Lato u Tiffany’ego - Karen Swan - ebook + książka

Lato u Tiffany’ego ebook

Karen Swan

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wciągająca i romantyczna kontynuacja bestsellerowej Miłości u Tiffany’ego. Idealna lektura na lato!

Ktoś planuje ślub. Ktoś próbuje nie dopuścić do ślubu. Czy śluby w ogóle są potrzebne?

Cassie kocha Henry’ego. Henry kocha Cassie. Na jej palcu połyskuje pierścionek od Tiffany’ego, więc pozostało im jedynie zaplanować ślub. I choć nie powinno to nastręczać Cassie żadnych trudności, kiedy Henry naciska, by ustaliła datę ślubu, ona się wycofuje.

Szalona młoda kuzynka Henry’ego, Gem, nie podziela obaw Cassie i spieszy się do ołtarza – z całego serca pragnie wziąć ślub w kornwalijskim kościele, w którym przed laty pobrali się jej rodzice. Niestety, rodzina sprzeciwia się małżeństwu, a Cassie postanawia zrobić wszystko, by do niego nie dopuścić.

Kiedy Henry wyjeżdża na całe lato, aby wziąć udział w rejsie po Pacyfiku, Cassie zaszywa się w Kornwalii z nadzieją na to, że odnajdzie spokój, którego potrzebuje do postawienia kolejnego kroku. Jednak pośród wydm i zatoczek północnego wybrzeża Kornwalii odkrywa, że nie rozprawiła się jeszcze z przeszłością…

Czyżby zaręczyny nie zawsze oznaczały, że para będzie żyła długo i szczęśliwie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 548

Oceny
4,2 (36 ocen)
15
14
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kociambers89

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura w sam raz na lato
10
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super.
00
kobierskawies

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
enought

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna kontynuacja książki zima u Tiffaniego. Ciepła, z dużą dawką emocji a przy tym wspaniała rozrywka!
00

Popularność




Roz­dział 1

Koniec marca, Nowy Jork

Cas­sie stała przed niedź­wie­dziem polar­nym i wpa­try­wała się w niego jak zahip­no­ty­zo­wana. Zwie­rzę stało na tyl­nych nogach, z przed­nimi łapami unie­sio­nymi na wyso­ko­ści jej głowy, tak że przy­po­mi­nały przy­go­to­wane do walki pię­ści bok­sera, a czarne wargi obna­żały ostre kły – nie potra­fiła ode­rwać wzroku od jego nie­wi­dzą­cego, lecz wciąż jesz­cze groź­nego spoj­rze­nia. Zwie­rzę mie­rzyło dwa i pół metra i nawet to, że zasty­gło w goto­wo­ści do walki ponad osiem­dzie­siąt lat temu, nie odbie­rało mu onie­śmie­la­ją­cego maje­statu. Bez wąt­pie­nia to wła­śnie niedź­wiedź domi­no­wał nad pomiesz­cze­niem. Zgro­ma­dzeni krą­żyli wokół niego jak sate­lity, posy­ła­jąc mu znad krysz­ta­ło­wych kie­lisz­ków spoj­rze­nia pełne naboż­nej czci. Nawet prze­pych aksa­mit­nych kre­acji i sze­lest tafty nie mogły się rów­nać z jego mięk­kim śnież­no­bia­łym futrem, muska­nym mimo­cho­dem przez smu­kłe dło­nie ozdo­bione biżu­te­rią z sza­fi­rami.

Świa­tło sączyło się z żyran­doli niczym płynny bursz­tyn, pło­mie­nie świec migo­tały na tle ścian wykła­da­nych boaze­rią z orze­cha, zdo­biąc koleb­kowe skle­pie­nie drżą­cymi cie­niami, a wypło­wiałe dywany wciąż miękko ukła­dały się pod sto­pami, które – choć przy­wy­kły raczej do cha­dza­nia w rakach, kalo­szach i nie­prze­ma­kal­nych skar­pe­tach – tego wie­czoru stą­pały lżej­szym kro­kiem, obute w lśniącą skórę.

Cas­sie znów spoj­rzała na Henry’ego. Zaraz po niedź­wie­dziu polar­nym to wła­śnie od niego bił naj­więk­szy magne­tyzm – zebrani witali się z nim, kle­pali go po ple­cach, kiwali gło­wami i z zain­te­re­so­wa­niem marsz­czyli brwi, wypy­tu­jąc o szcze­góły wyprawy do Uzbe­ki­stanu w Góry Kura­miń­skie, która zapew­niła mu człon­ko­stwo w oto­czo­nym czcią nowo­jor­skim Klu­bie Odkryw­ców – to wła­śnie z tego powodu zgro­ma­dzili się tutaj w ten mroźny mar­cowy wie­czór.

Za wie­lo­dziel­nymi oknami padał deszcz ze śnie­giem, a stłu­miony zgiełk docho­dzący z East 70th Street kłó­cił się z wypeł­nia­ją­cym pomiesz­cze­nie jed­no­staj­nym pomru­kiem pro­wa­dzo­nych pół­gło­sem roz­mów. Po obu stro­nach kominka umiesz­czono ciosy słoni, a na stole zasty­głego w bez­ru­chu geparda – pozo­sta­ło­ści Sta­rego Świata, które daw­niej sym­bo­li­zo­wały odkry­cie nowego lądu, usta­no­wie­nie nowych gra­nic. W ota­cza­ją­cych ją przed­mio­tach Cas­sie wyczu­wała pewną iro­nię. Były niczym memento mori, dowód, że czło­wiek powi­nien przeć naprzód, że życie na nikogo nie czeka. Niczemu ani nikomu nie uda­wało się zbyt długo zacho­wać „tchnie­nia nowo­ści”. I nie­wy­klu­czone, że goście zgro­ma­dzeni w tej sali byli tego faktu świa­domi bar­dziej niż wszy­scy nowo­jor­czycy razem wzięci. Ktoś musiał otwo­rzyć drzwi na dole, bo wiatr zmarsz­czył ogromną flagę, która wisiała na prze­ciw­le­głej ścia­nie niczym gobe­lin. Cas­sie roz­po­zna­wała ciem­no­nie­bie­skie, białe i czer­wone uko­śne pasy oraz wid­nie­jącą pośrodku różę wia­trów, ozdo­bioną z obu stron ini­cja­łami E oraz C.

– Wie­dzia­łaś, że tę flagę mieli przy sobie pierwsi zdo­bywcy obu bie­gu­nów i że zna­la­zła się też w naj­głęb­szym punk­cie oce­anu, na szczy­cie Eve­re­stu i na Księ­życu? – Brett przy­niósł im drinki i podą­żył za jej spoj­rze­niem.

– Cóż, nie tę kon­kretną flagę – spre­cy­zo­wała Cas­sie i z uśmie­chem ode­brała od niego kie­li­szek szam­pana. – Ale ow­szem. Czy gdy­bym tego nie wie­działa, mogła­bym się uwa­żać za dobrą narze­czoną? Henry nie kochałby mnie nawet w poło­wie tak mocno, gdy­bym nie znała sto­licy Tadży­ki­stanu, waluty obo­wią­zu­ją­cej w Peru, daty pierw­szego lądo­wa­nia na Księ­życu czy pre­fe­ren­cji żywie­nio­wych ple­mie­nia Kom­ba­jów z Nowej Gwi­nei. Albo histo­rii tej flagi.

Kelly się roze­śmiała.

– Kochałby cię, nawet gdy­byś nie roz­po­znała flagi Wiel­kiej Bry­ta­nii. Zakła­da­jąc, że mia­ła­byś na sobie tę sukienkę. – Wska­zała głową kre­ację od Valen­tino, którą tego wie­czoru wło­żyła Cas­sie. Była to się­ga­jąca ziemi, inten­syw­nie czer­wona, pozba­wiona ręka­wów suk­nia z tafty. Górną część gor­setu ozda­biał rząd zgrab­nych kokar­dek. Cas­sie wciąż z nie­do­wie­rza­niem wspo­mi­nała, jak Henry zła­pał ją za rękę i wcią­gnął do butiku przy Madi­son Ave­nue, ujrzaw­szy tę suk­nię na wysta­wie. Na co dzień nie zacho­wy­wał się w ten spo­sób – nie mogli sobie na to pozwo­lić. Na konto ban­kowe odkrywcy nie wpły­wała comie­sięczna pen­sja, a jego codzien­ność opie­rała się raczej na modelu biz­ne­so­wym „wszystko albo nic” i choć dzi­siej­sze wyda­rze­nie łączyło się z ogrom­nym zaszczy­tem, nie miało mu zapew­nić środ­ków na opła­ce­nie czyn­szu. Mógł liczyć jedy­nie na to, że w nie­dłu­gim cza­sie uda mu się zdo­być sto dwa­dzie­ścia tysięcy dola­rów potrzeb­nych na zała­ta­nie dziury w budże­cie jego następ­nego przed­się­wzię­cia – eks­pe­dy­cji, pod­czas któ­rej miał sfil­mo­wać nie­od­kryte dotąd pod­wodne rejony Ark­tyki. Pro­gram Śro­do­wi­skowy ONZ wyra­ził goto­wość, by dołą­czyć do grona spon­so­rów wyprawy, jeżeli twórcy doku­mentu zgo­dzą się, by pre­mie­rowy pokaz odbył się w cza­sie oen­ze­tow­skiej kon­fe­ren­cji na temat zmian kli­ma­tycz­nych. Wciąż cze­kali na osta­teczną decy­zję. Henry liczył na to, że dzięki zaan­ga­żo­wa­niu ONZ, jak rów­nież wizji zebra­nia prze­ło­mo­wych mate­ria­łów i danych, ich eks­pe­dy­cja zosta­nie uznana za godną flagi Klubu Odkryw­ców, a tym samym przy­nie­sie grant, który pozwoli im ją w końcu zre­ali­zo­wać.

– Dzięki. Rzadko noszę czer­wień.

– Naj­wyż­sza pora, żebyś zaczęła. To twój kolor – odparła Kelly z cha­rak­te­ry­styczną dla sie­bie emfazą.

Kelly pozo­sta­wała wierna czerni. Nie­czę­sto się­gała po inne kolory z wyjąt­kiem gra­fitu i gra­natu, a jej dzi­siej­szy strój – dopa­so­wana sukienka kok­taj­lowa od Ale­xan­dra Wanga i zapi­nane na kostce szpilki – był kwin­te­sen­cją miej­skiego szyku. Dłu­gie ciemne włosy zawsze nosiła wypro­sto­wane, a jedyne ustęp­stwo na rzecz koloru czy­niła w kwe­stii ciem­no­czer­wo­nej szminki, którą pod­kre­ślała wargi. Żadna kobieta na świe­cie, bez względu na to, czy pocho­dziła z Osaki, Ottawy, Omanu czy Ohio, nie mia­łaby wąt­pli­wo­ści, że Kelly mieszka w Nowym Jorku: styl tego mia­sta dało się dostrzec nie tylko w jej sło­wach i gestach, lecz także w śmie­chu. Choć trzeba przy­znać, że tego wie­czoru nie­wiele się śmiała. Prawdę mówiąc, zarówno ona, jak i Brett, któ­rego poślu­biła dwa lata temu, wyglą­dali na smut­nych, a ich twa­rze oży­wiały się tylko wtedy, gdy czuli na sobie czy­jeś spoj­rze­nie. Cas­sie ści­snęło w dołku. Sama nie­dawno się roz­wio­dła, więc roz­po­zna­wała napię­cie cza­jące się w kąci­kach ich ust, nieco zbyt sze­roko otwarte oczy, wle­piane w roz­mówcę za każ­dym razem, kiedy zda­rzyło im się nawią­zać z kimś kon­takt wzro­kowy, oraz to, jak mocno kon­cen­tro­wali się na innych zamiast na sobie nawza­jem.

Choć Cas­sie nie­po­ko­iła się o Kelly, nie miała czasu z nią o tym poroz­ma­wiać. W ciągu ostat­nich trzech dni, które spę­dziła z Hen­rym w Nowym Jorku, uczest­ni­czyli w dwóch lun­chach i pię­ciu przy­ję­ciach, a to była ich trze­cia kola­cja na mie­ście. Cas­sie sła­niała się na nogach, choć ener­gii doda­wał jej fakt, że miała na sobie sukienkę za cztery tysiące dola­rów, a blond wło­sami zajął się jej naj­lep­szy przy­ja­ciel Bas. Dzięki nie­zwy­kłym – i pro­fe­sjo­nal­nym! – umie­jęt­no­ściom, z jakimi wła­dał grze­bie­niem i suszarką, wysty­li­zo­wał, lekko nata­pi­ro­wał i ucze­sał je w gładki kucyk. Cas­sie nie mogła się pozbyć jet lagu – nie odpusz­czał ani w obli­czu kolej­nych wyda­rzeń towa­rzy­skich orga­ni­zo­wa­nych przez Bretta i Kelly, ani wobec napię­tego gra­fiku Henry’ego, który spo­ty­kał się ze zna­jo­mymi i nawią­zy­wał kolejne kon­takty, jak zwy­kle szu­ka­jąc spon­so­rów. Jutro cze­kał ich lot powrotny do Lon­dynu i Cas­sie wie­działa, że zamiast obej­rzeć kilka fil­mów z rzędu, całą podróż po pro­stu prze­śpi.

– Wyda­jesz się zmę­czona – powie­działa Kelly, przy­glą­da­jąc się, jak Cas­sie za wszelką cenę pró­buje stłu­mić ziew­nię­cie.

– Ja? Nie, czuję się świet­nie – odparła Cas­sie. Cztery mie­siące, które spę­dziła w Nowym Jorku przed dwoma laty, nauczyły ją, że w tym mie­ście zmę­cze­nie trak­to­wane jest jak naj­gor­sza zbrod­nia.

– Za to ja padam z nóg. Nie wytrzy­mam w tych butach nawet trzy­dzie­stu minut.

Cas­sie i Brett spoj­rzeli na nią z nie­do­wie­rza­niem. Zmę­cze­nie? Obo­lałe nogi? Brett byłby chyba mniej zasko­czony, gdyby Kelly zwró­ciła się do niego z prośbą, aby od tej chwili zwra­cał się do niej per Bob.

