Noc w Paryżu - Karen Swan - ebook + audiobook + książka

Noc w Paryżu ebook

Karen Swan

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wybitna agentka dzieł sztuki Flora z Londynu zostaje wezwana do oceny prawdziwych skarbów odnalezionych w paryskim mieszkaniu. Jako ekspert w swojej dziedzinie musi prześledzić historię każdego obrazu i odkryć, kto i dlaczego tak długo je ukrywał…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 460

Oceny
4,4 (24 oceny)
15
4
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
muckers

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo sympatyczna lektura z mnóstwem tajemnic i emocji .
10
Felicjanna

Całkiem niezła

Temat ciekawy, ale książka jest nieco infantylna
00
Joanna1707

Dobrze spędzony czas

ciekawa lektura, przenosi czytelnika w świat sztuki, jednocześnie porusza trudny temat II wojny światowej, panującej wówczas sytuacji politycznej, dotyka losu jednostki. życzę wszystkim czytelnikom dobrych wrażeń. Warto przeczytać lub odsłuchać.
00
janinamat

Z braku laku…

Strasznie nudna, raczej przekartkowana niż przeczytana. Główna bohaterka, osoba wykształcona i z dużym doświadczeniem okazuje się płaczliwa i zalękniona. Strata czasu.
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super fajna.
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Paryż, lipiec 2016

Chmury oka­lały księ­życ niczym broda, a atra­men­towy wciąż mrok zasnu­wał hory­zont. Słynne jak świat długi i sze­roki świa­tła były poga­szone, z wyjąt­kiem latarni na szczy­cie cha­rak­te­ry­stycz­nej wieży wyróż­nia­ją­cej znane mia­sto nawet wśród ciem­no­ści. Dwóch męż­czyzn poru­szało się po man­sar­dach nie­po­strze­że­nie, kry­jąc głowy pod kale­ni­cami i kuląc się jak jesienne liście, a ich ukrad­kowe kroki w uszach śpią­cych w miesz­ka­niach loka­to­rów brzmiały niczym stą­pa­nie kotów.

Spo­strze­gł­szy cel po dru­giej stro­nie ulicy, zatrzy­mali się i przy­kuc­nęli mię­dzy oknami, wzro­kiem odli­cza­jąc liczbę fra­mug w takim samym budynku naprze­ciwko. W mil­cze­niu roz­wi­nęli linę, poru­sza­jąc się pew­nie, z biją­cymi szyb­ciej ser­cami, przy wtó­rze kara­bin­ków przy uprzę­żach, które dźwię­czały niczym kuranty. Wresz­cie przy­pięli się do komina.

Pierw­szy prze­kro­czył kra­wędź dachu, czu­jąc zna­jomy przy­pływ emo­cji, gdy dzięki gra­wi­ta­cji lina się naprę­żyła. Przy­sta­nął na moment, by spraw­dzić, czy przy­pię­cie się utrzyma, a następ­nie opu­ścił się pod połać dachową, odpy­cha­jąc się sto­pami od ściany co parę metrów.

Drugi poszedł w jego ślady, i nie upły­nęła minuta, a zna­leźli się na miej­scu: przy zaku­rzo­nych oknach, które wcze­śniej przy­kuły ich uwagę. Zostały prze­sło­nięte, dokład­nie jak na to liczyli. Znaj­du­jący się przy nich port­fe­netr był płytki – mie­ściła się tam zale­d­wie doniczka z różą – ale dało się wes­przeć na nim stopę, prze­rzu­cili więc nogi przez misterną balu­stradkę. Gdy sta­nęli rów­no­le­gle do ściany, mogli prze­su­nąć śro­dek cięż­ko­ści ciał w stronę budynku i obaj oto­czyli dłońmi twa­rze, wle­pia­jąc oczy w zaciem­nione szyby. Lecz rów­nie dobrze mogliby spo­glą­dać przez mgłę.

W oddali zawyła syrena. Obaj zasty­gli, gotowi pod­jąć dzia­ła­nie i śle­dząc, skąd dźwięk dobiega i w jakim kie­runku zmie­rza.

Nie zmie­rzał jed­nak tutaj. Wię­cej wie­dzieć nie musieli.

Sku­pili się znów na tym, by dostać się do środka, i wsparli dło­nie w ręka­wicz­kach na drzwiach. Od zewnątrz nie było klamki, a lewe wewnętrzne skrzy­dło drzwiowe ani drgnęło, lecz zewnętrzne lekko ter­ko­tało, co świad­czyło o tym, że jest polu­zo­wane. W każ­dym razie polu­zo­wane w wystar­cza­ją­cym stop­niu. Drzwi były stare – drewno zbu­twiało, a poje­dyn­cza szyba pękłaby, gdyby na nią kich­nąć. Jed­nak nawet to nie wyda­wało się konieczne. Pierw­szy z męż­czyzn ugiął kolana i gdy rygiel zna­lazł się na wyso­ko­ści jego wzroku, wyraź­nie widział metal cien­kiego, sta­ro­świec­kiego haczyka, który samot­nie bro­nił zewnętrz­nemu światu dostępu do środka. Męż­czy­zna wyjął nóż z tyl­nej kie­szeni, wci­snął go w szparę i szybko prze­su­nął go do góry. Haczyk odsko­czył, okrę­cił się i ude­rzył lekko o rygiel.

I już. To takie pro­ste – bystre oko, lina i nóż.

Zanie­dbane drzwi zesztyw­niały – zawiasy skrzyp­nęły gło­śno, gdy siłą je prze­su­nięto – ale dały się otwo­rzyć, więc obaj męż­czyźni sta­nęli na kry­tej par­kie­tem pod­ło­dze. Włą­czyli czo­łówki, wypięli się z uprzęży i zaczęli cicho prze­mie­rzać puste pokoje.

Zatę­chłe powie­trze miało wręcz fizyczną kon­sy­sten­cję, więc zakasz­leli, mimo że za wszelką cenę powinni zacho­wać ciszę. Nie tylko w ten spo­sób zakłó­cili spo­kój w miesz­ka­niu – w kurzu zale­ga­ją­cym na pod­ło­dze widać było jak w śniegu, któ­rędy prze­szli. Lecz czy kto­kol­wiek kie­dyś to zoba­czy? Naj­wy­raź­niej oprócz nich nikt nie wie­dział, że to miej­sce na­dal ist­nieje. Kryło się na widoku, a obo­jęt­ność sąsia­dów bez wąt­pie­nia poma­gała utrzy­mać sekret – wszy­scy zakła­dali, że lokal do kogoś należy, sta­nowi cudzy pro­blem. W końcu nie­po­dobna było ot tak zgu­bić miesz­ka­nie – nie dało się zapo­mnieć, że się je posiada.

A wła­śnie tak się stało.

Pierw­szy z męż­czyzn przy­sta­nął w kuchni. Na pod­ło­dze na boku leżało krze­sło, gar­de­roba stała pusta, a jej haczyki wyglą­dały jak powy­krzy­wiane przez artre­tyzm palce, które nie mają już czego trzy­mać. Ani śladu garnka czy patelni, wia­dra czy mio­tły. Miesz­ka­nie ogo­ło­cono.

Zawie­dzeni męż­czyźni prze­szli w głąb kory­ta­rza i na­dal prze­szu­ki­wali miesz­ka­nie, a ich bliź­nia­cze smugi świa­tła krzy­żo­wały się w ciem­no­ści jak mie­cze w poje­dynku.

Sta­nęli na progu sypialni. Do prze­ciw­le­głej ściany dosu­nięto żela­zną ramę łóżka, ale to nie ona wpra­wiła ich tętno w szyb­szy rytm. Na końcu stała potężna, drew­niana skrzy­nia. Jej wieko było uszko­dzone w miej­scu, w któ­rym je pod­wa­żono – na listwach łóżka wciąż leżał łom.

Pod­bie­gli do skrzyni. Pierw­szy z męż­czyzn przy­mru­żył powieki, wpa­tru­jąc się w nie­dużą kar­teczkę przy­twier­dzoną od środka. Odręczny napis wypło­wiał od słońca, ale na kar­te­luszku na­dal czy­telna była nazwa firmy, a nad nią owalne logo – wyglą­dało to jak jakiś kwi­tek.

Ze jego ple­cami drugi męż­czy­zna potknął się o coś leżą­cego na pod­ło­dze i ciężko opadł na ramę łóżka. Zaklął, obej­rzał się za sie­bie ze zło­ścią i wziął do ręki wino­wajcę. Myślał, że to zwy­kła szmatka, lecz gdy się jej przyj­rzał, oka­zało się, że to zabawka – szma­ciany gry­za­czek w kształ­cie kaczki. Wypchana główka wyły­siała z eks­plo­ata­cji, fro­towy mate­riał wyblakł ze sta­ro­ści i zesztyw­niał od kurzu. Męż­czy­zna natych­miast kich­nął i upu­ścił zabawkę.

No i tyle zostało z naszej ciszy – pomy­ślał jego towa­rzysz. Rów­nie dobrze mogli urzą­dzić imprezkę i spro­sić sąsia­dów.

– Cho­lera jasna – szep­nął, świe­cąc latarką do skrzyni i zaglą­da­jąc do środka.

Drugi pod­szedł szybko i jego czo­łówka także zalała cze­luść skrzyni świa­tłem.

Obaj gapili się na zawar­tość z otwar­tymi ustami. Zoba­czyli wię­cej, niż mogliby sobie wyma­rzyć.

– Szybko. Zabie­rajmy ją stąd.

Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Wilt­shire, Anglia, sier­pień 2016

Lato zawład­nęło Anglią. Upały palące kon­ty­nent wresz­cie dotarły do bry­tyj­skich brze­gów i cały naród pła­wił się w cha­rak­te­ry­stycz­nym roz­ra­do­wa­niu, które roz­po­czy­nało się zawsze, ile­kroć słu­pek rtęci osią­gał poziom trzy­dzie­stu stopni – parki były upstrzone leża­kami, twa­rze pokry­wały się pie­gami, dzieci bawiły się w fon­tan­nach, a dziel­nice miesz­ka­niowe roz­brzmie­wały pla­ska­niem japo­nek o gołe stopy.

Ale Flora Sykes tego wszyst­kiego nie widziała ani nie sły­szała. Ogród za domem jej rodzi­ców, poło­żo­nym na ośmiu akrach wiej­skiego kra­jo­brazu Wilt­shire, ota­czał wysoki, bukowy żywo­płot, a zie­mię wyście­lały poła­cie rumianku. Ona sama z kolei od chwili przy­jazdu leżała błogo plac­kiem na leżaku przy base­nie – cudowne trzy godziny, odkąd wysia­dła z samo­lotu. Jej star­szy brat Fred­die na­dal nie wyściu­bił nosa z pokoju, bo wysy­piał się jak stu­dent. Ojciec był zapewne na polu gol­fo­wym, a matka zbyła nie­prze­ko­nu­jące, wymę­czone pro­po­zy­cje pomocy ze strony Flory i spraw­nie wrzu­cała do wrzątku lan­gu­stynki, nie bacząc na podej­mo­wane przez stwo­rzonka przy­po­mi­na­jące Nemo próby wydo­sta­nia się z pla­sti­ko­wych toreb, w któ­rych trzy­mała je na kuchen­nym bla­cie.

Flora zamie­rzała czy­tać. Do jej nowo­rocz­nych posta­no­wień, zgod­nie z któ­rymi miała mniej pra­co­wać, a wię­cej czasu poświę­cać roz­rywce, zali­czało się prze­czy­ta­nie wszyst­kich pozy­cji nomi­no­wa­nych do nagrody Bookera. W marcu posta­no­wie­nie zmo­dy­fi­ko­wała i ogra­ni­czyła do zdo­byw­ców nagrody, a teraz byłaby wdzięczna, gdyby udało jej się prze­brnąć przez pierw­szą książkę, którą kupiła jesz­cze w stycz­niu, a prze­czy­tała tylko w jed­nej trze­ciej. Pro­blem sta­no­wiła adre­na­lina. Rzą­dziła ona całym życiem Flory, w któ­rym po dłu­gich, inten­syw­nych okre­sach pracy przez prak­tycz­nie całą dobę nastę­po­wały epi­zody zatra­ce­nia w nie­przy­tom­no­ści, a przez to bra­ko­wało jej czasu i ener­gii na takie przy­jem­no­ści jak czy­ta­nie.

Na przy­kła­dzie tego tygo­dnia widać to było jak na dłoni. W ponie­dzia­łek obu­dziła się w Palm Beach, w środę w Chi­cago, wczo­raj wci­snęła jesz­cze spo­tka­nie i drinki na Man­hat­ta­nie, a potem śmi­gnęła na lot­ni­sko JFK w sukience kok­taj­lo­wej na nocny lot na Heath­row.

