Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czas pandemii. Autor wraz z przyjacielem wyrusza na cztery dni, by przejść trasę pieszej ucieczki Arthura Rimbauda z października 1870 roku. Wciąga czytelnika w tę wędrówkę, odtąd idziemy – a raczej galopujemy - z Rimbaudem, anarchistą, łobuzem, oszustem, punkiem, beatnikiem, dzikusem, awangardzistą, truwerem, kochankiem, synem marnotrawnym... A przede wszystkim z Rimbaudem - poetą.
Sylvain Tesson z prędkością błyskawicy przemierza rzeczywiste i wyimaginowane krajobrazy od Ardenów po afrykańską pustynię. Robi to ze swadą, ironią i humorem. Tesson, znany jako żądny przygód podróżnik, wchodzi w skórę genialnego jasnowidza, który zrewolucjonizował poezję. Tak jak on zna tylko jednego wroga: nudę. Droga jest iluminacją, słowa upajają. Styl Tessona jest wartki, pełen obrazów, wykrzykników, apostrof. Budzi szaloną chęć zanurzenia się w poetyckich wersach i... potrzebę wolności!
Sylvain Tesson z typową dla siebie nonszalancją opowiada historię niezrozumianego geniusza, który w wieku szesnastu lat opuścił dom rodzinny i ruszył w drogę. Z przejmującą empatią powraca do zadziwiającej podróży utalentowanego chłopaka, który był poetą między szesnastym a dziewiętnastym rokiem życia, kiedy to stworzył "Sezon w piekle" i "Iluminacje", po czym wyjechał nie oglądając się za siebie do Afryki, by zostać handlarzem bronią.
W swej opowieści Sylvain Tesson próbuje interpretować tajemnice tego krótkiego życia. Książka pozwala zatrzymać się nad niektórymi wierszami człowieka, z którego później inni uczynią archetyp poety przeklętego, a także zwraca czytelnikowi uwagę na żyły złota ukryte w twórczości nastolatka, który był w ciągłym ruchu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 145
DMS – Do Młodej Sławy
WPROWADZENIE
AZYMUT I MEANDER
Na początku 2021 roku przemieszczanie się po Europie z mniejszą lub większą swobodą było możliwe pod warunkiem udowodnienia władzom, że jest się człowiekiem zdrowym na ciele. Razem z moim przyjacielem Olivierem Frébourgiem postanowiliśmy wyruszyć na cztery dni, by powtórzyć pieszo ucieczkę Arthura Rimbauda z października 1870 roku. Plan był prosty. W poniedziałek o 8.20 wsiedliśmy do pociągu kursującego z Paryża do Charleville-Mézières. Po wykonaniu testu na koronawirusa w jednym z laboratoriów w centrum miasta, dysponując skąpymi danymi biograficznymi, zdecydowaliśmy się dotrzeć do Brukseli przez Charleroi. Rimbaud udał się pociągiem do Fumay, potem przejechał przez Givet, przekroczył dyskretnie granicę, zatrzymał się w Charleroi i ruszył piechotą w kierunku Brukseli. Informacje mieliśmy niezbyt liczne, ale wystarczające.
Ten, kto czyta Arthura Rimbauda, jest skazany na to, by pewnego dnia wybrać się w drogę. U autora Iluminacji i Sezonu w piekle zasadą organizującą życie jest ruch. Rimbaud daje drapaka z Ardenów, ucieka w paryską noc, ugania się za miłością w Belgii, błąka się po Londynie, a potem wyrusza po śmierć na afrykańskie ścieżki.
Poezja jest ruchem rzeczy. Rimbaud przemieszcza się bez ustanku, zmienia punkty widzenia. Jego wiersze są jak pociski. Minęło sto pięćdziesiąt lat, a one wciąż w nas trafiają. Kiedy świat nieruchomieje, następuje śmierć. Żadna poezja nie przetrwa w formalinie. Przykład: kwarantanny sanitarne.
Razem z Frébourgiem podjęliśmy wysiłek logistyczny, wrzucając do toreb kilka przedmiotów, takich jak cygara i dwa parasole, każdy z nas wziął też książki, on Verlaine’a, Pirotte’a i Cliffa, ja Rimbauda i Byrona. Do tego sardynki w puszce i latarki czołowe – powinno wystarczyć na sto trzydzieści kilometrów drogi.