– W takim razie… – Brett wyda­wał się zbity z tropu.

– Jeśli jeste­ście zmę­czeni, wra­caj­cie do domu. Nie musi­cie tu tkwić ze względu na mnie. Z przy­jem­no­ścią pocze­kam na Henry’ego. Pew­nie nie­długo do mnie dołą­czy, a ja i tak muszę dokoń­czyć roz­mowę z face­tem, obok któ­rego sie­dzia­łam pod­czas kola­cji. Podobno wró­cił z wyprawy na wszyst­kie osiem bie­gu­nów.

– Na Ziemi jest osiem bie­gu­nów? – rzu­cił Brett z jesz­cze więk­szym zasko­cze­niem.

Cas­sie wzru­szyła ramio­nami.

– Pomy­ślał­byś? – Poło­żyła dłoń na ramie­niu Kelly. – Wszystko w porządku?

– Jasne. To był długi tydzień. – Wyda­wała się blada, a jej wzrok zdra­dzał, ile ener­gii wkłada w to, by wykrze­sać z sie­bie uśmiech.

– No pro­szę, jest i gwiazda wie­czoru! – zawo­łał Brett wesoło.

– Hej! – Henry oto­czył ramie­niem smu­kłą talię Cas­sie i pochy­lił się, by poca­ło­wać ją w poli­czek. Kiedy znów się wypro­sto­wał i zoba­czył, że przy­ja­ciele uśmie­chają się jakoś nad­gor­li­wie, zapy­tał: – Co jest grane? Pew­nie umie­ra­cie z nudów? Założę się, że stary May­hew przy­parł was do muru i musie­li­ście wysłu­chać histo­rii o jego wspi­naczce na Chim­bo­razo? Wiem, że nie wszyst­kich fascy­nuje kwe­stia, czy to rze­czy­wi­ście naj­bar­dziej odle­gły szczyt od środka Ziemi…

– Nic podob­nego! – zapro­te­sto­wała Kelly. – Spo­tka­łam tu dziś wię­cej inte­re­su­ją­cych ludzi niż w moim śro­do­wi­sku przez całą ostat­nią dekadę. Tamci chcą roz­ma­wiać tylko o luk­su­so­wych hote­lach i nowych kuror­tach. Ludzie z two­jej paczki są o wiele cie­kawsi, mój mały Henry. – Mru­gnęła.

Jed­nak Henry nie dał się tak łatwo nabrać.

– Dla­czego w takim razie cza­icie się jak lisy w kur­niku?

Brett się roze­śmiał.

– Lepiej powiedz, czy udało ci się ich prze­ko­nać. Przy­dzie­lili ci flagę?

Henry uśmiech­nął się sze­rzej i Cas­sie się roz­luź­niła. Na jego widok zawsze ugi­nały się pod nią kolana – ciemne blond włosy krę­ciły mu się lekko za uszami i na karku, a nie­sforne kosmyki zawa­diacko odsta­wały w oko­li­cach skroni. Nie­spra­wie­dli­wie dłu­gie rzęsy ocie­niały jego lazu­rowe oczy, które bez trudu potra­fiły czy­tać jej w myślach, a skórę miał per­ma­nent­nie opa­loną od cią­głego prze­by­wa­nia na otwar­tej prze­strzeni… Te cechy w połą­cze­niu z uśmie­chem, który zawsze zda­wał się prze­zna­czony wyłącz­nie dla niej, a także z gra­na­tową mary­narką od smo­kingu dzia­łały na nią tak, że tylko cudem wciąż jesz­cze samo­dziel­nie oddy­chała.

Odszu­kała jego palce i wsu­nęła w nie dłoń niczym szu­ka­jąca schro­nie­nia myszka. Ści­snął ją, w ten nie­wer­balny spo­sób zapew­nia­jąc ją o uwiel­bie­niu, miło­ści i odda­niu.

– Udało mi się umó­wić na spo­tka­nie w Lon­dy­nie w czerwcu. Jest jesz­cze jedna wyprawa, któ­rej klub może przy­dzie­lić flagę, ale dano mi do zro­zu­mie­nia, że jako ich naj­now­szy czło­nek… – Henry zni­żył głos nie­mal do szeptu, a dys­kretne spoj­rze­nie, które rzu­cił im spod rzęs, potwier­dziło, że pozo­staje fawo­ry­tem.

– Cho­lera! To świet­nie! – Brett pro­mie­niał i wyglą­dał na auten­tycz­nie zado­wo­lo­nego. Choć jako makler zara­biał rocz­nie cztery razy wię­cej niż przy­ja­ciel, zafa­scy­no­wany chło­nął wszyst­kie aneg­doty i opo­wie­ści o przy­go­dach, któ­rych dostar­czała Henry’emu jego awan­tur­ni­cza pro­fe­sja.

Kelly oparła rękę na ramie­niu męża, jak gdyby pró­bo­wała go poskro­mić.

– Nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby Brett rzu­cił pracę i dołą­czył do two­jej wyprawy jako wolon­ta­riusz, żeby badać ark­tyczne głę­biny. Jeśli wspo­mni ci o tym choćby sło­wem, dasz mi znać, prawda? – Uśmiech­nęła się sze­roko. – My. Spła­camy. Kre­dyt – przy­po­mniała mężowi, wypo­wia­da­jąc każde słowo tak, jak gdyby oddzie­lała ich kulo­od­porna szyba.

– Hej, znam swoje ogra­ni­cze­nia. Wpraw­dzie Henry’emu udało się zła­pać pracę w stylu Indiany Jonesa, ale do tego trzeba mieć cha­ry­zmę. Gdy­bym zwie­rzył się komuś, że chcę dotrzeć do naj­głęb­szego punktu oce­anu, przy­kuto by mi kulę do nogi i wepchnięto mnie do wody, a nie zaofe­ro­wano w tym celu sto tysięcy dola­rów!

Wszy­scy się roze­śmiali.

– To wszystko nie wygląda tak różowo, stary – odpo­wie­dział Henry z typową dla sie­bie skrom­no­ścią. – Prawdę mówiąc, przy­da­łaby mi się gwa­ran­cja zatrud­nie­nia. Kiedy byłem młod­szy, nie narze­ka­łem. Mię­dzy wypra­wami żywi­łem się kanap­kami i pomiesz­ki­wa­łem u Suze i Archa. Ale teraz…

– Teraz masz piękną narze­czoną, która przy­wy­kła do luk­su­sów… – dokoń­czyła za niego Kelly, mru­ga­jąc do Cas­sie. – A skoro o tym mowa, usta­li­li­ście już jakiś ter­min, czy dalej zamier­za­cie nas trzy­mać w nie­pew­no­ści?

Cas­sie jęk­nęła.

– O Boże! Ty też?!

– Co? – zaśmiała się Kelly. – Z tej oka­zji muszę sobie spra­wić nową kieckę.

– Możesz mi zaufać. Jak tylko będziemy coś wie­dzieć, damy wam znać.

Kelly spoj­rzała na Henry’ego i unio­sła brwi.

– Nie­wia­ry­godne. Jest z tobą zarę­czona i wciąż gra trudną do zdo­by­cia.

– Mnie to mówisz? – odparł Henry drwiąco.

Cas­sie zwró­ciła się do niego.

– Musisz jesz­cze z kimś poroz­ma­wiać?

– Pró­bu­jesz zmie­nić temat, mała? – zapy­tała Kelly z sza­tań­ską miną.

– Nie! Chcia­łam się dowie­dzieć, czy możemy już iść. Prze­cież to ty padasz z nóg!

Kelly skrzy­wiła się melo­dra­ma­tycz­nie, jak gdyby Cas­sie wpa­ko­wała ją w kło­poty.

– Wie­dzia­łem! Umę­czy­li­ście się! – powie­dział Henry poważ­nie i pokrę­cił głową.

Odpo­wie­dział mu chór obru­szo­nych gło­sów.

– Założę się, że to wina Cor­nella. Pew­nie zanu­dzał was tyradą o bio­mach leżą­cych w oko­li­cach Genewy i Baj­kału? Przy­znaj­cie się.

Przy­ja­ciele znowu zgod­nie zaprze­czyli.

– Jeste­śmy z cie­bie dumni – odparła Kelly, kle­piąc go po ramie­niu. – Jesz­cze długo będziemy opo­wia­dać o tym wie­czo­rze.

Henry wes­tchnął, lekko zawsty­dzony.

– Pew­nie ucie­szy was infor­ma­cja, że moja misja dobie­gła końca. Dosta­łem ele­gancki pre­zent. – Wycią­gnął z kie­szeni mary­narki kra­wat z logo Klubu Odkryw­ców. – Naja­dłem się, a nie­długo na moje konto ban­kowe wpły­nie zapewne pokaźny grant. Więc może sko­czymy jesz­cze gdzieś na drinka? W Vil­lage jest świetna mała knajpka, gdzie ser­wują spod lady pięć­dzie­się­cio­let­nią whi­sky.

– Super – rzu­ciła Kelly non­sza­lancko, a po jej wcze­śniej­szym zmę­cze­niu znik­nął wszelki ślad.

Cas­sie omio­tła wzro­kiem maje­sta­tyczne suk­nie do ziemi, jakie obie z Kelly miały na sobie, zasta­na­wia­jąc się, jak ten wiel­ko­miej­ski dress code zosta­nie przy­jęty w barze, ale posta­no­wiła się tym nie przej­mo­wać. W końcu Henry’emu udało się kie­dyś prze­ga­dać męż­czy­znę, który w Jeme­nie mie­rzył do niego z pisto­letu maszy­no­wego.

– Świet­nie. – Cas­sie się uśmiech­nęła i wsparła na ramie­niu narze­czo­nego. Czuła się senna.

Brett wyszedł wcze­śniej z nadzieją, że uda mu się zła­pać tak­sówkę, a Henry przy­niósł okry­cia. Kelly poży­czyła Cas­sie krót­kie czarne bolerko ze sztucz­nego futra, które w naj­mniej­szym stop­niu nie chro­niło jej przed zim­nem, ale mieli prze­by­wać na zewnątrz tylko przez chwilę, żeby pro­sto z budynku wsko­czyć do samo­chodu, a wdzianko przy­naj­mniej zakry­wało jej ramiona.

Stali tuż za drzwiami kla­sycz­nej nowo­jor­skiej kamie­nicy i ze środka podzi­wiali nakra­pianą bielą noc, kiedy usły­szeli woła­nie Bretta:

– Mam taksę!

Kiedy Henry pchnął drzwi, owio­nął ich gwał­towny podmuch wia­tru. Kelly jako pierw­sza zeszła po scho­dach, kie­ru­jąc się w stronę ocze­ku­ją­cej ich taryfy. Gład­kie chod­niki lśniły w świe­tle ulicz­nych latarni, żółte tak­sówki mijały ich w pośpie­chu, nie zatrzy­mu­jąc się, by zabrać nowych pasa­że­rów, a spod ich kół try­skały kro­pelki wody. Choć Cas­sie przy­go­to­wy­wała się na wstrząs wywo­łany zim­nem, nocne powie­trze oka­zało się jesz­cze mroź­niej­sze, niż sądziła. Cia­sno otu­liła się ramio­nami i drżąc, cze­kała, aż Kelly wsu­nie się na tylne sie­dze­nie w swej obci­słej sukience. W trak­cie kola­cji wiatr się wzmógł i Cas­sie jed­no­cze­śnie zaśmiała się i krzyk­nęła, kiedy kolejny powiew wydął jej sukienkę niczym szkar­łatny żagiel.

– Boże! Co za pogoda! – pisnęła.

W następ­nej chwili – niczym dar z nie­bios – jej ramiona spo­wiło cie­pło, a palce zato­piły się w mięk­kim welu­rze. To Henry okrył ją swoją mary­narką. Kiedy sta­nął za nią i uca­ło­wał w kark, z rado­ścią odwró­ciła głowę i odru­chowo zamknęła oczy, a z jej ust wyrwało się wes­tchnie­nie.

– Nie ma cze­goś takiego jak zła pogoda… – wyszep­tał, a Cas­sie poczuła na obna­żo­nej skó­rze jego gorący oddech.

– Są tylko nie­wła­ściwe ubra­nia – dokoń­czyła za niego, z łatwo­ścią roz­po­zna­jąc wypo­wiedź jego odwiecz­nego idola sir Ranul­pha Fien­nesa. Była doprawdy ide­alną narze­czoną.

Zaim­po­no­wała mu. Zaśmiał się, a Cas­sie – rów­nie z sie­bie zado­wo­lona – żar­to­bli­wie unio­sła brew. Odwró­ciła się, żeby wsiąść do samo­chodu, kiedy tuż obok powoli prze­je­chała tak­sówka, a zza szyby pokry­tej kro­pel­kami desz­czu wyj­rzała na nich czy­jaś blada twarz. Jej wzrok utkwiony był w Cas­sie.

Wstrzą­śnięta kobieta aż zesztyw­niała, kiedy samo­chód minął ich i roz­wiał się pośród nocy. Nie. W tym mie­ście miesz­kało ponad dzie­więt­na­ście milio­nów ludzi. To nie­moż­liwe, by ujrzała wła­śnie tę jedną jedyną osobę, któ­rej nie chciała widzieć. Po pro­stu nie­moż­liwe. Deszcz padał zbyt inten­syw­nie i było zbyt ciemno, by cokol­wiek zoba­czyć, i wła­ści­wie nie dostrze­gła żad­nych szcze­gó­łów. To było raczej ogólne wra­że­nie.

A jed­nak… Wszy­scy wie­dzieli, że nawet patrząc kątem oka, potrafi roz­po­znać przy­ja­ciół po cha­rak­te­ry­stycz­nym dla nich cho­dzie.

– Cass? Wszystko gra?

Odwró­ciła się do Henry’ego, który przy­glą­dał jej się z mil­czą­cym spo­ko­jem, pod­trzy­mu­jąc ją za łokieć. Uświa­do­miła sobie, że wsia­da­jąc do tak­sówki, zasty­gła w pół kroku.

– Jasne – wydu­siła z tru­dem, sta­ra­jąc się zbyć to śmie­chem, po czym usa­do­wiła się obok Kelly.