– Her­batki, skar­bie? – W uchu roz­brzmiał jej odle­gły głos matki. Usły­szała brzęk por­ce­lany o wapień. – Musisz się znowu posma­ro­wać. Ramiona ci się zaró­żo­wiły.

Cie­pła dłoń musnęła jej skórę, szu­ka­jąc na ramio­nach potwier­dze­nia. Flora unio­sła głowę, a na twarz posy­pały się jej obłoki wło­sów w kolo­rze cie­płego blondu.

– Hę? – jęk­nęła.

– Och, skar­bie, mar­twię się o cie­bie. Te wszyst­kie jet lagi mają zły wpływ na twój orga­nizm.

Flora odrzu­ciła włosy do tyłu i pró­bo­wała usiąść. Matka ukła­dała wła­śnie nogi na sąsied­nim leżaku. Na kola­nach miała numer cza­so­pi­sma „The Lady”, a w dło­niach fili­żankę z her­batą. Sło­miany kape­lusz ocie­niał twarz, która nie utra­ciła urody, mimo że matka miała już bli­sko sześć­dzie­siąt lat.

Flora popra­wiła sznurki swo­jego bikini w kwia­tuszki – do pły­wa­nia śred­nio się nada­wało, ale nie miała naj­mniej­szego zamiaru się moczyć, no chyba że Fred­die wrzuci ją do wody – i się­gnęła po her­batę. Jej zaczer­wie­niona od słońca twarz dodat­kowo poró­żo­wiała pod wpły­wem pary. Flora przy­glą­dała się sen­nie, jak jaskra­wo­nie­bie­skie ważki muskają powierzch­nię wody, a jaskółki dają nura w bez­chmur­nych prze­stwo­rzach.

– Za ciężko pra­cu­jesz. To ci szko­dzi.

– Wiem, ale w tej chwili nie mogę się wyco­fać. Muszę ścią­gać nowych klien­tów: wła­śnie po to Angus mnie zatrud­nił. Na Boże Naro­dze­nie tro­chę się zre­lak­suję.

– Na Boże Naro­dze­nie? Skar­bie, do świąt pad­niesz tru­pem. Dopiero sier­pień. Szcze­rze mówiąc, mar­twię się, że nie dotrwasz do wie­czora.

– No pew­nie, ty się zawsze zamar­twiasz. Mar­twi­ła­byś się nawet o to, że nie masz się o co mar­twić. – Flora się uśmiech­nęła. – Kiedy tata wraca?

Matka zer­k­nęła w jej stronę z unie­sio­nymi brwiami i scep­ty­cy­zmem w błę­kit­nych oczach.

– Mówi­łam, że lunch będzie o dwu­na­stej trzy­dzie­ści, więc pew­nie o pierw­szej.

– A kiedy fak­tycz­nie będzie lunch?

– O dru­giej.

Flora zaśmiała się cicho. Spóź­nial­stwo jej ojca zyskało już legen­darny sta­tus. Spóź­nił się na wła­sny ślub (opona mu poszła w asto­nie), do szpi­tala na naro­dziny Fred­diego (korki na May­fair), do szpi­tala na jej naro­dziny (pies się zgu­bił w Hyde Parku, a karetka pogo­to­wia nie chciała zacze­kać) i na pogrzeb swo­jego brata (główną ulicę zamknięto na targ na Marl­bo­ro­ugh). Nie spóź­niał się tylko na swoje aukcje. Peł­nił funk­cję głów­nego licy­ta­tora w Chri­stie’s od póź­nych lat osiem­dzie­sią­tych do sto­sun­kowo nie­dawna, kiedy to prze­szedł na eme­ry­turę. Licy­ta­cje, które pro­wa­dził, sły­nęły z żywio­ło­wej, gwar­nej atmos­fery, bar­dziej przy­po­mi­na­ją­cej polo­wa­nia niż aukcje, a jego samego ceniono za dow­cipne komen­ta­rze, które pod­bi­jały zarówno nastroje, jak i ape­tyty, co ozna­czało, że nie­rzadko stuk­nię­ciem młotka zatwier­dzał rekor­dowe ceny.

Ale jak wia­domo lunch może pocze­kać. Nie­wąt­pli­wie o dwu­na­stej trzy­dzie­ści ojciec Flory na­dal będzie dziu­ra­wił darń na szes­na­stym gre­enie, i to pomimo naj­szczer­szych inten­cji, by speł­niać wolę uko­cha­nej żony.

– Fred­die długo śpi – zauwa­żyła Flora, popa­trzyw­szy na zega­rek, gdy upi­jała łyk her­baty. Wpół do pierw­szej, mimo że zda­niem jej ciała był led­wie świt.

– …Tak. To prawda.

Flora odchy­liła głowę, wsparła ją na teako­wym leżaku i popa­trzyła na matkę.

– Co?

– Nic.

– Mamu­siu, ja znam ten ton. O co cho­dzi?

Matka spoj­rzała na nią, lecz Flora wie­działa, że tak naprawdę jej nie widzi.

– Jest bar­dzo chudy.

– Zawsze taki jest.

– Cóż, jesz­cze sporo schudł. Moim zda­niem nie odży­wia się pra­wi­dłowo.

– Jestem tego nie­mal pewna – przy­znała Flora z jękiem i wycią­gnęła przed sie­bie nogę, by przyj­rzeć się swo­jemu pedi­cure. Już trzy tygo­dnie, ale wciąż dobrze się trzyma. – Pamię­taj, że ten czło­wiek powo­łuje się na ryzyko szkor­butu, by uza­sad­nić zakup hur­to­wych ilo­ści chru­pek.

Ale matka się nie zaśmiała, tylko wbiła wzrok w bujne traw­niki.

– Myślę, że coś jest nie tak.

Flora par­sk­nęła śmie­chem.

– Ty zawsze tak myślisz. – O ile ojciec wiecz­nie się spóź­niał, o tyle matka nie­ustan­nie się zamar­twiała. Nagle jed­nak zauwa­żyła wyraz jej twa­rzy. – Mamu­siu, założę się, że po pro­stu tęskni za Aggie. W końcu zdał sobie sprawę, jaki fatalny błąd popeł­nił, gdy z nią zerwał, i tyle. – Posta­wiła stopę z powro­tem na ziemi, przy­mknęła oczy i delek­to­wała się przy­grze­wa­ją­cym jej skórę słoń­cem. – Nie mógł tra­fić na nikogo lep­szego niż Aggie.

– Podobno ona spo­tyka się już kimś innym.

Flora otwo­rzyła jedno oko.

– Kto ci tak powie­dział?

– Wiesz, skar­bie, mam wła­sne kon­takty. Twoje poko­le­nie nie wymy­śliło poran­ków przy kawie. – Po twa­rzy matki prze­mknął wyraz bólu. – Głup­ta­sek z niego.

Flora obró­ciła się na bok i pod­wi­nęła cia­sno kolana.

– Posłu­chaj, moż­liwe, że każe mu się posta­rać i tro­chę pobła­gać, ale nie ma wąt­pli­wo­ści, że przyj­mie go z powro­tem.

Matka zaci­snęła usta, jak zawsze, gdy była zafra­so­wana. Flora roz­po­znała tę minę z dnia, gdy pode­szła do egza­minu wstęp­nego z mate­ma­tyki, gdy ojciec zda­wał test na licen­cję pilota heli­kop­tera, gdy Fred­die oznaj­mił, że weź­mie udział w Mara­to­nie Pia­sków…

– Obyś miała rację.

Umil­kły i jedy­nie sze­lest prze­wra­ca­nych kar­tek zakłó­cił sym­fo­nię uwi­ja­ją­cych się wśród hor­ten­sji psz­czół oraz kosów ćwier­ka­ją­cych na dębie. Towa­rzy­szyło jej ude­rza­nie o kafelki ogona Bolly’ego, ich labra­dora, ile­kroć Flora opusz­czała rękę i gła­dziła sierść psa, wyle­gu­ją­cego się w cie­niu leżaka.

Matka zło­żyła cza­so­pi­smo i odwró­ciła przo­dem do córki, siląc się na pogod­niej­szy ton.

– Mów, co u cie­bie… i nie cho­dzi mi o pracę. Widu­jesz się z kimś?

Flora zer­k­nęła na matkę z ukosa, nie rusza­jąc głową. Stłu­miła wes­tchnie­nie.

– Nie. Nie mam czasu.

Matka także stłu­miła wes­tchnie­nie.

– Skar­bie, musisz zna­leźć czas. Jak masz w ogóle kogoś poznać, skoro spę­dzasz życie w schro­nach, maga­zy­nach, gale­riach i samo­lo­tach?

– Spo­ty­kam masę ludzi, mamu­siu… Po pro­stu nikt nie jest… – Zabra­kło jej słowa.

– Wyjąt­kowy?

– Chcia­łam powie­dzieć „inny”, ale tak, to pew­nie to samo.

– Inny od czego?

Flora wzru­szyła ramio­nami, mimo że dosko­nale znała odpo­wiedź. W swoim fachu spo­ty­kała setki męż­czyzn: han­dla­rzy, wła­ści­cieli gale­rii, kolek­cjo­ne­rów, histo­ry­ków sztuki, kon­ser­wa­to­rów, by nie wspo­mi­nać o klien­tach, choć oczy­wi­ście ni­gdy nawet nie pomy­ślała, by naru­szyć gra­nicę i umó­wić się z któ­rymś z nich. Wszy­scy jed­nak bez wyjątku spro­wa­dzali się do dwóch typów. Jedni byli tacy jak jej szef Angus: w gar­ni­tu­rach na miarę, kształ­ceni w eks­klu­zyw­nych szko­łach, two­rzący eli­tarną klikę. Dru­dzy jak jej ojciec: eru­dyci, eks­cen­trycy, barwni i cha­rak­te­ry­styczni, ale do niczego w spra­wach prak­tycz­nych, roz­tar­gnieni i nie­okre­śleni w pro­zie życia. Flora pra­gnęła kogoś, kto miałby nieco wię­cej cha­rak­teru.

– Po pro­stu piękna z cie­bie dziew­czyna. Nie poj­muję, jak to się stało, że jesz­cze nikt cię nie zgar­nął.

– A co ja jestem, kube­czek jogurtu? – zaśmiała się Flora. – Nie mam daty przy­dat­no­ści do spo­ży­cia.

– To naiwne, skar­bie. Oczy­wi­ście, że masz taką datę. Wszyst­kie kobiety ją mają.

Tym razem Flora nie powstrzy­my­wała wes­tchnie­nia. Chciała, by matka odpu­ściła ten temat.

– Posłu­chaj, mamo. Jestem szczę­śliwa w moim obec­nym życiu. Co ma być, to będzie. Nie można oszu­kać losu.

Zapadł mil­czący rozejm – obie obser­wo­wały, jak para kosów ska­cze po traw­niku i szuka roba­ków. Flora wie­działa, że nie musi już przy­trzy­my­wać Bolly’ego jak nie­gdyś, obec­nie za bar­dzo doskwie­rał mu artre­tyzm, więc ptaki go nie obcho­dziły. Wolał drze­mać w cie­niu.

– Czy rzeź w kuchni dobie­gła końca? – Flora zmie­niła temat.

– Lan­gu­stynki są ide­al­nie ugo­to­wane, różo­wiut­kie i cie­płe – oznaj­miła matka z zado­wo­le­niem. Goto­wała rów­nie ele­gancko, jak się nosiła. – A na deser zro­bi­łam ulu­biony ser­nik two­jego brata.

– O, świet­nie, to go wycią­gnie z łóżka. Już zaczy­nam myśleć, że trzeba będzie zain­sta­lo­wać pod jego drzwiami jakąś nie­dużą bombę.

Matka się zaśmiała, choć minę miała krzywą. Nagle roz­legł się chrzęst kół na żwi­rze, obie kobiety obró­ciły się i zoba­czyły, że ojciec Flory pędzi po pod­jeź­dzie swoim jagu­arem XK8 ze spusz­czo­nym dachem przy wtó­rze pio­senki Fle­etwood Mac, a pęd powie­trza roz­wiewa jego śnież­no­biały włos.

– Wła­snym oczom nie wie­rzę! – wykrzyk­nęła Flora, zasko­czona. – Przy­je­chał punk­tu­al­nie.

