Kiedy w końcu udało mu się odzyskać równowagę, zaczął się zastanawiać, czy nie naciągnął jakiegoś mięśnia w biodrze.
– Masz! – powiedziała Cassie, rzucając mu przez pokój czystą parę bokserek. Na szczęście poprzedniego wieczoru przygotował sobie garnitur i koszulę. Zanim Cassie znalazła czystą koszulę (czerwoną, flanelową, w kratę), którą zamierzała włożyć do dżinsów, on już poprawiał krawat.
– Cass, pospiesz się – powiedział niecierpliwie, zatrzaskując klamrę zegarka. – Będę musiał wyjść bez ciebie. Wiesz, że nie mogę czekać.
– Możesz już wychodzić. Zaraz dojdę – wysapała, zawiązując converse’y na podwójne kokardki. Henry jednak zaczekał i oboje ruszyli w stronę drzwi.
– Tak jak wczoraj w nocy? – Henry uśmiechnął się szeroko i mrugnął do Cassie, przepuszczając ją w drzwiach. Zbiegła cztery piętra w dół. – To było naprawdę coś…
– Cicho bądź! – zaśmiała się.
Kiedy po upływie jedenastu minut dotarli na miejsce, wszyscy już na nich czekali. Zostało im dziewiętnaście sekund.
– Chryste Panie! Zdążyliście na ostatnią chwilę! – zawołał Archie, kiedy Cassie i Henry zjawili się w umówionym miejscu, a mianowicie na stacji Victoria, skąd odjeżdżały pociągi zielonej linii metra kierujące się na zachód Londynu. Wyglądał na przerażonego, a jego rude włosy sterczały na wszystkie strony (przydałoby mu się porządne strzyżenie).
Na stacji tłoczyło się około trzydziestu, czterdziestu mężczyzn ubranych identycznie jak oni – w garnitury i sportowe buty. Czekali na pociąg, który miał nadjechać o ósmej cztery.
– Zawału można przez was dostać. Już myślałem, że będę musiał to robić sam.
– Nigdy nie będziesz kroczył sam, stary – zacytował piosenkę Henry. Mrugnął do Archiego i serdecznie poklepał go po ramieniu.
– „Kroczenie” mnie nie martwi – oznajmił Archie, sprawdzając naprężenie czerwonych szelek i poluzowując krawat. – Bałem się poprosić Suze, żeby ze mną biegła.
Henry się roześmiał, nie tylko dlatego, że jego siostra Suzy, żona Archiego, wyglądała na wściekłą, próbując utrzymać wyrywającą się Velvet, ale także dlatego, że ich dwuletnia córeczka przechodziła właśnie fazę gryzienia i z apetytem przyglądała się otaczającym ją nogom.
Pociąg wjechał na stację z piskiem hamulców, a kiedy drzwi rozwarły się z sykiem, wszyscy wsiedli do wagonu. W środku było względnie pusto, jako że uczestnicy wydarzenia postanowili udać się w przeciwnym kierunku niż większość mieszkańców miasta o tej porze, a mianowicie w stronę przedmieść Londynu.
Cassie cmoknęła Suzy na powitanie i przejęła od niej Velvet, która natychmiast rozpoznała „ciocię Buzi-Buzi” i spokojnie rozsiadła się na jej kolanach.
– Znów zaspaliście, co? – rzuciła Suzy cierpko. Doskonale wiedziała, dlaczego Cassie i Henry nigdy nie budzili się na dźwięk budzika.
Cassie odpowiedziała jej sarkastycznym „ha, ha”, a pociąg ruszył. W wagonie teraz panował już tłok, a większość pasażerów stanowili mężczyźni w garniturach i adidasach. Część z nich, pod wodzą Archiego, zaczęła śpiewać szanty (czemu właśnie szanty? Na to pytanie Cassie nie znalazła odpowiedzi), inni truchtali w miejscu, rozciągając ramiona i karki, podczas gdy zwykli podróżni przyglądali się im w zdumionym, lecz uporczywym milczeniu.
– Boże, tu jest jak w ostatnim pociągu do Brigthton – jęknęła Suzy i zmarszczyła nos, bo właśnie owionął je zapach śniadania z McDonalda. – Co roku to samo i co roku przysięgam sobie, że nigdy więcej nie wezmę w tym udziału.
Cassie ze współczuciem przechyliła głowę.
– Arch marzy o tym, żeby w końcu mu się udało. Tak bardzo się stara i byłoby mu przykro, gdybyś to przegapiła.
– Nigdy mu się nie uda, Cass – odparła Suzy cicho. – W jego przekonaniu trening polega na truchtaniu do pubu.
Cassie stanowczo pokręciła głową.
– Nie. Ten rok należy do niego. Czuję to w kościach.
– Ja nie mogę tego o sobie powiedzieć.
Pociąg jechał przez tunel, terkocząc i kołysząc się w ciemności, a Cassie rytmicznie poruszała nogami i śpiewała Velvet piosenkę ze Śpiącej Królewny, którą dziewczynka szczególnie sobie ostatnio upodobała. W końcu rozległ się narastający jęk hamulców i za oknami przemknęło kultowe logo londyńskiego metra. Choć przy tej prędkości z początku nie dało się odczytać widniejącego na nim napisu, symbol zwalniał stopniowo niczym koło ruletki, a Cassie mogła rozszyfrować czerwone litery układające się w nazwę stacji „South Kensington”.
Otworzyły się drzwi pociągu, ale kiedy stojący przed nimi pasażerowie dostrzegli w środku grupę facetów ubranych w eleganckie koszule i sportowe buty, z których część próbowała odtańczyć maoryską hakę, większość z nich udała się do sąsiednich wagonów.
– Zaraz będziemy – powiedział Archie, kiedy pociąg ruszył z peronu. Wykonał kilka wątpliwej jakości ćwiczeń rozciągających, po czym podszedł do Suzy i Cassie i piegowatą dłonią zmierzwił białe włoski Velvet. – Dasz tacie buziaka na szczęście? – zapytał, po czym pochylił się, wydął usta do całusa, tak że przypominały niemal pyszczek ryby, i czekał… i czekał… aż dwulatka spełni jego prośbę.
Suzy wykazywała taki sam brak entuzjazmu. Zrzędziła na temat rowerowych opasek na spodnie, które Archie założył, by stać się „bardziej aerodynamicznym”, po czym poprawiła mu szelki i upewniła się, że posmarował sutki wazeliną.
– Nie chcemy powtórki z zeszłego roku, prawda? – powiedziała, po czym mocno cmoknęła go w usta.
– Jak tam, stary? Jesteś gotowy? – zapytał Henry, podwijając rękawy koszuli. Marynarkę i aktówkę przekazał Cassie wraz z pocałunkiem, po czym przyłożył palec wskazujący do czubka nosa narzeczonej, nie odrywając wzroku od jej warg. Pociąg szarpnął i całkiem się zatrzymał. – Zaraz wracam. Nie ruszaj się – powiedział, mrugając do niej, po czym odwrócił się i wmieszał w tłum facetów w garniturach kierujących się w stronę drzwi.
– I tak nie mam dokąd pójść! – westchnęła do siebie, mocniej tuląc jego marynarkę.