Cóż to za radość wybrać się z towarzyszem w podróż w samym środku technokratyczno-sanitarnego stanu zamrożenia. Ruszacie rano, maszerujecie bez przystanków, przez cały dzień rozmawiacie, zjadacie obiad na jakimś pagórku, obserwując ptaki brodzące, przechodzicie od pejzażu do pejzażu, jakbyście oglądali obrazy w muzeum, a wieczorem macie o czterdzieści kilometrów mniej do pokonania i poczucie, że wreszcie coś osiągnęliście. I to jest odpowiedni moment na postój w jedno- lub dwugwiazdkowym hotelu na placyku w jakiejś miejscowości. Pijecie herbatę w pokoju (trzeba zabrać kocher), zapisując w notesie wspomnienia z dnia, który minął. Przyjemność to mało spektakularna, lecz totalna, zawsze dostępna, bo może dotyczyć każdej wyprawy. Dziwne, że cała ludzkość nie wylega, by chodzić po drogach!
Na początku, aby dotrzeć do granicy belgijskiej w Givet, podążaliśmy ścieżką holowniczą. Zauważyliśmy kilka odniesień do Arthura Rimbauda. Na dworcu tabliczkę z bełkotliwym napisem: „Rimbaud Tech” Inkubator Przedsiębiorczości, trochę dalej portret poety na fasadzie Hôtel de Paris, jeszcze dalej bistro z jego podobizną. Mają prawo powoływać się na idola, żeby interes się kręcił.
Pierwszego dnia maszerowaliśmy, ile nam sił starczyło. Rimbaud pisał:
[...] spodziewałem się kąpieli słonecznych, niekończących się spacerów, odpoczynku, podróży, przygód, cygańskiego życia [...][1].
Dobry plan. Właśnie czemuś takiemu się oddawaliśmy.
Moza była w kolorze khaki, na zboczach wzgórz czerniły się plamy − warstwy łupków. Powtarzałem Frébourgowi: „Ardeńczyk nie głupi, za łupek cię nie złupi”, on zaś się śmiał, bo dobry z niego kompan. Moza opływała stromizny, w które wczepiły się nagie jodły, więc musiała odpocząć po wysiłku w szerokich, leniwych zakolach. „Mozy śpiąca poza”, powiedział Péguy (na temat górnego biegu). „Moza nudy doza”, pomyślał Rimbaud.
Była zima. Weszliśmy w krajobraz głębokiego dzieciństwa. Miejsce potrafi ukształtować człowieka, toteż z radością chłonąłem tę zimną krainę. Wyjaśniała, kim był Rimbaud w czasach dzieciństwa. Na początku lat siedemdziesiątych XIX wieku Arthur włóczył się po tych ścieżkach i układał pierwsze wiersze, wiersze wagarowicza: Moja bohema, Wrażenie. Świeciło słońce.
Zostawialiśmy za sobą zrujnowane fabryki i wioski, dla których wybrzmiało requiem. Od czasu do czasu władzę nad krajobrazem przejmowała jakaś ufortyfikowana ferma pochodząca z epoki, gdy żyć znaczyło tyle, co bronić swojej pozycji. Raz po raz z ziemi podrywał się smętny żuraw, rozpościerając ponad trzcinami swój kabat. Ani żywego ducha. W tych dolinach minęło całe stulecie. Przemysł padł, przeniesiony w krainy zamieszkane przez bardziej robotne narody – do Polski, do Chin. Wirus już ostatecznie zamknął ludzi w domach. Spełniło się marzenie global network – usadzić ludzkość przed ekranem i dwa razy dziennie dostarczać jej pożywienie w miejscu zamieszkania (plus cafè latte w kubkach). Masowa hodowla gatunku zaczęła przybierać realne kształty. Pozostawało tylko żałować czasów, gdy w gospodzie przy gościńcu uczeń, który zwiał ze szkoły, mógł spożywać pienisty napój, uśmiechając się do walońskich dziewcząt (dwa wiersze Rimbauda o przyjemnościach odpoczywania przy piwie w gospodzie: Zalotna i Zielona gospoda).
Początkowo Arthur Rimbaud lubił włóczyć się po wsiach. Potem uciekł. Moza była zbyt leniwa, życie w „tej dziurze” toczyło się zbyt powoli. Cudowna ucieczka miała nigdy się nie skończyć. Moza to wstęga cienia, on szukał słońca. Rzeka płynie w wąwozie, on upaja się wizją afrykańskich horyzontów. Zimy spadają na Mozę jak wojska nieprzyjaciela, on idzie smażyć się nad Morzem Czerwonym.
Moza się wlokła, a my wydłużaliśmy krok. Kiedy wymawialiśmy jej nazwę, akcentując pierwszą sylabę, brzmiało to jak muczenie. Zapadał wieczór, rozłożyliśmy na drewnianej ławce mapę Krajowego Instytutu Geografii i Leśnictwa w skali 1 : 25 000 i uświadomiliśmy sobie, że w żadnym razie nie dotrzemy do Fumay przed zmrokiem. Moza płynie, tworząc meandry w kształcie niemalże zamkniętych pętli. Przemierzała tę krainę, jeszcze zanim pojawiły się Ardeny w trzeciorzędzie. Kiedy masyw się wypiętrzył, ciek wodny przebił się przez niego, wymywając materiał skalny i tworząc niedorzeczne serpentyny. Dla wędrowca jest to zniechęcające. Ten, kto podąża z biegiem rzeki, robi dziesięć kilometrów tylko po to, aby dojść nieomal w to samo miejsce!
– Jeżeli chcemy posuwać się naprzód – powiedziałem Frébourgowi – trzeba iść na skróty przez stok. Pokonujemy dwieście metrów, wspinając się na zbocze. Po drugiej stronie schodzimy w dół, do rzeki. Ścinamy wzgórze i zyskujemy dwanaście kilometrów. W ten oto sposób, tuż przed wioską Joigny, puściliśmy się stromym zboczem przez las, jak to mówią w Legii Cudzoziemskiej: „na brutalny azymut”. Brnęliśmy przez zarośla, czepialiśmy się gałęzi, ślizgaliśmy się na śniegu. Obaj sapaliśmy jak miech kowalski. Ach! Byliśmy daleko od uroków Mojej bohemy, nie mieliśmy w sobie nic z romantycznych włóczęgów schyłku XIX wieku. Ale musieliśmy wygrać ten wyścig z wygibasami hercyńskiej rzeki.
Życie Rimbauda przypomina dialektykę meandra i azymutu. Mógł obrać drogę życiową literata, racjonalną, sumienną, skuteczną, całkowicie nastawioną na przejście do potomności. Verlaine by go wspierał, on zaś poznałby kolegów po piórze, cyzelował swoje dzieła, zaznał sławy. Meandrując, spędzałby pracowite noce i mozolne dni na rzeźbieniu swojego posągu. Miałby życie podobne do Mozy: imponujące, powolne, głębokie, no i użyteczne.
Rimbaud zdecydował się jednak iść prosto przed siebie, zarówno kiedy pokonywał kilometry, jak i w sferze języka. Bruksela, Londyn, Paryż, Jawa, Afryka: życie w pędzie, poetycki rajd. Rezultat: dwa zbiory jak eksplozje i rozdzierająca cisza, życie przypominające zapalony lont i śmierć w wieku trzydziestu siedmiu lat, z amputowaną nogą i ściśniętym gardłem.
Poezja Rimbauda strzela językami ognia. Nie wyciągniemy z niej nauk o życiu, śmierci, miłości czy sztuce. Rimbaud maluje obrazy, ciska w nas wizjami stworzonymi przez tego, który przeszedł wtajemniczenie. Wszystko to jest gwałtowne, nowe, niedoścignione. Słowo stanowi zagadkę. Można jedynie próbować rozszyfrowywać jego tajemnice. Wiersze przeganiają mgły i odsłaniają nowe widoki. Są wysublimowane. Nie dostarczają żadnych wyjaśnień, żadnych informacji.
Rimbaud nigdy nie osiąga celu, bo zawsze go przekracza. Jego życie nie przypomina starej rzeki, która wolno drąży skałę.
Rimbaud – brutalny azymut na wieczność.
PRZYPISY
Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały sięnastępujące książki Sylvaina Tessona:
W SYBERYJSKICH LASACH2013
BEREZYNA2017
NA DZIKICH ŚCIEŻKACH2018
LATO Z HOMEREM2019
DUCH ŚNIEGÓW2021