– Tak, ale pro­wa­dzi, jakby się spóź­niał. – Matka cmok­nęła, zdjęła nogi z leżaka i wsu­nęła wypie­lę­gno­wane stopy w białe skó­rzane klapki. – Słowo daję, pozrywa główki moim ostróż­kom! Za kogo on się uważa? Za Stir­linga Mossa? – Wes­tchnęła, wzięła od Flory pustą fili­żankę po her­ba­cie i prze­szła przez traw­nik do męża, zado­wo­lona, że znów ma się o co mar­twić.

Nie minęło pół godziny, a cichy sen poranka został z domu zdjęty jak prze­ście­ra­dło z mebli. Radio 4 dud­niło, a zaru­mie­niony i wygłod­niały ojciec wyło­nił się spod prysz­nica. Pod­łoga wciąż była usiana drob­niut­kimi odci­skami błota z jego butów do golfa.

– Cześć, tatu­siu. – Flora się uśmiech­nęła, gdy ojciec zauwa­żył, jak sie­dzi bokiem na bla­cie z nogami w zle­wie. W rodzin­nym domu była to jej ulu­biona pozy­cja do wypo­czynku, odkąd w wieku ośmiu lat wpa­dła w pokrzywy, a matka uko­iła pie­kące, obo­lałe stopy córki zimną wodą. Przy­go­to­wała się na wylew­nego całusa, któ­rego ojciec zło­żył na środku jej czoła, zasła­nia­jąc uszy dłońmi, tak że świat chwi­lowo przy­cichł, jakby znaj­do­wała się pod wodą. – Udana rundka?

Wyglą­dało na to, że jej słowa wzbu­dziły ból, bo sze­roki uśmiech ojca przy­gasł, a on sam pac­nął się dło­nią w czoło.

– Okropna! Straszna! – zaję­czał. – Już lepiej by mi poszło, gdy­bym walił w tę cho­lerną piłeczkę odku­rza­czem! Sam nie wiem, co się ze mną dzieje.

– Ja ci powiem, co się z tobą dzieje – orze­kła matka, uci­na­jąc ze sto­ją­cej na para­pe­cie doniczki gałązkę świe­żego roz­ma­rynu i nie spusz­cza­jąc oczu z wie­wiórki, która jak na jej gust grze­bała w ziemi w poszu­ki­wa­niu żołę­dzi nieco zbyt bli­sko lobe­lii. Postu­kała ostro w okno, a wie­wiórka czmych­nęła na naj­bliż­szy dąb. – To przez ten dodat­kowy kie­li­szek Maury wczo­raj wie­czo­rem.

Zapa­dła głu­cha cisza.

– Ależ kocha­nie, prze­cież jedli­śmy figi! – zaopo­no­wał ojciec, gdy tylko odzy­skał mowę, poru­szony, że można by w ogóle pomy­śleć o jedze­niu tych owo­ców bez uzu­peł­nia­ją­cych je gór­nych nut melasy z gra­natu, cha­rak­te­ry­stycz­nych dla Maury.

– Dobrze wiesz, o czym mówię – odparła matka. Odwró­ciła się przo­dem do nich obojga, lecz w ojca wbiła spoj­rze­nie pełne dez­apro­baty. Pró­bo­wał ją schwy­cić i poca­ło­wać, gdy wyj­mo­wała chleb oliwny z pie­cyka szczu­płymi, toną­cymi w ręka­wi­cach kuchen­nych rękoma. – To Pouilly-Fumé w zupeł­no­ści by wystar­czyło. – Zamiast całusa dała mu tacę chleba posy­pa­nego roz­ma­ry­nem. – Połóż to, pro­szę, na stole.

Flora zachi­cho­tała, gdy ojciec – odziany w wyjąt­kowo barwny zestaw zło­żony z wiśnio­wo­ró­żo­wych szor­tów i zie­lo­nej polówki – odczła­pał nie­po­cie­szony, że żona koniecz­nie chce się mar­twić kon­dy­cją jego wątroby. Szybka jazda, spo­ży­cie wina, a do tego brudna pod­łoga w kuchni… Naprawdę sobie nagra­bił.

– Biedny tatuś.

Matka nakła­dała cie­płe, odłu­pane z pan­ce­rzy lan­gu­stynki na sałatkę klu­bową, a Flora sko­rzy­stała z oka­zji i wykra­dła pla­ste­rek awo­kado. Matka odru­chowo chciała ją obsztor­co­wać i trzep­nąć po pal­cach, ale się zre­flek­to­wała i zamiast tego dała córce kolejny pla­ste­rek.

– Trzeba cię dokar­mić. Mogła­byś zawo­łać brata? – popro­siła, dźwi­ga­jąc peł­niutki pół­mi­sek. – A potem przy­nieś te ser­wetki i kwiaty.

– Tak jest! – Flora zasa­lu­to­wała, stu­ka­jąc pię­tami w zle­wie i szcze­rząc zęby. Matka wyszła, wzdy­cha­jąc i krę­cąc głową.

– Słowo daję.

Flora zesko­czyła z blatu i sta­nęła u pod­nóża scho­dów w holu.

– Ej! Szczurku! – ryk­nęła moż­li­wie naj­gło­śniej. – Lunch w ogro­dzie, a jak nie, to poślę woj­sko!

– Gdy­bym chciała poin­for­mo­wać sąsia­dów, że zasia­damy do posiłku, tobym ich zapro­siła – oświad­czyła matka cierpko, gdy chwilę póź­niej Flora wyszła do ogrodu i poło­żyła na stole bla­do­ró­żowe lniane ser­wetki oraz dzba­nek pełen świeżo ścię­tego pach­ną­cego groszku.

– Za to założę się, że wstał – rzu­ciła Flora z sze­ro­kim uśmie­chem, prze­mknęła do krze­sła obok ojca i urwała sobie kawa­łek cie­płego wciąż chleba.

Ojciec nie­chęt­nie roz­lał lemo­niadę, która, jak pró­bo­wała mu wmó­wić żona, orzeź­wiała rów­nie sku­tecz­nie jak sprit­zer z szam­pana. Flora przy­mknęła powieki i sku­piła się na tym, jak skro­plona para ścieka na dłoń po szklance, a góru­jące słońce pul­suje sen­nie na jej skó­rze. Nie musiała otwie­rać oczu, by się zorien­to­wać, że brat naresz­cie idzie w ich stronę po tra­wie. Tak, sły­szała skrzy­pie­nie dol­nego stop­nia, trzask drzwi bal­ko­no­wych o ścianę, ale zawsze umiała wykryć, gdy znaj­do­wał się w pobliżu – stąd prze­zwi­sko, jakim ją obda­rzył: Nie­to­perka, które z bie­giem lat prze­szło w Gacka. Dzie­liły ich nie­spełna dwa lata, lecz odkąd matka przy­wio­zła ją ze szpi­tala, byli nie­roz­łączni – Fred­die co noc wła­ził do jej łóżeczka i dzie­lił się z nią swoją uko­chaną zabawką. Pil­no­wał sio­stry na podwórku pierw­szego dnia szkoły i poma­gał w nie­dziele, gdy roz­wo­ziła prasę (ojciec nale­gał, by oboje zara­biali pie­nią­dze), bo z powodu wszyst­kich dodat­ków gazety były dla niej zbyt cięż­kie; obie­cał nie skar­żyć mamie, gdy w tatuaż z motyl­kiem, który zro­biła sobie na bio­drze, wdała się infek­cja; odgra­żał się, że pobije każ­dego ze swo­ich kole­gów, który by do niej star­to­wał, a chło­pa­ków, z któ­rymi się spo­ty­kała, sta­ran­nie lustro­wał – dużo sro­żej niż jej ojciec.

– Nie spiesz się, Szczu­ruś. – Leni­wie otwo­rzyła oczy i obrzu­ciła go sze­ro­kim uśmie­chem. – My tu sobie pomrzemy z głodu, gdy ty… Cho­lera jasna!

– Flos­sie! Jak ty się wyra­żasz! – zbesz­tała ją matka.

Lecz Flora nie potra­fiła ode­rwać oczu od brata – tycz­ko­wa­tego, smu­kłego, z płową czu­pryną, wciąż całego w pie­gach, które kie­dyś pró­bo­wali zli­czyć, łącząc kro­peczki per­ma­nent­nym mar­ke­rem. Lecz łobu­zer­ski uśmiech, który wyba­wił go z nie­jed­nej kozy, zsu­nął się gdzieś na M4 – a wraz z nim jakieś osiem kilo.

Wymie­rzył w nią palec, gdy dosłow­nie usia­dła na bacz­ność.

– Nie zaczy­naj! Wyglą­dasz ohyd­nie – stwier­dził. – Serio, sio­stru­niu, daruj sobie placki.

Chciała się roze­śmiać. Był to jego zwy­cza­jowy żart, po któ­rym na ogół nastę­po­wały wybu­chy weso­ło­ści, zauwa­żyła jed­nak, że dzi­siaj nikt się nie śmieje.

– Co się z tobą, u dia­bła, stało? – zapy­tała, spoj­rze­niem sta­ra­jąc się nakło­nić go do powagi.

– Flora, słow­nic… – zru­gała ją znów matka, ale kątem oka Flora spo­strze­gła, że ojciec wyciąga szybko rękę i ją uci­sza.

Fred­die wzru­szył ramio­nami.

– Nic. Wylu­zuj.

– Ale jesteś chudy! – zawo­łała. Zbie­rało się jej na śmiech, że brat udaje, jakby wszystko było w porządku.

– Kocioł. Garn­kowi – odpa­ro­wał, osu­nął się zwin­nie na wolne krze­sło i upił duży łyk lemo­niady. Skrzy­wił się, zmarsz­czył czoło, patrząc na szklankę, a potem prze­niósł scep­tyczne spoj­rze­nie na ojca, który w odpo­wie­dzi wzru­szył jedy­nie ramio­nami.

– Mamo, powiedz mu – roz­ka­zała Flora.

– Już mu mówi­łam, skar­bie, tobie zresztą też – odparła matka, nakła­da­jąc synowi na talerz gigan­tyczną por­cję sałatki. – Jak myślisz, dla­czego zamówi­łam dodat­kowy kilo­gram lan­gu­sty­nek?

Fred­die pobladł na widok swo­jego tale­rza i zamarł z widel­cem w dłoni.

– Pre­zen­tu­jesz się wstrzą­sa­jąco – oznaj­miła Flora, kła­dąc łok­cie na stole i patrząc mu pro­sto w oczy. Nie zamie­rzała odpu­ścić tematu. Znała brata lepiej niż kto­kol­wiek inny. – Poważ­nie. Co się dzieje?

Otwo­rzył usta, by udzie­lić odpo­wie­dzi, lecz tak jak jedze­nia nie dał rady wło­żyć do środka, tak słowa z kolei nie potra­fiły wyjść na zewnątrz. Wzru­szył jedy­nie ramio­nami.

Zale­gła cisza, a w nią prędko wlało się zatro­ska­nie. Teraz już wszy­scy się mar­twili. Że Fred­die nie mógł jeść, to jedno, lecz on zawsze, ale to zawsze umiał gadać. Flora przy­glą­dała się, w gło­wie zaś miała goni­twę myśli. Czy sły­szał, że Aggie zaczęła się z kimś spo­ty­kać? Dotknęło go to moc­niej, niż się spo­dzie­wali?

Nie zdą­żyła jed­nak zadać pyta­nia. Wszy­scy pod­sko­czyli, sły­sząc nagłe szu­ra­nie jego krze­sła o posadzkę.

– Nie dam rady – wymam­ro­tał.

– Fred­die? – rzu­cił ojciec, gło­sem pozba­wio­nym zwy­cza­jo­wego humoru z powodu tro­ski.

Fred­die poma­sze­ro­wał z powro­tem w stronę domu, macha­jąc rękoma zbyt wysoko, nazbyt gwał­tow­nie. Reszta rodziny popa­trzyła po sobie – zszo­ko­wana, zanie­po­ko­jona, wstrzą­śnięta.

– Jeste­ście sobie bli­scy. Mówił ci coś? – zapy­tała matka cichym gło­sem, wspie­ra­jąc łok­cie na stole. – Cokol­wiek, co by to tłu­ma­czyło?

Flora pokrę­ciła głową, wciąż zapa­trzona w prze­strzeń, którą dopiero co prze­mie­rzył jej brat, jak gdyby przedarł się przez mate­rię powie­trza i pozo­sta­wił ją za sobą w strzę­pach.

– Idę do niego – rzekł ojciec i rzu­cił ser­wetkę na stół, ale Flora poło­żyła mu dłoń na ramie­niu i powstrzy­mała go.

– Nie, ja pójdę – powie­działa z upo­rem.