Kiedy drzwi rozsunęły się z charakterystycznym sykiem, tłum facetów z rykiem wypadł z pociągu i rzucił się biegiem po peronie, wymachując ramionami i łopocząc krawatami. Cassie nie umiała się powstrzymać – nie wypuszczając Velvet z uścisku, podniosła się i wyjrzała na zewnątrz, patrząc, jak mężczyźni się oddalają. Henry znajdował się oczywiście na czele grupy i wbiegał już po schodach znajdujących się na wprost wyjścia z ich wagonu. Arch truchtał na samym końcu i wyglądał, jak gdyby jeszcze przed dotarciem do szczytu schodów miał dostać kolki. W ciągu minuty zniknęli im z oczu, choć wciąż ich słyszały.
Cassie schowała się z powrotem do wagonu. Jeszcze kilka sekund temu panował w nim ścisk, teraz jednak stał się pusty i cichy – pozostali pasażerowie z ulgą powrócili do lektury gazet i scrollowania smartfonów, nowi zaś pospiesznie wsiadali do środka. Konduktor uniósł tabliczkę i zagwizdał.
Pociąg ruszył. Suzy podniosła ogromną torbę z rzeczami dla dziecka (swoją drogą, znacznie większą niż samo dziecko) z siedzenia, które w ten właśnie sposób zarezerwowała dla przyjaciółki. Cassie znów usiadła, po czym przekazała Velvet Suzy i ułożyła sobie na kolanach starannie złożoną marynarkę Henry’ego. Zajrzała do jego teczki, aby upewnić się, że w porannym pośpiechu nie zapomniał iPada, na którym zapisał notatki.
– O której ma to spotkanie? – zapytała Suzy.
– O dziewiątej.
– O dziewiątej? Jak zdoła wrócić do centrum?
– Nie wróci. Umówili się na śniadanie w Hurlingham.
Ten prywatny klub znajdował się na zewnętrznej granicy Fulham i z jednej strony ograniczony był Tamizą. Od miejsca, w którym to idiotyczne interludium miało się zakończyć, dzieliły go zaledwie dwa przystanki metra.
Suzy pokręciła głową.
– Wyście chyba dokumentnie zgłupieli. Myślałam, że to spotkanie ma zdecydować o losach arktycznej wyprawy Henry’ego?
– To prawda – odrzekła Cassie cicho, sprawdzając, czy iPad ma naładowaną baterię.
– Ale mój brat stwierdził, że na pół godziny przed nim warto urządzić sobie wariację na temat Rydwanów ognia?
Cassie się uśmiechnęła. Obie wiedziały, że to wydarzenie organizowane jest dla uczczenia rekordu sir Rogera Bannistera, który jako pierwszy przebiegł milę w czasie poniżej czterech minut. Zazwyczaj urządzano go w rocznicę tego wydarzenia – szóstego maja – ale Henry jako organizator biegu musiał przesunąć go o kilka tygodni ze względu na liczne podróże. Zebrał ekipę chętnych i namówił do udziału w wydarzeniu ważne persony ze świata polityki i ekologii, którym podobała się jego działalność. Nie mógł sobie pozwolić na to, by przełożyć bieg przez jakieś spotkanie, zwłaszcza że się zbliżał termin wyprawy, a Henry znów miał wyjechać z kraju.
– Jego zdaniem nawet jeśli się spóźni, będą dla niego wyrozumiali.
– I lepiej, żeby tak było. Dobrze słyszałam, że ktoś jeszcze stara się o ten grant?
– Tak, ale to tylko formalność. Chcą w ten sposób udowodnić, że przestrzegają procedur. Klamka właściwie już zapadła.
Suzy umilkła, nieco udobruchana.
– Osobiście uważam, że macie nierówno pod sufitem.
– Wiem. – Cassie instynktownie wyciągnęła rękę i kolejny raz pogładziła okrągły policzek Velvet. Dziewczynka była naprawdę prześliczna. Po ojcu odziedziczyła dołeczki w policzkach, a po matce charakterystyczne blond włoski i ciemnobrązowe oczy. (To właśnie ze względu na aksamitne oczy o intensywnym odcieniu nazywano ją drugim imieniem, a nie pierwszym, Clemency, ani przezwiskiem Babeczka, które nadano jej, zanim przyszła na świat).
– Ktoś tu chciałby mieć dzidziusia. – Suzy uśmiechnęła się ironicznie.
Oburzona Cassie machnęła ręką.
– Wcale nie! – odparła, jak gdyby Suzy oznajmiła jej właśnie, że jest brzydka.
– W takim razie…?
– Po prostu układam plan uprowadzenia twojej ślicznej córeczki. Planuję ją sprzedać Verze Wang jako dziewczynkę do sypania kwiatków.
– Ha! Nie myśl sobie, że sama nie brałam tego pod uwagę! – Suzy zaśmiała się ostro, jednak w jej głosie pobrzmiewał dziwny ton, który zawibrował w uszach Cassie niczym dźwięk kamertonu.
– Jak firma?
Na liście klientek agencji organizacji ślubów w Pimlico, której szefowała Suzy, znajdowały się najwytworniejsze, najbardziej światowe panny młode z najbogatszych dzielnic Londynu. Miały one także niezwykle wygórowane ambicje i Suzy nieraz musiała się porządnie namęczyć, aby sprostać ich oczekiwaniom i zapewnić im usługi na najwyższym poziomie. A jednak od jakiegoś czasu sprawiała wrażenie nietypowo odprężonej.
Zapadło przedłużające się milczenie. Suzy rozejrzała się po wagonie, jak gdyby wypatrywała szpiegów.
– Houston, mamy problem – odparła w końcu i spojrzała potulnie na Cassie.
– Jaki problem?
– Problem, który okazał się większy, niż przypuszczałam. – Suzy zdawała się nieobecna myślami. Pokręciła głową, przesuwając w palcach kosmyk włosów Velvet. – Pamiętasz, jaką premię dostał Archie na Boże Narodzenie? Spodnie.
– Tak. – Jak mogliby o tym zapomnieć? Suzy miotała się wtedy ze złości jak ranny byk, odczytując gest banku jako aluzję dla jej męża, żeby zaczął się rozglądać za nową pracą. Owego wieczoru Henry zabrał Archiego do pubu, by tam utopił smutki.
– Myślałam wtedy, że wystarczy, by podzwonił tu i tam, ale ma ostatnio więcej rozmów kwalifikacyjnych niż spotkań z klientami. I wciąż nic. Ta branża jest martwa, a on cały czas chodzi zestresowany.
Cassie nawet nie udawała, że zna się na finansach ani że wie, czym są aktywa ważone ryzykiem.
– Ale ludzie chyba nadal biorą śluby, prawda? A twoja firma wciąż dobrze prosperuje?
Cassie uświadomiła sobie, że pociąg się zatrzymał, a wagon nagle opustoszał. Rozejrzała się wokół, żeby sprawdzić, jaka to stacja. Earls Court. Już? Nawet nie zauważyła, kiedy minęły Gloucester Road.
– Nie miałam pojęcia, że Archowi tak ciężko. Trzymał to przede mną w tajemnicy, a ja byłam pochłonięta Velvet… – Suzy znów ucałowała główkę córeczki i instynktownie zamknęła oczy, wdychając jej zapach. – Cóż… Odrzucałam kolejne zlecenia, próbując osiągnąć słynną równowagę między życiem rodzinnym i zawodowym. – Spojrzała na Cassie, a przyjaciółka ujrzała w jej wielkich brązowych oczach lęk. – Próbowałam się uczyć na błędach. Nie chciałam czuć się tak wykończona jak przed jej narodzinami.
Kiedy pociąg ruszył, Cassie lekko pogłaskała ramię Suzy.