Drzwi z łosko­tem zatrza­snęły się za Hen­rym i choć Cas­sie poczuła na skó­rze cie­pło jego ud, wciąż miała wra­że­nie, że chłód prze­nik­nął ją do szpiku kości. Prze­szedł ją dreszcz.

– Co ci jest? Zoba­czy­łaś ducha? – zażar­to­wała Kelly.

Nie miała poję­cia, że tra­fiła w samo sedno.

Roz­dział 2

Trzy mie­siące póź­niej

Nastał dzień, o czym świad­czyła melo­dyjna wrzawa, jaką w koro­nie dzi­kiej jabłoni pod­no­siło dwie­ście sosnó­wek tuż za otwar­tym oknem sypialni Cas­sie. Kiedy deli­katny wie­trzyk musnął swym odde­chem jej nagą skórę, poru­szyła się nie­znacz­nie, roz­le­ni­wiona i wypo­częta. Dłoń Henry’ego spo­czy­wała w zagłę­bie­niu jej talii. Prze­cią­ga­jąc się, poczuła, jak on roz­ca­pie­rza palce. Ciało Cas­sie napięło się pod jego bez­władną dło­nią, a następ­nie roz­luź­niło i znów nabrało mięk­ko­ści, którą Henry tak uwiel­biał.

Jej drżące powieki kil­ka­krot­nie otwo­rzyły się i zamknęły niczym skrzy­dła wygrze­wa­ją­cego się w słońcu motyla, a pełne ptac­twa kwit­nące drzewo nabrało ostro­ści. Ni­gdy nie zasła­niali okien i nie musiała wyglą­dać na zewnątrz, by wie­dzieć, że gdzieś nie­opo­dal sie­dzi Bre­ezy, kot pani Jen­kins z pię­tra niżej, cze­ka­jąc, aż jeden z malut­kich, rado­snych ptasz­ków nieco zbyt długo zama­ru­dzi na zacie­nio­nym traw­niku.

Niebo przy­brało już obie­cu­jącą błę­kitną barwę, a wąskie pasemka obło­ków roz­pły­wały się w powie­trzu, ustę­pu­jąc miej­sca pną­cemu się wzwyż słońcu. Przy ulicy Embank­ment wzma­gał się głu­chy ryk sil­ni­ków. Wes­tchnęła sen­nie. Zdą­żyła przy­wyk­nąć do tych dźwię­ków.

Do pomiesz­cze­nia wpadł kolejny podmuch wia­tru i poru­szył kart­kami rzu­co­nymi nie­dbale na wzno­szący się na pod­ło­dze stos ksią­żek. Pode­rwał kilka arku­szy i uło­żył je na macie z włókna koko­so­wego, tak że przy­po­mi­nały kamie­nie, po któ­rych można przejść na drugą stronę stru­mie­nia. Jej lekko zapuch­nięte oczy omia­tały pokój zaspa­nym spoj­rze­niem. Usta­wiony w dole kutego łóżka pod­nó­żek znik­nął pod sto­sem ubrań. Obraz, który kupili na Tar­gach Sztuki Dostęp­nej w Bat­ter­sea Park, wciąż stał oparty o prze­ciw­le­głą ścianę, cze­ka­jąc, aż Henry wresz­cie przy­po­mni sobie o kup­nie gwoź­dzi i go powiesi. Pudrowe róże, które poda­ro­wał jej tydzień wcze­śniej, wciąż stały na komódce, jędrne i na­dal świeże, a błę­kitne ściany sypialni miały nie­mal taki sam odcień jak niebo, przy­naj­mniej o tak wcze­snej porze. Wzrok Cas­sie zatrzy­mał się na foto­gra­fii usta­wio­nej na sto­liku noc­nym – przed­sta­wiała ją i Henry’ego na ślu­bie Kelly i Bretta, który odbył się nie­mal dwa lata temu, czyli wła­śnie wtedy, kiedy ona i Henry w końcu zostali parą. Było to jej ulu­bione zdję­cie – stali roze­śmiani i spo­glą­dali na sie­bie tak roz­iskrzo­nymi oczyma, że postronny obser­wa­tor mógłby pomy­śleć, iż foto­gra­fię zro­biono na ich wła­snym ślu­bie. Cas­sie obej­mo­wała na nim Henry’ego za szyję.

Znów zamknęła oczy, a jej wargi roz­cią­gnęły się w uśmie­chu. Dom.

Rzecz jasna, miesz­ka­nie nie było ide­alne. Dziś nawet ona gotowa była przy­znać, że jest dla nich za małe, ale po ponad deka­dzie odgry­wa­nia pani na wło­ściach w wiel­kiej szkoc­kiej rezy­den­cji ule­gła intym­nemu cza­rowi „przy­tul­no­ści”. Zawsze uży­wała tego słowa dla opi­sa­nia cze­goś miłego: ognia na kominku, swe­trów Henry’ego czy bul­go­czą­cego kociołka chili con carne. Kiedy oglą­dali to miesz­ka­nie po raz pierw­szy, zarze­kała się, że bez trudu ogra­ni­czy ilość posia­da­nych rze­czy. Oznaj­miła, że zosta­nie mini­ma­listką. I tak nie pożą­dała żad­nych przed­mio­tów. Roz­wód z Gilem udo­wod­nił jej, że rze­czy nie potra­fią ukoić zła­ma­nego serca, kiedy świat roz­pada się na kawałki: moje krze­sło, twoja lampa, twoje lustro, moje sztućce… A Henry z dumą pod­kre­ślał, że na czele jego listy prio­ry­te­tów znaj­dują się doświad­cze­nia, które zawsze cenił bar­dziej od przed­mio­tów (co nie ozna­czało, że nie ubó­stwiał swo­jej kon­soli do gier ani pla­zmy zaj­mu­ją­cej nie­mal całą ścianę salonu. W sobot­nie popo­łu­dnia Cas­sie odno­siła wra­że­nie, że ich miesz­ka­nie zamie­nia się w try­buny jego uko­cha­nego sta­dionu do gry w rugby).

I choć w tam­tym cza­sie mieli dobre inten­cje, trudno, by dwoje ludzi budo­wało wspólne życie na czter­dzie­stu trzech metrach lon­dyń­skiego miesz­ka­nia, nie wspo­mi­na­jąc o tym, że wyko­ny­wane przez nich zawody łączyły się z koniecz­no­ścią prze­cho­wy­wa­nia nie­po­ręcz­nego wypo­sa­że­nia. Henry jako pro­fe­sjo­nalny odkrywca pod sofą cho­wał cze­kany i raki, a na uchwy­tach bie­gną­cej pod sufi­tem szyny do wie­sza­nia obra­zów wisiały zwoje wie­lo­me­tro­wych flu­ore­scen­cyj­nych lin wspi­nacz­ko­wych. Cas­sie była współ­wła­ści­cielką firmy Eat’n’Mess, orga­ni­zu­ją­cej pik­niki w stylu vin­tage, i pod­czas wytwor­nych wyda­rzeń towa­rzy­skich ona i jej współ­pra­cow­niczka podej­mo­wały gości przy­sma­kami ze sta­ro­mod­nych koszy pik­ni­ko­wych. W odróż­nie­niu od panień­skiego miesz­kanka Kelly na Man­hat­ta­nie, gdzie w nie­uży­wa­nym pie­kar­niku można było zna­leźć kasz­mi­rowe swe­try, Cas­sie prze­cho­wy­wała bla­chy do pie­cze­nia w sza­fie – tam gdzie powinny leżeć dżinsy – a zamiast pude­łek na kape­lu­sze miała pojem­niki na cia­sta. Kosme­tyki trzy­mała w szu­fla­dzie na sztućce, a w kuchni bra­ko­wało stołu – zastę­po­wała go misterna kon­struk­cja z wikli­no­wych koszy, w któ­rych można było zna­leźć ogromną kolek­cję ele­men­tów róż­nych zastaw i koców pik­ni­ko­wych w cha­rak­te­ry­styczne walij­skie wzory. W cza­sie kola­cy­jek orga­ni­zo­wa­nych przez Cas­sie i Henry’ego goście musieli trzy­mać tale­rze na kola­nach, sie­dzieć na odwró­co­nych doni­cach z tera­koty (lub na wiel­kim żół­tym wia­drze, o które toczyli zażarte boje) na scho­dach prze­ciw­po­ża­ro­wych – imprezy te cie­szyły się sławą nie tylko wśród ich przy­ja­ciół, lecz także sąsia­dów.

Ow­szem, miesz­ka­nie było maleń­kie, ale Cas­sie uwa­żała, że jest też śliczne. Do salonu o śmie­tan­ko­wych ścia­nach wpa­dały wszyst­kie pro­mie­nie zacho­dzą­cego słońca, a na każ­dym z czte­rech para­pe­tów upra­wiali ogró­dek zio­łowy: Henry chciał, by za oknem ich sypialni rosła bazy­lia. Twier­dził, że koja­rzy mu się z Wło­chami i cza­sem, kiedy on i Cas­sie „pra­wie” się zeszli. Powie­dział, że chce pamię­tać, jak bar­dzo cier­piał, kiedy Cas­sie sta­no­wiła część jego życia, jed­no­cze­śnie znaj­du­jąc się poza jego zasię­giem. Lawenda, która przy­po­mi­nała mu ogród matki, gdzie rze­czy­wi­ście się zeszli, kwi­tła na para­pe­cie łazienki. Rumia­nek, z któ­rego Cas­sie parzyła napary i który był pierw­szym sym­bo­lem ich miło­ści, rósł za oknem salonu, nato­miast tymia­nek i roz­ma­ryn – za oknem kuchen­nym.

Uwiel­biała to miej­sce. Uwiel­biała Henry’ego. Ich nie­po­ukła­dane życie nie mie­ściło się w nor­mach i było wła­śnie takie, jakim je sobie wyma­rzyła. Henry poru­szył się nie­znacz­nie i przy­cią­gnął ją do sie­bie, tak że nie­wielka prze­strzeń dzie­ląca ich ciała zamknęła się, a oni znów sty­kali się ze sobą od stóp do głów i nic – nawet podmuch wia­tru – nie mogło się pomię­dzy nich wci­snąć.

Już miała ponow­nie zamknąć oczy, kiedy zer­k­nęła na budzik przy łóżku.

– Cho­lera! – krzyk­nęła i gwał­tow­nie usia­dła. – Henry, zaspa­li­śmy!

– Co..? – jęk­nął sen­nie, kiedy odrzu­ciła koł­drę i naga rzu­ciła się bie­giem przez sypial­nię. Pod­bie­gła do kon­solki w przed­po­koju, gdzie trzy­mała majtki.

Jak to moż­liwe, że w ciągu pię­ciu dni trzeci raz zaspali! Cas­sie uznała, że będą musieli wcze­śniej cho­dzić spać. Oboje mieli już ponad trzy­dzie­ści lat! Nie byli już mło­dzi i bez­tro­scy. Gdyby któ­reś z nich musiało się co rano sta­wiać w biu­rze, już dawno wyrzu­cono by ich z pracy.

– Wsta­waj! Spóź­ni­łeś się! – krzyk­nęła przez ramię i kolejny raz roz­go­ry­czona pomy­ślała, że chcia­łaby mieć komodę jak więk­szość nor­mal­nych ludzi. W razie nagłego wypadku łatwiej wycią­gnąć z niej rze­czy.

Henry usiadł, zsu­wa­jąc z sie­bie koł­drę, która odsło­niła jego pięk­nie wyrzeź­bione ramiona i gładki brzuch. Wciąż jesz­cze nie był w pełni roz­bu­dzony. Wystar­czyło jed­nak, by zer­k­nął na zega­rek – w jed­nej chwili się ock­nął, a na jego twa­rzy odma­lo­wało się prze­ra­że­nie.

– Niech to szlag! – mruk­nął i wysko­czył z łóżka. Nie­mal w tej samej chwili pośli­zgnął się na zbłą­ka­nej kartce papieru, którą wiatr porzu­cił po jego stro­nie łóżka. Henry spró­bo­wał przy­trzy­mać się drzwi, ale nie udźwi­gnęły jego cię­żaru i męż­czy­zna utknął nad sto­li­kiem noc­nym w mało dys­tyn­go­wa­nej pozie kraba. – Do jasnej cho­lery! – wrza­snął. Kiedy w końcu udało mu się odzy­skać rów­no­wagę, zaczął się zasta­na­wiać, czy nie nacią­gnął jakie­goś mię­śnia w bio­drze.

– Masz! – powie­działa Cas­sie, rzu­ca­jąc mu przez pokój czy­stą parę bok­se­rek. Na szczę­ście poprzed­niego wie­czoru przy­go­to­wał sobie gar­ni­tur i koszulę. Zanim Cas­sie zna­la­zła czy­stą koszulę (czer­woną, fla­ne­lową, w kratę), którą zamie­rzała wło­żyć do dżin­sów, on już popra­wiał kra­wat.

– Cass, pospiesz się – powie­dział nie­cier­pli­wie, zatrza­sku­jąc klamrę zegarka. – Będę musiał wyjść bez cie­bie. Wiesz, że nie mogę cze­kać.

– Możesz już wycho­dzić. Zaraz dojdę – wysa­pała, zawią­zu­jąc converse’y na podwójne kokardki. Henry jed­nak zacze­kał i oboje ruszyli w stronę drzwi.

– Tak jak wczo­raj w nocy? – Henry uśmiech­nął się sze­roko i mru­gnął do Cas­sie, prze­pusz­cza­jąc ją w drzwiach. Zbie­gła cztery pię­tra w dół. – To było naprawdę coś…

– Cicho bądź! – zaśmiała się.

Kiedy po upły­wie jede­na­stu minut dotarli na miej­sce, wszy­scy już na nich cze­kali. Zostało im dzie­więt­na­ście sekund.

– Chry­ste Panie! Zdą­ży­li­ście na ostat­nią chwilę! – zawo­łał Archie, kiedy Cas­sie i Henry zja­wili się w umó­wio­nym miej­scu, a mia­no­wi­cie na sta­cji Vic­to­ria, skąd odjeż­dżały pociągi zie­lo­nej linii metra kie­ru­jące się na zachód Lon­dynu. Wyglą­dał na prze­ra­żo­nego, a jego rude włosy ster­czały na wszyst­kie strony (przy­da­łoby mu się porządne strzy­że­nie).

Na sta­cji tło­czyło się około trzy­dzie­stu, czter­dzie­stu męż­czyzn ubra­nych iden­tycz­nie jak oni – w gar­ni­tury i spor­towe buty. Cze­kali na pociąg, który miał nad­je­chać o ósmej cztery.

– Zawału można przez was dostać. Już myśla­łem, że będę musiał to robić sam.

– Ni­gdy nie będziesz kro­czył sam, stary – zacy­to­wał pio­senkę Henry. Mru­gnął do Archiego i ser­decz­nie pokle­pał go po ramie­niu.

– „Kro­cze­nie” mnie nie mar­twi – oznaj­mił Archie, spraw­dza­jąc naprę­że­nie czer­wo­nych sze­lek i polu­zo­wu­jąc kra­wat. – Bałem się popro­sić Suze, żeby ze mną bie­gła.

Henry się roze­śmiał, nie tylko dla­tego, że jego sio­stra Suzy, żona Archiego, wyglą­dała na wście­kłą, pró­bu­jąc utrzy­mać wyry­wa­jącą się Velvet, ale także dla­tego, że ich dwu­let­nia córeczka prze­cho­dziła wła­śnie fazę gry­zie­nia i z ape­ty­tem przy­glą­dała się ota­cza­ją­cym ją nogom.

Pociąg wje­chał na sta­cję z piskiem hamul­ców, a kiedy drzwi roz­warły się z sykiem, wszy­scy wsie­dli do wagonu. W środku było względ­nie pusto, jako że uczest­nicy wyda­rze­nia posta­no­wili udać się w prze­ciw­nym kie­runku niż więk­szość miesz­kań­ców mia­sta o tej porze, a mia­no­wi­cie w stronę przed­mieść Lon­dynu.

Cas­sie cmok­nęła Suzy na powi­ta­nie i prze­jęła od niej Velvet, która natych­miast roz­po­znała „cio­cię Buzi-Buzi” i spo­koj­nie roz­sia­dła się na jej kola­nach.

– Znów zaspa­li­ście, co? – rzu­ciła Suzy cierpko. Dosko­nale wie­działa, dla­czego Cas­sie i Henry ni­gdy nie budzili się na dźwięk budzika.

Cas­sie odpo­wie­działa jej sar­ka­stycz­nym „ha, ha”, a pociąg ruszył. W wago­nie teraz pano­wał już tłok, a więk­szość pasa­że­rów sta­no­wili męż­czyźni w gar­ni­tu­rach i adi­da­sach. Część z nich, pod wodzą Archiego, zaczęła śpie­wać szanty (czemu wła­śnie szanty? Na to pyta­nie Cas­sie nie zna­la­zła odpo­wie­dzi), inni truch­tali w miej­scu, roz­cią­ga­jąc ramiona i karki, pod­czas gdy zwy­kli podróżni przy­glą­dali się im w zdu­mio­nym, lecz upo­rczy­wym mil­cze­niu.

– Boże, tu jest jak w ostat­nim pociągu do Brig­th­ton – jęk­nęła Suzy i zmarsz­czyła nos, bo wła­śnie owio­nął je zapach śnia­da­nia z McDo­nalda. – Co roku to samo i co roku przy­się­gam sobie, że ni­gdy wię­cej nie wezmę w tym udziału.

Cas­sie ze współ­czu­ciem prze­chy­liła głowę.

– Arch marzy o tym, żeby w końcu mu się udało. Tak bar­dzo się stara i byłoby mu przy­kro, gdy­byś to prze­ga­piła.

– Ni­gdy mu się nie uda, Cass – odparła Suzy cicho. – W jego prze­ko­na­niu tre­ning polega na truch­ta­niu do pubu.

Cas­sie sta­now­czo pokrę­ciła głową.

– Nie. Ten rok należy do niego. Czuję to w kościach.

– Ja nie mogę tego o sobie powie­dzieć.

Pociąg jechał przez tunel, ter­ko­cząc i koły­sząc się w ciem­no­ści, a Cas­sie ryt­micz­nie poru­szała nogami i śpie­wała Velvet pio­senkę ze Śpią­cej Kró­lewny, którą dziew­czynka szcze­gól­nie sobie ostat­nio upodo­bała. W końcu roz­legł się nara­sta­jący jęk hamul­ców i za oknami prze­mknęło kul­towe logo lon­dyń­skiego metra. Choć przy tej pręd­ko­ści z początku nie dało się odczy­tać wid­nie­ją­cego na nim napisu, sym­bol zwal­niał stop­niowo niczym koło ruletki, a Cas­sie mogła roz­szy­fro­wać czer­wone litery ukła­da­jące się w nazwę sta­cji „South Ken­sing­ton”.

Otwo­rzyły się drzwi pociągu, ale kiedy sto­jący przed nimi pasa­że­ro­wie dostrze­gli w środku grupę face­tów ubra­nych w ele­ganc­kie koszule i spor­towe buty, z któ­rych część pró­bo­wała odtań­czyć maory­ską hakę, więk­szość z nich udała się do sąsied­nich wago­nów.

– Zaraz będziemy – powie­dział Archie, kiedy pociąg ruszył z peronu. Wyko­nał kilka wąt­pli­wej jako­ści ćwi­czeń roz­cią­ga­ją­cych, po czym pod­szedł do Suzy i Cas­sie i pie­go­watą dło­nią zmierz­wił białe wło­ski Velvet. – Dasz tacie buziaka na szczę­ście? – zapy­tał, po czym pochy­lił się, wydął usta do całusa, tak że przy­po­mi­nały nie­mal pysz­czek ryby, i cze­kał… i cze­kał… aż dwu­latka spełni jego prośbę.

Suzy wyka­zy­wała taki sam brak entu­zja­zmu. Zrzę­dziła na temat rowe­ro­wych opa­sek na spodnie, które Archie zało­żył, by stać się „bar­dziej aero­dy­na­micz­nym”, po czym popra­wiła mu szelki i upew­niła się, że posma­ro­wał sutki waze­liną.

– Nie chcemy powtórki z zeszłego roku, prawda? – powie­działa, po czym mocno cmok­nęła go w usta.

– Jak tam, stary? Jesteś gotowy? – zapy­tał Henry, pod­wi­ja­jąc rękawy koszuli. Mary­narkę i aktówkę prze­ka­zał Cas­sie wraz z poca­łun­kiem, po czym przy­ło­żył palec wska­zu­jący do czubka nosa narze­czo­nej, nie odry­wa­jąc wzroku od jej warg. Pociąg szarp­nął i cał­kiem się zatrzy­mał. – Zaraz wra­cam. Nie ruszaj się – powie­dział, mru­ga­jąc do niej, po czym odwró­cił się i wmie­szał w tłum face­tów w gar­ni­tu­rach kie­ru­ją­cych się w stronę drzwi.

– I tak nie mam dokąd pójść! – wes­tchnęła do sie­bie, moc­niej tuląc jego mary­narkę.

Kiedy drzwi roz­su­nęły się z cha­rak­te­ry­stycz­nym sykiem, tłum face­tów z rykiem wypadł z pociągu i rzu­cił się bie­giem po pero­nie, wyma­chu­jąc ramio­nami i łopo­cząc kra­wa­tami. Cas­sie nie umiała się powstrzy­mać – nie wypusz­cza­jąc Velvet z uści­sku, pod­nio­sła się i wyj­rzała na zewnątrz, patrząc, jak męż­czyźni się odda­lają. Henry znaj­do­wał się oczy­wi­ście na czele grupy i wbie­gał już po scho­dach znaj­du­ją­cych się na wprost wyj­ścia z ich wagonu. Arch truch­tał na samym końcu i wyglą­dał, jak gdyby jesz­cze przed dotar­ciem do szczytu scho­dów miał dostać kolki. W ciągu minuty znik­nęli im z oczu, choć wciąż ich sły­szały.

Cas­sie scho­wała się z powro­tem do wagonu. Jesz­cze kilka sekund temu pano­wał w nim ścisk, teraz jed­nak stał się pusty i cichy – pozo­stali pasa­że­ro­wie z ulgą powró­cili do lek­tury gazet i scrol­lo­wa­nia smart­fo­nów, nowi zaś pospiesz­nie wsia­dali do środka. Kon­duk­tor uniósł tabliczkę i zagwiz­dał.

Pociąg ruszył. Suzy pod­nio­sła ogromną torbę z rze­czami dla dziecka (swoją drogą, znacz­nie więk­szą niż samo dziecko) z sie­dze­nia, które w ten wła­śnie spo­sób zare­zer­wo­wała dla przy­ja­ciółki. Cas­sie znów usia­dła, po czym prze­ka­zała Velvet Suzy i uło­żyła sobie na kola­nach sta­ran­nie zło­żoną mary­narkę Henry’ego. Zaj­rzała do jego teczki, aby upew­nić się, że w poran­nym pośpie­chu nie zapo­mniał iPada, na któ­rym zapi­sał notatki.

– O któ­rej ma to spo­tka­nie? – zapy­tała Suzy.

– O dzie­wią­tej.

– O dzie­wią­tej? Jak zdoła wró­cić do cen­trum?

– Nie wróci. Umó­wili się na śnia­da­nie w Hur­lin­gham.

Ten pry­watny klub znaj­do­wał się na zewnętrz­nej gra­nicy Ful­ham i z jed­nej strony ogra­ni­czony był Tamizą. Od miej­sca, w któ­rym to idio­tyczne inter­lu­dium miało się zakoń­czyć, dzie­liły go zale­d­wie dwa przy­stanki metra.

Suzy pokrę­ciła głową.

– Wyście chyba doku­ment­nie zgłu­pieli. Myśla­łam, że to spo­tka­nie ma zde­cy­do­wać o losach ark­tycz­nej wyprawy Henry’ego?

– To prawda – odrze­kła Cas­sie cicho, spraw­dza­jąc, czy iPad ma nała­do­waną bate­rię.

– Ale mój brat stwier­dził, że na pół godziny przed nim warto urzą­dzić sobie waria­cję na temat Rydwa­nów ognia?

Cas­sie się uśmiech­nęła. Obie wie­działy, że to wyda­rze­nie orga­ni­zo­wane jest dla uczcze­nia rekordu sir Rogera Ban­ni­stera, który jako pierw­szy prze­biegł milę w cza­sie poni­żej czte­rech minut. Zazwy­czaj urzą­dzano go w rocz­nicę tego wyda­rze­nia – szó­stego maja – ale Henry jako orga­ni­za­tor biegu musiał prze­su­nąć go o kilka tygo­dni ze względu na liczne podróże. Zebrał ekipę chęt­nych i namó­wił do udziału w wyda­rze­niu ważne per­sony ze świata poli­tyki i eko­lo­gii, któ­rym podo­bała się jego dzia­łal­ność. Nie mógł sobie pozwo­lić na to, by prze­ło­żyć bieg przez jakieś spo­tka­nie, zwłasz­cza że się zbli­żał ter­min wyprawy, a Henry znów miał wyje­chać z kraju.

– Jego zda­niem nawet jeśli się spóźni, będą dla niego wyro­zu­miali.

– I lepiej, żeby tak było. Dobrze sły­sza­łam, że ktoś jesz­cze stara się o ten grant?

– Tak, ale to tylko for­mal­ność. Chcą w ten spo­sób udo­wod­nić, że prze­strze­gają pro­ce­dur. Klamka wła­ści­wie już zapa­dła.

Suzy umil­kła, nieco udo­bru­chana.

– Oso­bi­ście uwa­żam, że macie nie­równo pod sufi­tem.

– Wiem. – Cas­sie instynk­tow­nie wycią­gnęła rękę i kolejny raz pogła­dziła okrą­gły poli­czek Velvet. Dziew­czynka była naprawdę prze­śliczna. Po ojcu odzie­dzi­czyła dołeczki w policz­kach, a po matce cha­rak­te­ry­styczne blond wło­ski i ciem­no­brą­zowe oczy. (To wła­śnie ze względu na aksa­mitne oczy o inten­syw­nym odcie­niu nazy­wano ją dru­gim imie­niem, a nie pierw­szym, Cle­mency, ani prze­zwi­skiem Babeczka, które nadano jej, zanim przy­szła na świat).

– Ktoś tu chciałby mieć dzi­dziu­sia. – Suzy uśmiech­nęła się iro­nicz­nie.

Obu­rzona Cas­sie mach­nęła ręką.

– Wcale nie! – odparła, jak gdyby Suzy oznaj­miła jej wła­śnie, że jest brzydka.

– W takim razie…?

– Po pro­stu ukła­dam plan upro­wa­dze­nia two­jej ślicz­nej córeczki. Pla­nuję ją sprze­dać Verze Wang jako dziew­czynkę do sypa­nia kwiat­ków.

– Ha! Nie myśl sobie, że sama nie bra­łam tego pod uwagę! – Suzy zaśmiała się ostro, jed­nak w jej gło­sie pobrzmie­wał dziwny ton, który zawi­bro­wał w uszach Cas­sie niczym dźwięk kamer­tonu.

– Jak firma?

Na liście klien­tek agen­cji orga­ni­za­cji ślu­bów w Pim­lico, któ­rej sze­fo­wała Suzy, znaj­do­wały się naj­wy­twor­niej­sze, naj­bar­dziej świa­towe panny młode z naj­bo­gat­szych dziel­nic Lon­dynu. Miały one także nie­zwy­kle wygó­ro­wane ambi­cje i Suzy nie­raz musiała się porząd­nie namę­czyć, aby spro­stać ich ocze­ki­wa­niom i zapew­nić im usługi na naj­wyż­szym pozio­mie. A jed­nak od jakie­goś czasu spra­wiała wra­że­nie nie­ty­powo odprę­żo­nej.

Zapa­dło prze­dłu­ża­jące się mil­cze­nie. Suzy rozej­rzała się po wago­nie, jak gdyby wypa­try­wała szpie­gów.

– Houston, mamy pro­blem – odparła w końcu i spoj­rzała potul­nie na Cas­sie.

– Jaki pro­blem?

– Pro­blem, który oka­zał się więk­szy, niż przy­pusz­cza­łam. – Suzy zda­wała się nie­obecna myślami. Pokrę­ciła głową, prze­su­wa­jąc w pal­cach kosmyk wło­sów Velvet. – Pamię­tasz, jaką pre­mię dostał Archie na Boże Naro­dze­nie? Spodnie.

– Tak. – Jak mogliby o tym zapo­mnieć? Suzy mio­tała się wtedy ze zło­ści jak ranny byk, odczy­tu­jąc gest banku jako alu­zję dla jej męża, żeby zaczął się roz­glą­dać za nową pracą. Owego wie­czoru Henry zabrał Archiego do pubu, by tam uto­pił smutki.

– Myśla­łam wtedy, że wystar­czy, by podzwo­nił tu i tam, ale ma ostat­nio wię­cej roz­mów kwa­li­fi­ka­cyj­nych niż spo­tkań z klien­tami. I wciąż nic. Ta branża jest mar­twa, a on cały czas cho­dzi zestre­so­wany.

Cas­sie nawet nie uda­wała, że zna się na finan­sach ani że wie, czym są aktywa ważone ryzy­kiem.

– Ale ludzie chyba na­dal biorą śluby, prawda? A twoja firma wciąż dobrze pro­spe­ruje?

Cas­sie uświa­do­miła sobie, że pociąg się zatrzy­mał, a wagon nagle opu­sto­szał. Rozej­rzała się wokół, żeby spraw­dzić, jaka to sta­cja. Earls Court. Już? Nawet nie zauwa­żyła, kiedy minęły Glo­uce­ster Road.

– Nie mia­łam poję­cia, że Archowi tak ciężko. Trzy­mał to przede mną w tajem­nicy, a ja byłam pochło­nięta Velvet… – Suzy znów uca­ło­wała główkę córeczki i instynk­tow­nie zamknęła oczy, wdy­cha­jąc jej zapach. – Cóż… Odrzu­ca­łam kolejne zle­ce­nia, pró­bu­jąc osią­gnąć słynną rów­no­wagę mię­dzy życiem rodzin­nym i zawo­do­wym. – Spoj­rzała na Cas­sie, a przy­ja­ciółka ujrzała w jej wiel­kich brą­zo­wych oczach lęk. – Pró­bo­wa­łam się uczyć na błę­dach. Nie chcia­łam czuć się tak wykoń­czona jak przed jej naro­dzi­nami.

Kiedy pociąg ruszył, Cas­sie lekko pogła­skała ramię Suzy.

– Rozu­miem. Dobrze zro­bi­łaś, sta­wia­jąc Velvet na pierw­szym miej­scu. – Przed ślu­bem Kelly Suzy wpa­dła nie­mal w obłęd, tak że dziecko uro­dziło się kilka tygo­dni przed wyzna­czo­nym ter­mi­nem.

– Jesteś pewna? Cass, od kilku tygo­dni nikt się do mnie nie zgła­sza. Myślę, że zamiast infor­ma­cji, że nie chcę przyj­mo­wać zbyt wielu klien­tek, roze­szła się wia­do­mość, że nie przyj­muję żad­nych. Nie mam czego zle­cić Marie, więc każę jej ukła­dać cza­so­pi­sma w porządku kolo­ry­stycz­nym, a moja ostat­nia panna młoda bie­rze ślub w następną sobotę. Potem na hory­zon­cie nie mam żad­nych zle­ceń.

– Żad­nych? – Cas­sie nie potra­fiła ukryć zasko­cze­nia.

Suzy potrzą­snęła głową i z tru­dem prze­łknęła ślinę.

– To nie wszystko. My… – Głos się jej zała­mał. – Mamy pro­blem ze spłatą kre­dytu. Arch oba­wia się, że będziemy musieli sprze­dać dom.

Cas­sie chwy­ciła przy­ja­ciółkę za nad­gar­stek.

– O nie!

– Obie­caj, że to zosta­nie mię­dzy nami. Nie wspo­mi­naj o niczym Archowi ani Henry’emu – popro­siła Suzy pospiesz­nie. – Jeśli Arch będzie chciał o tym poroz­ma­wiać, sam poru­szy temat. Pozwól mu na to. Gdyby wie­dział, że ci o tym powie­działam, chy­baby mnie udu­sił.

– Oczy­wi­ście, będę uda­wać, że nic nie wiem.

Przez chwilę sie­działy w mil­cze­niu, koły­sząc się łagod­nie wraz z pocią­giem.

– Co zro­bisz? – zapy­tała Cas­sie.

– Nie jestem pewna. Może stanę pod Lon­don Eye i będę wrę­czać wizy­tówki wszyst­kim parom, które wysiądą z wago­niku z czer­woną różą i opróż­nioną butelką szam­pana?

– Masz prze­cież kon­takty i dostaw­ców, któ­rzy mogą roz­pu­ścić wici?

– Ludzie, któ­rzy kon­tak­tują się z wła­ści­cie­lami cate­ringu albo kwia­ciarni, zazwy­czaj korzy­stają już z usług orga­ni­za­tora ślu­bów.

– No tak, pew­nie masz rację. – Cas­sie przy­gry­zła wargę. – Mogę się za czymś rozej­rzeć w twoim imie­niu. Jutro orga­ni­zu­jemy pik­nik w Ascot, a potem mamy fuchę na tur­nieju polo. Założę się, że w takich miej­scach docho­dzi do mnó­stwa zarę­czyn! Mogła­bym uło­żyć twoje wizy­tówki na jed­nym ze sto­łów.

Suzy unio­sła brew.

– A może byś się tak pospie­szyła i wyszła za mojego brata, a tym samym pozwo­liła mi zor­ga­ni­zo­wać wasz ślub?

– Jeste­śmy zbyt zajęci, żeby zaj­mo­wać się teraz orga­ni­za­cją takiego wyda­rze­nia. Henry zaraz wyru­szy eks­plo­ro­wać Ark­tykę, a mnie udało się pod­pi­sać umowę na orga­ni­za­cję pik­ni­ków w Ascot na naj­bliż­szych pięć lat.

Teraz to Suzy poło­żyła rękę na ramie­niu Cas­sie.

– I wła­śnie z tego powodu ludzie tacy jak wy zatrud­niają ludzi takich jak my.

Cas­sie nie zdo­łała powstrzy­mać uśmie­chu.

– Suze, obie­cuję, że nikomu poza tobą nie pozwolę zor­ga­ni­zo­wać mojego ślubu. Nie zro­bię tego sama i nie pozwolę na to nawet mojej matce. – Cas­sie zmarsz­czyła brwi. – Zwłasz­cza jej. Posła­łaby mnie do ołta­rza w zło­tej sukni.

– Sama nie wiem, Cass. – Suzy wes­tchnęła z przy­gnę­bie­niem. – Czy mam szansę na zna­le­zie­nie jakiej­kol­wiek panny mło­dej, skoro nawet cie­bie nie potra­fię nakło­nić do poślu­bie­nia takiego cia­cha jak mój brat?

Cas­sie wzru­szyła ramio­nami.

– To nie dla­tego, że go nie kocham.

– Nawet nie przy­szłoby mi to do głowy. Wszy­scy wiemy, jak bar­dzo się kocha­cie. Prze­cież ani na chwilę nie prze­sta­je­cie się mig­da­lić.

Pociąg znów się zatrzy­mał. West Bromp­ton. Wagony wyje­chały spod ziemi na powierzch­nię i Cas­sie obrzu­ciła spoj­rze­niem dachy Lon­dynu, gołę­bie przy­cup­nięte na komi­nach i puszy­ste białe chmury roz­cią­ga­jące się na nie­bie jak prze­ście­ra­dła, które wiatr zerwał ze sznurka.

Znaj­do­wały się w wago­nie nie­mal same, jeśli nie liczyć kilku nasto­lat­ków, któ­rzy przy­sie­dli na końcu z nogami na sie­dze­niach (mieli szczę­ście, że Suzy nie wygar­nęła im, co o nich myśli – z całego serca nie zno­siła brud­nych butów), oraz sie­dzą­cego dwa miej­sca dalej męż­czy­zny w gar­ni­tu­rze pochło­nię­tego grą w Candy Crush na iPa­dzie. Cas­sie zasta­na­wiała się, czy przy­pad­kiem nie prze­ga­pił swo­jej sta­cji. Pociąg coraz bar­dziej zagłę­biał się w dziel­nice miesz­kalne.

Velvet zaczy­nała się już wier­cić na kola­nach Suzy, im mniej bowiem było pasa­że­rów, tym bar­dziej uby­wało też roz­ryw­ko­wego aspektu podró­żo­wa­nia środ­kiem trans­portu publicz­nego. Suzy się­gnęła do torby, wycią­gnęła z niej nie­wiel­kie pudełko z pokro­joną w słupki mar­chewką i podała jeden z nich nie­cier­pli­wej córeczce.

Drzwi ponow­nie się zamknęły i pociąg ruszył. Cas­sie wciąż roz­my­ślała o kło­po­tach przy­ja­ciółki.

– Wszystko gotowe na Ascot? – zain­te­re­so­wała się Suzy. – Wspo­mi­na­łaś, że to duże zle­ce­nie.

– Tak. Przy­go­to­wa­ły­śmy trzy dania dla sześć­dzie­się­ciu osób: śnia­da­nie z szam­pa­nem, lunch i obia­do­ko­la­cję. Dziś muszę jesz­cze ode­brać samo­chód i upiec sto osiem­dzie­siąt ekle­rów.

Jej kre­mowy mor­ris minor znów wylą­do­wał w warsz­ta­cie. Henry ostrze­gał ją, że alter­na­tor i chłod­nica będą się psuć, ale nie dała się prze­ko­nać. Powie­działa, że na jej oko samo­chód wygląda dobrze (tak samo oce­niła wtedy ich maleń­kie miesz­kanko) – był taki błysz­czący! Taki powo­jenny! W ubie­głym roku, pod­czas jed­nego z więk­szych pik­ni­ków, jakie orga­ni­zo­wały ze wspól­niczką, stał zapar­ko­wany przy jed­nym z namio­tów. Tak bar­dzo jej się spodo­bał, że kupiła go zamiast nowego golfa. Teraz co drugi mie­siąc wyma­gał „popra­wek”, a Cas­sie do tego stop­nia zako­le­go­wała się z mecha­ni­kiem Jimem, że kiedy jego żona miała uro­dziny, zawio­zła mu pudełko domo­wych maka­ro­ni­ków.

– Jak się miewa Jim?

– Świet­nie. Kayla dostała się do szkoły pierw­szego wyboru.

– Tak? To super – rzu­ciła Suzy z roz­tar­gnie­niem. Roz­ma­wiały o rodzi­nie, któ­rej człon­ków ni­gdy nie poznała.

Pociąg znów zwol­nił i wje­chał na peron Ful­ham Broad­way, ich sta­cji doce­lo­wej.

– Jeste­śmy – powie­działa Cas­sie. Wstała i pode­szła do drzwi.

– My tak. A oni? – zapy­tała Suzy, kiedy pociąg nie­mal się zatrzy­mał.

– Hmm, nie widzę ich – odparła Cas­sie i przy­ci­snęła twarz do szyby na tyle bli­sko, na ile się odwa­żyła. – Cze­kaj! – Cas­sie dostrze­gła Henry’ego i się roze­śmiała. Męż­czy­zna zna­lazł się w jej polu widze­nia tak nie­spo­dzie­wa­nie, jak gdyby wystrze­lono go z kata­pulty. Roz­czo­chrane włosy powie­wały za nim, a kra­wat fur­ko­tał na ramie­niu niczym wia­trow­skaz, kiedy Henry prze­biegł po mostku, zbiegł po scho­dach, prze­ska­ku­jąc po trzy stop­nie naraz, i zatrzy­mał się przed pocią­giem wła­śnie wtedy, kiedy drzwi wagonu się roz­warły. Ten to miał fart! Przez chwilę wpa­try­wali się w sie­bie bez słowa. Henry opa­no­wał oddech i uśmiech­nął się sze­roko.

– Co tak długo? – zapy­tał, poca­ło­wał ją w usta i popra­wił kra­wat, a następ­nie wsiadł do tego samego wagonu, z któ­rego wysiadł cztery sta­cje wcze­śniej. Misja zakoń­czona suk­ce­sem. Szó­sty rok z rzędu został zwy­cięzcą Dorocz­nego Wyścigu z Metrem.

Chwilę póź­niej nad­bie­gła grupa pozo­sta­łych sprin­te­rów, wal­czą­cych mię­dzy sobą o dru­gie miej­sce. Zeska­ki­wali ze scho­dów jak koniki polne – po kilka stopni naraz – i wpa­dali do wagonu z entu­zja­stycz­nymi okrzy­kami, kle­piąc się po ple­cach i przy­bi­ja­jąc sobie piątki. Oni także z suk­ce­sem poko­nali trasę zło­żoną z dwu­dzie­stu sied­miu ulic i czte­rech sta­cji metra. Wymi­jali po dro­dze tysiące pie­szych – wszystko po to, by prze­biec pół­to­rej mili i zdą­żyć na pociąg.

– Jezu, gdzie jest Arch? – zapy­tała Suze z rezy­gna­cją. Wstała, zarzu­ca­jąc sobie torbę na ramię i bio­rąc Velvet na ręce. Już się nasie­działa i gotowa była ustą­pić miej­sca zmę­czo­nym bie­ga­czom. – Czy ktoś go widział?

Henry wzru­szył ramio­nami.

– Przy­kro mi, Suze. Nie oglą­da­łem się za sie­bie. – Uśmiech­nął się kpiąco.

Suzy trzep­nęła go po gło­wie. Była od niego star­sza o trzy­na­ście mie­sięcy, więc do woli korzy­stała z przy­wi­le­jów star­szeń­stwa.

– Jeśli ta infor­ma­cja w czym­kol­wiek pomoże, to ja wyprze­dzi­łem go w oko­licy szpi­tala – powie­dział inny facet ze śmie­chem i uniósł ramiona, żeby się obro­nić, jak gdyby jego też miała ude­rzyć.

– W porządku… Już go widzę, Suze – ode­zwała się Cas­sie i wska­zała mostek.

Archie i kilku innych bie­ga­czy nie tyle bie­gli, ile toczyli się w ich stronę, wpa­tru­jąc się w sto­jący na sta­cji pociąg.

– Dawaj, Arch! – zawo­łała Suzy, wychy­la­jąc się z wagonu. Miała płuca jak roz­dymka. – Uda ci się! – Zwró­ciła się do Cas­sie: – Boże, niech mu się uda. Jeśli choć raz dobie­gnie na czas, wię­cej nie wystar­tuje.

Henry syk­nął.

– No nie wiem, sio­strzyczko – dro­czył się z nią. – Patrz, kon­duk­tor już uniósł tabliczkę. Nie wygląda to dobrze. – Cas­sie nie mogła się nadzi­wić, że oddech Henry’ego zdą­żył się już cał­kiem uspo­koić. Męż­czy­zna znów wychy­lił się przez drzwi. – Dajesz, Arch! Ciśniesz!

– Nie mów do niego tak, jakby był za małym butem! – sko­men­to­wała jego dobór słów Suzy. Archie zna­lazł się na scho­dach i trzy­ma­jąc się porę­czy, scho­dził z nich chwiej­nym kro­kiem. Roz­le­gło się ostrze­gaw­cze pika­nie. Suzy odru­chowo oparła się o drzwi, żeby nie zdą­żyły się zamknąć.

– Dasz radę, Arch! – zawo­łała znowu.

– Nic z tego! – powie­dział Henry, który przy­ła­pał sio­strę na oszu­stwie i odcią­gnął ją od drzwi, pozwa­la­jąc im się zamknąć.

– Henry!

– Nie wolno oszu­ki­wać! To nie fair. Arch wcale by tego nie chciał. W tym wyścigu wygrywa się jedy­nie dzięki sobie i on dobrze to wie.

Jakby na dowód tych słów jakiś wyczer­pany bie­gacz dopadł drzwi o dwie sekundy za późno i przy­ci­snął dło­nie do szyb, pod­czas gdy pociąg powoli poto­czył się w kie­runku rzeki i dziel­nicy Put­ney. Pozo­stali bie­gacze drwili z bie­daka, Henry zaś prze­pra­sza­jąco wzru­szył ramio­nami i na pocie­sze­nie uniósł kciuki, dając mu do zro­zu­mie­nia, żeby się nie przej­mo­wał.

– Tobie łatwo powie­dzieć. Masz sto dzie­więć­dzie­siąt trzy cen­ty­me­try wzro­stu i nogi jak dwie dra­biny – argu­men­to­wała Suzy. Czuła iry­ta­cję na myśl, iż przez cały kolejny rok będzie musiała wysłu­chi­wać, jak Arch maru­dzi, że „musi tre­no­wać, żeby dogo­nić pociąg”.

– Cze­kaj­cie… – Cas­sie wstrzy­mała oddech, a ton jej głosu uciął kłót­nię rodzeń­stwa jak nożem. Suzy i Henry znów spoj­rzeli przez okno. Archie stał u stóp scho­dów. Już nie biegł, ale by­naj­mniej nie dla­tego, że metro ruszyło. Choć patrzył przed sie­bie sze­roko roz­war­tymi oczami, zda­wał się nie dostrze­gać pociągu. Zastygł w bez­ru­chu, jedną ręką przy­trzy­mu­jąc się porę­czy.

– Arch… – wyszep­tała Suzy, spo­glą­da­jąc na zie­mi­stą cerę męża, która kon­tra­sto­wała z różo­wymi policz­kami innych bie­ga­czy. Patrzyła, jak jego zasty­gła twarz zmie­nia wyraz, a cichy roz­sa­dza­jący ból wykrzy­wia jego wargi i szar­pie cia­łem. Męż­czy­zna zsu­nął się z ostat­nich schod­ków i upadł na peron.

Leżał zale­d­wie kilka metrów od miej­sca, w któ­rym jesz­cze przed chwilą zatrzy­mał się ich wagon, ale pociąg zdą­żył już nabrać roz­pędu. Kiedy Suzy stra­ciła z oczu umie­ra­ją­cego męża, zaczęła roz­pacz­li­wie krzy­czeć.

Roz­dział 3

Było już po pół­nocy, kiedy Henry ostroż­nie otwo­rzył drzwi pokoju gościn­nego i zaj­rzał do środka. Cas­sie, która leżała bez­sen­nie i wpa­try­wała się w zdję­cie ślubne swo­ich naj­bliż­szych przy­ja­ciół, wspięła się na łok­ciu i wbiła w niego spoj­rze­nie, sta­ra­jąc się roz­szy­fro­wać jego minę. Jed­nak na jego twa­rzy zoba­czyła wyłącz­nie wyczer­pa­nie.

– Powiedz to szybko – popro­siła, zanim zdą­żył otwo­rzyć usta.

– Nie­wiele mam do powie­dze­nia – odparł Henry i osu­nął się na łóżko obok niej.

Cas­sie leżała na koł­drze w ubra­niu. Nie wie­działa, czy nie dosta­nie nagle wia­do­mo­ści z prośbą, by przy­wio­zła Velvet do szpi­tala. Łatwiej jej było zatrzy­mać się u Suzy i Archiego niż w swoim miesz­ka­niu, choćby ze względu na to, że nie miała tam zaba­wek, pie­lu­szek ani bute­lek dla Velvet. Jed­nak w ich domu jesz­cze dotkli­wiej cier­piała na myśl o dzi­siej­szym tra­gicz­nym zda­rze­niu – każdą powierzch­nię pokry­wały tu foto­gra­fie, na każ­dym kroku naty­kała się na wspo­mnie­nia – i Cas­sie nie potra­fiła przy­mknąć oczu na tyle długo, by zasnąć.

Opo­wia­da­jąc jej o tym, co się działo z Archiem, Henry z roz­tar­gnie­niem się­gnął po mali­no­wo­ró­żowy weł­niany koc zło­żony w nogach łóżka i okrył nim Cas­sie. Sta­rał się czymś zająć.

– Nie wia­domo, czy naj­gor­sze już za nim. Wciąż leży na inten­syw­nej tera­pii. Ma zabu­rze­nia rytmu serca i nie można go prze­nieść na salę ogólną. – Spoj­rzał jej w oczy. – Dwie godziny po przy­ję­ciu do szpi­tala miał drugi atak serca, więc leka­rze nie chcą ryzy­ko­wać.

Cas­sie zakryła usta dło­nią. Drugi? Kiedy Cas­sie i Suzy do niego dotarły, Arch był zupeł­nie szary. Wysie­dli na następ­nej sta­cji, Par­son’s Green, i Henry prze­biegł całą trasę z powro­tem do Archa, wyprze­dza­jąc nie tylko tak­sówkę, którą osza­lałe z roz­pa­czy kobiety zła­pały na pobli­skiej ulicy, ale zapewne także wszyst­kie pociągi.

– Co z Suze? – W wiel­kich błę­kit­nych oczach Cas­sie kryło się bez­denne prze­ra­że­nie. Wie­działa, że pod bez­po­śred­nio­ścią i pozor­nym bra­kiem taktu, jakie czę­sto wyka­zy­wała jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka, kryje się serce kru­che jak pta­sie jajeczko.

– Jest nie do zdar­cia. Pil­nuje go jak ochro­niarz. Chce wie­dzieć, do czego służy każda rurka. Przez cały czas, który tam spę­dzi­łem, ani na chwilę nie puściła jego dłoni. Nawrzesz­czała na pie­lę­gniarkę za to, że biedna kobieta pomy­liła datę. Wykrzy­czała jej, że skoro nie potrafi spraw­dzić, jaki dziś dzień, to nie można jej powie­rzyć żad­nego poważ­niej­szego zada­nia. – Wzru­szył ramio­nami i prze­tarł twarz dłońmi. – Jak Velvet?

– Dobrze. – Cas­sie kiw­nęła głową. Opie­ko­wała się małą, odkąd Suzy wpa­ko­wała się do karetki wraz z Archiem. – Nie ma poję­cia, że cokol­wiek się stało. Przed snem tro­chę pła­kała i wołała, że chce do mamy, ale uspo­ko­iła się, kiedy dałam jej butelkę. Myśla­łam, że będzie chciała spać tu ze mną, ale bez słowa poło­żyła się do swo­jego łóżeczka.

– Malutka – wyszep­tał Henry, ale w jego gło­sie coś pękło i wyglą­dało na to, że cał­kiem się zała­mie. – Jest za mała, żeby…

– Wiem, kocha­nie, wiem… – powie­działa Cas­sie, wspi­na­jąc się na kolana i ota­cza­jąc go ramio­nami. Domy­ślała się, co Henry chce powie­dzieć: że Velvet jest za mała, aby zostać pozba­wiona ojca, i że gdyby Archie umarł, dziew­czynka nawet by go nie pamię­tała.

– Nie… To wszystko moja wina. – Henry wyswo­bo­dził się z jej uści­sku, oparł łok­cie na kola­nach i ści­snął pal­cami nasadę nosa. Jego twarz zdra­dzała ból.

– Henry, jak możesz tak myśleć? Oczy­wi­ście, że nie!

Męż­czy­zna gwał­tow­nie uniósł głowę.

– Cass, nie pozwo­li­łem Suzy przy­trzy­mać tych drzwi. To moja wina, że nie zdo­łała do niego dobiec.

Przy­po­mniała sobie, jak Henry odsu­nął Suzy, aby drzwi mogły się zamknąć. Kiedy pociąg ruszył ze sta­cji, musiał powstrzy­mać sio­strę przed pocią­gnię­ciem za hamu­lec bez­pie­czeń­stwa. Jego logiczne myśle­nie wal­czyło z jej instynk­tem, kiedy pró­bo­wał jej wytłu­ma­czyć, że wbrew pozo­rom szyb­ciej dotrą do Archa, dojeż­dża­jąc do następ­nej sta­cji, niż wysia­da­jąc w pro­wa­dzą­cym do niej tunelu, choć w tym samym cza­sie jej mąż leżał na pero­nie i konał.

– Postą­pi­łeś wła­ści­wie. Wszystko zro­bi­łeś, jak trzeba – odparła Cas­sie cicho.

Henry z iry­ta­cją potrzą­snął głową.

– Narzu­ci­łem za szyb­kie tempo.

– Nie. To pociąg narzu­cił wam tempo. Mia­łeś dzie­więć i pół minuty, żeby zdą­żyć. Metro na nikogo nie czeka. O to prze­cież w tym wszyst­kim cho­dzi.

Henry wstał i prze­mie­rzył pokój, prze­cze­su­jąc włosy pal­cami.

– Nie powi­nie­nem był go do tego nama­wiać. Prze­cież on nawet nie miał na to ochoty. To ja go zmu­si­łem, żeby wziął udział w tym biegu.

Cas­sie nie spusz­czała z niego wzroku.

– Jedyną osobą, która jest w sta­nie do cze­go­kol­wiek Archa zmu­sić, jest Suzy. Wszy­scy to wiemy.

Henry się zaśmiał, ale jego śmiech zabrzmiał nie­mal jak szczek­nię­cie – był pozba­wiony weso­ło­ści i ostry. Męż­czy­zna nie prze­sta­wał krą­żyć po pokoju.

– Nie powi­nie­nem…

– Prze­stań, Henry! Archiemu bra­kuje kon­dy­cji, a poza tym ostat­nio prze­żywa stres. Suze opo­wie­działa mi o tym w pociągu, gdy już wystar­to­wa­li­ście. Jego kariera wisi na wło­sku. Mogą stra­cić dom. Mar­twi się o niego od wielu tygo­dni.

Henry przy­sta­nął.

– O czym ty mówisz? On o niczym takim mi nie wspo­mi­nał.

– Nikomu o tym nie wspo­mi­nał.

Henry spoj­rzał na nią nie­wi­dzą­cym wzro­kiem, a kiedy słowa Cas­sie prze­biły się do jego świa­do­mo­ści, znów opadł na łóżko i ukrył twarz w dło­niach.

Przy­su­nęła się do niego i zaczęła mu roz­ma­so­wy­wać ramiona. W jego ciele zagnieź­dziło się tyle napię­cia, że łopatki zda­wały się nie­mal ze sobą skle­jone.

– Posłu­chaj… Arch wyzdro­wieje. Prze­bywa teraz w naj­bez­piecz­niej­szym miej­scu, w jakim mógł się zna­leźć. Od zawału minęła już pra­wie doba, a to prze­cież naj­bar­dziej new­ral­giczny okres, prawda?

Prawdę mówiąc, od tej tra­gicz­nej chwili na pero­nie minęło dopiero pięt­na­ście godzin, ale żadne z nich nie sko­ry­go­wało tej infor­ma­cji. Chcieli wie­rzyć…

Henry jęk­nął, kiedy Cas­sie przy­stą­piła do roz­ma­so­wy­wa­nia wyjąt­kowo napię­tego mię­śnia.

– Jesteś wykoń­czony – powie­działa cicho. Nachy­liła się i poca­ło­wała go w kark. – Połóż się. Po bez­sen­nej nocy na nic się Suzy nie zdasz, a prze­cież będziemy musieli jej pomóc.

Choć na twa­rzy Henry’ego wciąż malo­wało się poczu­cie winy, nie pro­te­sto­wał i uło­żył się na boku. Cas­sie przy­kryła go kocem. Wciąż miał na sobie spodnie od gar­ni­turu i spor­towe buty, które Cas­sie ścią­gnęła mu ze stóp, nie roz­wią­zu­jąc nawet sznu­ro­wa­deł. Wypa­dek Archiego spra­wił, że Henry cał­kiem zapo­mniał o spo­tka­niu z człon­kami Klubu Odkryw­ców.

Cas­sie przy­lgnęła do jego ple­ców i oparła mu dłoń na bio­drze. Jego żebra uno­siły się i opa­dały coraz wol­niej, więc domy­śliła się, że Henry zasy­pia. W pierw­szych fazach snu z jego ciała ule­ciało napię­cie. Jed­nak za oknem tutej­szej sypialni nie było dzi­kiej jabłoni ani śpiewu pta­ków. Cas­sie zasta­na­wiała się, jak to moż­liwe, że jesz­cze wczo­raj świat wyda­wał jej się bez­pieczny i trwały, skoro dziś przy­po­mi­nał raczej kon­struk­cję ze szkła.

Zna­leźli się pod wielką biało-brą­zową bryłą szpi­tala Chel­sea and West­min­ster. Kiedy prze­kro­czyli próg budynku, Cas­sie moc­niej przy­tu­liła do sie­bie Velvet i ruszyła za Hen­rym. To wła­śnie w tym szpi­talu miała się uro­dzić córeczka Suzy i Archiego, gdyby nie przy­szła na świat przed­wcze­śnie. Cas­sie łączyły z tym miej­scem same rado­sne wspo­mnie­nia – przy­cho­dziła tu z Suzy na bada­nia w ciąży i śmiała się z prze­ję­tej miny przy­ja­ciółki, kiedy ta wska­ki­wała na wagę albo kiedy pobie­rano jej krew. Po wszyst­kim brała Cas­sie pod ramię i pro­wa­dziła ją do znaj­du­ją­cego się w pobliżu Star­bucksa, gdzie wyda­wały mają­tek na kawę i cia­sta. Żad­nej z nich nie przy­szłoby wtedy do głowy, że dwa lata póź­niej powrócą tu w tak dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach.

Tej nocy Henry jedy­nie przez pół­to­rej godziny pogrą­żony był w głę­bo­kim śnie, potem zaś spał nie­spo­koj­nie. Teraz nie­cier­pli­wie wci­snął guzik windy, wysu­nął żuchwę i oparł ręce na bio­drach. Rano nie wzięli prysz­nica ani nie zje­dli śnia­da­nia. Cas­sie obser­wo­wała, jak Henry ner­wowo wystu­kuje stopą rytm, ale po chwili prze­nio­sła spoj­rze­nie na Velvet, która kolejny raz powie­działa, że chce do mamy i taty. Pogła­skała dziew­czynkę po wło­skach.

– Zaraz się z nimi zoba­czysz, kocha­nie – wyszep­tała Cas­sie i uca­ło­wała główkę dziecka, a następ­nie popra­wiła je sobie na bio­drze. – Wła­śnie do nich idziemy.

Drzwi windy się otwo­rzyły i Henry odsko­czył, ustę­pu­jąc drogi salo­wemu z pacjen­tem na wózku. Henry cmok­nął z iry­ta­cją, z całej siły naci­snął guzik wła­ści­wego pię­tra i pokrę­cił głową, roz­draż­niony, że drzwi zbyt wolno się zamy­kają.

– Będzie dobrze. Prze­cież gdyby cokol­wiek się zmie­niło, daliby nam znać – powie­działa Cas­sie, muska­jąc rękaw jego koszuli.

Henry pod­niósł wzrok i spoj­rzał na narze­czoną. Miał zie­mi­stą cerę i prze­krwione oczy, a z jego twa­rzy biło tak wiel­kie przy­gnę­bie­nie, że Cas­sie aż wstrzy­mała oddech. Ni­gdy wcze­śniej nie widziała go w takim sta­nie. Zawsze potra­fił wszystko napra­wić, był jak spo­kojna wyspa w oku cyklonu i oka­zy­wał się duszą towa­rzy­stwa na każ­dej impre­zie. Znał wszyst­kich i wie­dział wszystko (tem­pe­ra­tura na powierzchni Słońca? Pręd­kość pędzą­cego poci­sku wystrze­lo­nego w próżni? Pręd­kość dźwięku mie­rzona na pozio­mie morza? Ile­kroć Cas­sie pod­rzu­cała mu tego rodzaju pyta­nia, bez namy­słu udzie­lał pra­wi­dło­wych odpo­wie­dzi), a jego bez­tro­ski uśmiech i ener­gia, z jaką pod­cho­dził do życia, wszę­dzie zjed­ny­wały mu przy­ja­ciół, cenne kon­takty i sprzy­mie­rzeń­ców.

W tym związku to ona była słab­szym ogni­wem – pono­siła porażki, pani­ko­wała, mar­twiła się, zamy­kała w sobie… Nie potra­fiła zmie­nić koła, przy­rzą­dzić mar­tini ani pora­dzić sobie w kry­zy­so­wej sytu­acji. Teraz jed­nak to Henry potrze­bo­wał jej. Archie był dla niego kimś wię­cej niż szwa­grem i przy­ja­cie­lem. Był face­tem, który wsko­czył do swo­jego roz­kle­ko­ta­nego golfa i prze­je­chał osiem­set kilo­me­trów, kiedy sie­dem­na­sto­letni Henry zgu­bił się na pust­ko­wiu w oko­li­cach Ran­noch Moore, a bate­ria w tele­fo­nie pozwo­liła mu wyko­nać jedy­nie dzie­się­cio­se­kun­dowe połą­cze­nie. To on nie tylko wyko­pał grób dla uko­cha­nego labra­dora Henry’ego, Rovera, z któ­rym chło­piec dora­stał, ale kupił także krzew róży i posa­dził go na mogile psiaka. To on usta­no­wił świa­towy rekord w Pac-Mana (za to fatal­nie grał w FIF-ę), śmiał się jak gąsior, ni­gdy świa­do­mie nie wło­żył dwóch iden­tycz­nych skar­pe­tek i oże­nił się ze swoją żoną ze względu na jej zachwy­ca­jące lasa­gne i jesz­cze bar­dziej zachwy­ca­jące oczy. Był rodziną Henry’ego, jego bra­tem. Archie po pro­stu nie mógł umrzeć.

Drzwi się roz­su­nęły i Henry wypadł z windy. Macha­jąc ramio­nami jak żoł­nierz, poma­sze­ro­wał w kie­runku oddziału inten­syw­nej tera­pii, który – wsku­tek nale­gań pie­lę­gniarki – opu­ścił był zale­d­wie sześć godzin wcze­śniej. Cas­sie i Velvet dogo­niły go w momen­cie, kiedy pie­lę­gniarka w nie­bie­skich spodniach i blu­zie otwie­rała mu drzwi. Musiała to być ta sama pie­lę­gniarka z noc­nej zmiany, bo naj­wy­raź­niej roz­po­znała Henry’ego. Kiw­nęła głową, uśmiech­nęła się wesoło i wpu­ściła ich wszyst­kich na oddział.

Po dru­giej stro­nie drzwi wszystko wyda­wało się inne – powie­trze było gęste jak zale­ga­jąca na nie­bie chmura, świa­tło nie­bieskawe, a za kwie­ci­stymi zasło­nami pikało dwa­dzie­ścia kar­dio­mo­ni­to­rów, każdy w innym ryt­mie. Cas­sie przy­mknęła oczy. Chciała się przy­go­to­wać na widok Archiego leżą­cego na jed­nym z tych łóżek, ubra­nego w szpi­talną koszulę, z wysta­ją­cymi z jego ciała rur­kami. W wyobraźni potra­fiła jed­nak przy­wo­łać tylko jego twarz z poprzed­niego dnia, kiedy nad­sta­wił się, by Velvet dała mu buziaka. Suzy popra­wiła mu wtedy szelki, żeby w cza­sie biegu nie obtarł sobie sut­ków – odkąd pod­czas zeszło­rocz­nego biegu w taki wła­śnie spo­sób zakrwa­wił sobie koszulę, Henry nie prze­sta­wał mu z tego powodu doku­czać.

Velvet upu­ściła swoją ulu­bioną przy­tu­lankę – szy­deł­kową świnkę – na pod­łogę, a Cas­sie schy­liła się, żeby ją pod­nieść.

Usły­szała, jak Henry cicho zwraca się do pie­lę­gniarki:

– Jak on się czuje?

– Jest cich­szy.

Cich­szy? Naj­wy­raź­niej nie takiej odpo­wie­dzi ocze­ki­wał. Kiedy Cas­sie się wypro­sto­wała, dostrze­gła, jak zaci­skają się mię­śnie jego żuchwy. Henry prze­mie­rzył pomiesz­cze­nie w czte­rech kro­kach, ale zanim zaj­rzał za zasłonę do Archiego, na chwilę przy­sta­nął. Zauwa­żyła, że jego ramiona lekko się unio­sły. Wziął głę­boki oddech, przy­go­to­wu­jąc się na kosz­marny widok, jaki przed­sta­wiał sobą jego naj­lep­szy przy­ja­ciel: w łóżku szpi­tal­nym i na gra­nicy śmierci.

Ponow­nie odwró­ciła się do Velvet i podała małej uko­cha­nego plu­szaka.

– Pro­szę, kocha­nie.

– Potrze­buje pani cze­goś?

Cas­sie odwró­ciła się i zna­la­zła twa­rzą w twarz z pie­lę­gniarką. Choć kobieta prze­słała jej uśmiech, był on zde­cy­do­wa­nie mniej ser­deczny niż ten, któ­rym wcze­śniej przy­wi­tała Henry’ego.

– Tak… Ja też przy­szłam do Archiego.

– Do Archiego? – Ilu męż­czyzn o tym imie­niu mogło leżeć na tym oddziale?

– Do Archiego McLin­tlocka.

– Należy pani do rodziny?

– Tak jakby… – Cas­sie się zawa­hała. – Nie­zu­peł­nie. Nie jeste­śmy spo­krew­nieni. Ale w zna­cze­niu praw­nym któ­re­goś dnia będziemy rodziną.

Pie­lę­gniarka wpa­try­wała się w nią zdez­o­rien­to­wana. Bił od niej chłód.

– Archie to mąż sio­stry mojego narze­czo­nego – wyja­śniła Cas­sie i wska­zała głową zasłonę, za którą znik­nął Henry. – To mój narze­czony.

– Kto?

Cas­sie zamru­gała. Czy ta kobieta zgry­wała idiotkę? Cie­kawe, czy to wła­śnie ona pomy­liła wczo­raj datę i zamie­rzała się zemścić na Suzy, utrud­nia­jąc życie jej przy­ja­ciółce?

– Henry. Męż­czy­zna, z któ­rym przed chwilą pani roz­ma­wiała.

– Nie­stety, na inten­sywną tera­pię mają wstęp jedy­nie człon­ko­wie rodziny. Muszę panią pro­sić o opusz­cze­nie oddziału.

– Ale… – zapro­te­sto­wała Cas­sie, kiedy pie­lę­gniarka popro­wa­dziła ją znów w stronę drzwi. – Prze­cież wyja­śni­łam…

– Podany przez panią opis nie kwa­li­fi­kuje pani jako członka rodziny. Oba­wiam się, że nie może tu pani zostać.

– Chyba mogę się z nim cho­ciaż przy­wi­tać?

Nie powinna była wypo­wia­dać tego zda­nia.

– Znaj­du­jemy się na oddziale inten­syw­nej tera­pii. Stan pana McLin­tlocka nie pozwala mu się z nikim „witać”.

Cas­sie wpa­try­wała się w pie­lę­gniarkę ze zło­ścią, a jej brzo­skwi­niowe policzki zalał szkar­łatny rumie­niec obu­rze­nia.

– To jego córeczka – powie­działa, zapie­ra­jąc się nogami i pod­sa­dza­jąc Velvet na bio­drze.

– Nie wpusz­czamy dzieci na oddział.

– Rozu­miem, ale czy nie sądzi pani, że jej matka doce­ni­łaby kilka chwil ze swoim dziec­kiem, po tym jak prze­żyła zapewne naj­trud­niej­szą dobę swo­jego życia?

Pie­lę­gniarka, która zdą­żyła przy­sta­nąć obok drzwi z dło­nią unie­sioną nad przy­ci­skiem zwal­nia­ją­cym zamek, odwró­ciła się do niej i Cas­sie przy­wo­łała na twarz mniej wojow­ni­czą minę. Cho­dziło o dobro Suzy, Archa i Velvet, a nie o jej oso­bi­stą bata­lię z pie­lę­gniarką, która ukrad­kiem flir­to­wała z jej narze­czo­nym.

Pie­lę­gniarka ustą­piła.

– Łóżko numer trzy. Ale tylko na chwilę. Jeśli pani McLin­tlock chce spę­dzić czas z córką, będzie musiała wyjść poza oddział. Nie mogę pozwo­lić, by zakłó­cano spo­kój pozo­sta­łym pacjen­tom.

– Oczy­wi­ście. – Cas­sie kiw­nęła głową. – Dzię­kuję – dodała wiel­ko­dusz­nie.

Nie­spiesz­nie prze­szła przez pokój, nie­świa­doma wzroku pie­lę­gniarki wwier­ca­ją­cego się w jej plecy, i sta­rała się przy­go­to­wać na widok, który spo­dzie­wała się zastać za brą­zową zasłoną w kwiaty. Ostroż­nie za nią zaj­rzała. Nie chciała prze­stra­szyć Velvet. Naj­pierw musiała spraw­dzić, jak się sprawy mają.

Suzy spała na małym łóżku polo­wym, które posta­wiono pod ścianą, okryta jedy­nie cien­kim kocem, choć wła­ści­wie wcale go nie potrze­bo­wała – w pomiesz­cze­niu było bar­dzo cie­pło. A Archie… Archie wyglą­dał jak jakiś dys­to­pijny wojow­nik – jego ciało pokry­wały róż­nego rodzaju rurki i prze­wody, które spra­wiały, że przy­po­mi­nał bar­dziej maszynę niż czło­wieka.

Cas­sie aż się wzdry­gnęła. To wszystko wyglą­dało tak bru­tal­nie i mecha­nicz­nie, jak się oba­wiała – sześć lat wcze­śniej jej ojciec zmarł na atak serca i choć wyda­rzyło się to w Hong­kongu, ona zaś prze­by­wała wów­czas w Szko­cji, w snach nawie­dzał ją podobny obraz. Pokrę­ciła głową i się wyco­fała. Spoj­rzała na zdez­o­rien­to­waną Velvet, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc przy­wo­łać na twarz uśmiech.

– Buzi-buzi! – pisnęła dziew­czynka. Jej ulu­biona cio­cia ni­gdy nie miała takiej miny.

Cas­sie objęła jej główkę i w odpo­wie­dzi na piesz­czo­tliwe prze­zwi­sko, nadane jej przez chrze­śniaczkę, uca­ło­wała jędrny, pulchny poli­czek dziew­czynki. Velvet była za mała, by wymó­wić imię Cas­sie, a prze­zwi­sko łączyło się z tym, że Cas­sie nie prze­sta­wała obsy­py­wać jej poca­łun­kami.

– Velvet? – Na ten dźwięk pod­nio­sły wzrok, a zza zasłony wyj­rzała Suzy. Choć miała sze­roko otwarte oczy, wciąż jesz­cze była roze­spana. Na widok córeczki kobieta wes­tchnęła z rado­ścią. – Moja Velvy! – szep­nęła Suzy, odbie­ra­jąc dziecko od Cas­sie i zasy­pu­jąc je buzia­kami. – Mamu­sia strasz­nie się za tobą stę­sk­niła!

– Mama. Tata.

– Tatuś śpi, myszko. Ale nie­długo go zoba­czysz, obie­cuję. Dobrze się bawi­łaś z cio­cią Buzi-Buzi? – Suzy spoj­rzała na Cas­sie i deli­kat­nie ści­snęła jej ramię. – Dzię­kuję – powie­działa nie­mal bez­gło­śnie.

– Nie wie­dzia­łam, czy chcesz, żeby zoba­czyła Archa – wyja­śniła Cas­sie cicho.

– Nie, nie. On wygląda… Wygląda… – Suzy przy­gry­zła wargę, a po jej policz­kach poto­czyły się wiel­kie łzy.

Jej ramiona zaczęły drżeć, więc Cas­sie objęła mamę i córeczkę.

– Chodź. Może pój­dziemy na dół na kawę? Odpocz­niesz od tego miej­sca, a w kawiarni łatwiej ci się będzie bawić z Velvet. Nie jadły­śmy jesz­cze śnia­da­nia i mała pew­nie umiera z głodu.

– Ale…

– Żad­nych ale… Henry zosta­nie z Archem, a my znik­niemy tylko na chwilę. Po takiej prze­rwie poczu­jesz się dużo lepiej.

Suzy kiw­nęła głową. Czuła się zbyt wykoń­czona, by spie­rać się z przy­ja­ciółką. Jej twarz była biała jak płótno, a cze­ko­la­dowe oczy stra­ciły cha­rak­te­ry­styczny blask. Cas­sie raz jesz­cze zaj­rzała za zasłonę – tym razem nie po to, by spoj­rzeć na Archiego – ale Henry sły­szał ich roz­mowę i ski­nął głową. Nie musieli nic mówić. Henry opie­rał się o ścianę z ramio­nami zaple­cio­nymi na piersi i wpa­try­wał się w swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela. Cas­sie wie­działa, że czuje się bez­silny. A „bez­sil­ność” to słowo, któ­rego ni­gdy wcze­śniej w sto­sunku do niego by nie użyła. Potra­fił sobie pora­dzić ze wszyst­kim… poza tym jed­nym.

Kiedy zna­la­zły się w Star­buck­sie, Cas­sie zło­żyła pospieszne i zde­cy­do­wa­nie zbyt obfite zamó­wie­nie, pod­czas gdy Suzy i Velvet zajęły skó­rzane sofy w odle­głym rogu kawiarni i zaczęły się bawić w łapki. Cas­sie posta­wiła na sto­liku tacę z dwiema szklan­kami kawy latte, spie­nio­nym mle­kiem dla Velvet, cro­is­san­tami, pain au cho­co­lat, droż­dżów­kami z rodzyn­kami, dwiema muf­fin­kami (podwój­nie cze­ko­la­dową i „śnia­da­niową” z jago­dami), sałatką owo­cową i sło­icz­kiem jogurtu z musli.

Suzy unio­sła brwi.

– Musisz nabrać sił – wyja­śniła Cas­sie cicho, zanim Suzy zdą­żyła cokol­wiek powie­dzieć.

– Naj­wy­raź­niej. – Suzy podała Velvet sałatkę owo­cową. Dziecko od razu zaczęło ssać pla­ste­rek mango i po chwili z jej brody ście­kał jasno­żółty stru­my­czek soku.

Cas­sie wrę­czyła przy­ja­ciółce ser­wetkę, a następ­nie chwy­ciła podwój­nie cze­ko­la­dową muf­finkę i odwi­nęła ją z papierka. Prze­kro­iła ją na pół i podała Suzy na tale­rzyku. Choć Suzy sły­nęła ze sła­bo­ści do sło­dy­czy, popa­trzyła na babeczkę tak, jakby zawie­rała tro­ciny.

– Musisz coś zjeść – zga­niła ją Cas­sie, przy­su­wa­jąc krze­sło bli­żej stołu.

– Zjem. – Odsta­wiła talerz na stół. – Muszę tylko… – Głę­boko wcią­gnęła powie­trze. – Potrze­buję chwili. Wczo­raj wszystko wyda­rzyło się tak szybko. Kiedy zoba­czy­łam, jak Arch upada, a pociąg ruszył ze sta­cji i aż do następ­nego peronu byłam uwię­ziona w wago­nie… Mia­łam wra­że­nie, że utknę­łam w jed­nym z tych okrop­nych snów, kiedy czło­wiek nie może pobiec ani się obro­nić. – Spu­ściła głowę. Drżały jej nogi.

Cas­sie poło­żyła rękę na jej kola­nie. Ona także dobrze to wszystko zapa­mię­tała: jak Suzy krzy­czała i jak waliła w okna wagonu (Cas­sie bała się, że roz­bije szybę), jak Henry musiał odcią­gnąć sio­strę od hamulca bez­pie­czeń­stwa, jak się z nim sza­mo­tała, pró­bu­jąc dosię­gnąć czer­wo­nej rączki…

– Wciąż wydaje mi się, że śnię. Kiedy w nocy leża­łam w łóżku, sły­sza­łam tylko te maszyny utrzy­mu­jące pacjen­tów przy życiu… Te same, które utrzy­mują przy życiu Archa! Jak to w ogóle moż­liwe? Wczo­raj musia­łam go wyrzu­cić z łóżka, bo chra­pał jak loko­mo­tywa, a dziś zna­lazł się w tym miej­scu.

– Ty też prze­ży­łaś wstrząs, Suze.

Suzy pod­nio­sła wzrok i przy­ja­ciółki przez dłuż­szą chwilę patrzyły sobie w oczy.

– Co zro­bię, jeśli on…? – Nie potra­fiła wypo­wie­dzieć tej myśli na głos, jakby oba­wiała się, że jej słowa mogą dotrzeć do świa­do­mo­ści Velvet, choć dziew­czynka w wiel­kim sku­pie­niu wysy­sała wła­śnie życie z cząstki poma­rań­czy. – Nikt inny nie miałby do mnie takiej cier­pli­wo­ści jak on. Prze­cież sama bez­u­stan­nie to powta­rzasz – mruk­nęła i zaśmiała się cierpko.

– Bo to prawda. Jesteś okropna. Rzą­dzisz się i uwa­żasz, że zawsze masz rację. I wła­śnie dla­tego Archie wyj­dzie z tego cało. – Cas­sie uśmiech­nęła się cie­pło. – Nie ma mowy, żeby zosta­wił cie­bie i Velvet. Nie ma na tej pla­ne­cie męż­czy­zny, który miałby o co wal­czyć bar­dziej niż on. Ty i mała jeste­ście jego całym świa­tem.

Z oczu Suzy znów zaczęły pły­nąć łzy, a jej wargi zaci­snęły się w cienką linię, kiedy sta­rała się odzy­skać nad sobą kon­trolę.

– Boże, co za iro­nia losu. Kiedy czło­wiek myśli, że nie może go już spo­tkać nic gor­szego, cały świat się wali. – Pokrę­ciła głową. – Te ostat­nie mie­siące były dla nas takie trudne. Archiego pra­wie nie było w domu, a ja zacho­wy­wa­łam się jak wredna krowa. Wie­dzia­łam, że powin­nam wię­cej pra­co­wać, ale nie chcia­łam opusz­czać bańki, w któ­rej było mi tak dobrze z Velvet. Już wtedy wyda­wało mi się, że mamy pro­blemy, wiesz? Tam­ten bzdurny bonus był kar­miczną zemstą za… sama nie wiem za co. Ale jakie to wszystko ma zna­cze­nie, kiedy on leży pod respi­ra­to­rem? Kogo obcho­dzi jakaś cho­lerna praca? I tak jej nie­na­wi­dził. Mówił, że ci kole­sie, z któ­rymi sie­dział w biu­rze, to fra­je­rzy, któ­rzy…

Cas­sie prze­rwała jej, raz jesz­cze ści­ska­jąc przy­ja­ciółkę za kolano.

– Prze­trwa­cie to, Suze. Archie nie umrze. Nie odważy się, dopóki łaska­wie mu na to nie pozwo­lisz. Ale wtedy będzie miał sto sześć lat, a reu­ma­tyzm unie­moż­liwi mu odkor­ko­wy­wa­nie dla cie­bie bute­lek cavy.

Suzy pocią­gnęła nosem.

– Tak myślisz?

– Ja to wiem. Ale wiem też, że minie sporo czasu, zanim sta­nie na nogi, więc w naj­bliż­szych dniach będziesz tu sporo prze­sia­dy­wać. Jak mogę ci pomóc? Wspo­mi­na­łaś, że twoja ostat­nia panna młoda bie­rze ślub w następną sobotę?

Suzy poki­wała głową.

– Napi­sała do mnie wczo­raj o wpół do dwu­na­stej w nocy z pyta­niem, czy napeł­ni­li­śmy już wazony woskiem zapa­cho­wym, bo wyco­fała się z pomy­słu, żeby w powie­trzu uno­siła się woń paczuli.

Cas­sie się skrzy­wiła.

– Co zro­bi­łaś?

– Nie odpi­sa­łam. Bałam się, że napi­szę jej, co może sobie wsa­dzić i gdzie. Kogo obcho­dzą…

– Ona prze­cież nie wie, przez co prze­cho­dzisz. To nie jej wina. Posłu­chaj. Poroz­ma­wiam z Marie i powiem jej, żeby prze­jęła stery. Jeśli sobie z czymś nie pora­dzi, może się zwró­cić do mnie, a ja to zała­twię.

– Jesteś pewna? – zapy­tała Suzy, która ten jeden raz nie zapro­te­sto­wała. Podała Cas­sie tele­fon.

– Musisz poświę­cić czas i ener­gię na to, by pomóc Archowi wyzdro­wieć. Na razie nic innego się nie liczy. – Cas­sie wie­działa, jak radzić sobie z trud­no­ściami w branży Suzy po tym, jak po wypro­wadzce ze Szko­cji prze­pra­co­wała w Lon­dy­nie swoje pierw­sze lato. Znała dostaw­ców Suzy, a także reguły postę­po­wa­nia z zestre­so­wa­nymi pan­nami mło­dymi i ich mat­kami. Suzy przy każ­dej oka­zji pole­cała klien­tom jej cate­ring Eat’n’Mess, więc przy­ja­ciółki czę­sto współ­pra­co­wały. – A co z Velvet? Chcesz, żebym dalej miesz­kała z nią u cie­bie, dopóki Archa nie wypi­szą ze szpi­tala?

– Dasz radę zająć się nią do przy­jazdu mamy? Dzwo­niła, że już jedzie. Była w Szko­cji na zjeź­dzie spe­cja­li­stów od rabat ziel­nych czy cze­goś takiego, ale powinna tu dotrzeć przed połu­dniem. Może na jakiś czas weź­mie Velvet do sie­bie do West Meadows. A może nie. To zależy, na jak długo leka­rze zatrzy­mają Archa w szpi­talu. – Jej dolna warga zadrżała. – Wczo­raj­sza noc była kosz­marna.

– Wyobra­żam sobie. – Cas­sie kojąco pogła­skała jej dłoń.

– Wiesz, że to była moja pierw­sza noc bez Velvet?

– Nie mia­łam poję­cia. – Cas­sie się uśmiech­nęła. – Ale obie dziel­nie to znio­sły­ście. Nie wygląda, jakby coś jej dole­gało, prawda?

– Prawdę mówiąc, jej obo­jęt­ność tro­chę mnie dołuje – odparła Suzy i pocią­gnęła nosem, a w jej gło­sie poja­wił się dawny żar. – Mogła­byś mnie zastą­pić, a ona nawet by tego nie zauwa­żyła.

– Nie­prawda. Potra­fię sobie zaskar­bić jej miłość i uwagę tylko wtedy, kiedy daję jej w zamian coś do jedze­nia.

Drzwi się otwarły i do środka weszło kilka pie­lę­gnia­rek, które miały prze­rwę na kawę albo wła­śnie skoń­czyły pracę. Suzy zesztyw­niała, jak gdyby przy­po­mniała sobie, że choć ich zmiana dobie­gła końca, jej wachta trwa dalej.

– Powin­ny­śmy już wra­cać.

Cas­sie rzu­ciła okiem na nie­ru­szone jedze­nie.

– Dobrze.

Na kar­dio­lo­gię dostały się scho­dami.

– Windy strasz­nie się tu śla­ma­za­rzą – oznaj­miła Suzy, nio­sąc Velvet w ramio­nach. W jej ciele wibro­wała ta sama ner­wowa ener­gia co w ciele jej brata. Cas­sie truch­tała za nią, sta­ra­jąc się nadą­żyć. Choć nie dotarły jesz­cze do OIOM-u, już zaczy­nała się oba­wiać duszą­cej, sztucz­nej ciszy, która pano­wała za zamknię­tymi szkla­nymi drzwiami oddziału.

Do drzwi pode­szła ta sama pie­lę­gniarka, która wcze­śniej wpu­ściła ją i Henry’ego do środka. Jej mina wyra­żała zasko­cze­nie, iż Cas­sie ważyła się powró­cić, i kobieta zro­zu­miała, że tym razem nie prze­kro­czy progu oddziału.

– Zosta­wię cię tutaj – powie­działa cicho, nie chcąc zdra­dzać Suzy, że nie jest tu mile widziana. Bie­daczka miała więk­sze zmar­twie­nia na gło­wie. – Lepiej będzie, jeśli zabiorę stąd Velvet. Te wszyst­kie pika­jące maszyny…