Wstała i ruszyła do cie­ni­stego domu. Stare klepki skrzy­piały pod jej cię­ża­rem, gałę­zie jaśminu zaglą­dały do środka przez otwarte okna, kwie­cie wicio­krzewu koły­sało się za szy­bami. Sunęła pal­cami po nie­rów­nych ścia­nach i wbie­gała na górę, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie. Zaj­rzała do sypialni, lecz wie­działa, że go tam nie zasta­nie, więc wspi­nała się po scho­dach dalej do poło­żo­nego na górze pokoju na pod­da­szu. Zdo­biła go tur­ku­sowa tapeta z moty­wem Toile de Jouy, w okien­kach wisiały cięż­kie zasłony w kratkę, a na łóżku leżał zapo­mniany zepsuty zegar. Nie­gdyś był to pokój opie­kunki, ale ich dwojgu to nie prze­szka­dzało i nie­ustan­nie prze­my­kali się obok śpią­cej mło­dej Niemki czy Szwedki w dro­dze do swo­jej taj­nej kry­jówki.

Sta­nęła przy ścia­nie i otwo­rzyła nie­duży luk umiej­sco­wiony w poło­wie wyso­ko­ści. Gdy byli dziećmi, pod żad­nym pozo­rem nie mogli go nawet otwie­rać. Prze­ci­snęła się przez okienko i po chwili wyło­niła się na pła­skiej czę­ści dachu – w nie­du­żej kotlince osło­nię­tej od strony ogrodu przez opa­da­jące ściany szczy­towe. Przy­su­nęła się do Fred­diego, który nie zdzi­wił się na jej widok. Z przy­zwy­cza­je­nia trzy­mała się bli­sko dachu.

Kie­dyś się tu opa­lali, a ukrad­kiem nauczyli się też palić, choć Fred­die nie pozwo­lił im tu pić – alko­hol na wyso­ko­ści to nie był dobry pomysł.

– Powiedz mi, co się dzieje – rze­kła cicho, sia­da­jąc obok niego. Na ogół roz­pie­rali się na dachów­kach, by poczuć na twa­rzach słońce albo przy­pa­try­wać się księ­ży­cowi, lecz dzi­siaj Fred­die zgar­bił się jak kulanka. Łok­cie wsparł na kola­nach, głowę spu­ścił.

– Nie mogę. – Pokrę­cił głową.

Ści­snęła go za ramię, bo te słowa potwier­dziły jej naj­czar­niej­szą obawę: że sobie tego nie uro­iła i nie są to wydu­mane tro­ski ich matki. Działo się coś złego. Naprawdę, dosłow­nie działo się coś złego.

– Nie­za­leż­nie od tego, w czym rzecz, jestem po two­jej stro­nie. Prze­cież wiesz.

Pokrę­cił głową, patrząc na nią z ukosa.

– Nie będziesz. Tym razem nie będziesz.

– Fred­die, naprawdę nie ist­nieje nic takiego, przez co bym w cie­bie zwąt­piła. Jesteś moim star­szym bra­tem. Uwiel­biam cię.

Spu­ścił głowę i zło­żył dło­nie tak mocno, że pobie­lały mu kostki. Skrzy­wiła się empa­tycz­nie.

– Czy to dla­tego chcia­łeś nas tu ścią­gnąć na ten week­end? – Musiała poru­szyć niebo i zie­mię, pró­bu­jąc speł­nić jego nie­ty­pową prośbę, by wszy­scy się tu zje­chali.

– Myśla­łem, że dam radę. Myśla­łem, że będę umiał wam wszyst­kim powie­dzieć. Myśla­łem, że to będzie wła­ściwe…

– Dasz radę – szep­nęła. – To jest wła­ściwe.

– Nie. Nie mogę.

– Dla­czego?

– Bo obser­wo­wa­łem was tam na dole i nic się nie zmie­ni­li­ście. Ty jesteś ide­alna, sar­ka­styczna, słodka, tata pro­sto­duszny, a mama wszystko upięk­sza i zamar­twia się byle czym. – Zawie­sił głos. – Tylko że teraz naprawdę ma się czym przej­mo­wać. Znisz­czy­łem to.

– Co znisz­czy­łeś?

– Nas, naszą rodzinę. A ja nie zniosę waszych min, gdy wam to powiem.

Teraz to ona umil­kła, lecz wodziła wzro­kiem po twa­rzy brata. On znów się odsu­nął, a jego emo­cje zwi­nęły się do środka, jakby kryły się przed jej spoj­rze­niem.

– Co zro­bi­łeś, Fred­die? Musisz mi powie­dzieć. – Zaci­snęła dłoń moc­niej na jego ramie­niu. – Dobrze wiesz, że stąd nie zej­dziemy, dopóki tego nie zro­bisz.

Zro­bił nie­równy wdech.

– To nie­prawda. Musisz mi uwie­rzyć.

– I uwie­rzę, słowo. Już ci wie­rzę.

– Nawet jesz­cze nie wiesz, o co cho­dzi.

– Nie. Ale cię znam. Wspie­ram cię. Kocham cię.

Przy­tak­nął i spu­ścił głowę. Naj­pierw przy­szły łzy. A potem naresz­cie słowa.

Rozdział drugi

Roz­dział drugi

Lon­dyn, tydzień póź­niej

Sala aukcyjna pękała w szwach – wszyst­kie krze­sła były zajęte, a ludzie tło­czyli się z tyłu na sto­jąco. Zebrani roz­ma­wiali i śmiali się gło­śno, w rękach trzy­mali kata­logi i strze­lali oczyma, by się zorien­to­wać, kto jest – i, co waż­niej­sze, kogo nie ma – oraz przyj­rzeć się rzę­dom biu­rek, przy któ­rych per­so­nel Sotheby’s obsłu­gi­wał licy­ta­cje przez tele­fon oraz inter­net.

Flora popra­wiła się na krze­śle. W fał­dach różo­wej jedwab­nej spód­nicy ukryła tabliczkę do licy­ta­cji. Z roz­my­słem ni­gdy się nie wda­wała w plotki i dywa­ga­cje poprze­dza­jące aukcję. Ow­szem, przy­dają się one do networ­kingu, ale nie lubiła sku­piać na sobie uwagi, gdy chciała sfi­na­li­zo­wać zakup: sub­tel­ność i fine­zja miały swoje zalety. A poza tym jej zda­niem networ­king oka­zy­wał się sku­tecz­niej­szy, gdy miało się na sobie porządną sukienkę, a w ręku drinka.

Cze­kała cier­pli­wie, aż pra­cow­nicy wpro­wa­dzą ste­laż z obra­zem olej­nym Petera Doiga, a na sali doj­dzie do prze­ta­so­wań. W następ­nej kolej­no­ści miał wje­chać obraz War­hola Mari­lyn (Rever­sal) – czyli przy­czyna jej dzi­siej­szego pobytu na aukcji – lecz to nie z tego względu jej szef Angus co trzy minuty przy­sy­łał ese­mesa. Tele­fon w torebce zawi­bro­wał, a Flora zigno­ro­wała naj­now­sze donie­sie­nia tkwią­cego w korku Angusa. Skoro taki był cie­kaw, co się stało z tryp­ty­kiem Bacona, niech się nauczy, że nie należy przy­la­ty­wać z Nowego Jorku na Lon­don Eve­ning Sale samo­lo­tem, który ląduje rap­tem czter­dzie­ści minut przed roz­po­czę­ciem aukcji. Wes­tchnęła z iry­ta­cją. Nie poj­mo­wała jego cią­głej potrzeby cha­osu i aktyw­no­ści. Jej szef żył dla adre­na­liny i kata­strof unik­nię­tych o włos, jak gdyby koń­cowy rezul­tat liczył się o tyle, o ile zro­dził się w sen­sa­cyj­nym kon­tek­ście.

Męż­czy­zna o rumia­nych policz­kach i w czer­wo­nym kra­wa­cie z małp­kami huś­ta­ją­cymi się na fili­żan­kach (a zatem Hermès) zło­wił jej spoj­rze­nie i bez­gło­śnie zadał pyta­nie, zadzie­ra­jąc brwi i zer­ka­jąc na sie­dze­nie obok niej – ostat­nie wolne krze­sło na sali. Pokrę­ciła głową współ­czu­jąco, lecz sta­now­czo, postu­kała pal­cem w nad­gar­stek, na któ­rym nie było zegarka, i prze­wró­ciła oczami. Męż­czy­zna zro­zu­miał, w czym rzecz, i zaci­snął usta z roz­draż­nie­niem, po czym cof­nął się w głąb pomiesz­cze­nia.

Flora zrzu­ciła z ramion blond włosy i powa­chlo­wała się lekko tabliczką. Wie­czór był parny, niebo zaczy­nało już sinieć, gdy wysia­dła wcze­śniej z tak­sówki, a w pro­gno­zie pogody zapo­wia­dano burzę. Żywiła nadzieję, że uda jej się wró­cić do domu, nim to nastąpi. W pospie­chu nie zdą­żyła wziąć z biura żakietu, ponie­waż wcze­śniejsze spo­tka­nie się prze­cią­gnęło, a nie uśmie­chała jej się per­spek­tywa ulewy, gdy miała na sobie białą, jedwabną bluzkę i czer­wone, zamszowe san­dałki na obca­sie.

Drzwi za licy­ta­to­rem się otwo­rzyły, a na sali znów wzro­sło napię­cie – jakby na kro­sno nacią­gnięto mate­riał. Wpro­wa­dzono print War­hola. Flora zacho­wała kamienną twarz, mimo że jej serce rów­nież zabiło moc­niej z tych samych emo­cji, które wśród pozo­sta­łych wzbu­dziły wes­tchnie­nia, szmery, uśmie­chy. W odróż­nie­niu od inten­syw­nych, tęczo­wych barw słyn­niej­szych prin­tów przed­sta­wia­ją­cych Mari­lyn, które nale­żały do gwiazd nie­mal tak sław­nych jak uka­zana na nich modelka, ten wize­ru­nek był mroczny, posępny – wywra­cał dys­ko­te­kowy ory­gi­nał i pre­zen­to­wał nega­tyw uję­cia fil­mo­wego. Domi­no­wała w nim czerń ze smu­gami jaskra­wego różu i ide­al­nie nada­wał się dla klien­tów Flory: pary mło­dych Rosjan, któ­rzy z Moskwy prze­pro­wa­dzili się na May­fair. Pra­co­wała z nimi uważ­nie przez minione pół­tora roku, roz­bu­do­wu­jąc ich zami­ło­wa­nie do koloru w obie­cu­jącą kolek­cję sztuki współ­cze­snej, która już teraz warta była ponad jede­na­ście milio­nów fun­tów. Zabrała ich na targi sztuk pięk­nych w Maastrich­cie i Palm Beach, sfi­na­li­zo­wała w ich imie­niu pry­watne trans­ak­cje w Chat­sworth i w Dubaju, sku­tecz­nie licy­to­wała w Nowym Jorku, Zuri­chu i Los Ange­les. Jeżeli dzi­siaj uda jej się uzy­skać odpo­wied­nią cenę, War­hol wypełni ostat­nią pustą ścianę nad łóż­kiem w głów­nej sypialni. Żona klienta zdą­żyła już zle­cić archi­tek­tom wnętrz, by odma­lo­wano pokój na złoto, szy­ku­jąc się na przy­by­cie obrazu.

Licy­ta­tor Giles, któ­rego Flora poznała pod­czas (bar­dzo) prze­lot­nego romansu na uni­wer­sy­te­cie – dys­ku­syjny dobór maj­tek, skłon­ność do klap­sów – wyrów­nał doku­menty i zadarł głowę. Na sali zapa­dła cisza, a Flora zabrała się do roboty.

– Panie i pano­wie, prze­cho­dzimy do obiektu numer dwa­na­ście. Jest to różowo-czarny wydruk przed­sta­wia­jący Mary­lin w serii Rever­sal Andy’ego War­hola. Wyko­nany w okre­sie mię­dzy rokiem tysiąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym a tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym szó­stym, rok przed przed­wcze­sną śmier­cią arty­sty. Akryl i sito­druk na płót­nie – wygła­szał infor­ma­cje z namasz­cze­niem, Flora zaś pró­bo­wała wyrzu­cić z pamięci, jak nagry­wał jej na poczcie gło­so­wej płacz­liwe wia­do­mo­ści, gdy z nim zerwała. – Dzieło nie­opra­wione…

Flora słu­chała niczym pupilka nauczy­ciela, mimo że dobrze wie­działa, co zaraz nastąpi. Zapo­znała się grun­tow­nie z doku­men­ta­cją na temat pocho­dze­nia oraz stanu obrazu i nie zaprzą­tała sobie głowy maleń­kim pęk­nię­ciem na spa­dzie.