– Rozumiem. Dobrze zrobiłaś, stawiając Velvet na pierwszym miejscu. – Przed ślubem Kelly Suzy wpadła niemal w obłęd, tak że dziecko urodziło się kilka tygodni przed wyznaczonym terminem.
– Jesteś pewna? Cass, od kilku tygodni nikt się do mnie nie zgłasza. Myślę, że zamiast informacji, że nie chcę przyjmować zbyt wielu klientek, rozeszła się wiadomość, że nie przyjmuję żadnych. Nie mam czego zlecić Marie, więc każę jej układać czasopisma w porządku kolorystycznym, a moja ostatnia panna młoda bierze ślub w następną sobotę. Potem na horyzoncie nie mam żadnych zleceń.
– Żadnych? – Cassie nie potrafiła ukryć zaskoczenia.
Suzy potrząsnęła głową i z trudem przełknęła ślinę.
– To nie wszystko. My… – Głos się jej załamał. – Mamy problem ze spłatą kredytu. Arch obawia się, że będziemy musieli sprzedać dom.
Cassie chwyciła przyjaciółkę za nadgarstek.
– O nie!
– Obiecaj, że to zostanie między nami. Nie wspominaj o niczym Archowi ani Henry’emu – poprosiła Suzy pospiesznie. – Jeśli Arch będzie chciał o tym porozmawiać, sam poruszy temat. Pozwól mu na to. Gdyby wiedział, że ci o tym powiedziałam, chybaby mnie udusił.
– Oczywiście, będę udawać, że nic nie wiem.
Przez chwilę siedziały w milczeniu, kołysząc się łagodnie wraz z pociągiem.
– Co zrobisz? – zapytała Cassie.
– Nie jestem pewna. Może stanę pod London Eye i będę wręczać wizytówki wszystkim parom, które wysiądą z wagoniku z czerwoną różą i opróżnioną butelką szampana?
– Masz przecież kontakty i dostawców, którzy mogą rozpuścić wici?
– Ludzie, którzy kontaktują się z właścicielami cateringu albo kwiaciarni, zazwyczaj korzystają już z usług organizatora ślubów.
– No tak, pewnie masz rację. – Cassie przygryzła wargę. – Mogę się za czymś rozejrzeć w twoim imieniu. Jutro organizujemy piknik w Ascot, a potem mamy fuchę na turnieju polo. Założę się, że w takich miejscach dochodzi do mnóstwa zaręczyn! Mogłabym ułożyć twoje wizytówki na jednym ze stołów.
Suzy uniosła brew.
– A może byś się tak pospieszyła i wyszła za mojego brata, a tym samym pozwoliła mi zorganizować wasz ślub?
– Jesteśmy zbyt zajęci, żeby zajmować się teraz organizacją takiego wydarzenia. Henry zaraz wyruszy eksplorować Arktykę, a mnie udało się podpisać umowę na organizację pikników w Ascot na najbliższych pięć lat.
Teraz to Suzy położyła rękę na ramieniu Cassie.
– I właśnie z tego powodu ludzie tacy jak wy zatrudniają ludzi takich jak my.
Cassie nie zdołała powstrzymać uśmiechu.
– Suze, obiecuję, że nikomu poza tobą nie pozwolę zorganizować mojego ślubu. Nie zrobię tego sama i nie pozwolę na to nawet mojej matce. – Cassie zmarszczyła brwi. – Zwłaszcza jej. Posłałaby mnie do ołtarza w złotej sukni.
– Sama nie wiem, Cass. – Suzy westchnęła z przygnębieniem. – Czy mam szansę na znalezienie jakiejkolwiek panny młodej, skoro nawet ciebie nie potrafię nakłonić do poślubienia takiego ciacha jak mój brat?
Cassie wzruszyła ramionami.
– To nie dlatego, że go nie kocham.
– Nawet nie przyszłoby mi to do głowy. Wszyscy wiemy, jak bardzo się kochacie. Przecież ani na chwilę nie przestajecie się migdalić.
Pociąg znów się zatrzymał. West Brompton. Wagony wyjechały spod ziemi na powierzchnię i Cassie obrzuciła spojrzeniem dachy Londynu, gołębie przycupnięte na kominach i puszyste białe chmury rozciągające się na niebie jak prześcieradła, które wiatr zerwał ze sznurka.
Znajdowały się w wagonie niemal same, jeśli nie liczyć kilku nastolatków, którzy przysiedli na końcu z nogami na siedzeniach (mieli szczęście, że Suzy nie wygarnęła im, co o nich myśli – z całego serca nie znosiła brudnych butów), oraz siedzącego dwa miejsca dalej mężczyzny w garniturze pochłoniętego grą w Candy Crush na iPadzie. Cassie zastanawiała się, czy przypadkiem nie przegapił swojej stacji. Pociąg coraz bardziej zagłębiał się w dzielnice mieszkalne.
Velvet zaczynała się już wiercić na kolanach Suzy, im mniej bowiem było pasażerów, tym bardziej ubywało też rozrywkowego aspektu podróżowania środkiem transportu publicznego. Suzy sięgnęła do torby, wyciągnęła z niej niewielkie pudełko z pokrojoną w słupki marchewką i podała jeden z nich niecierpliwej córeczce.
Drzwi ponownie się zamknęły i pociąg ruszył. Cassie wciąż rozmyślała o kłopotach przyjaciółki.
– Wszystko gotowe na Ascot? – zainteresowała się Suzy. – Wspominałaś, że to duże zlecenie.
– Tak. Przygotowałyśmy trzy dania dla sześćdziesięciu osób: śniadanie z szampanem, lunch i obiadokolację. Dziś muszę jeszcze odebrać samochód i upiec sto osiemdziesiąt eklerów.
Jej kremowy morris minor znów wylądował w warsztacie. Henry ostrzegał ją, że alternator i chłodnica będą się psuć, ale nie dała się przekonać. Powiedziała, że na jej oko samochód wygląda dobrze (tak samo oceniła wtedy ich maleńkie mieszkanko) – był taki błyszczący! Taki powojenny! W ubiegłym roku, podczas jednego z większych pikników, jakie organizowały ze wspólniczką, stał zaparkowany przy jednym z namiotów. Tak bardzo jej się spodobał, że kupiła go zamiast nowego golfa. Teraz co drugi miesiąc wymagał „poprawek”, a Cassie do tego stopnia zakolegowała się z mechanikiem Jimem, że kiedy jego żona miała urodziny, zawiozła mu pudełko domowych makaroników.
– Jak się miewa Jim?
– Świetnie. Kayla dostała się do szkoły pierwszego wyboru.
– Tak? To super – rzuciła Suzy z roztargnieniem. Rozmawiały o rodzinie, której członków nigdy nie poznała.
Pociąg znów zwolnił i wjechał na peron Fulham Broadway, ich stacji docelowej.
– Jesteśmy – powiedziała Cassie. Wstała i podeszła do drzwi.
– My tak. A oni? – zapytała Suzy, kiedy pociąg niemal się zatrzymał.
– Hmm, nie widzę ich – odparła Cassie i przycisnęła twarz do szyby na tyle blisko, na ile się odważyła. – Czekaj! – Cassie dostrzegła Henry’ego i się roześmiała. Mężczyzna znalazł się w jej polu widzenia tak niespodziewanie, jak gdyby wystrzelono go z katapulty. Rozczochrane włosy powiewały za nim, a krawat furkotał na ramieniu niczym wiatrowskaz, kiedy Henry przebiegł po mostku, zbiegł po schodach, przeskakując po trzy stopnie naraz, i zatrzymał się przed pociągiem właśnie wtedy, kiedy drzwi wagonu się rozwarły. Ten to miał fart! Przez chwilę wpatrywali się w siebie bez słowa. Henry opanował oddech i uśmiechnął się szeroko.
– Co tak długo? – zapytał, pocałował ją w usta i poprawił krawat, a następnie wsiadł do tego samego wagonu, z którego wysiadł cztery stacje wcześniej. Misja zakończona sukcesem. Szósty rok z rzędu został zwycięzcą Dorocznego Wyścigu z Metrem.
Chwilę później nadbiegła grupa pozostałych sprinterów, walczących między sobą o drugie miejsce. Zeskakiwali ze schodów jak koniki polne – po kilka stopni naraz – i wpadali do wagonu z entuzjastycznymi okrzykami, klepiąc się po plecach i przybijając sobie piątki. Oni także z sukcesem pokonali trasę złożoną z dwudziestu siedmiu ulic i czterech stacji metra. Wymijali po drodze tysiące pieszych – wszystko po to, by przebiec półtorej mili i zdążyć na pociąg.
– Jezu, gdzie jest Arch? – zapytała Suze z rezygnacją. Wstała, zarzucając sobie torbę na ramię i biorąc Velvet na ręce. Już się nasiedziała i gotowa była ustąpić miejsca zmęczonym biegaczom. – Czy ktoś go widział?
Henry wzruszył ramionami.
– Przykro mi, Suze. Nie oglądałem się za siebie. – Uśmiechnął się kpiąco.
Suzy trzepnęła go po głowie. Była od niego starsza o trzynaście miesięcy, więc do woli korzystała z przywilejów starszeństwa.
– Jeśli ta informacja w czymkolwiek pomoże, to ja wyprzedziłem go w okolicy szpitala – powiedział inny facet ze śmiechem i uniósł ramiona, żeby się obronić, jak gdyby jego też miała uderzyć.
– W porządku… Już go widzę, Suze – odezwała się Cassie i wskazała mostek.
Archie i kilku innych biegaczy nie tyle biegli, ile toczyli się w ich stronę, wpatrując się w stojący na stacji pociąg.
– Dawaj, Arch! – zawołała Suzy, wychylając się z wagonu. Miała płuca jak rozdymka. – Uda ci się! – Zwróciła się do Cassie: – Boże, niech mu się uda. Jeśli choć raz dobiegnie na czas, więcej nie wystartuje.
Henry syknął.
– No nie wiem, siostrzyczko – droczył się z nią. – Patrz, konduktor już uniósł tabliczkę. Nie wygląda to dobrze. – Cassie nie mogła się nadziwić, że oddech Henry’ego zdążył się już całkiem uspokoić. Mężczyzna znów wychylił się przez drzwi. – Dajesz, Arch! Ciśniesz!
– Nie mów do niego tak, jakby był za małym butem! – skomentowała jego dobór słów Suzy. Archie znalazł się na schodach i trzymając się poręczy, schodził z nich chwiejnym krokiem. Rozległo się ostrzegawcze pikanie. Suzy odruchowo oparła się o drzwi, żeby nie zdążyły się zamknąć.
– Dasz radę, Arch! – zawołała znowu.
– Nic z tego! – powiedział Henry, który przyłapał siostrę na oszustwie i odciągnął ją od drzwi, pozwalając im się zamknąć.
– Henry!
– Nie wolno oszukiwać! To nie fair. Arch wcale by tego nie chciał. W tym wyścigu wygrywa się jedynie dzięki sobie i on dobrze to wie.
Jakby na dowód tych słów jakiś wyczerpany biegacz dopadł drzwi o dwie sekundy za późno i przycisnął dłonie do szyb, podczas gdy pociąg powoli potoczył się w kierunku rzeki i dzielnicy Putney. Pozostali biegacze drwili z biedaka, Henry zaś przepraszająco wzruszył ramionami i na pocieszenie uniósł kciuki, dając mu do zrozumienia, żeby się nie przejmował.
– Tobie łatwo powiedzieć. Masz sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry wzrostu i nogi jak dwie drabiny – argumentowała Suzy. Czuła irytację na myśl, iż przez cały kolejny rok będzie musiała wysłuchiwać, jak Arch marudzi, że „musi trenować, żeby dogonić pociąg”.
– Czekajcie… – Cassie wstrzymała oddech, a ton jej głosu uciął kłótnię rodzeństwa jak nożem. Suzy i Henry znów spojrzeli przez okno. Archie stał u stóp schodów. Już nie biegł, ale bynajmniej nie dlatego, że metro ruszyło. Choć patrzył przed siebie szeroko rozwartymi oczami, zdawał się nie dostrzegać pociągu. Zastygł w bezruchu, jedną ręką przytrzymując się poręczy.
– Arch… – wyszeptała Suzy, spoglądając na ziemistą cerę męża, która kontrastowała z różowymi policzkami innych biegaczy. Patrzyła, jak jego zastygła twarz zmienia wyraz, a cichy rozsadzający ból wykrzywia jego wargi i szarpie ciałem. Mężczyzna zsunął się z ostatnich schodków i upadł na peron.
Leżał zaledwie kilka metrów od miejsca, w którym jeszcze przed chwilą zatrzymał się ich wagon, ale pociąg zdążył już nabrać rozpędu. Kiedy Suzy straciła z oczu umierającego męża, zaczęła rozpaczliwie krzyczeć.
Było już po północy, kiedy Henry ostrożnie otworzył drzwi pokoju gościnnego i zajrzał do środka. Cassie, która leżała bezsennie i wpatrywała się w zdjęcie ślubne swoich najbliższych przyjaciół, wspięła się na łokciu i wbiła w niego spojrzenie, starając się rozszyfrować jego minę. Jednak na jego twarzy zobaczyła wyłącznie wyczerpanie.
– Powiedz to szybko – poprosiła, zanim zdążył otworzyć usta.
– Niewiele mam do powiedzenia – odparł Henry i osunął się na łóżko obok niej.
Cassie leżała na kołdrze w ubraniu. Nie wiedziała, czy nie dostanie nagle wiadomości z prośbą, by przywiozła Velvet do szpitala. Łatwiej jej było zatrzymać się u Suzy i Archiego niż w swoim mieszkaniu, choćby ze względu na to, że nie miała tam zabawek, pieluszek ani butelek dla Velvet. Jednak w ich domu jeszcze dotkliwiej cierpiała na myśl o dzisiejszym tragicznym zdarzeniu – każdą powierzchnię pokrywały tu fotografie, na każdym kroku natykała się na wspomnienia – i Cassie nie potrafiła przymknąć oczu na tyle długo, by zasnąć.
Opowiadając jej o tym, co się działo z Archiem, Henry z roztargnieniem sięgnął po malinoworóżowy wełniany koc złożony w nogach łóżka i okrył nim Cassie. Starał się czymś zająć.
– Nie wiadomo, czy najgorsze już za nim. Wciąż leży na intensywnej terapii. Ma zaburzenia rytmu serca i nie można go przenieść na salę ogólną. – Spojrzał jej w oczy. – Dwie godziny po przyjęciu do szpitala miał drugi atak serca, więc lekarze nie chcą ryzykować.
Cassie zakryła usta dłonią. Drugi? Kiedy Cassie i Suzy do niego dotarły, Arch był zupełnie szary. Wysiedli na następnej stacji, Parson’s Green, i Henry przebiegł całą trasę z powrotem do Archa, wyprzedzając nie tylko taksówkę, którą oszalałe z rozpaczy kobiety złapały na pobliskiej ulicy, ale zapewne także wszystkie pociągi.
– Co z Suze? – W wielkich błękitnych oczach Cassie kryło się bezdenne przerażenie. Wiedziała, że pod bezpośredniością i pozornym brakiem taktu, jakie często wykazywała jej najlepsza przyjaciółka, kryje się serce kruche jak ptasie jajeczko.
– Jest nie do zdarcia. Pilnuje go jak ochroniarz. Chce wiedzieć, do czego służy każda rurka. Przez cały czas, który tam spędziłem, ani na chwilę nie puściła jego dłoni. Nawrzeszczała na pielęgniarkę za to, że biedna kobieta pomyliła datę. Wykrzyczała jej, że skoro nie potrafi sprawdzić, jaki dziś dzień, to nie można jej powierzyć żadnego poważniejszego zadania. – Wzruszył ramionami i przetarł twarz dłońmi. – Jak Velvet?
– Dobrze. – Cassie kiwnęła głową. Opiekowała się małą, odkąd Suzy wpakowała się do karetki wraz z Archiem. – Nie ma pojęcia, że cokolwiek się stało. Przed snem trochę płakała i wołała, że chce do mamy, ale uspokoiła się, kiedy dałam jej butelkę. Myślałam, że będzie chciała spać tu ze mną, ale bez słowa położyła się do swojego łóżeczka.
– Malutka – wyszeptał Henry, ale w jego głosie coś pękło i wyglądało na to, że całkiem się załamie. – Jest za mała, żeby…
– Wiem, kochanie, wiem… – powiedziała Cassie, wspinając się na kolana i otaczając go ramionami. Domyślała się, co Henry chce powiedzieć: że Velvet jest za mała, aby zostać pozbawiona ojca, i że gdyby Archie umarł, dziewczynka nawet by go nie pamiętała.
– Nie… To wszystko moja wina. – Henry wyswobodził się z jej uścisku, oparł łokcie na kolanach i ścisnął palcami nasadę nosa. Jego twarz zdradzała ból.
– Henry, jak możesz tak myśleć? Oczywiście, że nie!
Mężczyzna gwałtownie uniósł głowę.
– Cass, nie pozwoliłem Suzy przytrzymać tych drzwi. To moja wina, że nie zdołała do niego dobiec.
Przypomniała sobie, jak Henry odsunął Suzy, aby drzwi mogły się zamknąć. Kiedy pociąg ruszył ze stacji, musiał powstrzymać siostrę przed pociągnięciem za hamulec bezpieczeństwa. Jego logiczne myślenie walczyło z jej instynktem, kiedy próbował jej wytłumaczyć, że wbrew pozorom szybciej dotrą do Archa, dojeżdżając do następnej stacji, niż wysiadając w prowadzącym do niej tunelu, choć w tym samym czasie jej mąż leżał na peronie i konał.
– Postąpiłeś właściwie. Wszystko zrobiłeś, jak trzeba – odparła Cassie cicho.
Henry z irytacją potrząsnął głową.
– Narzuciłem za szybkie tempo.
– Nie. To pociąg narzucił wam tempo. Miałeś dziewięć i pół minuty, żeby zdążyć. Metro na nikogo nie czeka. O to przecież w tym wszystkim chodzi.
Henry wstał i przemierzył pokój, przeczesując włosy palcami.
– Nie powinienem był go do tego namawiać. Przecież on nawet nie miał na to ochoty. To ja go zmusiłem, żeby wziął udział w tym biegu.
Cassie nie spuszczała z niego wzroku.
– Jedyną osobą, która jest w stanie do czegokolwiek Archa zmusić, jest Suzy. Wszyscy to wiemy.
Henry się zaśmiał, ale jego śmiech zabrzmiał niemal jak szczeknięcie – był pozbawiony wesołości i ostry. Mężczyzna nie przestawał krążyć po pokoju.
– Nie powinienem…
– Przestań, Henry! Archiemu brakuje kondycji, a poza tym ostatnio przeżywa stres. Suze opowiedziała mi o tym w pociągu, gdy już wystartowaliście. Jego kariera wisi na włosku. Mogą stracić dom. Martwi się o niego od wielu tygodni.
Henry przystanął.
– O czym ty mówisz? On o niczym takim mi nie wspominał.
– Nikomu o tym nie wspominał.
Henry spojrzał na nią niewidzącym wzrokiem, a kiedy słowa Cassie przebiły się do jego świadomości, znów opadł na łóżko i ukrył twarz w dłoniach.
Przysunęła się do niego i zaczęła mu rozmasowywać ramiona. W jego ciele zagnieździło się tyle napięcia, że łopatki zdawały się niemal ze sobą sklejone.
– Posłuchaj… Arch wyzdrowieje. Przebywa teraz w najbezpieczniejszym miejscu, w jakim mógł się znaleźć. Od zawału minęła już prawie doba, a to przecież najbardziej newralgiczny okres, prawda?
Prawdę mówiąc, od tej tragicznej chwili na peronie minęło dopiero piętnaście godzin, ale żadne z nich nie skorygowało tej informacji. Chcieli wierzyć…
Henry jęknął, kiedy Cassie przystąpiła do rozmasowywania wyjątkowo napiętego mięśnia.
– Jesteś wykończony – powiedziała cicho. Nachyliła się i pocałowała go w kark. – Połóż się. Po bezsennej nocy na nic się Suzy nie zdasz, a przecież będziemy musieli jej pomóc.
Choć na twarzy Henry’ego wciąż malowało się poczucie winy, nie protestował i ułożył się na boku. Cassie przykryła go kocem. Wciąż miał na sobie spodnie od garnituru i sportowe buty, które Cassie ściągnęła mu ze stóp, nie rozwiązując nawet sznurowadeł. Wypadek Archiego sprawił, że Henry całkiem zapomniał o spotkaniu z członkami Klubu Odkrywców.
Cassie przylgnęła do jego pleców i oparła mu dłoń na biodrze. Jego żebra unosiły się i opadały coraz wolniej, więc domyśliła się, że Henry zasypia. W pierwszych fazach snu z jego ciała uleciało napięcie. Jednak za oknem tutejszej sypialni nie było dzikiej jabłoni ani śpiewu ptaków. Cassie zastanawiała się, jak to możliwe, że jeszcze wczoraj świat wydawał jej się bezpieczny i trwały, skoro dziś przypominał raczej konstrukcję ze szkła.
Znaleźli się pod wielką biało-brązową bryłą szpitala Chelsea and Westminster. Kiedy przekroczyli próg budynku, Cassie mocniej przytuliła do siebie Velvet i ruszyła za Henrym. To właśnie w tym szpitalu miała się urodzić córeczka Suzy i Archiego, gdyby nie przyszła na świat przedwcześnie. Cassie łączyły z tym miejscem same radosne wspomnienia – przychodziła tu z Suzy na badania w ciąży i śmiała się z przejętej miny przyjaciółki, kiedy ta wskakiwała na wagę albo kiedy pobierano jej krew. Po wszystkim brała Cassie pod ramię i prowadziła ją do znajdującego się w pobliżu Starbucksa, gdzie wydawały majątek na kawę i ciasta. Żadnej z nich nie przyszłoby wtedy do głowy, że dwa lata później powrócą tu w tak dramatycznych okolicznościach.
Tej nocy Henry jedynie przez półtorej godziny pogrążony był w głębokim śnie, potem zaś spał niespokojnie. Teraz niecierpliwie wcisnął guzik windy, wysunął żuchwę i oparł ręce na biodrach. Rano nie wzięli prysznica ani nie zjedli śniadania. Cassie obserwowała, jak Henry nerwowo wystukuje stopą rytm, ale po chwili przeniosła spojrzenie na Velvet, która kolejny raz powiedziała, że chce do mamy i taty. Pogłaskała dziewczynkę po włoskach.
– Zaraz się z nimi zobaczysz, kochanie – wyszeptała Cassie i ucałowała główkę dziecka, a następnie poprawiła je sobie na biodrze. – Właśnie do nich idziemy.
Drzwi windy się otworzyły i Henry odskoczył, ustępując drogi salowemu z pacjentem na wózku. Henry cmoknął z irytacją, z całej siły nacisnął guzik właściwego piętra i pokręcił głową, rozdrażniony, że drzwi zbyt wolno się zamykają.
– Będzie dobrze. Przecież gdyby cokolwiek się zmieniło, daliby nam znać – powiedziała Cassie, muskając rękaw jego koszuli.
Henry podniósł wzrok i spojrzał na narzeczoną. Miał ziemistą cerę i przekrwione oczy, a z jego twarzy biło tak wielkie przygnębienie, że Cassie aż wstrzymała oddech. Nigdy wcześniej nie widziała go w takim stanie. Zawsze potrafił wszystko naprawić, był jak spokojna wyspa w oku cyklonu i okazywał się duszą towarzystwa na każdej imprezie. Znał wszystkich i wiedział wszystko (temperatura na powierzchni Słońca? Prędkość pędzącego pocisku wystrzelonego w próżni? Prędkość dźwięku mierzona na poziomie morza? Ilekroć Cassie podrzucała mu tego rodzaju pytania, bez namysłu udzielał prawidłowych odpowiedzi), a jego beztroski uśmiech i energia, z jaką podchodził do życia, wszędzie zjednywały mu przyjaciół, cenne kontakty i sprzymierzeńców.
W tym związku to ona była słabszym ogniwem – ponosiła porażki, panikowała, martwiła się, zamykała w sobie… Nie potrafiła zmienić koła, przyrządzić martini ani poradzić sobie w kryzysowej sytuacji. Teraz jednak to Henry potrzebował jej. Archie był dla niego kimś więcej niż szwagrem i przyjacielem. Był facetem, który wskoczył do swojego rozklekotanego golfa i przejechał osiemset kilometrów, kiedy siedemnastoletni Henry zgubił się na pustkowiu w okolicach Rannoch Moore, a bateria w telefonie pozwoliła mu wykonać jedynie dziesięciosekundowe połączenie. To on nie tylko wykopał grób dla ukochanego labradora Henry’ego, Rovera, z którym chłopiec dorastał, ale kupił także krzew róży i posadził go na mogile psiaka. To on ustanowił światowy rekord w Pac-Mana (za to fatalnie grał w FIF-ę), śmiał się jak gąsior, nigdy świadomie nie włożył dwóch identycznych skarpetek i ożenił się ze swoją żoną ze względu na jej zachwycające lasagne i jeszcze bardziej zachwycające oczy. Był rodziną Henry’ego, jego bratem. Archie po prostu nie mógł umrzeć.
Drzwi się rozsunęły i Henry wypadł z windy. Machając ramionami jak żołnierz, pomaszerował w kierunku oddziału intensywnej terapii, który – wskutek nalegań pielęgniarki – opuścił był zaledwie sześć godzin wcześniej. Cassie i Velvet dogoniły go w momencie, kiedy pielęgniarka w niebieskich spodniach i bluzie otwierała mu drzwi. Musiała to być ta sama pielęgniarka z nocnej zmiany, bo najwyraźniej rozpoznała Henry’ego. Kiwnęła głową, uśmiechnęła się wesoło i wpuściła ich wszystkich na oddział.
Po drugiej stronie drzwi wszystko wydawało się inne – powietrze było gęste jak zalegająca na niebie chmura, światło niebieskawe, a za kwiecistymi zasłonami pikało dwadzieścia kardiomonitorów, każdy w innym rytmie. Cassie przymknęła oczy. Chciała się przygotować na widok Archiego leżącego na jednym z tych łóżek, ubranego w szpitalną koszulę, z wystającymi z jego ciała rurkami. W wyobraźni potrafiła jednak przywołać tylko jego twarz z poprzedniego dnia, kiedy nadstawił się, by Velvet dała mu buziaka. Suzy poprawiła mu wtedy szelki, żeby w czasie biegu nie obtarł sobie sutków – odkąd podczas zeszłorocznego biegu w taki właśnie sposób zakrwawił sobie koszulę, Henry nie przestawał mu z tego powodu dokuczać.
Velvet upuściła swoją ulubioną przytulankę – szydełkową świnkę – na podłogę, a Cassie schyliła się, żeby ją podnieść.
Usłyszała, jak Henry cicho zwraca się do pielęgniarki:
– Jak on się czuje?
– Jest cichszy.
Cichszy? Najwyraźniej nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Kiedy Cassie się wyprostowała, dostrzegła, jak zaciskają się mięśnie jego żuchwy. Henry przemierzył pomieszczenie w czterech krokach, ale zanim zajrzał za zasłonę do Archiego, na chwilę przystanął. Zauważyła, że jego ramiona lekko się uniosły. Wziął głęboki oddech, przygotowując się na koszmarny widok, jaki przedstawiał sobą jego najlepszy przyjaciel: w łóżku szpitalnym i na granicy śmierci.
Ponownie odwróciła się do Velvet i podała małej ukochanego pluszaka.
– Proszę, kochanie.
– Potrzebuje pani czegoś?
Cassie odwróciła się i znalazła twarzą w twarz z pielęgniarką. Choć kobieta przesłała jej uśmiech, był on zdecydowanie mniej serdeczny niż ten, którym wcześniej przywitała Henry’ego.
– Tak… Ja też przyszłam do Archiego.
– Do Archiego? – Ilu mężczyzn o tym imieniu mogło leżeć na tym oddziale?
– Do Archiego McLintlocka.
– Należy pani do rodziny?
– Tak jakby… – Cassie się zawahała. – Niezupełnie. Nie jesteśmy spokrewnieni. Ale w znaczeniu prawnym któregoś dnia będziemy rodziną.
Pielęgniarka wpatrywała się w nią zdezorientowana. Bił od niej chłód.
– Archie to mąż siostry mojego narzeczonego – wyjaśniła Cassie i wskazała głową zasłonę, za którą zniknął Henry. – To mój narzeczony.
– Kto?
Cassie zamrugała. Czy ta kobieta zgrywała idiotkę? Ciekawe, czy to właśnie ona pomyliła wczoraj datę i zamierzała się zemścić na Suzy, utrudniając życie jej przyjaciółce?
– Henry. Mężczyzna, z którym przed chwilą pani rozmawiała.
– Niestety, na intensywną terapię mają wstęp jedynie członkowie rodziny. Muszę panią prosić o opuszczenie oddziału.
– Ale… – zaprotestowała Cassie, kiedy pielęgniarka poprowadziła ją znów w stronę drzwi. – Przecież wyjaśniłam…
– Podany przez panią opis nie kwalifikuje pani jako członka rodziny. Obawiam się, że nie może tu pani zostać.
– Chyba mogę się z nim chociaż przywitać?
Nie powinna była wypowiadać tego zdania.
– Znajdujemy się na oddziale intensywnej terapii. Stan pana McLintlocka nie pozwala mu się z nikim „witać”.
Cassie wpatrywała się w pielęgniarkę ze złością, a jej brzoskwiniowe policzki zalał szkarłatny rumieniec oburzenia.
– To jego córeczka – powiedziała, zapierając się nogami i podsadzając Velvet na biodrze.
– Nie wpuszczamy dzieci na oddział.
– Rozumiem, ale czy nie sądzi pani, że jej matka doceniłaby kilka chwil ze swoim dzieckiem, po tym jak przeżyła zapewne najtrudniejszą dobę swojego życia?
Pielęgniarka, która zdążyła przystanąć obok drzwi z dłonią uniesioną nad przyciskiem zwalniającym zamek, odwróciła się do niej i Cassie przywołała na twarz mniej wojowniczą minę. Chodziło o dobro Suzy, Archa i Velvet, a nie o jej osobistą batalię z pielęgniarką, która ukradkiem flirtowała z jej narzeczonym.
Pielęgniarka ustąpiła.
– Łóżko numer trzy. Ale tylko na chwilę. Jeśli pani McLintlock chce spędzić czas z córką, będzie musiała wyjść poza oddział. Nie mogę pozwolić, by zakłócano spokój pozostałym pacjentom.
– Oczywiście. – Cassie kiwnęła głową. – Dziękuję – dodała wielkodusznie.
Niespiesznie przeszła przez pokój, nieświadoma wzroku pielęgniarki wwiercającego się w jej plecy, i starała się przygotować na widok, który spodziewała się zastać za brązową zasłoną w kwiaty. Ostrożnie za nią zajrzała. Nie chciała przestraszyć Velvet. Najpierw musiała sprawdzić, jak się sprawy mają.
Suzy spała na małym łóżku polowym, które postawiono pod ścianą, okryta jedynie cienkim kocem, choć właściwie wcale go nie potrzebowała – w pomieszczeniu było bardzo ciepło. A Archie… Archie wyglądał jak jakiś dystopijny wojownik – jego ciało pokrywały różnego rodzaju rurki i przewody, które sprawiały, że przypominał bardziej maszynę niż człowieka.
Cassie aż się wzdrygnęła. To wszystko wyglądało tak brutalnie i mechanicznie, jak się obawiała – sześć lat wcześniej jej ojciec zmarł na atak serca i choć wydarzyło się to w Hongkongu, ona zaś przebywała wówczas w Szkocji, w snach nawiedzał ją podobny obraz. Pokręciła głową i się wycofała. Spojrzała na zdezorientowaną Velvet, bezskutecznie próbując przywołać na twarz uśmiech.
– Buzi-buzi! – pisnęła dziewczynka. Jej ulubiona ciocia nigdy nie miała takiej miny.
Cassie objęła jej główkę i w odpowiedzi na pieszczotliwe przezwisko, nadane jej przez chrześniaczkę, ucałowała jędrny, pulchny policzek dziewczynki. Velvet była za mała, by wymówić imię Cassie, a przezwisko łączyło się z tym, że Cassie nie przestawała obsypywać jej pocałunkami.
– Velvet? – Na ten dźwięk podniosły wzrok, a zza zasłony wyjrzała Suzy. Choć miała szeroko otwarte oczy, wciąż jeszcze była rozespana. Na widok córeczki kobieta westchnęła z radością. – Moja Velvy! – szepnęła Suzy, odbierając dziecko od Cassie i zasypując je buziakami. – Mamusia strasznie się za tobą stęskniła!
– Mama. Tata.
– Tatuś śpi, myszko. Ale niedługo go zobaczysz, obiecuję. Dobrze się bawiłaś z ciocią Buzi-Buzi? – Suzy spojrzała na Cassie i delikatnie ścisnęła jej ramię. – Dziękuję – powiedziała niemal bezgłośnie.
– Nie wiedziałam, czy chcesz, żeby zobaczyła Archa – wyjaśniła Cassie cicho.
– Nie, nie. On wygląda… Wygląda… – Suzy przygryzła wargę, a po jej policzkach potoczyły się wielkie łzy.
Jej ramiona zaczęły drżeć, więc Cassie objęła mamę i córeczkę.
– Chodź. Może pójdziemy na dół na kawę? Odpoczniesz od tego miejsca, a w kawiarni łatwiej ci się będzie bawić z Velvet. Nie jadłyśmy jeszcze śniadania i mała pewnie umiera z głodu.
– Ale…
– Żadnych ale… Henry zostanie z Archem, a my znikniemy tylko na chwilę. Po takiej przerwie poczujesz się dużo lepiej.
Suzy kiwnęła głową. Czuła się zbyt wykończona, by spierać się z przyjaciółką. Jej twarz była biała jak płótno, a czekoladowe oczy straciły charakterystyczny blask. Cassie raz jeszcze zajrzała za zasłonę – tym razem nie po to, by spojrzeć na Archiego – ale Henry słyszał ich rozmowę i skinął głową. Nie musieli nic mówić. Henry opierał się o ścianę z ramionami zaplecionymi na piersi i wpatrywał się w swojego najlepszego przyjaciela. Cassie wiedziała, że czuje się bezsilny. A „bezsilność” to słowo, którego nigdy wcześniej w stosunku do niego by nie użyła. Potrafił sobie poradzić ze wszystkim… poza tym jednym.
Kiedy znalazły się w Starbucksie, Cassie złożyła pospieszne i zdecydowanie zbyt obfite zamówienie, podczas gdy Suzy i Velvet zajęły skórzane sofy w odległym rogu kawiarni i zaczęły się bawić w łapki. Cassie postawiła na stoliku tacę z dwiema szklankami kawy latte, spienionym mlekiem dla Velvet, croissantami, pain au chocolat, drożdżówkami z rodzynkami, dwiema muffinkami (podwójnie czekoladową i „śniadaniową” z jagodami), sałatką owocową i słoiczkiem jogurtu z musli.
Suzy uniosła brwi.
– Musisz nabrać sił – wyjaśniła Cassie cicho, zanim Suzy zdążyła cokolwiek powiedzieć.
– Najwyraźniej. – Suzy podała Velvet sałatkę owocową. Dziecko od razu zaczęło ssać plasterek mango i po chwili z jej brody ściekał jasnożółty strumyczek soku.
Cassie wręczyła przyjaciółce serwetkę, a następnie chwyciła podwójnie czekoladową muffinkę i odwinęła ją z papierka. Przekroiła ją na pół i podała Suzy na talerzyku. Choć Suzy słynęła ze słabości do słodyczy, popatrzyła na babeczkę tak, jakby zawierała trociny.
– Musisz coś zjeść – zganiła ją Cassie, przysuwając krzesło bliżej stołu.
– Zjem. – Odstawiła talerz na stół. – Muszę tylko… – Głęboko wciągnęła powietrze. – Potrzebuję chwili. Wczoraj wszystko wydarzyło się tak szybko. Kiedy zobaczyłam, jak Arch upada, a pociąg ruszył ze stacji i aż do następnego peronu byłam uwięziona w wagonie… Miałam wrażenie, że utknęłam w jednym z tych okropnych snów, kiedy człowiek nie może pobiec ani się obronić. – Spuściła głowę. Drżały jej nogi.