Tak się zasłu­chała, że dopiero po chwili spo­strze­gła Angusa, który zajął przy niej miej­sce. Kędzie­rzawe, rudo­blond włosy miał wil­gotne od potu, krą­głe policzki rumiane i lekko sapał, jakby dosłow­nie przy­biegł tu wprost z lot­ni­ska. Zdą­żył w ostat­niej chwili i Flora widziała, że się stre­suje, dokład­nie tak jak lubi.

– Jak idzie? – szep­nął teatral­nie, polu­zo­wu­jąc nieco kra­wat, gdy zaczęła się licy­ta­cja.

– Dobrze. – Sie­działa pro­sto i nie­ru­chomo, nie spusz­cza­jąc oczu z licy­ta­tora i obser­wu­jąc, kto staje do kon­kursu, kto z kim sie­dzi i kogo repre­zen­tuje, kto zazna­czył sobie ten obiekt oślim uchem w kata­logu, zakre­ślił go pió­rem… Nie­przy­pad­kowo gry­wała w pokera o nad­zwy­czaj wyso­kie stawki.

– Myśla­łem…

– Nie gadaj – mruk­nęła, zawie­siw­szy spoj­rze­nie na męż­czyź­nie w sza­rym gar­ni­tu­rze. Sie­dział krzywo na krze­śle w prze­ciw­le­głym rogu z ręką prze­rzu­coną przez opar­cie. Zali­cy­to­wał wcze­śnie, a potem umilkł, mowa jego ciała zdra­dzała jed­nak, że jesz­cze nie wyco­fał się z gry.

Nie znała go. Nie koja­rzyła go jako mar­szanda, kupca ani kolek­cjo­nera, a świa­tek sztuk pięk­nych był nie­wielki. Odkąd sześć lat temu ukoń­czyła histo­rię sztuki na uni­wer­sy­te­cie w St Andrews, pra­co­wała na róż­nych sta­no­wi­skach w Phil­lips, Chri­stie’s i Saat­chi Gal­lery, następ­nie zaś została młod­szym wspól­ni­kiem w agen­cji Angusa noszą­cej jego nazwi­sko: Agenci Sztuki Beau­monta. Dys­po­no­wała zatem wyjąt­kowo sze­ro­kimi konek­sjami. Znała nazwi­ska nie­mal wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych na sali, a przy róż­nych oka­zjach nie­mal z każdą z tych osób sączyła man­hat­tana.

– Wybacz. Wybacz. Rób swoje – szep­nął Angus, roz­siadł się i prze­cze­sał pal­cami loki, jakby chciał je polu­zo­wać.

Tele­fony też nie próż­no­wały. Flora obser­wo­wała per­so­nel Sotheby’s, wypa­tru­jąc tych, któ­rzy naj­wię­cej roz­ma­wiali z klien­tami. Osoby, które trzeba było nama­wiać, szybko zre­zy­gnują. Florę inte­re­so­wali ci mil­czący. Osza­co­wała, że na sali było dwoje poważ­nych nabyw­ców.

Męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze na­dal sie­dział roz­wa­lony na krze­śle, lecz ścię­gna w jego szyi drgały, a Flora widziała, jak napina dło­nie, by ich nie pod­nieść pod­czas licy­ta­cji i nie wró­cić do gry.

Flora ponow­nie popa­trzyła na sek­cję licy­ta­cji tele­fo­nicz­nych. Została tam jedna osoba. W miarę jak kwoty rosły, pla­kietki uno­siły się w górę rza­dziej, a obraz stop­niowo wyśli­zgi­wał się ogó­łowi z rąk – niczym jacht, który pod­niósł kotwicę i odpły­wał w stronę hory­zontu.

Licy­ta­tor roz­glą­dał się po sali – tele­fo­niczny chętny został w star­ciu sam.

Flora spoj­rzała na męż­czy­znę w sza­rym, gdy ten wła­śnie ski­nął głową. Wra­cał do gry.

Zado­wo­lona ze swych traf­nych prze­wi­dy­wań, pozwo­liła dwóm gra­czom chwilę się poba­wić. Sza­co­wano, że cena koń­cowa osią­gnie mię­dzy milion dwie­ście a milion osiem­set tysięcy fun­tów, lecz padło już milion dzie­więć­set dwa­dzie­ścia tysięcy i tempo aukcji zma­lało, a pomię­dzy ofer­tami poja­wiały się coraz dłuż­sze prze­rwy. Licy­tant na sali zbli­żał się do swo­jego gór­nego pułapu – Flora wysnuła ten wnio­sek, widząc, jak roz­po­starł łopatki sze­roko i pochy­lił się nieco do przodu, by roz­luź­nić napięty kark. Roz­glą­dał się także czę­ściej po sali, by się upew­nić, czy nikt inny nie zamie­rza się włą­czyć. Nie spo­strzegł jej, a jeżeli zwró­cił na nią uwagę, to nie spo­dzie­wał się z tej strony zagro­że­nia.

A to sta­no­wiło błąd. Wła­śnie dla­tego Angus ją zatrud­nił. Odno­to­wała na sali aukcyj­nej pasmo suk­ce­sów, lecz była rów­nież zdy­scy­pli­no­wana i ni­gdy nie sza­stała pie­niędzmi klien­tów. Tak robili wyłącz­nie ama­to­rzy.

Odrzu­ciła lekko głowę do tyłu. Było przy­jem­nie cie­pło i czuła się odprę­żona. Jej moment nad­cho­dził. Wypro­sto­wała się, zaci­snęła w goto­wo­ści palce na tabliczce. Licy­to­wano teraz na pozio­mie dwóch milio­nów stu tysięcy i widać było jak na dłoni, że ta kwota żad­nemu z licy­tan­tów nie odpo­wiada. Flora też nie pałała zachwy­tem – wszel­kie prze­kro­cze­nia kwoty dwóch milio­nów ogra­ni­czały poten­cjalny zysk ze wzro­stu war­to­ści, lecz ana­liza, którą prze­pro­wa­dziła, przy­go­to­wu­jąc się na dzi­siaj, uwzględ­niała roz­rost obec­nego rynku i czyn­niki glo­balne, takie jak spo­wol­nie­nie chiń­skiej gospo­darki, więc bez waha­nia pod­bi­łaby stawkę do dwóch milio­nów trzy­stu tysięcy, jako że według jej sza­cun­ków wzrost war­to­ści wynie­sie mini­mum dwa pro­cent w ciągu kolej­nych pię­ciu lat, a osiem – w ciągu dzie­się­ciu. Nawet taka cena koń­cowa byłaby opła­calna i sta­no­wi­łaby solidną inwe­sty­cję. Warto było. Pła­cono jej za takie decy­zje.

Giles wska­zy­wał Szary Gar­ni­tur unie­sio­nym młot­kiem. Prze­cze­sy­wał salę wzro­kiem, lecz nie ocze­ki­wał kolej­nej oferty.

– Dwa miliony sto pięć­dzie­siąt tysięcy – zawo­łał. – Po raz pierw­szy… po raz drugi…

Bły­ska­wicz­nie unio­sła pla­kietkę, a ludzie sie­dzący w bez­po­śred­nim sąsiedz­twie, z rękami uło­żo­nymi już do okla­sków, wes­tchnęli dono­śnie. Gdy Giles ją zauwa­żył, zadarł obie brwi na samą górę czoła i zamarł z ręką unie­sioną do teatral­nego opusz­cze­nia młotka i przy­pie­czę­to­wa­nia sprze­daży.

– Dwa miliony dwie­ście tysięcy! – zakrzyk­nął z nie­do­wie­rza­niem i rado­ścią.

Szary Gar­ni­tur obró­cił się gwał­tow­nie na krze­śle, porzu­ca­jąc roz­luź­nioną pozy­cję – chciał zoba­czyć, kto w ostat­niej chwili prze­bija jego ofertę. Flora ani drgnęła.

Szary Gar­ni­tur wyrzu­cił rękę w górę gniew­nie, buń­czucz­nie.

– Dwa miliony dwie­ście pięć­dzie­siąt tysięcy. – Giles popa­trzył na Florę, a ta ski­nęła głową. – Dwa miliony trzy­sta. – Spoj­rzał na Sza­rego Gar­ni­tura.

– Dwa miliony pięć­set tysięcy! – zakrzyk­nął tam­ten z wład­czym gestem dłoni.

Znów roz­le­gło się zbio­rowe wes­tchnie­nie, szmery uzna­nia, chi­choty. Rzu­cono ręka­wicę.

Flora cmok­nęła i oparła się na krze­śle, krę­cąc głową. Wyco­fy­wała się. Nie zamie­rzała prze­bić swo­jego gór­nego pułapu.

Szary Gar­ni­tur uśmiech­nął się pół­gęb­kiem i odwró­cił przo­dem do licy­ta­tora, a parę chwil póź­niej okla­ski­wał samego sie­bie, gdy stuk młotka potwier­dził, że przed­miot roz­grywki należy do niego.

– Och, co za pech, Floro – mruk­nął Angus, gdy zgro­ma­dzeni pogrą­żyli się w zadu­mie.

– Nie­ko­niecz­nie. Chri­stie’s w Palm Beach wysta­wia w przy­szłym mie­siącu Eli­za­beth Tay­lor. I tak nie chcia­łam prze­bić dwóch milio­nów. Prze­pła­cił. Typowy ama­tor, który dał się ponieść. Zosta­jesz na Baco­nie?

– Wie­rzyć mi się nie chce, że ty nie zosta­jesz – zauwa­żył, prze­su­wa­jąc nogi, gdy wstała, by umoż­li­wić jej przej­ście.

– Jestem umó­wiona na kola­cję.

– Masz randkę?

– Coś w tym stylu. Do zoba­cze­nia jutro. Przyjdę póź­niej. Jem śnia­da­nie w Wol­se­ley z nowym kie­row­ni­kiem Daw­nych Mistrzów w Phil­lips.

– Miłej zabawy – zawo­łał za nią Angus, gdy grzecz­nie prze­cho­dziła wzdłuż krze­seł i prze­krzy­wio­nych pod kątem nóg.

– Na kola­cji czy śnia­da­niu?

– Tu i tu!

Uśmiech­nęła się. Dotarła na skraj rzędu w tej samej chwili co Szary Gar­ni­tur. Wycią­gnęła do niego rękę.

– Gra­tu­luję – powie­działa z uśmie­chem. – To wspa­niałe dzieło.

– Też tak uwa­żam – odparł z trium­fal­nym uśmiesz­kiem.

Ruszyli w stronę wyj­ścia. Flora musiała zwró­cić pla­kietkę, Szary Gar­ni­tur – zapła­cić.

– Szkoda, że nie mogłaś wyrów­nać – stwier­dził, prze­pusz­cza­jąc ją przo­dem, gdy prze­ci­skali się wśród osób, które wciąż się scho­dziły z nadzieją, że obej­rzą licy­ta­cję Bacona albo wezmą w niej udział. – Zaczy­nało się robić cie­ka­wie.

Flora powścią­gnęła impuls, by prze­wró­cić oczami. Widać było, że to nie jest pro­fe­sjo­na­li­sta – ani mar­szand, ani agent…

– Cóż, i tak nie zamie­rza­łam się decy­do­wać za taką kwotę. Moja górna gra­nica wyno­siła dwa miliony trzy­sta. Widocz­nie bar­dzo chcia­łeś zdo­być ten obraz – odparła. Dotarli do punktu reje­stra­cji, gdzie z uśmie­chem oddała pla­kietkę.

– Dwa trzy­sta? – powtó­rzył Szary Gar­ni­tur.

Nieco nad­wą­tliło to jego dumę, gdy sobie uświa­do­mił, że przez wła­sną bufo­ne­rię i tak agre­sywną kontr­ofertę nie­po­trzeb­nie wydał sto pięć­dzie­siąt tysięcy fun­tów wię­cej. Powi­nien był odcze­kać jesz­cze jedną rundę, lecz poczuł się zagro­żony w swej męsko­ści, gdy nie­mal go prze­li­cy­to­wała – Boże ucho­waj! – młod­sza kobieta.

Auć. Flora się skrzy­wiła, obser­wu­jąc, jak ana­li­zuje cios.

– Jak jed­nak wspo­mnia­łam, to wspa­niała praca. Zaro­bisz na niej. – Uśmiech­nęła się i odwró­ciła do wyj­ścia. – Kie­dyś.

Zosta­wiła za sobą Szary Gar­ni­tur, który z roz­dzia­wioną gębą liczył, ile go kosz­to­wała duma, i poszła po rze­czy. Ciżba gęst­niała – ludzie wci­skali się obok niej do tłocz­nej już sali. Kolek­cjo­ne­rzy, wła­ści­ciele gale­rii, kon­ser­wa­to­rzy, agenci, per­so­nel admi­ni­stra­cyjny, nawet pra­cow­nicy baru. Zaraz miała się roz­po­cząć aukcja tryp­tyku Bacona, sta­no­wiąca gwóźdź dzi­siej­szego pro­gramu. Cena wywo­ław­cza wyno­siła nie­li­che dwa­na­ście i pół miliona fun­tów.

Flora miała wła­śnie oddać bilet, gdy pod­biegł do niej Angus.

– Dzięki Bogu, że cię zła­pa­łem – wydy­szał roz­pro­mie­niony z rado­ści.

– Co się stało? – zapy­tała cier­pli­wie, uno­sząc brew. Wie­działa, że musiało nastą­pić wyda­rze­nie dra­ma­tycz­nie, skoro Agnus tu z nią stoi. Wła­śnie zaczęto licy­ta­cję Bacona, a on przy­le­ciał z Nowego Jorku spe­cjal­nie po to, by ją obser­wo­wać.

Pokrę­cił głową.

– Wypa­dło coś waż­niej­szego.

– A cóż jest waż­niej­szego niż Bacon? – Uśmiech­nęła się. Tak łatwo było się z nim prze­ko­ma­rzać.

– Nie­stety musisz odwo­łać śnia­da­nie i wszyst­kie inne plany do końca tygo­dnia. Jutro wcze­śnie rano mamy być w Paryżu.

– Dla­czego?

Odwró­cił swój tele­fo­nem ekra­nem w jej stronę, tak by mogła zoba­czyć wia­do­mość.

– Dla­tego.

Rozdział trzeci

Roz­dział trzeci

Paryż

Na Rue de Rivoli dotarli za kwa­drans dzie­siąta, a dzie­więć minut póź­niej roz­go­ścili się już w salo­nie oka­za­łej Hau­sman­now­skiej kamie­nicy nale­żą­cej do rodziny Ver­meil. Angus krą­żył pod oknami, spraw­dza­jąc mejle, by się czymś zająć, a Flora w myślach kata­lo­go­wała impo­nu­jące dzieła sztuki zdo­biące ściany.

Podzi­wiała wła­śnie obraz Cana­letta, gdy wyso­kie, pły­ci­nowe drzwi otwo­rzyły się na oścież, a do środka weszła madame Ver­meil. Flora wstała, wdzięczna za maleń­kie obciąż­niki wszyte w rąbek jej gra­na­to­wej sukienki od Valen­tino, pro­stu­jące zagnie­ce­nia i zapew­nia­jące jej schludny wygląd, nawet po pobudce o świ­cie i trzy­go­dzin­nej podróży. Zoba­czyła na sto­pach kobiety kla­syczne, piko­wane bale­rinki od Cha­nel i zasta­no­wiła się, czy jej wła­sne baletki z nitami Rock­stud to nie prze­sada.

Angus poma­sze­ro­wał w stronę gospo­dyni ze swym spraw­dzo­nym uśmie­chem i wycią­gniętą ręką. Ujął jej dłoń i przy­ci­snął do ust.

– Lilian, wyglą­dasz olśnie­wa­jąco cudow­nie.

Madame Ver­meil powi­tała go rów­nie ser­decz­nie. Han­del sztuką wśród pry­wat­nej klien­teli sprzy­jał zaży­łym rela­cjom, które w przy­padku zna­mie­nit­szych rodzin mogły się roz­cią­gać przez kilka poko­leń, jeżeli sto­sow­nie się je pie­lę­gno­wało. Z samego przy­wi­ta­nia ze strony Angusa Flora wywnio­sko­wała, że to wła­śnie jest podobna więź. W pociągu dał jej doku­men­ta­cję pod­su­mo­wu­jącą histo­rię rodziny: szwaj­car­skie korze­nie, mają­tek zbity na tele­ko­mu­ni­ka­cji, roz­le­gła dzia­łal­ność cha­ry­ta­tywna, jesz­cze szer­sze konek­sje poli­tyczne. Jacques Ver­meil, mąż, był cenio­nym kar­dio­lo­giem.

– Pozwól, że ci przed­sta­wię moją nową współ­pra­cow­niczkę, Florę Sykes. Wykra­dłem ją z Saat­chi, by kie­ro­wała naszą dzia­łal­no­ścią w Euro­pie.

– Sykes – mruk­nęła z namy­słem madame Ver­meil, prze­no­sząc spoj­rze­nie na nie­ru­chomą Florę.

– Tak jest. Znasz może ojca Flory, Hugh Sykesa, byłego prze­wod­ni­czą­cego LAPADA, a wcze­śniej…

– Głów­nego licy­ta­tora w Chri­stie’s – weszła mu w słowo madame Ver­meil. – Natu­ral­nie. Sie­dzia­łam na sali, gdy sprze­dał Sło­necz­niki za… ileż to było, dwa­dzie­ścia pięć milio­nów fun­tów?

– Dwa­dzie­ścia cztery miliony sie­dem­set pięć­dzie­siąt tysięcy – przy­tak­nęła Flora. Pamię­tała tę kwotę dosko­nale, mimo że nie było jej jesz­cze wtedy na świe­cie. Oboje z Fred­diem znali opo­wieść, jak to ojciec z rykiem sil­nika zaje­chał przed dom swoim jagu­arem E-Type, roz­bry­zgu­jąc żwir na łubiny, a następ­nie wbiegł do domu i popę­dził pro­sto do piw­niczki, gdzie porwał butelkę Puli­gny-Mon­tra­chet, którą następ­nie opróż­nił wraz z jej matką i ogrod­ni­kiem w ogro­dzie róża­nym, tak dobrze, jakby sami byli przy tym wszyst­kim obecni.

– Na sali pano­wała tego dnia nie­za­po­mniana atmos­fera. Ludzie dosłow­nie nie mogli oddy­chać – wspo­mi­nała madame Ver­meil, przy­ci­ska­jąc dło­nie do gar­dła – a kwoty padały coraz wyż­sze i wyż­sze. Ni­gdy wcze­śniej nic podob­nego się nie wyda­rzyło.

– Wiem – odparła Flora z uśmie­chem. – Mama mówi, że ojciec póź­niej przez bity mie­siąc był w siód­mym nie­bie.

Madame Ver­meil przyj­rzała się jej bacz­nie. Z pew­no­ścią dobi­jała do sześć­dzie­siątki, lecz była wysoką, nie­do­ży­wioną kobietą o wyra­zi­stych rysach, krót­kich, wysty­li­zo­wa­nych, popie­la­to­blond wło­sach i nie­bie­skich oczach, które śmi­gały szybko jak rybki. Do per­fek­cji dopro­wa­dziła też pary­ski szyk pre­sti­żo­wej elity – wąskie gra­na­towe spodnie się­ga­jące tuż nad kształtną kostkę, popie­lata bluzka z mato­wego atłasu i sznur pereł spo­czy­wa­jący na szyi. – A zatem weszłaś w rodzinny inte­res. Sztukę masz we krwi.

– Tak, podej­rze­wam, że stało się to jasne, gdy wypra­wi­łam pod­wie­czo­rek dla lalek na ser­wi­sie z Limo­ges. Poza tym ojciec zapewne prze­stałby się do mnie odzy­wać, gdy­bym posta­no­wiła stu­dio­wać prawo.

– Roz­wa­ża­łaś to?

– Przez pewien czas.

Madame Ver­meil popa­trzyła na Angusa.

– Nie tylko piękna, lecz także mądra. Dosko­nale wybra­łeś, Angu­sie.

– Już ja dobrze o tym wiem. – Zaśmiał się. – W ciągu ostat­nich trzech mie­sięcy prak­tycz­nie prze­sta­łem pła­cić za lun­che… Tele­fony się ury­wają, bo wszy­scy chcą zapro­sić nas oboje, cie­kawe dla­czego.

Madame Ver­meil zaśmiała się lekko – zabrzmiało to jak dźwięk sło­necz­nych pro­mieni ude­rza­ją­cych o krysz­tał.

– Floro, pro­szę, mów do mnie Lilian. Sia­daj­cie, pro­szę – powie­działa, odło­żyła nie­dużą, pożół­kłą kopertę na sto­lik i prze­szła w stronę bla­do­nie­bie­skiej, oble­czo­nej w aksa­mit sofy, stą­pa­jąc bez­gło­śnie w bale­rin­kach od Cha­nel po żół­tym, jedwab­nym dywa­niku.

Flora i Angus usie­dli razem na prze­ciw­le­głej sofie. W sto­ją­cych obok nich wazo­nach obfi­cie pię­trzyło się kwie­cie różo­wych piwo­nii, a mio­do­wo­złote świa­tło poranka wpa­dało do środka przez wyso­kie okna, kła­dąc się na meblach jak zwoje płyn­nego jedwa­biu.

– Wybacz­cie, że mnie nie było i że was nie przy­wi­ta­łam. Roz­ma­wia­łam z mon­sieur Tra­ver­sem, naszym nota­riu­szem. Jak się domy­śla­cie, była to dla nas ogromna nie­spo­dzianka. Nie co dzień czło­wiek się dowia­duje, iż jest wła­ści­cie­lem nie­ru­cho­mo­ści, o któ­rej zupeł­nie zapo­mniano, non?

– W rze­czy samej – potwier­dził Angus z prze­ję­ciem. – Byłem na licy­ta­cji Bacona, gdy dosta­łem two­jego ese­mesa i wszystko inne prze­stało się liczyć. Wła­ści­wie to nawet nie wiem, za ile go sprze­dano. – Popa­trzył na Florę pyta­jąco.

– Dwa­dzie­ścia sie­dem milio­nów – odparła.

Angus zaśmiał się i wzru­szył ramio­nami, a potem odwró­cił się z powro­tem do klientki.

– Kto by pomy­ślał? Kogo to obcho­dzi? Znacz­nie bar­dziej eks­cy­tu­jące jest to, co można odkryć w twoim domu.

Madame Ver­meil ski­nęła głową.

– Cóż, spoza rodziny tylko ty wiesz. Nie chcie­li­by­śmy, by wieść wzbu­dziła zain­te­re­so­wa­nie mediów, mię­dzy innymi dla­tego, że matka Jacqu­esa nie zare­ago­wała na nią z podob­nym zachwy­tem. Jest wręcz nie­za­do­wo­lona. – Popa­trzyła na Florę. – Angus prze­ka­zał ci, co się wyda­rzyło?

– Tak. Ni­gdy o czymś takim nie sły­sza­łam. Naprawdę miesz­ka­nia nie otwie­rano od sie­dem­dzie­się­ciu trzech lat?

Madame Ver­meil wzru­szyła ramio­nami.

– Nic o nim nie wie­dzie­li­śmy, dopóki nie otrzy­ma­li­śmy listu. Nasz nota­riusz mon­sieur Tra­vers, który musiał wró­cić wcze­śniej z waka­cji, by się tą sprawą zająć, zobo­wią­zany był potwier­dzić, że ma akty wła­sno­ści doty­czące tego lokalu, lecz wygląda na to, że testa­ment mojego teścia obej­muje kody­cyl, na mocy któ­rego nie wolno ujaw­niać tej infor­ma­cji do chwili śmierci zarówno jego, jak i matki Jacques’a. Cóż, oczy­wi­ście teść zgi­nął w cza­sie wojny, gdy Jacques był małym chłop­cem, ale jego matka wciąż żyje i mieszka w Anti­bes.

– Czyli teo­re­tycz­nie na razie macie o nim nie wie­dzieć? – mruk­nął Angus.

– Otóż to. Wła­śnie dla­tego Magda tak się zde­ner­wo­wała. Uważa, że stoi to w sprzecz­no­ści z ostat­nią wolą Françoisa, jej męża.

– Czyli teściowa wie­działa o miesz­ka­niu? – zapy­tał Angus.

Lilian zasta­no­wiła się, cmo­ka­jąc cichutko języ­kiem o pod­nie­bie­nie.

– Tak. Moim zda­niem tak było. Nie­stety, upiera się, że nam nie wolno odwie­dzić miesz­ka­nia.

Flora przy­gry­zła wargę z namy­słem, roz­wa­ża­jąc, dla­czego teścio­wie madame Ver­meil pra­gnęli, by ist­nie­nie domu wyszło na jaw dopiero po ich śmierci. Co tam znajdą?

Madame Ver­meil się­gnęła po nie­wielką kopertę leżącą na sto­liku i otwo­rzyła ją, a ze środka wyjęła duży, stary klucz.