Cassie położyła rękę na jej kolanie. Ona także dobrze to wszystko zapamiętała: jak Suzy krzyczała i jak waliła w okna wagonu (Cassie bała się, że rozbije szybę), jak Henry musiał odciągnąć siostrę od hamulca bezpieczeństwa, jak się z nim szamotała, próbując dosięgnąć czerwonej rączki…
– Wciąż wydaje mi się, że śnię. Kiedy w nocy leżałam w łóżku, słyszałam tylko te maszyny utrzymujące pacjentów przy życiu… Te same, które utrzymują przy życiu Archa! Jak to w ogóle możliwe? Wczoraj musiałam go wyrzucić z łóżka, bo chrapał jak lokomotywa, a dziś znalazł się w tym miejscu.
– Ty też przeżyłaś wstrząs, Suze.
Suzy podniosła wzrok i przyjaciółki przez dłuższą chwilę patrzyły sobie w oczy.
– Co zrobię, jeśli on…? – Nie potrafiła wypowiedzieć tej myśli na głos, jakby obawiała się, że jej słowa mogą dotrzeć do świadomości Velvet, choć dziewczynka w wielkim skupieniu wysysała właśnie życie z cząstki pomarańczy. – Nikt inny nie miałby do mnie takiej cierpliwości jak on. Przecież sama bezustannie to powtarzasz – mruknęła i zaśmiała się cierpko.
– Bo to prawda. Jesteś okropna. Rządzisz się i uważasz, że zawsze masz rację. I właśnie dlatego Archie wyjdzie z tego cało. – Cassie uśmiechnęła się ciepło. – Nie ma mowy, żeby zostawił ciebie i Velvet. Nie ma na tej planecie mężczyzny, który miałby o co walczyć bardziej niż on. Ty i mała jesteście jego całym światem.
Z oczu Suzy znów zaczęły płynąć łzy, a jej wargi zacisnęły się w cienką linię, kiedy starała się odzyskać nad sobą kontrolę.
– Boże, co za ironia losu. Kiedy człowiek myśli, że nie może go już spotkać nic gorszego, cały świat się wali. – Pokręciła głową. – Te ostatnie miesiące były dla nas takie trudne. Archiego prawie nie było w domu, a ja zachowywałam się jak wredna krowa. Wiedziałam, że powinnam więcej pracować, ale nie chciałam opuszczać bańki, w której było mi tak dobrze z Velvet. Już wtedy wydawało mi się, że mamy problemy, wiesz? Tamten bzdurny bonus był karmiczną zemstą za… sama nie wiem za co. Ale jakie to wszystko ma znaczenie, kiedy on leży pod respiratorem? Kogo obchodzi jakaś cholerna praca? I tak jej nienawidził. Mówił, że ci kolesie, z którymi siedział w biurze, to frajerzy, którzy…
Cassie przerwała jej, raz jeszcze ściskając przyjaciółkę za kolano.
– Przetrwacie to, Suze. Archie nie umrze. Nie odważy się, dopóki łaskawie mu na to nie pozwolisz. Ale wtedy będzie miał sto sześć lat, a reumatyzm uniemożliwi mu odkorkowywanie dla ciebie butelek cavy.
Suzy pociągnęła nosem.
– Tak myślisz?
– Ja to wiem. Ale wiem też, że minie sporo czasu, zanim stanie na nogi, więc w najbliższych dniach będziesz tu sporo przesiadywać. Jak mogę ci pomóc? Wspominałaś, że twoja ostatnia panna młoda bierze ślub w następną sobotę?
Suzy pokiwała głową.
– Napisała do mnie wczoraj o wpół do dwunastej w nocy z pytaniem, czy napełniliśmy już wazony woskiem zapachowym, bo wycofała się z pomysłu, żeby w powietrzu unosiła się woń paczuli.
Cassie się skrzywiła.
– Co zrobiłaś?
– Nie odpisałam. Bałam się, że napiszę jej, co może sobie wsadzić i gdzie. Kogo obchodzą…
– Ona przecież nie wie, przez co przechodzisz. To nie jej wina. Posłuchaj. Porozmawiam z Marie i powiem jej, żeby przejęła stery. Jeśli sobie z czymś nie poradzi, może się zwrócić do mnie, a ja to załatwię.
– Jesteś pewna? – zapytała Suzy, która ten jeden raz nie zaprotestowała. Podała Cassie telefon.
– Musisz poświęcić czas i energię na to, by pomóc Archowi wyzdrowieć. Na razie nic innego się nie liczy. – Cassie wiedziała, jak radzić sobie z trudnościami w branży Suzy po tym, jak po wyprowadzce ze Szkocji przepracowała w Londynie swoje pierwsze lato. Znała dostawców Suzy, a także reguły postępowania z zestresowanymi pannami młodymi i ich matkami. Suzy przy każdej okazji polecała klientom jej catering Eat’n’Mess, więc przyjaciółki często współpracowały. – A co z Velvet? Chcesz, żebym dalej mieszkała z nią u ciebie, dopóki Archa nie wypiszą ze szpitala?
– Dasz radę zająć się nią do przyjazdu mamy? Dzwoniła, że już jedzie. Była w Szkocji na zjeździe specjalistów od rabat zielnych czy czegoś takiego, ale powinna tu dotrzeć przed południem. Może na jakiś czas weźmie Velvet do siebie do West Meadows. A może nie. To zależy, na jak długo lekarze zatrzymają Archa w szpitalu. – Jej dolna warga zadrżała. – Wczorajsza noc była koszmarna.
– Wyobrażam sobie. – Cassie kojąco pogłaskała jej dłoń.
– Wiesz, że to była moja pierwsza noc bez Velvet?
– Nie miałam pojęcia. – Cassie się uśmiechnęła. – Ale obie dzielnie to zniosłyście. Nie wygląda, jakby coś jej dolegało, prawda?
– Prawdę mówiąc, jej obojętność trochę mnie dołuje – odparła Suzy i pociągnęła nosem, a w jej głosie pojawił się dawny żar. – Mogłabyś mnie zastąpić, a ona nawet by tego nie zauważyła.
– Nieprawda. Potrafię sobie zaskarbić jej miłość i uwagę tylko wtedy, kiedy daję jej w zamian coś do jedzenia.
Drzwi się otwarły i do środka weszło kilka pielęgniarek, które miały przerwę na kawę albo właśnie skończyły pracę. Suzy zesztywniała, jak gdyby przypomniała sobie, że choć ich zmiana dobiegła końca, jej wachta trwa dalej.
– Powinnyśmy już wracać.
Cassie rzuciła okiem na nieruszone jedzenie.
– Dobrze.
Na kardiologię dostały się schodami.
– Windy strasznie się tu ślamazarzą – oznajmiła Suzy, niosąc Velvet w ramionach. W jej ciele wibrowała ta sama nerwowa energia co w ciele jej brata. Cassie truchtała za nią, starając się nadążyć. Choć nie dotarły jeszcze do OIOM-u, już zaczynała się obawiać duszącej, sztucznej ciszy, która panowała za zamkniętymi szklanymi drzwiami oddziału.
Do drzwi podeszła ta sama pielęgniarka, która wcześniej wpuściła ją i Henry’ego do środka. Jej mina wyrażała zaskoczenie, iż Cassie ważyła się powrócić, i kobieta zrozumiała, że tym razem nie przekroczy progu oddziału.
– Zostawię cię tutaj – powiedziała cicho, nie chcąc zdradzać Suzy, że nie jest tu mile widziana. Biedaczka miała większe zmartwienia na głowie. – Lepiej będzie, jeśli zabiorę stąd Velvet. Te wszystkie pikające maszyny…