– Mon­sieur Tra­vers wła­śnie mi go dał. – Podała go Angu­sowi. – Oba­wiam się, że będzie­cie musieli się tam wybrać beze mnie. Teściowa jest wpraw­dzie bar­dzo stara, lecz to wciąż silna kobieta. – W jej chłod­nych oczach poja­wił się uśmiech. – Nawet teraz nie śmia­ła­bym się jej sprze­ci­wić.

Angus zapa­trzył się w klucz, potem wziął go do ręki.

– Wybacz, że dopy­tuję, Lilian, ale skoro zgod­nie z testa­men­tem two­jego teścia miesz­ka­nie ma sta­no­wić tajem­nicę aż do śmierci jego samego i two­jej teścio­wej, a ona wciąż żyje, to prze­cież zapisy kody­cylu pozo­stają chyba w mocy? Sama rozu­miesz, chcę po pro­stu usta­lić, czy postę­pu­jemy zgod­nie z nale­ży­tymi pro­ce­du­rami. Jeżeli w lokalu znaj­dziemy coś war­to­ścio­wego, nie chcemy nara­żać was na oskar­że­nia, że weszli­ście w jego posia­da­nie w spo­sób nie­zgodny z pra­wem.

Madame Ver­meil się uśmiech­nęła.

– Jestem wdzięczna za twoją sumien­ność, Angu­sie, ale mon­sieur Tra­vers zapew­nił, że prawo jest po naszej stro­nie. Zosta­li­śmy zmu­szeni. Do lokalu się wła­mano, a do nas prze­słano list, w któ­rym poin­for­mo­wano nas o ist­nie­niu miesz­ka­nia. Skoro już o nim wiemy, ogra­ni­cze­nia zawarte w kody­cylu są bez war­to­ści. Poza tym trzeba spoj­rzeć na sprawę z prak­tycz­nego i reali­stycz­nego punktu widze­nia. W przy­szłym roku moja droga teściowa obcho­dzić będzie setne uro­dziny. Należy zało­żyć, że w ciągu naj­wy­żej kilku naj­bliż­szych lat pozna­li­by­śmy fakty tak czy owak. – Unio­sła brew leciutko, suge­ru­jąc, że praw­do­po­dob­nie nastąpi to szyb­ciej, a przy­naj­mniej ona sama tak by wolała. Flora domy­śliła się, że pań nie łączyły zażyłe rela­cje.

– Czy mogę spy­tać, kto przy­słał list? – chciała wie­dzieć Flora. Pochy­liła się nieco do przodu, zafa­scy­no­wana. Jako dziecko pochło­nęła wszy­ściut­kie powie­ści Aga­thy Chri­stie… Angus miał ten­den­cje melo­dra­ma­tyczne, ona z kolei sła­bość do tajem­nic.

– Ludzie, któ­rzy się wła­mali – odparła madame Ver­meil, wyrzu­ca­jąc ręce do góry z zasko­cze­niem.

– I wysłali do was list? – Flora także nie potra­fiła ukryć zdu­mie­nia. – Wła­mali się i przy­słali list?

Madame Ver­meil ponow­nie ski­nęła głową.

– Wiem. Incroy­able, non?

Flora, chcąc nie chcąc, roz­dzia­wiła usta.

– A co napi­sali? „Wie­cie, że to wasze miesz­ka­nie?”

Madame Ver­meil się roze­śmiała.

– W skró­cie tak.

Angus zro­bił nieco bar­dziej zgnę­bioną minę.

– Wiesz, czy coś zostało skra­dzione? Jeżeli ci ludzie prze­trzą­snęli wnę­trze…

Zapa­dło mil­cze­nie i lekki nastrój sprzed chwili znikł.

– Tego nie wiemy, i moż­liwe, że nie dowiemy się ni­gdy – odparła madame Ver­meil z więk­szą powagą. – Nie mamy poję­cia, co się tam znaj­duje… Jeżeli w ogóle coś tam jest. Skąd mogli­by­śmy wie­dzieć? Przez te wszyst­kie lata ukry­wano to miesz­ka­nie przed nami.

Angus jęk­nął.

– Byłoby wprost prze­po­twor­nie, gdyby cały ten czas stało sobie w sta­nie nie­na­ru­szo­nym, a splą­dro­wano je tydzień przed tym, zanim oświe­cono was o jego ist­nie­niu. – Prze­cze­sał dło­nią włosy, lecz Flora widziała, że szef przy­wią­zuje się już do tej dra­ma­tycz­nej iro­nii losu.

Madame Ver­meil wypro­sto­wała plecy w sobie wła­ściwy, ele­gancki spo­sób.

– Jeżeli to cię pocie­szy, oso­bi­ście nie wie­rzę, że znaj­duje się tam coś o dużej war­to­ści. Mój teść był czło­wie­kiem trzeźwo myślą­cym. Ina­czej nie zgro­ma­dziłby takiej for­tuny. – Omio­tła szyb­kim spoj­rze­niem zbyt­kowny pokój. – Sztuka sta­no­wiła cały jego świat. Nie zamknąłby wiel­kiego skarbu w ukry­ciu, z dala od oczu świata, by butwiał w ciem­no­ściach.

Angus przy­gasł, sły­sząc to rozu­mo­wa­nie, choć uśmiech nie scho­dził z jego twa­rzy. Mieli po pro­stu pomysz­ko­wać wśród dur­no­sto­jek z wyż­szej półki?

– Och, Angu­sie, chyba nie naro­bi­łam ci zbyt­nich nadziei – cią­gnęła madame Ver­meil, przy­glą­da­jąc się swo­jemu agen­towi prze­ni­kli­wie.

– By­naj­mniej. Chęt­nie pomo­żemy, jeśli tylko będziemy mogli – odrzekł gładko i lekko ude­rzył dłońmi o uda. – Ska­ta­lo­gu­jemy po pro­stu zna­le­zione przed­mioty, jeżeli coś znaj­dziemy, a następ­nie zapro­po­nu­jemy, co dalej: czy to pako­wa­nie i wysyłka, czy wycena pod kątem sprze­daży, jeżeli będzie­cie sobie tego życzyć.

– Liczę, że miesz­ka­nie nie jest puste. – Madame Ver­meil zaśmiała się nagle, kla­snęła w dło­nie, a potem wsparła pod­bró­dek na opusz­kach pal­ców. – Czyż to nie byłoby okropne? Kres wszyst­kich naszych nadziei.

Angu­sowi z nieco więk­szym tru­dem przy­cho­dziło uśmie­chać się na tę myśl. W pociągu cie­szył się jak dzie­ciak w Wigi­lię – zasta­na­wiał się, jakie skarby znajdą w tajem­nym miesz­ka­niu tak zna­ko­mi­tej rodziny. Flora widziała w kwiet­niu pod­su­mo­wa­nie finan­sowe. Dosko­nale zda­wała sobie sprawę, że Angus nad­we­rę­żył się, prze­no­sząc sie­dzibę główną firmy w Nowym Jorku do nowego biura w Tri­bece… debet wyno­sił obec­nie ponad dwie­ście tysięcy fun­tów. Per­spek­tywa odna­le­zie­nia zagi­nio­nego skarbu, którą ryso­wał ten pro­jekt, oraz towa­rzy­szące temu pro­wi­zje musiały się urze­czy­wist­nić.

– Ja też, Lilian. Ja też.

Madame Ver­meil uży­czyła im szo­fera, który zawiózł ich do miesz­ka­nia. Znaj­do­wało się na Mont­par­nasse w czter­na­stej arron­dis­se­ment. Ruch na ską­pa­nych w poran­nym słońcu uli­cach był na szczę­ście płynny – wiele z rodzin zamiesz­ku­ją­cych sto­licę ucie­kło już przed inten­syw­nym let­nim upa­łem mia­sta w bar­dziej prze­wiewne rejony takie jak Midi czy Alpy Nad­mor­skie.

Pędzili przez Place de la Con­corde w stronę rzeki. Flora zer­k­nęła na swój maki­jaż w lusterku od Cha­nel.

– W gło­wie na­dal mi się nie mie­ści, że miesz­ka­nie tak długo pozo­sta­wało nie­tknięte – przy­znała, sku­pia­jąc wzrok na swo­ich policz­kach, lekko ścią­gnię­tych po wczo­raj­szej randce, która prze­cią­gnęła się do późna. (Było miło, ale… no cóż, wła­śnie, miło). – I nie zauwa­żono, że nikt ni­gdy do niego nie wcho­dzi ani z niego nie wycho­dzi.

– Ludzie są zabie­gani – skwi­to­wał Angus, nie odry­wa­jąc oczu od iPhone’a. – Pil­nują wła­snego nosa, zwłasz­cza w bar­dziej pre­sti­żo­wych dziel­ni­cach. Poza tym masa nie­ru­cho­mo­ści należy do zagra­nicz­nych inwe­sto­rów. Tutaj mało kto posiada miesz­ka­nie, raczej się wynaj­muje, a wła­ści­ciele lubią dłu­go­ter­mi­nowe umowy najmu, żeby loka­to­rzy jak naj­mniej zawra­cali im głowy. Mojemu kum­plowi rodzice musieli zabez­pie­czyć umowę, a gość ma trzy­dzie­ści osiem lat!

– Ow­szem, ale zupeł­nie nic, i to przez sie­dem­dzie­siąt trzy lata? Daj spo­kój.

Angus wzru­szył ramio­nami.

– Podej­rze­wam, że musiały się zda­rzyć cho­ciaż jakieś zala­nia przez sąsia­dów… A co z odczy­tem licz­ni­ków ener­gii elek­trycz­nej? Albo walo­ry­za­cją czyn­szu?

Angus zasta­no­wił się nad tym.

– Wąt­pię, czy jest tam prąd. Jeżeli miesz­ka­nie opusz­czono w cza­sie wojny, a nikt się ni­gdy nie sta­rał, by z powro­tem pod­pięto je do sieci, zakład ener­ge­tyczny raczej nie będzie sobie nim zawra­cać głowy.

– A czynsz? – upie­rała się. Angus popa­trzył na nią zakło­po­tany.

– No cóż, w tym okre­sie miesz­ka­nia nie powięk­szano ani nie remon­to­wano, więc podej­rze­wam, że wszystko po pro­stu stop­niowo szło w górę wraz z infla­cją. Lilian mówiła, że jej teść zor­ga­ni­zo­wał kwar­talne płat­no­ści za pośred­nic­twem nota­riu­sza.

– Ale że cały ten czas nic nie powie­dzieli rodzi­nie? Dzi­wac­two!

– Nie. Robili po pro­stu to, co do nich należy. – Angus wzru­szył ramio­nami. – Nie płaci się im za opi­nie.

Flora znów wyj­rzała przez okno. Prze­kro­czyli już rzekę, a sze­ro­kie bul­wary i bujne rabaty pre­cy­zyj­nie nasa­dzo­nych kwia­tów roz­cią­ga­jące się wzdłuż Jar­din des Tuile­ries ustą­piły miej­sca labi­ryn­towi krę­tych, zapę­tlo­nych uli­czek, skrom­nych fon­tann i samot­nych drzew rosną­cych na maleń­kich, zaku­rzo­nych skwe­rach i meta­lo­wych krat w witry­nach skle­pów. Drogi stały się węż­sze i jed­no­kie­run­kowe, a chod­niki upstrzone były sto­ja­kami na rowery i hulaj­nogi.

Przy­glą­dała się temu z zain­te­re­so­wa­niem cudzo­ziemki. Tutej­sze nie­ru­cho­mo­ści osią­gały obec­nie pokaźne ceny, ale ta oko­lica stała się modna dopiero od lat pięć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku, a mimo swego uroku bohemy czter­na­stą arron­dis­se­ment dzie­liła prze­paść od zbytku Haus­sman­now­skich bul­wa­rów i kamie­nic epoki Napo­le­ona III, cha­rak­te­ry­stycz­nych dla dziel­nicy szes­na­stej, gdzie obec­nie miesz­kała rodzina.

Naj­wy­raź­niej w ciągu tych lat ich sytu­acja życiowa ule­gła popra­wie, myślała Flora, gdy samo­chód zaje­chał pod budy­nek z poczer­nia­łym od dawna tyn­kiem. Fasadę zna­czyła kaskada ozdob­nych bal­ko­ne­tek, z balu­stradką przy każ­dym oknie, lecz tylko nie­które z nich mogły się pochwa­lić zadba­nymi doni­cami, a farba na butel­ko­wo­zie­lo­nych drzwiach wej­ścio­wych była speł­zła i spę­kana.

Nawet z poziomu ulicy Flora widziała, że część okien pokry­wała war­stwa kurzu gruba jak firanka. Wysia­da­jąc z samo­chodu, kobieta rozej­rzała się po sąsied­nich pose­sjach – na jed­nym bal­ko­nie stał rower, na dru­gim na roz­kła­da­nej suszarce wisiało pra­nie… Były to miesz­ka­nia znaj­du­jące się po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, w odle­gło­ści rap­tem sze­ściu metrów, więc ich miesz­kańcy z pew­no­ścią mogliby zaj­rzeć do środka. Czyżby doprawdy ni­gdy nie zacie­ka­wił ich cał­ko­wity brak życia w poko­jach naprze­ciwko? Ni­gdy nie kwe­stio­no­wali panu­ją­cego w nich nie­sa­mo­wi­tego bez­ru­chu, ciszy, mroku, który nie­ustan­nie je spo­wi­jał?

Angus, chcąc dodać sobie ani­mu­szu po komen­ta­rzu madame Ver­meil, która mar­twiła się, że przy­je­chali tu na próżno, wsu­nął klucz do wspól­nego zamka i wbiegł po stop­niach, prze­ska­ku­jąc po dwa. Wtó­ro­wały mu ury­wa­nym ryt­mem lek­kie kroki Flory na drew­nia­nych scho­dach. Zatrzy­mali się na czwar­tym pię­trze przed miesz­ka­niem numer osiem – wyko­nana z brązu cyfra na drzwiach zma­to­wiała ze sta­ro­ści i z zanie­dba­nia. Flora przy­gry­zła wargę. Nie­spo­dzie­wa­nie ogar­nął ją nie­po­kój. Nie­swojo się czuła, sto­jąc na progu odcię­tego od świata miesz­ka­nia nale­żą­cego do kogo innego – wie­dząc, że wejdą do środka jako pierwsi, a rodzi­nie nie będzie to dane.

Angus zaklął cicho pod nosem, bo w zardze­wia­łym zamku klucz nie chciał się okrę­cić. Potrze­bo­wał obu rąk do wpra­wie­nia go w ruch, a następ­nie musiał zaprzeć się ramie­niem, by pchnąć drzwi i prze­su­nąć metrową stertę zebra­nej za nimi poczty i ulo­tek. Wci­snął się do środka, mówiąc Flo­rze, by pocze­kała, aż uto­ruje drogę i bez prze­szkód otwo­rzy drzwi.

Minęła chwila, dłu­żyły się kolejne minuty. Co on tam robił?

– Angus? Wszystko w porządku? – zawo­łała, wsu­wa­jąc twarz przez szparę.

Gdy po chwili naresz­cie otwo­rzył drzwi, policzki miał zaczer­wie­nione z pod­nie­ce­nia.

– Prze­pra­szam, ale… Cóż, zoba­czysz sama. Wchodź. – Uchy­lił drzwi sze­rzej i na zewnątrz niczym chmara nie­to­pe­rzy wylała się ciem­ność. Flora zapa­trzyła się w mrok. Odziana w szy­kowny gar­ni­tur syl­wetka Angusa cof­nęła się już i zni­kła wśród cieni. – Spraw­dzę tylko, czy jest czy­sto – rzu­cił przez ramię niczym tele­wi­zyjny gli­niarz.

Flora stała jak wryta. Można by pomy­śleć, że ekipa od prze­pro­wa­dzek zdą­żyła już przy­je­chać na miej­sce: obrazy leżały na pod­ło­dze jeden na dru­gim w sto­sach liczą­cych dwa­na­ście, osiem­na­ście malo­wi­deł; oprawne w skórę książki pię­trzyły się w pochy­łych wie­żach… A to dopiero przed­po­kój. W ślad za Angu­sem powoli prze­dzie­rała się w głąb miesz­ka­nia, ostroż­nie wymi­ja­jąc powa­loną górę kore­spon­den­cji, trą­ca­jąc pal­cami sterty obra­zów – czy to Matisse? – i poka­słu­jąc za każ­dym razem, gdy stę­chłe powie­trze wni­kało jej w płuca. Oczy machi­nal­nie wypa­try­wały skar­bów: zauwa­żyła wypu­kłe lustro z epoki Napo­le­ona, okrą­głe, zwień­czone moty­wem orła. Na oko jakieś kil­ka­set euro. Ładne, ale bez fan­far.

Osza­co­wała pospiesz­nie – w samym przed­po­koju musi się znaj­do­wać pięć­dzie­siąt, może osiem­dzie­siąt obra­zów.

Drzwi po pra­wej były otwarte. Widocz­nie Angus zaj­rzał do środka. Jeśli wno­sić z odgłosu jego kro­ków na gołych pod­ło­gach, prze­cze­sy­wał miesz­ka­nie, by się na szybko roze­znać, zanim przejdą do bar­dziej szcze­gó­ło­wych badań.

Zaj­rzała do pokoju, wyczu­wa­jąc duszący zapach – jesz­cze wię­cej ksią­żek, całe stosy, część leżała na pod­ło­dze, ich czer­wone czy zie­lone płó­cienne okładki wypło­wiały i stra­ciły inten­sywną barwę, rogi się strzę­piły i odgi­nały jak łusz­cząca się skóra. Ozdobne zasłony z bor­do­wego jedwa­biu wisiały bez­wład­nie jak poła­mane kości, a w jed­nym z rogów opadł kar­nisz, tak że bokiem wycie­kało świa­tło, uka­zu­jąc roz­rzu­cone na biurku papiery.

Rozej­rzała się po pokoju, pró­bu­jąc zoba­czyć to, czego w nim nie było: lustro­wała wzro­kiem ściany w poszu­ki­wa­niu jaśniej­szych plam, gdzie mogły nie­gdyś wisieć malo­wi­dła, które usu­nięto, lecz ich nie­obec­ność pozo­sta­wiła po sobie wyraźne ślady. Niczego jed­nak nie bra­ko­wało. Dwie ściany w cało­ści pokry­wały regały obło­żone książ­kami, na trze­ciej znaj­do­wały się okna, a czwartą zdo­biła tapeta we wzór empire, która zaczęła odła­zić w gór­nych kątach. Na dru­cie przy listwie do wie­sza­nia obra­zów wisiało parę drob­nych akwa­re­lek przed­sta­wia­ją­cych scenki wiej­skie.

Z głębi apar­ta­mentu dobiegł ją odgłos szu­ra­nia czymś po pod­ło­dze – naj­wy­raź­niej Angus dalej pro­wa­dził odkry­cia. Zro­biła prędko parę zdjęć apa­ra­tem w tele­fo­nie i wyszła z powro­tem do holu.

Za drzwiami w jed­nej ze ścian natra­fiła na nie­wielką gar­de­robę. Na wie­szaku wisiały płasz­cze, na pod­ło­dze walały się buty, a na półce leżał fil­cowy kape­lusz – wklę­sła fałdka fedory nie­mal pobie­lała od kurzu. Wycią­gnęła dłoń w stronę rękawa płasz­cza ope­ro­wego z gnie­cio­nego, różo­wego aksa­mitu z lamówką ze zło­tego bro­katu. Obok wisiał kobiecy, brą­zowy, twe­edowy płaszcz z paskiem i skó­rza­nymi guzi­kami; jesz­cze obok – męski, ciemny płaszcz w stylu crom­bie z poje­dyn­czym, czar­nym wło­skiem na kla­pie.

Szła dalej, lecz przy­sta­nęła w drzwiach kuchni. Mie­dziane ron­dle, od dawna już zzie­le­niałe, leżały jeden w dru­gim na półce; popla­mione, zmar­niałe ście­reczki wisiały na szy­nie sza­rej kuchenki gazo­wej z ema­lio­waną pokrywą; na haczyku dyn­dała gumowa butelka na gorącą wodę z popę­ka­nymi ze sta­ro­ści splo­tami. Na drew­nia­nym kre­den­sie rów­niutko uło­żono deli­katny ser­wis her­ba­ciany ze złotą obwódką i z ręcz­nie malo­wa­nymi, bor­dowo-czar­nymi różami. Bra­ko­wało jed­nej fili­żanki, a dzba­nu­szek do mleka był z jed­nej strony mocno ubity. Za bie­gnącą w dół ściany mie­dzianą rurę wci­śnięto rączkę sita o drob­nych oczkach, które rura unie­ru­cho­miła; na poczer­nia­łym sznu­rze zwi­sała z sufitu drew­niana suszarka do odzieży; zdarty blok rzeź­ni­czy na­dal nosił lek­kie plamy; przy boj­le­rze stało wia­dro w poło­wie wypeł­nione węglem – przy­le­głą ścianę pokry­wała war­stewka węglo­wego pyłu.

Flora otwo­rzyła wąskie drzwi w naj­ciem­niej­szym kącie pomiesz­cze­nia, naprze­ciwko wyso­kiego okna wycho­dzą­cego na beton i tył sąsied­niego budynku. Oczy zaczęły jej łza­wić, gdy na zewnątrz wydo­stał się uwię­ziony tam smród. Spi­żar­nia. Powio­dła wzro­kiem po rzę­dach kil­ne­row­kich słoi z zapra­wio­nymi owo­cami i warzy­wami – znaj­du­jący się w nich płyn wień­czyło futerko paskud­nej, gru­bej ple­śni; gar­nek na sma­lec; białe, ema­lio­wane naczy­nia z czer­wo­nymi napi­sami Sucre i Farine; puszki mleka skon­den­so­wa­nego; torebki zawie­ra­jące, jak przy­pusz­czała Flora, jaja w proszku… Zamknęła drzwi, bo fetor zaczy­nał draż­nić ją w gar­dle.

Prze­szła do przed­po­koju, a stam­tąd w stronę dużego pokoju naprze­ciwko. Prze­stą­piła próg, stu­diu­jąc pomiesz­cze­nie z zachwy­tem. Roz­ta­czał się przed nią obraz wyjęty z innych cza­sów: okna zdo­biły szare, aksa­mitne zasłony z lam­bre­ki­nami, ściany pokry­wała błę­kitna flo­ko­wana tapeta, a misterny komi­nek wień­czyło deko­ra­cyjne, zło­cone zwier­cia­dło, upstrzone plam­kami od upływu lat jak dłoń starca. Lecz uwagę Flory naj­bar­dziej przy­kuł wypchany struś – razem z paty­ko­wa­tymi nogami mie­rzył ponad dwa metry, a z powodu szkla­nych oczek i roz­war­tego dziobka spra­wiał wra­że­nie, jakby się śmiał, roz­ba­wiony kre­mo­wym, atła­so­wym szla­frocz­kiem nie­fra­so­bli­wie narzu­co­nym na jego pie­rza­sty grzbiet. Flora powio­dła spoj­rze­niem posłusz­nie, pro­fe­sjo­nal­nie, po ele­ganc­kich ele­men­tach wypo­sa­że­nia pokoju: krysz­ta­ło­wym żyran­dolu, lam­pach z murzyn­kami, zło­tych kan­de­la­brach, dywa­nie Aubus­son, ale to struś stale przy­cią­gał jej wzrok. Nasy­cał pomiesz­cze­nie kapry­śnym uro­kiem i luk­su­sem, przy­zy­wał do jej uszu odgłosy dawno minio­nych roz­mów i śmie­chu, brzęk krysz­tału i klej­no­tów, trzask ognia i gładki szmer śli­skiego jedwa­biu. Wyczu­wała życie, które nie­gdyś tu tęt­niło, towa­rzy­ską weso­łość wypeł­nia­jącą te wnę­trza rado­ścią, zanim nastała groza wojny, a póź­niej nie­koń­cząca się cisza. Prze­szła w stronę stru­sia i wycią­gnęła rękę, by dotknąć jego upie­rze­nia…

– Flora! – Głos Angusa był przy­tłu­miony, lecz w jego tem­brze wychwy­ciła nutkę eks­cy­ta­cji. – Tutaj.

– Już idę. – Opu­ściła rękę i prze­szła przez przed­po­kój do jadalni. Pokój był utrzy­many w tonie kar­mi­no­wej czer­wieni. Wokół wiel­kiego, pro­sto­kąt­nego stołu nakry­tego żakar­do­wym obru­sem stało dwa­na­ście krze­seł. Blat zarzu­cono róż­nymi bibe­lo­tami i ozdób­kami – parką por­ce­la­no­wych łabę­dzi, krysz­ta­ło­wymi figur­kami firmy Lali­que, pole­ro­wa­nymi sztuć­cami, karaf­kami… Angus cze­kał na nią. Nie widziała jego nóg, bo zasła­niała je masa pudeł leżą­cych na pod­ło­dze. W rękach trzy­mał duży, oprawny w ramę por­tret mło­dej dziew­czyny.

– Stru­mień świa­do­mo­ści, mów, co myślisz. Co widzisz?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki