34,90 zł
Flota Bojowa Galaktycznych przybyła w 2052 roku. Aby uniknąć całkowitej zagłady z rąk przybyszów, Ziemia dołącza do rozległego Imperium obejmującego znaczną część Mlecznej Drogi. Naszym jedynym wartościowym towarem są owiane złą sławą legiony najemników – elitarnych żołnierzy, którzy za odpowiednią cenę mają służyć co bardziej majętnym obcym.
W roku 2122 Ziemia nieoczekiwanie nawiązuje kontakt z zaginioną ekspedycją międzygwiezdnych osadników. Kolonizacja stanowi naruszenie Prawa Galaktycznego, więc Legion Varus zostaje wysłany na miejsce w celu rozwiązania sprawy. Rząd Ziemi wręczył legionistom zapieczętowane rozkazy... Lecz dzieli ich od niej trzydzieści pięć lat świetlnych kosmicznej próżni. Dowódcy Legionu mają swoje własne, sekretne plany. Do tego wszystkiego jest z nimi James McGill, który nigdy nie był za dobry w słuchaniu przełożonych…
W drugim tomie cyklu Legion Nieśmiertelnych McGill zostaje awansowany na specjalistę i wysłany w nieznane, poza strefę wpływów Galaktycznych. Pozycja Ziemi wśród członków Imperium już nigdy nie będzie taka sama.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 499
Tytuł oryginału: Dust World (Undying Mercenaries Book 2)
Copyright © 2014 by Iron Tower Press, Inc.
All rights reserved
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Karolina Kaiser
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Skład i łamanie: Karolina Kaiser
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]
ISBN EPUB: 978-83-66375-57-4ISBN MOBI: 978-83-66375-58-1
Ziemia i Imperium Galaktyczne – kalendarium wydarzeń
1922 – Transmisje radiowe oplatają całą Ziemię, stając się pierwszą z wielu form transmisji strumieniowych, które rozchodzą się w kosmosie z prędkością światła.
1943 – Galaktyczne posterunki Imperium wychwytują rosnącą falę transmisji z Ziemi.
Zostaje założona kartoteka, a odpowiednie służby przystępują do zbadania sprawy.
1947 – W związku z rozpoczęciem śledztwa przez Galaktycznych na Ziemi następuje gwałtowny wzrost liczby zaobserwowanych UFO.
1969 – NASA wysyła dwóch ludzi na Księżyc, czyniąc pierwszy krok ludzkości w kosmosie. Ten alarmujący postęp zostaje zgłoszony Centrali Galaktycznej.
1977 – „Voyager 1” startuje z misją eksploracji poza granice Układu Słonecznego.
1993 – Powstaje Unia Europejska – pierwszy z wielu podobnych, wielonarodowych konglomeratów.
1995 – Odkryto pierwszą planetę pozasłoneczną, która okrąża karła 51 Pegasi.
Wkrótce mają miejsce tysiące podobnych odkryć.
2012 – „Voyager 1” zostaje pierwszym przedmiotem wytworzonym przez człowieka, który opuszcza Układ Słoneczny. Galaktyczni obserwatorzy skrupulatnie odnotowują to wykroczenie.
2025 – Załamanie światowej gospodarki przyspiesza formowanie bloków politycznych i podsyca nastroje nacjonalistyczne. Chiny, UE oraz Kolektyw Ameryki Północnej (NAC) wchodzą w epokę nowej zimnej wojny.
2041 – Pierwszy i jedyny ziemski statek kolonizacyjny – „Hydra” – wyrusza w stronę Zeta Herculis. W skład grupy kolonistów wchodzą głównie zesłańcy polityczni z terytorium NAC.
2052 – Wobec zauważonych postępów technologicznych ludzkości oraz wielokrotnego naruszenia zasad w jej postępowaniu Imperium Galaktyczne jest zmuszone do podjęcia działań. Lokalna Flota Bojowa 921 wyrusza do Układu Słonecznego i ustanawia w nim panowanie Galaktycznych.
2054 – Na Ziemi szok kulturowy zaczyna ustępować miejsca akceptacji. Rywalizujące dawniej bloki polityczne formują Rządy Sektorów podległe centralnemu Rządowi Hegemonii, który z kolei pracuje pod dyktando odległych Galaktycznych.
2058 – Victrix, pierwszy ziemski legion najemniczy, z powodzeniem wykonuje dwie misje w pierwszym roku funkcjonowania, przywożąc ze swej wyprawy niezbędne galaktyczne kredyty i udowadniając, że Ziemia jest godna bycia nowym członkiem Imperium.
2076 – Sformowano Legion Varus, którego zadaniem jest realizacja tajnych misji pozaziemskich.
2081 – Stłumiono rozruchy buntowniczych frakcji w Sektorze Brazilia. Następujące po nich czystki pochłaniają siedem milionów ofiar.
2099 – Rodzi się James McGill.
2121 – McGill dołącza do Legionu Varus. Podczas swej pierwszej misji przyczynia się do zerwania wszelkich kontraktów najemniczych z Cancri-9. Katastrofa ta zostaje później uznana za nieuniknioną. Ziemska gospodarka zaczyna staczać się po równi pochyłej.
2122 – „Hydra”, jedyna misja kolonizacyjna Ziemi, w końcu nawiązuje kontakt z macierzystą planetą. Kolonizacja innego systemu gwiezdnego kończy się powodzeniem, stanowiąc jednak naruszenie prawa galaktycznego. Legion Varus wyrusza, by zająć się zaistniałą sytuacją…
Skończyły się trudy!
Skończyły się – dla owych, co tam trupem padli
i nic już więcej nie chcą, nawet wstać na nowo…
– Ajschylos, 479 p.n.e.(tłum. Stefan Srebrny)
Od samego początku przepustka nie sprawiała mi najmniejszej frajdy. Weterani i adiunkci mówili nam, że po roku harowania w tej krwawej łaźni na pewno będziemy mieli kłopoty z powrotem do dawnego życia. Zanim wypuścili nas na kładki prowadzące do portu kosmicznego w Newark, legionowi psycholodzy wygłosili do nas mówkę o „oderwaniu emocjonalnym” i zasugerowali, żebyśmy skontaktowali się z legionem, jeśli w naszym odczuciu potrzebujemy pomocy.
Skwitowałem to śmiechem, złapałem pociąg powietrzny do Georgii i wróciłem do domu. Potem musiałem jeszcze przetrwać imprezę, jaką w blokowej świetlicy zgotowali dla mnie rodzice. Zebrał się tam z tuzin sąsiadów i przyjaciół, więc przykleiłem na gębę uśmiech. Przez cały ten czas nie marzyłem o niczym innym, tylko żeby uciec gdzieś daleko od wszystkich.
Myślę, że przez kilka kolejnych tygodni trwałem w stanie szoku. Cywilne życie zupełnie mnie już nie bawiło. Przy pierwszej nadarzającej się okazji namierzyłem Carlosa i kilku pozostałych z jednostki. Schlaliśmy się jak wieprze. Miło było, ale trwało to ledwie kilka godzin.
Wróciłem zygzakiem do domu i ocknąłem się dopiero rano. Mama zrobiła dla mnie śniadanie. Zjadłem je, wyrzygałem w całości w toalecie i wróciłem po dokładkę.
– Chcesz o tym porozmawiać, James? – spytała.
– Nie – odparłem. – Nic mi nie jest.
– To naprawdę pomaga, kiedy się komuś wygadasz.
Spojrzałem na nią i na jej wymuszony uśmiech. Dostrzegałem jej zmartwienie i nie powiem, żeby było mi to obojętne.
– Snucie wojennych opowiastek nic nie da – skwitowałem.
Spuściła wzrok i uścisnęła mnie krótko.
– Spróbuj może wrócić do starych zajęć – poradziła.
Przez cały kolejny miesiąc robiłem dokładnie tak, jak sugerowała. Próbowałem wpasować się w rytm dawnych zwyczajów, ale czułem się wyobcowany nie tylko wobec kumpli z sieci, ale i byłych dziewczyn ze szkoły, a nawet własnych rodziców.
To nie byłem ja, nie do końca. Czułem to. Pewnie, znajomi zawsze się uśmiechali na mój widok. Klepali mnie po plecach i wciskali kanapki. Kilku nawet postawiło mi drinka.
Ale kiedy na mnie spoglądali, ich wzrok zawisał odrobinę za długo. Ich spojrzenie było jakby zasnute cieniem. Widzieli coś we mnie – coś innego. Między mną a wszystkimi innymi był pewien dystans, jakby niewidzialna ściana. Minęło trochę czasu, zanim dotarło do mnie, skąd to wrażenie.
– Nie macie pewności, czy naprawdę jestem Jamesem McGillem – wypaliłem nagle do taty pewnego czerwcowego wieczoru.
– Co? – spytał, zbity z tropu.
Leżał właśnie na plecach i oglądał wyświetlany na suficie mecz. Była to jedyna płaska powierzchnia w naszej klitce, gdzie mieścił się duży ekran. Tata zmienił ustawienie fotela, przesuwając go do pozycji siedzącej, i zatrzymał grę.
– O czym ty mówisz, synu?
– Nie mogę wam mieć za złe, że nie wiecie, kim jestem – odparłem rzeczowo. – Czasami sam nie jestem do końca pewien.
Tata zaśmiał się nerwowo.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz, James.
– No to pozwól, że wyjaśnię. Z tego, co mi wiadomo, siedzę właśnie w moim czwartym ciele. Jestem w innej skórze niż ta, w której się rodziłem, tato. Rozumiesz mnie? Ja umarłem tam, w kosmosie. Umarłem i narodziłem się na nowo w świeżym ciele zbudowanym z jakiegoś pozaziemskiego szlamu.
Kolejny nerwowy śmiech. Czyżby drgnęła mu powieka? Na pewno nie mrugnął do mnie specjalnie, tego byłem pewien.
– Jasne – ciągnąłem – wyglądam jak stary James. Mam ten znajomy śmiech. Te same włosy. Lubię to samo piwo i nadal umiem skopać tyłek większości graczy, jeśli tylko zachce mi się zalogować do strzelanki.
Tata dalej się we mnie wpatrywał. W końcu poprawił się w fotelu.
– Jesteś moim dzieckiem – powiedział stanowczo. – Nadal jesteś moim dzieckiem. Tego jestem pewien.
Uśmiechnąłem się.
– Dzięki, tato. Ale nie da się ukryć, że jestem inny. Musisz to przyznać.
– Po prostu dorosłeś, i tyle. Latałeś wśród gwiazd. No i ludzie od zawsze mieli problem z powrotem do domu po wojnie. Historia nieraz to udowodniła. Może powinieneś skontaktować się z legionem. Może ich ludzie od biomedyki będą w stanie ci pomóc.
Prychnąłem lekceważąco.
– Taa. Dadzą mi jakiś zastrzyk. Będę upuszczali mi krew i każą mi lać do kubeczków, póki nie uschnę na wiór. A jak im się nie spodoba to, czego się doszperają, wiesz, co ze mną zrobią?
Tata powoli pokręcił głową.
– Znowu mnie zabiją, ot co. Ja wyląduję w recyklingu, a oni zrobią nowy odrost z nadzieją, że tym razem lepiej się przyjmie.
Na twarzy taty malowała się groza.
– Nie rozumiem…
Uciszyłem go uniesieniem dłoni. Nigdy wcześniej nie mówiłem nikomu z rodziny, co się tak naprawdę dzieje, kiedy wracasz z martwych. Przemilczałem to wszystko. To nie było nic miłego i nagle poczułem wyrzuty sumienia, że obciążam go całym tym syfem.
– Przepraszam, tato… Idę się przewietrzyć.
– Zaczekaj – zawołał, zrywając się z fotela i łapiąc mnie za rękę.
Spojrzałem na niego pytająco.
– Chodzi o coś innego. Źle to wszystko odbierasz. Nie oglądałeś ostatnio wiadomości, co?
Pokręciłem głową, marszcząc brwi.
Tata wziął głęboki oddech.
– Ludzie nie zaprzątają sobie głowy tym, że ileś tam razy zginąłeś. Nie patrzą na ciebie jak na jakiegoś zombie, tym możesz się nie martwić. Nie myślimy w ten sposób, bo to wszystko jest nam zupełnie obce. Zastanawiamy się po prostu, co takiego zrobił wasz legion.
Teraz to ja byłem zupełnie zbity z tropu.
Tata wskazał na sufit.
– Zauważyłeś, że bez przerwy oglądamy tylko sport i jakieś badziewie? Nie chcemy oglądać wiadomości. Nikt nie chce. Ludzie się boją, James. To dlatego jest tak dziwnie.
– Boją się? Czemu?
– Bo Cancri-9 wypowiedziała nam kontrakty. Wszystkie. Germanica, Solstice, Victrix: nikt już tam nie poleci pracować. Agencje informacyjne nie podają, dlaczego tak się stało, ale za to często wspominają, że to Legion Varus jako ostatni służył na Świecie Stali.
Poczułem nagły ucisk w żołądku. To, o czym mówił tata, było znacznie gorsze niż roztaczanie upiornej aury chodzącego trupa. Już wcześniej mi się wydawało, że sprawy wyglądają dość kiepsko, ale właśnie zaczynała do mnie docierać prawdziwa skala problemu. Nie chodziło tu o mnie – przynajmniej nie do końca.
– Chcesz mi powiedzieć, że w powszechnej opinii Legion Varus dał ciała? Że jakimś sposobem udało się nam tak wkurwić książąt, że Ziemi przepadł najlepszy międzygwiezdny klient?
Tata z wahaniem przytaknął.
Westchnąłem ciężko, jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze.
– W pewnym sensie macie rację – stwierdziłem. – Ale nie do końca. Tato, my nic nie mogliśmy zrobić, żeby zachować te kontrakty. Nic.
– Co tam się wydarzyło?
Pytanie było niewiele głośniejsze od szeptu. Już byłem gotów wszystko mu opowiedzieć, ale w ostatniej chwili się powstrzymałem. Nie wolno nam było o tym rozmawiać. Varus może i nie wdrażał tylu zasad postępowania co pozostałe legiony, ale z pewnością zaliczało się do nich zachowanie tajemnicy kontraktowej.
– Nie mogę o tym mówić. Ale uwierz mi, że jaszczury z Cancri-9 tak czy siak zamierzały nas wyrolować. Ziemia nigdy ich nie obchodziła.
Tata pokiwał głową z namysłem.
– Rozumiem. Mam nadzieję, że jest ci chociaż trochę lżej, gdy już wiesz, skąd ten klimat wokół ciebie.
– Taa, jasne – odparłem, próbując zbyć wszystko śmiechem. – Ludzie myślą, że mój legion samodzielnie zrujnował gospodarkę całej planety. To faktycznie znacznie lepiej, niż gdyby uważali mnie za jakieś dziwadło.
– Nie, nie – zaoponował tata słabo. – Nie jest zrujnowana. Wiadomo, czekają nas trudne czasy. Po prostu trzeba zacisnąć pasa i tyle.
Sięgnąłem po pilota i włączyłem wiadomości gospodarcze z notowaniami giełdowymi. Wyciągnąłem się w drugim fotelu obok taty, który bez słowa obniżył oparcie i razem ze mną utkwił wzrok w suficie. Oglądaliśmy reportaż po reportażu – wszystkie mówiły to samo.
Cała planeta wpadała w recesję. Tak nazywały to gadające garnitury, ale co bardziej nakręceni rzucali słowem „krach”. Im dłużej ich słuchałem, tym większy był mój niepokój. Firmy i rządy z całego świata ogłaszały niedobory, racjonowanie zasobów i zwolnienia. Rządy dystryktów, sektorów, a nawet sama Hegemonia deklarowały deficyt budżetowy i wygłaszały litanie proponowanych cięć. Nabywanie wszelkich towarów opartych na obcej technologii dla potrzeb cywilnych było teraz zabronione. Każdy galaktyczny kredyt na Ziemi miał wylądować w czymś, co nazywano „funduszem ochronnym”. Nie mogłem powstrzymać się od zastanawiania się, kogo tak naprawdę ten fundusz będzie „chronił”.
Mama wróciła ze sklepu na sam środek transmisji, akurat gdy pokazywano bezczynnych legionistów rozwalonych na parkowych ławkach gdzieś w Azji. Wyglądali na równie znudzonych, co wkurwionych.
– Cholera, Pete – rzuciła oskarżycielsko. – Przecież mieliśmy mu nic nie mówić!
– Sam zwęszył, że coś jest nie tak – bronił się tata. – Prędzej czy później i tak wszystkiego by się dowiedział. Cały świat o tym mówi.
Prychnęła z irytacją i zaniosła zakupy do drugiego pokoju, żeby poupychać je po szafkach.
Znów skupiłem się na ekranie. Moją uwagę przykuł pasek przewijający się w dolnej części ekranu. Czyżby pisali o Legionie Varus?
Kliknąłem łącze i po kilku obowiązkowych reklamach uraczył nas widok jakiegoś obłąkanego politykiera, który obwiniał mój legion za samowolne zrujnowanie relacji międzyplanetarnych.
– Ale to nie nasza wina! – wrzasnąłem do ekranu. – Jaszczury miały to wszystko rozpisane, jeszcze zanim w ogóle zdążyliśmy tam dolecieć. Ten koleś nie ma pojęcia, o czym mówi!
Słysząc moje krzyki, mama wróciła do pokoju. Wyglądała na szczerze zmartwioną.
– Co się tam właściwie stało, James? – spytała.
Znów musiałem oprzeć się pokusie wygadania rodzicom wszystkiego. Kazano nam milczeć, ale jeszcze trochę i byłem gotów to olać. Legion Varus był „wyjątkowy” pod wieloma względami, z czego nie zdawał sobie sprawy nikt poza rządem Hegemonii. Walczyliśmy o nowe kontrakty w kosmosie. Walczyliśmy o nowe terytoria i broniliśmy już zdobytych. Saurianie ze Świata Stali próbowali zakwestionować nasz umocowany w prawie galaktycznym monopol na usługi najemnicze w tym regionie. Powstrzymaliśmy ich, ale tym samym utraciliśmy Świat Stali jako klienta. Stracilibyśmy dużo więcej, gdyby zdołali nas pobić i uprawomocnić się jako rywal handlowy pod samym naszym nosem. Katastrofy udało się uniknąć, ale i tak czekały nas ciężkie czasy.
Spojrzałem na wyczekujące twarze moich rodziców. Wiem, że chcieli usłyszeć ode mnie słowo wyjaśnienia. Że chcieli móc powiedzieć sąsiadom, przyjaciołom czy choćby krewnym, że ich syn nie był członkiem jakiegoś zbuntowanego legionu popaprańców.
Ale nie mogłem im niczego wyjawić. Stawka była zbyt wysoka. Popełniłem już dość błędów w mojej pierwszej kampanii. Nie zamierzałem popełniać kolejnych, będąc jeszcze w domu.
Pokręciłem głową z ciężkim westchnieniem.
– Nie mogę. To wszystko są rzeczy na poziomie Hegemonii. Ściśle tajne, zastrzeżone, zwał jak zwał.
Wyglądali na zawiedzionych. Zapadła ciężka cisza. To było nie do zniesienia. Po kilku minutach wyniosłem się do naszej maleńkiej komórki. Gdy udało mi się zmusić robota porządkowego do wyplucia mojego plecaka, skierowałem się prosto ku drzwiom.
Zatrzymał mnie tata.
– Chociaż nas uściskaj – powiedział z wyrzutem.
– Hm?
– Wyjeżdżasz, prawda? Dostałeś wezwanie?
Na moment zawiesiłem na nim spojrzenie. Był przekonany, że dostałem wiadomość z Varusa, ale tak naprawdę zamierzałem poszukać sobie po prostu innej pryczy na noc.
– Muszę lecieć – odparłem po prostu.
Były uściski, mama płakała. Cała ta scenka wyglądała bardzo znajomo. Już raz przez to przeszliśmy, nieco ponad rok temu. Wtedy moje myśli bujały w obłokach, a jednocześnie zżerał mnie stres. Tym razem moje wzruszenie dusiła głęboka rezygnacja.
– Proszę – powiedział tata, wciskając mi w dłoń jakieś pudełko. – To tak na zamianę. Mówiłeś nam, że poprzedni przepadł.
Spojrzałem na pakunek.
– Ale co to takiego?
– Otwórz. Miałeś go dostać na urodziny.
Wykrzesałem z siebie słaby uśmiech i otworzyłem pakunek. W środku znalazłem nóż – wrednie wyglądającą kosę. Nie jakiś scyzoryk, tylko pełnokrwisty bojowy model, żadna podróba z innego sektora.
Sprawdziłem jego ostrość i mój uśmiech nabrał kolorów.
– Dzięki, tato!
– Nigdy nam nie opowiedziałeś, co się stało z pierwszym – zaczepiła mnie mama, ocierając łzy.
Pokręciłem głową, wciąż zapatrzony w ostrze. Metal był ciemny – z wyjątkiem samej krawędzi, która była tak cienka, że lśniła bielą.
– Nie, nie opowiedziałem. I nie chcecie znać tej historii.
Scyzoryk przepadł, gdy po raz trzeci zginąłem na Świecie Stali. Za pierwszym razem rozerwała mnie na strzępy zgraja jaszczurów, ale potem znalazłem zgubę na stercie odzyskanego sprzętu. Później, po mojej egzekucji, dostałem swoje rzeczy z powrotem, kiedy mnie wskrzeszono – ale za trzecim razem… cóż, do trzech razy sztuka. Rozwalili mnie na kawałki, a ze mną mój nóż.
– Dzięki wielkie – powiedziałem już ze szczerym uśmiechem.
Uściskałem ich jeszcze raz i wyszedłem.
Nie zamierzałem już tam wracać. Nie zawracałem sobie głowy koleją powietrzną. Była za droga, a poza tym nigdzie mi się nie spieszyło.
Przez tydzień kierowałem się na północ, przeskakując z tramwaju do tramwaju. Wiedziałem, że jak tylko będę uważał, kasy starczy mi jeszcze na całe miesiące. Uznałem, że zafunduję sobie małe wakacje. Zwiedziłem kilka mieścinek, spacerowałem kilometrami plaży i oglądałem mnóstwo filmików na moim stuku.
Tyle że szóstego dnia coś w nim nawaliło i już nie mogłem połączyć się z siecią. Nie byłem pewien, czy chodziło o rachunki, czy może trafiła mi się jakaś usterka. Stuki to organiczne ekrany wszczepiane w przedramię. Piękno tego systemu polegało na tym, że nie dało się go zgubić i z założenia mogłeś być non stop połączony z resztą świata. Nie trzeba też było ładować baterii, bo urządzenie zasilały naturalne impulsy elektryczne wytwarzane w ludzkim ciele. Nawet po śmierci żołnierza jego stuk był wiernie odtwarzany przez legionowe wskrzeszarki, bo był organiczny – jak każda inna część ciała.
Kiedy mój stuk wysiadł, zacząłem spędzać większość czasu, drzemiąc na plażach z głową opartą o plecak. Nie była to wcale taka sielanka, jak mogłoby się wydawać, bo często śniły mi się jaszczury odgryzające ludziom ręce czy nogi – i pożerające je przy akompaniamencie podekscytowanych gulgotów.
Mimo tych koszmarów letnie dni upływały mi całkiem przyjemnie. Czułem, że naprawdę dotykam ziemi. Nie było żadnych wrzeszczących na mnie oficerów ani czujnie wpatrujących się we mnie strapionych rodziców. Czułem się jak duch sunący przez świat i całkiem mi to odpowiadało.
Zwykle chodziłem w mundurze, ale na wszelki wypadek zasłaniałem odznakę legionisty. Wilcza głowa Varusa była ostatnio zbyt częstą dekoracją internetowych wiadomości – i nigdy nie towarzyszyły jej wesołe historie.
Moja wędrówka z każdym dniem prowadziła mnie coraz dalej na północ. Wiedziałem już, dokąd zmierzam: z powrotem do Izby Werbunkowej, gdzie wszystko się zaczęło. Znajdę tam ludzi z legionu. Będą wiedzieli, co jest grane. Będą wiedzieli, na kiedy szykuje się kolejny wylot. Wszystko to z założenia miało być tajemnicą – ale zawsze znalazł się ktoś, kto wiedział, co w trawie piszczy.
Pewnej poniedziałkowej nocy dotarłem w końcu do Newark. Tramwaj wypluł mnie na jakiejś nieznanej ulicy. Nigdy nie lubiłem tego miasta. Najlepsze, co mogłem o nim powiedzieć, to że nie było to najpaskudniejsze miejsce na tej planecie. Obecnie spora część Newark przypominała strefę wojny – i to bardziej niż niektóre zdeptane przeze mnie pola bitwy. Ludzie mówili ponoć, że są tu też lepsze dzielnice, ale jakoś nigdy żadna nie raczyła mi się objawić. Pewnie jak jest się dostatecznie nadzianym, w każdym mieście znajdzie się przyjemna okolica. Tyle że nie znałem żadnych burżujów.
Ruszyłem ciemniejącymi ulicami w poszukiwaniu Izby Werbunkowej. Drzwi Izby działały automatycznie i wiedziałem, że po ósmej budynek będzie zamknięty dla cywili, ale jako legionista liczyłem na więcej szczęścia. Gdyby to zawiodło, jedyną opcją było znalezienie pokoju na wynajem, co wcale nie zapowiadało się łatwo. Bez stuka nie miałem dostępu do konta. Nie zostało mi już zbyt wiele gotówki, a co do konta… i tak uznałem, że najlepiej będzie zostawić resztę kredytów rodzinie.
Jeśli serwisy informacyjne mówiły prawdę, rodzicom przyda się każdy grosz. Krach nadciągał wielkimi krokami i ludziom już twardniały serca. Każdy uwijał się w poszukiwaniu jakiejś bezpiecznej lokaty dla swoich pieniędzy.
Na moim osobistym rachunku kiedyś wisiały prawdziwe galaktyczne kredyty. To była twarda waluta, uznawana na każdej planecie w całym Imperium. Jeden dekret później te prawdziwe pieniądze wyparowały z konta, zamienione na kredyty Hegemonii. Waluta Hegemonii była lepsza od dystryktowej, ale była uznawana wyłącznie na Ziemi. Jako że rodzice mogli niebawem wpaść w tarapaty, zostawiłem im większość tych pieniędzy.
Wszystkie ich oszczędności były w walucie Dystryktu, która z każdym dniem coraz bardziej traciła na wartości. Dając im do dyspozycji pieniądze Hegemonii, mogłem mieć przynajmniej pewność, że nie zaczną przymierać głodem.
Odnalazłem gmach Izby około dziewiątej wieczór. Kiedy spróbowałem otworzyć drzwi, wprawdzie pokazały się na nich moje dane, ale poza tym ani drgnęły. Zamiast tego zabrzęczały ostrzegawczo i błysnął na nich symbol z czerwoną dłonią – uniwersalny znak „stop”.
Nie miałem co liczyć, że dziś w nocy dostanę się do środka. Drzwi nie pokazały nawet żadnego komunikatu, żadnych wyjaśnień. To był jeden z tych starszych i głupich, pseudointeligentnych modeli.
Odwróciłem się, mrucząc pod nosem przekleństwa, i nagle zastygłem. Nie byłem sam.
Niedaleko rysowały się sylwetki trzech postaci. Niezbyt blisko, lecz kawałek dalej, tuż poza kręgiem betonu wyznaczającym zasięg kamery nad drzwiami. Ich swobodna postawa mówiła, że goście mieli to opanowane do perfekcji. Wiedzieli, gdzie ich nie widać i gdzie nie da się ich nagrać. Pewnie śledzili mnie od przystanku i szybciej niż ja domyślili się, że drzwi mnie nie przepuszczą.
Nie miałem zbyt wielu opcji. Mogłem spróbować wykpić się jakimś blefem albo wezwać policję przez stuka – tyle że ten nie działał. Poza tym i tak nie było pewności, czy ktoś te służby w ogóle jeszcze finansuje. Swoboda zbirów dawała do myślenia – może doskonale wiedzieli, że nie ma żadnych szans, żeby ściągnąć tu patrol. A może było i tak, że gangi opłacały mundurowych lepiej od samorządu i żaden glina nie zamierzał się tu stawić, nawet jeśli udałoby mi się wezwać pomoc.
Ostatnia opcja była najmniej zachęcająca. Mogłem sterczeć pod drzwiami z kamerą i trząść portkami całą noc z nadzieją, że dadzą mi spokój aż do świtu. Z miejsca wiedziałem, że to odpada. Nie miałem zamiaru kulić się tutaj i słuchać drwin, kiedy najdzie mnie potrzeba i będę musiał się odlać na mur Izby Werbunkowej.
Oczy zwęziły mi się w szparki, gdy wezbrał we mnie gniew. Coś takiego dopada mnie od czasu do czasu, zazwyczaj w najmniej odpowiednich momentach. Można to uznać za wadę mojego charakteru – po prostu tak mam i tyle. Normalnie jestem całkiem wyluzowany. Spytajcie kogo chcecie z moich znajomych. Dzień w dzień znoszę ze spokojem, jak srają na mnie z każdej strony. Daję radę.
Ale tego wieczora nie zamierzałem niczego tolerować, szczególnie ze strony jakiejś trójki frajerów z tą ich żałosną zasadzką. To, co wkurwiało mnie najbardziej, to myśl o legionistach, których już udało im się skroić, spóźnionych po zablokowaniu drzwi. Goście pewnie polowali na rekrutów, a nie pełnoprawnych legionistów. Na biedne dzieciaki, które docierały tutaj z różnych stron, żeby się zaciągnąć. Może wzięli mnie za takiego, bo zakryłem odznakę.
Zamiast spróbować im się wymknąć czy wykpić blefem – względnie uczepić się niepełnosprytnych drzwi jak mamusinej spódnicy – ruszyłem wprost ku najbliższemu z bandy. Był też najwyższy, choć trochę brakowało mu do mnie.
Gdy zacząłem zbliżać się do nich pewnym krokiem, ich swobodne pozy natychmiast stężały. Przywódca został na swoim miejscu, a pozostała dwójka powoli przeszła na boki, żeby zajść mnie z obu stron. Zignorowałem przystawki i podszedłem prosto do herszta.
– Zgubiłeś się, synku? – spytałem głośno.
Szef zmarszczył gębę. Widziałem w zasadzie tylko jego szczękę, bo resztę facjaty zasłaniał ciemny kaptur. Przestępcy nie wychodzili na ulicę bez bluzy z kapturem. Zasłanianie się, żeby uniknąć kamer z rozpoznawaniem twarzy, było nielegalne w większości miast, ale i tak ludzie notorycznie łamali ten zakaz.
– Chyba ty – rzucił z rozbawionym parsknięciem.
– Jak masz na imię, młody?
– Cholerny wsiok – zaśmiał się. – Zbieram podatki. I najwyższa pora zapłacić.
Samozwańczy fiskus wyciągnął do mnie otwartą dłoń, a jego palce zatańczyły wyczekująco.
– Lepiej schowaj łapę, żebraku – warknąłem – bo jeszcze ją stracisz.
Rozbawienie odpłynęło z jego twarzy.
– Odwaliło ci? Dawaj kasę. Całą. Liczyć nie umiesz? Mamy trzech facetów na jednego durnia.
– Nie – odparłem zimno, zdejmując kurtkę i owijając ją wokół prawej ręki. – Facet jest tutaj jeden. Jeden legionista przemawiający do trzech chwastów.
Na kurtce wyeksponowałem moją odznakę. Widniały na niej pełne belki specjalisty, a nad nimi wilczy łeb – symbol Legionu Varus. Nie zdążyłem jeszcze wyrobić konkretnej specjalności, przez co na moim rękawie przybyłoby kilka oznaczeń, ale centurion Graves postanowił mnie awansować przed zejściem na ląd. Szkolenie miałem odbyć w drodze na kolejną misję. Najlepiej rokowałem jako techniczny albo bombardier. Nie byłem jeszcze pewien, na jaką ścieżkę mnie wrzucą – ale po cichu liczyłem na bombardiera.
– Nie widzę, żebyś tachał blaster – stwierdził naczelny bandzior.
Pozostała dwójka ustawiła się po obu stronach, tuż poza moim zasięgiem. Napastnicy trzymali ręce w kieszeniach. Mogli mieć tam broń, kto wie. Jak mówiłem, wziął mnie solidny wkurw, więc zasadniczo miałem to w dupie.
– Wiecie, co będzie, jak sprawy zajdą za daleko? – spytałem.
– Ta, będziesz trupem.
– Nie – wyjaśniłem jak dziecku. – Ja nie mogę umrzeć. Nie tak jak wy. Stoję pod samą Izbą. Maszyny non stop zapisują moją pamięć, a moje ciało zeskanowali już przeszło rok temu. Jeśli zginę, rano wyskoczę stąd cały i zdrowy. Wy, frajerzy, pójdziecie do piachu. Na zawsze.
– Jaki pojeb – mruknął przywódca. – Dobra, zmiataj. Ale następnym razem lepiej odpierdol się od nie swoich spraw.
Uśmiechnąłem się pod nosem i powoli pokręciłem głową.
– Widzę, że jeszcze nie ogarniacie sytuacji. To wy macie tutaj problem i nie wywiniecie się tak łatwo. Nie dzisiaj. Nie pozwolę, żeby jutro wieczorem jakieś ćwoki znowu napadały na rekrutów. To się kończy tu i teraz.
– Że co?! – żachnął się zbir z mojej lewej. – Po co my w ogóle słuchamy tego debila?
– Stul pysk, Abhi! – syknął poborca.
– Aha, czyli Fiskus i Abhi, dobrze słyszę? – spytałem uprzejmie. – Ktoś jeszcze chce mi podać nazwisko albo numer stuka?
W tym momencie wydawało mi się, że było już pozamiatane. Zaczęli pękać. Przywódca wymiękał, a jeden z jego przydupasów właśnie miał się zbuntować. Pomyślałem, że zaciągnę ich siłą na najbliższy posterunek i będzie po sprawie.
Ale się myliłem. Nie wycisnąłem ani słowa od trzeciego gościa, który stał po mojej prawej. A on właśnie na tym etapie rozmowy postanowił wyciągnąć broń. To nie była spluwa, nie do końca. Broń palna podlegała ścisłej kontroli i w miastach stanowiła prawdziwą rzadkość. Ale to, co wyciągnął spod płaszcza, tak czy inaczej było bronią. W jego rękach zmaterializowała się nitownica. Narzędzie budowlańca.
W moich czasach główny budulec większości konstrukcji stanowił pastobeton – czy prościej paston. Był to pozaziemski produkt, który można było formować w dowolne kształty i który po zastygnięciu stawał się twardszy i lżejszy od nawęglonej stali. Ta wytrzymałość mogła sama w sobie stwarzać problemy, bo ekipy budowlane często mierzyły się z koniecznością łączenia gotowych pastonowych płyt. Jak to zrobić, kiedy miało się do czynienia z praktycznie niezniszczalnym materiałem? Odpowiedzią były właśnie nowoczesne nitownice.
Ustrojstwo było małe, niewiele większe od wiertarki, ale działało podobnie do naszych karabinków. Tak jak amunicja w legionowych trachach nit rozpędzał się do niewiarygodnych prędkości i na krótkim dystansie wbijał się we wszystko z miażdżącą siłą. Był równie morderczy jak karabinowy pocisk – a kto wie czy nie bardziej.
Posunięcie trzeciego gościa zmusiło mnie do działania. Wiadomo, pozowałem na twardziela, który nie boi się śmierci, ale to wszystko bujda. Bałem się jak diabli, pewnie bardziej niż cała trójka tych błaznów razem wzięta. Doświadczyłem już śmierci i ostatnie, czego chciałem, to zaliczyć ją od nowa.
Z umieraniem jest trochę jak ze szczepieniami. Każdy dzieciak jest ciekaw i nie ma pojęcia, co się stanie, kiedy przynoszą igły, ale potem bardzo szybko uczy się ich bać. Mnie dziabnęło już o jeden raz za dużo i nie interesowała mnie powtórka z rozrywki.
Nowy nóż trzymałem schowany pod zdjętą wcześniej kurtką. Ten manewr miał dwojaki cel: ujawnił moją rangę, ukrywając zarazem moją jedyną broń.
Nie planowałem użyć jej tak szybko. Nie spodziewałem się w ogóle wyciągać jej z pochwy przed opuszczeniem Ziemi – ale najwyraźniej byłem w błędzie.
Wykonałem jeden szybki krok w stronę gościa z nitownicą i zamachnąłem się nożem. Niestety, zbir zdążył wystrzelić. Oberwałem w lewe biodro. W miejscu trafienia eksplodował piekący ból. Miałem nadzieję, że nit nie trafił w kość, ale chwilowo nie miałem czasu się tym przejmować. Noga jeszcze się pode mną nie ugięła, ale w każdej chwili mogło się to zmienić.
Napastnik nie miał czasu na kolejny strzał, bo nitownica podskoczyła mu w rękach i prawie odbiła się od jego gęby. Siła podrzutu po wyzwoleniu takiej energii zaskoczyła gościa całkowicie. Był ewidentnym amatorem z prowizoryczną bronią, a nie specjalistą, który używa tego narzędzia na co dzień.
Jeden wypad, jeden cios – na tyle starczyło mi czasu. Mój nóż błysnął w powietrzu i odciął przy nadgarstku dłoń strzelca. Pozostała dwójka już gnała do nas z wyciągniętymi rękoma. Coś wrzeszczeli, ale mnie już nie obchodziło, co mówią. Żarty się skończyły.
Fiskus był na tyle przytomny, żeby złapać obiema dłońmi rękę, w której trzymałem nóż. Niezbyt mu to pomogło. Upuściłem broń i szarpnąłem nim do przodu, wykorzystując jego własny pęd przeciw niemu. Wpadł prosto na swojego koleżkę, który jakoś już nie umiał utrzymać języka za zębami. Klęczał na ziemi i darł się wniebogłosy, zaciskając palce jedynej pozostałej mu dłoni na świeżym kikucie i próbując zatrzymać strugi krwi pryskające wszystkim na buty. Z moją uprzejmą pomocą Fiskus runął głową naprzód, a po drodze spotkał się jeszcze z moim kolanem. Stęknął z bólu.
Wtem za mną pojawił się Abhi i rąbnął mnie pięścią po nerkach. Kolejne trzy, cztery ciosy wylądowały na mojej głowie i ramionach. Bolało, ale to było za mało, żeby wyłączyć mnie z gry. Tamten rozłożył szeroko ręce i unieruchomił moje ramiona w niedźwiedzim uścisku.
Fiskus rzucił się ku nitownicy. Nie mogłem pozwolić, żeby ją dorwał. Sam nie zdołałbym jej podnieść, bo na plecach wisiał mi ten cały Abhi, więc kopnąłem ją w stronę automatycznych drzwi. Wyrwałem się Abhiemu i szybkim ruchem złamałem mu szczękę. Żaden z napastników nie był chyba szkolony w walce wręcz. Legioniści zwykle ginęli raz czy dwa jeszcze podczas takiego szkolenia – traktowaliśmy je bardzo poważnie.
Abhi wziął nogi za pas i zniknął w ciemnościach nocy, trzymając się za twarz i szlochając donośnie. Rozejrzałem się i odkryłem, że jednoręki bandzior też wyparował. Trudno się dziwić.
Ale szef jeszcze się nie poddawał. Puścił się biegiem w stronę drzwi. Chciał dorwać nitownicę.
– Odpuść, mówię ci! – zawołałem i schyliłem się po nóż.
Krzywiąc się z bólu, ruszyłem w pościg. Biodro mnie spowalniało. Dopadł broni przede mną i uniósł ją, szczerząc się od ucha do ucha. Jego twarz objawiła się teraz w pełnej krasie, bo kaptur opadł mu na ramiona w trakcie szarpaniny.
– Już nie żyjesz – wysyczał triumfalnie.
– A ty jesteś na wizji – odparłem.
Natychmiast zrzedła mu mina. Jego dłonie odruchowo zacisnęły się na uchwycie nitownicy. Zdawałem sobie sprawę, że w każdej chwili mógł posłać kawał metalu prosto w mój mostek. Nie miałem możliwości wykonać sprawnego uniku, nie było też gdzie się schować.
Przyglądałem się jego wykrzywionej twarzy, gdy ważył za i przeciw – zabić mnie i wylądować w więzieniu, czy może uciekać, żeby i tak wylądować w pierdlu za cały szereg przestępstw, do których teraz można było przypiąć jego mordę?
Gdy tak wpatrywałem się w niego, próbując odgadnąć jego myśli, nieruchome dotąd drzwi nagle zabrzęczały i otwarły się na oścież.
Zaskoczony Fiskus obejrzał się szybko przez ramię. Trudno, żeby było inaczej. Przed sobą miał mnie, ale za plecami coś nowego, co z pewnością zaważy na przebiegu całej akcji.
Nie zamierzałem czekać, aż minie mu zaskoczenie. Nie było czasu, żeby dosięgnąć go kopniakiem czy pięścią. Rzuciłem więc w niego nożem.
Taki rzut nie jest łatwy, nawet jeśli dysponujesz odpowiednio wyważoną i specjalnie przygotowaną do tego bronią. Trenowałem całymi miesiącami na pokładzie legionowego statku, ale takich manewrów właściwie nie było w programie.
Wirujące ostrze minęło zbira o włos i śmignęło dalej, zatrzymując się w drzwiach z donośnym łupnięciem.
– McGill! Ty gnoju!
– Carlos?!
Nie wierzyłem własnym oczom. Stojąca w przejściu krępa sylwetka była jednak nie do pomylenia. Skrzywiłem się na myśl, że prawie trafiłem go nożem, ale nie było czasu na przeprosiny. Rzuciłem się naprzód, skracając dystans do Fiskusa. Odwrócił się już z powrotem do mnie i uniósł nitownicę. Wiedziałem, że mam przesrane. Nie miałem szans go dosięgnąć, zanim pociągnie za spust.
Za bandziorem wyrosła para masywnych ramion, a mocne dłonie zacisnęły się na jego nadgarstku. Carlos zabrał się do roboty. Nitownica huczała raz za razem. Na beton pod moimi stopami posypały się iskry z niewielkich żółtych eksplozji.
Sekundę później razem z Carlosem sprowadziliśmy gościa do parteru, ale on wciąż ściskał w dłoniach tę cholerną nitownicę. Nie chciałem, żeby w tej szamotaninie któryś z nas oberwał w stopę, więc szybko zakończyłem walkę, kilkakrotnie zatrzaskując drzwi na łbie Fiskusa. W końcu zastygł w bezruchu.
Stanęliśmy zdyszani nad nieprzytomnym zbirem.
– Widzę, że masz bogate życie towarzyskie, co, McGill? – wycharczał Carlos.
– Jak zawsze.
W tej chwili na miejscu pojawiła się żandarmeria Hegemonii. Służby musiał wezwać system bezpieczeństwa w drzwiach. Wyjaśniliśmy z Carlosem, co zaszło, i mundurowi zgarnęli herszta bandy spod naszych stóp.
– Co to za jeden? – spytał mnie jeden z żandarmów.
– Przedstawił się jako poborca podatkowy – wyjaśniłem z przekąsem.
Żandarm skrzywił się z niesmakiem.
– A to wesołek. Następne dowcipy będzie opowiadał przed okręgowym autosądem.
Dwójka mundurowych targała Fiskusa między sobą jak wór kartofli.
– On żyje – przypomniałem.
– Tego się domyśliłem.
– Nie trzeba wezwać do niego karetki czy coś?
Żandarm prychnął.
– Żadna tu nie przyjedzie. Dystryktowy szpital pewnie go przyjmie, ale musimy zawieźć go sami. Kwestia jurysdykcji.
Wzruszyłem ramionami i przyglądałem się chmurnie, jak zabierają niedoszłego rabusia.
– Nie nadążam za tobą, McGill – stwierdził Carlos. – W jednej chwili walczysz z tym porąbańcem na śmierć i życie, a moment później martwisz się, że skaleczył się w paluszek.
– Może mieć złamany kark. Powinni go wsadzić na nosze czy coś takiego. On to nie my, to cywil. Nie dostanie nowego ciała, jak to mu spierdolą.
Carlos zaśmiał się w głos i pokręcił głową.
– Jakby mógł, toby cię zabił. Daj sobie spokój.
– Ludzie są zdesperowani, Carlos – zauważyłem ponuro. – Nie wiem, co wydarzyło się w życiu tego gościa, ale na pewno nic wesołego.
– I co niby możemy z tym zrobić?
– Możemy przywieźć do domu trochę szmalu – odparłem. – Możemy zdobyć nowych klientów, nowe planety, gdzie będą służyć nasze legiony.
Carlos parsknął z powątpiewaniem.
– Ta, jasne. Uratujemy Ziemię! Ty i te twoje wielkie, durne pomysły. To chyba przez wzrost. Tam na górze jest za mało tlenu, żeby twój mózg pracował jak należy.
Takie teksty często kończyły się u nas wymianą ciosów. Tym razem zdusiłem w sobie irytację. Carlos miał po prostu taki sposób bycia i właściwie zdążyłem się już do tego przyzwyczaić.
– Co ty w ogóle tutaj robisz, w Izbie? – spytałem.
– Stawiłem się na mobilizację, tak jak ty.
Mówili nam, że po zakończeniu przepustki ktoś się z nami skontaktuje i sprowadzą nas do tej samej Izby Werbunkowej, gdzie się zaciągnęliśmy. Tyle że to jeszcze nie była ta pora.
– Jeśli dobrze liczę, mamy nadal trzy tygodnie wolnego – zaprotestowałem.
– Że co? Nie dostałeś wezwania? Mieliśmy się stawić w tej chwili. To dlatego adiunkt wysłał mnie na górę, kiedy zadzwoniłeś do drzwi. Zaalarmowały go komputery. Dlaczego nie zameldowałeś się na stuku?
– Zepsuł mi się. I nie, nie dostałem żadnego wezwania. Wróciłem, żeby sprawdzić, czy coś wiadomo o następnym kontrakcie.
Przeszliśmy do środka Izby. Wciąż kulałem, ale mogło być gorzej. Liczyłem, że za dzień, dwa będzie po kłopocie – jeśli tylko dopadnę gdzieś drukarkę do tkanek.
Główną część Izby Werbunkowej stanowiła głośna, wypełniona echem hala – wielka prawie jak stadion piłkarski. O tej porze wywalono z niej już wszystkich cywili i kręcił się tu tylko legionowy personel.
– Masz szczęście – stwierdził Carlos. – Jakbyś się nie pojawił do jutra wieczór, uznano by cię za dezertera. W każdym razie rzecz wygląda następująco: tak, straciliśmy nasz kontrakt. Ale mamy za to nową robotę. Wylatujemy za niecały tydzień. Nikt chyba nie wie, gdzie lecimy ani co to za misja.
Pokiwałem głową.
– Słyszałem, że legiony potraciły mnóstwo kontraktów.
– Jakżeby inaczej – odparł Carlos. – Wszyscy mają wakacje, tylko nie my. Nie ma to jak zasrany Varus. Nieważne, co to za nowa robota. Idę o zakład, że będzie do dupy.
Z tym naprawdę trudno było się nie zgodzić.
Po drodze do biur Legionu Varus, które znajdowały się na niższej kondygnacji, wpadliśmy na dwoje legionistów. Stali bezczynnie po obu stronach ruchomych schodów. Od razu poznałem, że to nie nasi. Nosili błyszczące czarne buty, a na legionowej oznace widniał rozjuszony byk. Emblemat jednoznacznie wskazywał, że obydwoje należą do Germaniki – powszechnie szanowanej jednostki. Ich symbol był większy od naszego wilczego łba. Tak po prawdzie ich oznaki był tak wielkie, że trudno było ich nie zauważyć.
Germanica to jeden z najsłynniejszych legionów. Próbowałem się do nich zaciągnąć w zeszłym roku, kiedy pierwszy raz zawędrowałem do Izby Werbunkowej. Nie chcieli mnie u siebie, więc zamiast tego wylądowałem w Varusie.
Razem z Carlosem obrzuciliśmy maruderów przelotnym spojrzeniem i skierowaliśmy się pomiędzy nich, chcąc dostać się na schody. Niespodziewanie zastąpili nam drogę.
– Czego tu, ćwoki? – spytała legionistka z prawej. Była to czarnoskóra dziewucha obdarzona najgrubszymi udami, jakie kiedykolwiek widziałem u wysportowanej osoby.
Legionista z lewej parsknął śmiechem na jej słowa. Stanął z założonymi rękami – musiałem przyznać, że łapska miał solidne. Rudawe, kręcone włosy miał przycięte tak równo, że wyglądały prawie jak czapka. Też był specjalistą, tej samej rangi co moja, ale druga odznaka wskazywała, że to bombardier.
– Wybieracie się na dół, do siedliska szczurów? – spytała kobieta zjadliwie. – Zgadłam, co, szczurku?
– Ta? – odparł Carlos, wypinając nieco klatę. – Wielkie słowa, jak na pajaców z Germaniki. Słyszałem, że zabrali wam ostatni kontrakt. I mam na myśli dosłownie ostatni.
Na ich twarzach, które dotąd wykrzywiał złośliwy uśmiech, nagle zapłonęła wściekłość. Carlos miał szczególny dar wyzwalania w ludziach głębokiego pragnienia, by trzasnąć go w ryj. Wiedziałem, że Germanice również przepadły umowy – z całą resztą było tak samo. Większość ich kontraktów dotyczyła Świata Stali, ale ten rozdział przeszedł już do historii.
– Ty karłowata gnido – warknął rudy bombardier i zrobił krok naprzód, trącając Carlosa wielgachnym paluchem. – Właśnie dlatego tu jesteśmy. Chcieliśmy zamienić kilka słów ze skurwiałym Varusem. W końcu to przez was straciliśmy robotę.
Technicznie rzecz biorąc, jako żołnierze z różnych legionów byliśmy członkami tej samej nadrzędnej formacji, a jednak między poszczególnymi jednostkami istniała silna rywalizacja. W przeszłości wojacy służący w różnych rodzajach sił zbrojnych też nie zawsze się dogadywali, weźmy choćby ostre współzawodnictwo między wojskami lądowymi a marynarką. Ale u nas, legionistów zjawisko przybrało jeszcze na sile. Bardziej przypominaliśmy armie pochodzące z różnych sprzymierzonych krajów. Działaliśmy niezależnie, a nasze wzajemne relacje były dosyć złożone.
Może z wyjątkiem Legionu Varus. Cała reszta była wobec nas jednomyślna w swej pogardzie.
Uniosłem ostrzegawczo dłonie. Uznałem, że uda się rozwiązać tę sprawę pokojowo. W końcu właśnie wróciłem z mordobicia, a jedno zwykle wystarczyło mi na cały wieczór. Zanim jednak zdążyłem wygłosić słowa mądrości i pojednania, Carlos znowu rozwarł gębę.
– Nieroby – rzucił i zaśmiał się w głos. – Tak się składa, że my dostaliśmy kontrakt i przeszkadzacie teraz jednej z ostatnich jednostek, które zarabiają dla Ziemi twardą walutę. Ciekawe, dlaczego obcy woleli nasz legion od waszego? Może dlatego, że odwalamy solidną robotę, zamiast biadolić, że nie możemy już grzać dupy na jakichś chałturkach. Cieszę się, że was uwalili, pierdy. Może następnym razem będziecie musieli naprawdę o coś powalczyć.
Rudy wziął zamach, jeszcze zanim Carlos skończył swoją przemowę. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział, jak czyjaś twarz zmienia kolor tak gwałtownie – od bladości po krwistą czerwień. Wywołanie takiej reakcji to dla Carlosa nic nowego, za to jej tempo mogło ustanowić jego nowy osobisty rekord.
– Specjalisto, zostaw go! – rozbrzmiał czyjś zdecydowany głos.
Obejrzeliśmy się na zmierzającą ku nas oficer. Była drobna, ale wyglądała na twardą sztukę. Na ramieniu miała naszywkę z globem Hegemonii, pod którą widniały dwie belki – uniwersalna oznaka stopnia adiunkta.
Dostrzegłem wahanie w oczach rudzielca, a ramię zastygło w powietrzu. Widziałem, jak kalkuluje, czy noc spędzona w pace to dobra cena za rozkosz walnięcia Carlosa prosto w ryj. Był to naprawdę trudny wybór i nie mogłem go winić za tę chwilę zwątpienia. Nie pomagało, że Carlos szczerzył się do niego i stukał w podbródek środkowym palcem, prosząc się o cios.
Sytuację rozładowała legionistka z Germaniki, lekkim ruchem dłoni skłaniając kolegę do opuszczenia zaciśniętej pięści.
– Te wybraki nie są tego warte – rzuciła, uśmiechając się do nas szyderczo. – Wiecie co? Macie rację, rzeczywiście straciliśmy kontrakty. Ale dostaliśmy nowe: gówniane robótki, a wszystko dzięki Varusowi!
Dwójka trepów rozstąpiła się i odeszła, odprowadzana czujnym wzrokiem adiunkt. Gdy bezpiecznie dotarliśmy z Carlosem na dół schodów, już jej nie było.
– Mały włos, a zaraz bym posadził tego rudego buraka – oświadczył Carlos. – Miał szczęście, że była tam dziewczyna, żeby ocalić jego zbolałą dupę.
– Uhm – mruknąłem.
Carlos obejrzał się na mnie w zamyśleniu.
– Jak sądzisz, o co jej chodziło z tą nową, gównianą robotą?
– Nie mam pojęcia. Może muszą brać byle co, tak jak my. Może dlatego tak po nas teraz jadą.
– Zawsze po nas jadą. Ale tak, to ma sens. Idę o zakład, że próbują wygryźć sobie nowy rewir. Ha! Dobrze im tak! Przyda im się w końcu trochę napocić i pozdychać.
– Strasznie zgorzkniały z ciebie człowieczek, Carlos – odparłem.
Spiorunował mnie wzrokiem, ale zaraz znów się zasępił.
– Myślisz, że cała Ziemia wini nas za to, co się stało? Za to, że jaszczury skasowały kontrakty ze wszystkimi legionami?
– Pewnie tak. W sieci forsują właśnie taką wersję. Serwisy nigdy nie oskarżają nas wprost, ale non stop krążą wokół tematu. Wspominają, jak to ostatnią jednostką, która postawiła stopę na Cancri-9, był „owiany złą sławą” Legion Varus. Potem następuje krótka dyskusja o tym, jaka to z nas banda popaprańców.
– Ale to tylko przykrywka, co nie? Znaczy górka z Hegemonii wie, że jesteśmy najlepsi, prawda? Gadałeś, że tak właśnie twierdził trybun.
Zerknąłem na niego i poczułem nagłe ukłucie winy. Prawda była taka, że trybun niczego takiego mi nie powiedział. Owszem – wyjaśnił, że łapiemy się roboty, której nie chce nikt inny, i że nasza praca jest niezbędna. Ale to samo tyczy się też grabarzy czy szkolnych dozorców, którzy dzień w dzień zasypują wywabiaczem plamy po rzygowinach. To, że masz trudną i niezbędną pracę, wcale nie oznacza, że ktokolwiek będzie cię za nią szanował.
Uznałem, że będę ciągnął tę fantazję. To nie była pora, żeby dołować Carlosa jeszcze bardziej.
– Tak – potwierdziłem. – Dokładnie. Jesteśmy najlepsi w całym systemie. To czysta zazdrość.
– Się wie.
W końcu dotarliśmy do siedziby Varusa i przeszliśmy do mesy oficerskiej. Była za mała, by pomieścili się w niej wszyscy obecni żołnierze, musieliśmy więc stanąć ramię w ramię na tyłach. Musiała tu być z setka ludzi – w sali, która z założenia miała pomieścić może połowę tej liczby.
– Jakże się cieszę, że nas odwiedziłeś, McGill – burknął do mnie weteran Harris.
Musnąłem palcami czapkę i błysnąłem do niego nieodwzajemnionym uśmiechem.
– Oczy w przód – rzucił.
Spojrzałem posłusznie przed siebie i dostrzegłem drugą znajomą twarz. Należała do primus Turov. Była dowódcą mojej kohorty, która w większości skupiała ludzi pochodzących z Sektora Północnoamerykańskiego. Nie przepadała za mną, ale szczęśliwie nie patrzyła w moją stronę. Jedyne, co mi się w niej podobało, to jej tyłek, który i tym razem niezawodnie przyciągał moje spojrzenie.
Wysiłkiem woli skupiłem się na odprawie. Przemowa primus musiała trwać już dobrą chwilę.
– Nasza docelowa planeta wciąż stanowi tajemnicę, ale nasza misja już nie. Mamy poszerzyć ziemskie terytorium. Straciliśmy kluczowych klientów i nie mamy szans na ich odzyskanie. Negatywne skutki przetoczyły się przez całą światową gospodarkę.
– „Negatywne skutki”? Raczej zwiędłe fiutki – szepnął teatralnie Carlos.
Weteran Harris chyba czekał na tę chwilę, bo ustawił się strategicznie niedaleko nas. Zupełnie jakby wiedział, że prędzej czy później któryś z nas wygłosi komentarz. Jego bucior pofrunął w bok i grzmotnął Carlosa w goleń. Widziałem już ten ruch w akcji, zazwyczaj wobec rekrutów, którzy nie okazywali należnego szacunku przełożonym. Carlos wydał z siebie dziwny dźwięk, jakby połknął jakiegoś małego zwierzaka. Na twarzach stojących wokół żołnierzy pojawił się prawie niezauważalny uśmieszek, choć żaden ani myślał oderwać wzroku od primus. Muszę przyznać, że i ja wyszczerzyłem się z satysfakcją.
Primus odwróciła się, by obrzucić nas lodowatym spojrzeniem, po czym dalej przechadzała się po sali. Babka naprawdę wiedziała, jak się poruszać. Było coś w kołysaniu bioder i tych oficerskich obcasach. Kurde, sam nie wiem. Gapiąc się na nią i słuchając, czułem się tak, jakby hipnotyzowała mnie jakaś egzotyczna żmija.
– Ta kampania będzie inna – kontynuowała. – Wracając do jednostki, wszyscy będziecie musieli przejść mnóstwo specjalistycznych testów.
Wokół rozległy się jęki. Zerknąłem na Carlosa, ale ten zawzięcie zaciskał usta, opierając się swoim naturalnym impulsom. Dłoń weterana Harrisa świsnęła w powietrzu, przywracając do pionu dwóch rekrutów, którzy odważyli się wyrazić swoje niezadowolenie.
Dyscyplina w nowoczesnym legionie w zdecydowanej większości opierała się na karach fizycznych. Na przepustce poczytałem trochę o rzymskich legionach ze starożytności. Zapiski historyczne zawierały długą listę surowych kar, jakim poddawano żołnierzy w tamtych czasach. Jedna czy dwie wyraźnie utkwiły mi w pamięci. Gdy obywatel rzymski zaciągał się do służby wojskowej i składał przysięgę zwaną sacramentum, dobrze wiedział, na co się pisze. Sacramentum stanowiło, że rekrut będzie wiernie służył Rzymowi pod groźbą ciężkiej kary – z egzekucją włącznie. Dyscyplina była wtedy znacznie ostrzejsza… i w odpowiedzi na wymogi stawiane przez Imperium Galaktyczne Ziemia przywróciła właśnie te dawne wzorce.
W starożytnym Rzymie oficer mógł kazać stracić każdego, kto służył pod jego komendą. Kary różniły się w zależności od przewiny żołnierza oraz temperamentu dowódcy. Za drobne przewinienia pechowca mogła czekać grzywna w wysokości kilku srebrników – albo publiczne biczowanie, dopóki skóra nie zacznie złazić z pleców krwawymi płatami.
Z kolei za poważne przestępstwa, na przykład zdradę, zwyczajową karą było zaszycie delikwenta w skórzanym worze wypełnionym wężami i wrzucenie go do jeziora czy rzeki, żeby utonął pożerany żywcem przez oszalałe z przerażenia gady.
Chociaż nigdy nie słyszałem, żeby kogoś tutaj topili z wężami, jestem przekonany, że niektórzy dowódcy przynajmniej raz to rozważali – szczególnie jeśli mieli do czynienia z kimś takim jak Carlos.
– Zgadza się – potwierdziła głośno primus, biorąc się pod boki.
Przerwała swój spacerek i spoglądała teraz na nas ze śmiertelną powagą.
– Chodzi o kilka badań: krew, próbki rdzeniowe, wszystko jak leci. Będziecie musieli przejść też próby obciążeniowe. W tej kampanii nie ma miejsca dla cherlaków. Stawka jest zbyt wysoka.
Próbki rdzeniowe? Nie miałem bladego pojęcia, ki diabeł, i wymieniłem zaniepokojone spojrzenia ze stojącymi wokół kolegami.
– Czekają nas surowe warunki – Turov kontynuowała, jakby wszystko było już jasne. – Musimy się upewnić, że wszyscy podołają zadaniu. W związku z tym zamiast jechać do portu kosmicznego, spędzicie noc tutaj, w Izbie. Nie mamy możliwości przeprowadzenia testów na transportowcach, a „Corvus” dotrze na orbitę dopiero tuż przed odlotem. Badania wykonamy tu na miejscu, a odpowiadał za nie będzie personel Hegemonii.
Przez salę przetoczyła się kolejna fala jęków i towarzyszących im kuksańców. To nie była dobra wiadomość. Chociaż biospecjaliści z legionu bynajmniej się z nami nie patyczkowali, byli jednak po naszej stronie. Większość z nas była już z nimi w boju, a niektórzy nawet nawiązali osobiste relacje.
Z „hegemonami” było zupełnie inaczej. Nie byli naszymi przyjaciółmi. Jeśli reakcja tych dwóch legionistów z Germaniki miała być jakąś wskazówką, będzie naprawdę źle. Większość ludzi z innych legionów już wcześniej na nas pluła, ale teraz – w swoim przekonaniu – mieli prawdziwy powód do nienawiści.
– Jakieś pytania?
Wiedziałem, że nie powinienem, ale mimo to uniosłem dłoń.
– Do jasnej cholery, McGill… – mruknął Harris.
Wiedziałem, dlaczego tak mu zależało, żebym był cicho. Primus Turov i ja znaliśmy się już kawał czasu – i nie wyszło to nikomu na dobre. Na poprzedniej misji kazała mnie rozstrzelać – dzieła dokonał zresztą sam Harris, który zabił mnie z uśmiechem na ustach. Udało mi się z tego wyratować dzięki nieautoryzowanej reanimacji. Turov nigdy się z tym nie pogodziła. Sam fakt, że wciąż oddycham, był źródłem ciągłej irytacji mojej przełożonej. To nie był najlepszy początek jakiejkolwiek relacji, ale liczyłem, że kiedyś w końcu o tym zapomni.
– Sir? – spytałem, gdy wywołała mnie z tłumu. – Czy legion zamierza coś zrobić, żeby przeciwstawić się naszej złej prasie? Chodzi mi o to, że nienawidzi nas już chyba cała planeta. Ludzie myślą, że samodzielnie sprowadziliśmy na Ziemię finansową katastrofę.
Nie wiem, co spodziewała się usłyszeć ode mnie primus Turov – może coś w stylu „którędy do kibla?” – ale jej zszokowany wyraz twarzy zdradzał, że moje pytanie było dla niej autentycznym zaskoczeniem. Wahała się przez chwilę przed odpowiedzią.
– Tu nie chodzi o reputację Legionu Varus – odparła w końcu. – Pamiętajcie wszyscy! Nie robimy tego dla chwały. W naszej robocie sława tylko przysporzyłaby nam trudności. Opinię publiczną uspokoimy, rozwiązując sam problem, a nie bawiąc się w public relations. Naszym celem jest to, żeby znów o nas zapomnieli. Załatwiamy sprawy jak należy, ale bez żadnych fanfar. To jest nasza misja.
Po tych słowach nas odprawiła. Carlos westchnął ciężko.
– Gdy otworzyłeś tę swoją przerośniętą jadaczkę, całe życie mi przeleciało przed oczami – powiedział. – Ale wzięła cię na poważnie. Chyba też nie daje jej to spokoju.
– No pewnie – odparłem. – Nie ma bata, żeby cała górka przeszła nad tym do porządku dziennego. Jak tobie by się podobało, gdybyś latami dowodził taką jednostką tylko po to, żeby ludzie dzień w dzień obsrywali cię w sieci?
– I to jest właśnie najsmutniejsze.
– To znaczy?
Carlos pokręcił głową.
– Chodzi mi o to, że nawet jak uda się nam to naprawić, nikt nas nie doceni. Ludzie przestaną się wściekać, to jasne, ale pewnie nigdy się nie dowiedzą, czego dokonaliśmy. Ani dlaczego.
Zastanowiłem się chwilę i musiałem w duchu przyznać, że pewnie ma rację.
– Ale ta Turov… co nie? – zagadnął mnie Carlos, kiedy skończyliśmy rozkładać instamaty przy kolejowych ślizgach i wyciągnęliśmy się do spania.
Zwyczajowo zasłoniłem sobie oczy ramieniem – tu na dole nigdy nie wyłączali świateł. Na jego słowa odrobinę uniosłem rękę i utkwiłem w nim półprzytomne spojrzenie.
– Co z nią? – spytałem.
– Mówię o jej tyłku – wyjaśnił Carlos, pocierając rozmarzoną gębę z przeciągłym ziewnięciem. – Nie udawaj, że nie zwróciłeś uwagi. Jak to jest, że jednocześnie chcę ją przelecieć i zatłuc na śmierć?
Z trudem stłumiłem śmiech.
– Mój ojciec by ci to wyjaśnił. Mówi, że tak właśnie wygląda cała sprawa z małżeństwem.
Następny dzień posłał nas na zupełnie nowy poziom piekieł. Biosy z Hegemonii to chyba najbardziej bezduszna banda, jaką kiedykolwiek spotkałem.
Pobieranie „próbki rdzeniowej” okazało się równie miłe, jak nazwa wskazuje. Do brzucha wbijano nam małe stalowe rurki – z bardzo ostrymi końcami – i zostawiano w naszych bebechach, podczas gdy my mogliśmy swobodnie oddać się zawodzeniu i zwijaniu z bólu. Prawdziwa zabawa zaczęła się jednak dopiero wtedy, gdy przyszła pora na wyciąganie z nas tych rożnów.
Biosom zależało, żeby uniknąć zakażenia i uszkodzenia narządów – to byłoby kłopotliwe i wymagałoby przeprowadzenia kosztownego odrostu. Chcieli pomierzyć nasze wnętrzności, a potem zaleczyć rany od środka.
W tym celu rurki wyposażono w dysze natryskujące świeżą tkankę. Kiedy powolutku wysuwano z nas przewody, dysze wypluwały z siebie dość ludzkich komórek, żeby zacerować podziurawione ciało. Po zakończeniu uroczej procedury na brzuchu zostały nam blizny wielkości miedziaka, a na twarzach strugi potu i łez.
– Chcę ci pogratulować, specjalistko Franklin – powiedział Carlos wysilonym, rwącym się głosem. – Wynalazłaś doskonałe narzędzie tortur: ogrom bólu i żadnych szans, żeby ulżyła ci śmierć.
Franklin roześmiała się na ten tekst. Wydawała się szczerze rozbawiona. Doszedłem do wniosku, że chyba jara ją pobieranie tych próbek.
Gdy było po wszystkim, koliste blizny wciąż mocno dawały się nam we znaki, ale mogliśmy już jako tako funkcjonować. Trzymając się za obolałe boki i pełni złych przeczuć co do reszty testów, z ociąganiem podreptaliśmy do kolejnej sali.
Tam czekała nas prawdziwa niespodzianka. Zamiast zrobić nam przerwę albo zorganizować chociaż jakiś test na siedząco, zaciągnęli nas do komór sparingowych. Były to szczelne, bańkowate pomieszczenia. Przypominały trochę namioty. Razem z Carlosem skinęliśmy sobie głową na pożegnanie.
– Powodzenia, stary – rzucił na odchodne. – Ta bioska powiedziała mi, co będzie dalej, i na pewno przyda ci się trochę szczęścia.
– Że ja…? – zawołałem, ale już zniknął, wepchnięty gdzieś za kolejkę marudzących trepów. Wszyscy trzymali się za brzuch z bolesnym grymasem na twarzy.
Ledwie wszedłem do namiotu, złapał mnie jakiś robot. Był chuderlawy i wyglądał jak plątanina stalowych tubek owinięta kablami. Miał palce – mnóstwo palców – i zdawało się, że próbuje urządzić mi rewizję osobistą.
W przeszłości już obrywałem za znęcanie się nad robotami. Prawdę mówiąc, jestem całkiem dumny ze swoich osiągnięć w przerabianiu blaszaków na złom. Tyle że obsługa jakoś nigdy nie doceniała moich poprawek do scenariusza ćwiczeń, tym razem postanowiłem więc dać technikowi szansę.
– Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, dlaczego mam to znosić? – zawołałem głośno w stronę rozedrganych plastikowych ścian.
Odpowiedziała mi jedynie cisza. Typowe. Często w testach chodziło o to, jak sobie poradzę w danej sytuacji. Czasami badanie dotyczyło zarówno psychiki, jak i moich fizycznych możliwości. A bywało i tak, że moje zdanie zwyczajnie nie miało znaczenia i nikomu nie chciało się tłumaczyć, o co właściwie chodzi.
W namiocie było duszno i gorąco. Chyba podkręcono w nim też ciśnienie. Nie zauważyłem żadnej wentylacji i o ile dobrze się orientowałem, całą komorę podtrzymywał nieustanny nadmuch gorącego powietrza.
Kopuła miała średnicę około dziesięciu metrów i mierzyła prawie tyle samo na wysokość. Nie było żadnego problemu, żeby w niej stanąć czy sobie pospacerować – oczywiście gdyby robot zechciał puścić moje ubranie.
Odruchowo opierałem się maszynie. Chyba tak już po prostu mam. Byłem w stanie znieść fakt, że jakiś bios wbija mi we flaki metalowe szpikulce, ale molestowanie przez robota – tego było mi za wiele.
Blaszak zdołał usunąć materiał owinięty wokół mojej klatki. To, co nosili legioniści, nie było koszulą. Nie do końca. Jak na inteligentną odzież, nasze mundury były dosyć tępe. Umiały tylko dopasować się do ludzkiej sylwetki oraz przywierać do skóry i innych świadomych tkanin.
Kiedy robot rozerwał mój mundur, miarka się przebrała. Byłem już obolały, wnerwiony i zgrzany. Zmierzyłem wzrokiem napastującą mnie stertę drutów. Byłem pewien, że ktoś mnie obserwuje – w końcu nie była to dla mnie pierwszyzna – zrezygnowałem więc z bezpośredniego ataku. Zamiast tego chwyciłem prawą dłoń robota, pchnąłem go w prawy bark i jednocześnie wysunąłem stopę tak, aby przydepnąć biegnący z tyłu przewód zasilający. Ten chwyt judo sprawdzał się doskonale wobec takich blaszaków.
Skutek był niezwykle satysfakcjonujący. Robot stracił równowagę, runął na plecy i grzmotnął w podłogę z metalicznym brzdękiem, który był niczym muzyka dla mych uszu.
– Próba niezaliczona! – zawołał głos z niewidocznego głośnika.
Rozejrzałem się, ale nie umiałem nigdzie namierzyć kamery. W namiocie robiło się coraz goręcej, ale na te słowa obruszyłem się i poczułem w sobie rosnący upór.
– Sir? Dlaczego oblałem, sir?
– Nie bawimy się w „sto pytań do”. Proszę opuścić namiot, żołnierzu!
Nie ruszyłem się z miejsca.
– Wasz robot miał chyba awarię – stwierdziłem.
Automat próbował się podnieść z jękiem serwomotorów. Trzymałem stopę na kablu, żeby nie mógł wstać.
– Uderzyłeś maszynę – oświadczył głos. – To oczywisty pokaz złej woli. Odnotowuję to jako brak tolerancji przy narażeniu na umiarkowany stres i dyskomfort. Próba niezaliczona.
– Powtarzam, wasz robot miał awarię – powiedziałem, przybierając rzeczowy, a nawet pogodny ton.
Ma się rozumieć, tak naprawdę chciałem przyłożyć właścicielowi tego głosu znikąd, ale odzywałem się przyjaźnie, starając się nawet wpleść gdzieniegdzie nutkę zatroskania.
– Próbowałem go złapać, gdy się przewracał. Może nie dał rady w tym ukropie.
Na jakieś dziesięć sekund zaległa całkowita cisza. Stawiając wszystko na jedną kartę, pochyliłem się nad robotem i zacząłem udawać, że próbuję mu pomóc. W rzeczywistości przeszukiwałem panel na jego torsie, dopóki nie wymacałem wiązki cienkich jak włos przewodów. Szarpnąłem za nie lekko i robot przestał się miotać.
Chwilę później odwróciłem się, słysząc za sobą jakieś szuranie. Do namiotu weszła niska, korpulentna blondyna ze zdegustowaną miną. Wzięła się pod boki i spiorunowała mnie wzrokiem. Była technicznym – specjalistą zajmującym się zaawansowanym sprzętem, takim jak roboty.
– Ten automat przeszedł przegląd ledwie dwie godziny temu – rzuciła oskarżycielsko. – Dlaczego teraz przestał działać? Co z nim zrobiłeś, specjalisto?
– Nie mam pojęcia. Może ma usterkę żyroskopu. Nie uderzyłem go, po prostu stracił równowagę i upadł.
Uraczyła mnie chmurnym spojrzeniem i zabrała się za oględziny robota. Gniew na jej twarzy szybko zastąpił wyraz troski.
– Nie ma zasilania…
– Jak już mówi…
Nagle poderwała się na równe nogi i prawie wetknęła mi do nosa wyprostowany oskarżycielsko palec.
– Jesteś jednym z tych pajaców z Varusa, co?
Poklepałem dłonią odznakę na moim ramieniu.
– Specjalistko, ja noszę ten wilczy łeb z dumą.
Mrucząc przekleństwa, odciągnęła robota na bok. Zaoferowałem swoją pomoc, ale zbyła mnie machnięciem ręki.
– Po prostu zostaw mój sprzęt w spokoju. Wiesz, co zrobię? Zaliczę ci tę próbę. To w sumie najgorsze, co mogę ci zafundować… Tak, dostajesz ode mnie piątkę z plusem, gnoju!
Spojrzałem na nią krzywo, ale – nie wiedząc, jak właściwie zareagować na te groźby – po prostu zwinąłem się szybko z namiotu. Na zewnątrz łapczywie zaciągnąłem się chłodnym powietrzem. Oddając się rozkoszy oddychania, dostrzegłem znajomą twarz wynurzającą się z innego namiotu. Dziewczyna miała na imię Kivi. Minęło kilka miesięcy, odkąd widziałem ją po raz ostatni. Jej widok podziałał jak balsam na moje serce.
Kivi miała budowę ciała typową dla niskich dziewczyn: krótkie ręce i nogi, ale bardzo dużo krągłości. Lubiłem jej kędzierzawe włosy i bystre spojrzenie. Pochodziła gdzieś z Bliskiego Wschodu. Na jej widok znowu zrobiło mi się gorąco.
Pożerając ją wzrokiem, nie mogłem powstrzymać się od szczerzenia gęby. Była częściowo roznegliżowana i właśnie próbowała zmusić inteligentne ubranie, żeby znów przylegało do ciała.
Dostrzegła mnie kątem oka i zauważyła, że się jej przyglądam. Uśmiechnęła się.
– Zdałeś? – spytała.
– No jasne – odparłem, wciąż nie mając pojęcia, na czym tak właściwie miała polegać próba.
Wydęła usta w zamyśleniu.
– Jestem zaskoczona. Ten robot rozebrał cię do końca?
Zamrugałem z niedowierzaniem, ale zaraz do mnie dotarło – a więc o to w tym wszystkim chodziło!
– Pozwoliłem mu – oświadczyłem. – Tak jak należało.
– No to bardzo się zmieniłeś.
Podeszła bliżej i stuknęła palcem w moją odznakę specjalisty. Jej samej jeszcze nie udało się takiej zdobyć.
– Wygląda na to, że nie będziemy już w tej samej jednostce – stwierdziła.
– To się okaże – odparłem.
Uniosłem dłoń i musnąłem jej łokieć. Przyszło mi to zupełnie naturalnie – spędziliśmy z Kivi niejedną wspólną noc. Rozstaliśmy się dawno temu, ale kilka miesięcy rozłąki zwykle sprawia, że człowiek zapomina o wszystkim, co doprowadzało go wcześniej do szału.
Uśmiechnęła się do mnie wstydliwie, ale nie dałem się nabrać. Kivi nie miała w sobie ani krztyny nieśmiałości.
– Według technicznej zaliczyłem – podjąłem – ale cholera wie czemu w ogóle zafundowali nam taki rąbnięty test.
– Też nie jestem pewna. Ale idę o zakład, że tam, gdzie lecimy, będzie wilgotno i gorąco.
Po krótkim namyśle przytaknąłem.
– Sprawdzali, jak szybko tracimy nerwy w upale i pod ciśnieniem?
– Pewnie tak.
– Wyglądasz na nieco rozpaloną – stwierdziłem, rzucając jej rozbawione spojrzenie. – Co powiesz na coś zimnego, zanim te gnojki z Hegemonii zaciągną nas na kolejne tortury?
– To jest myśl – odparła.
Pokonaliśmy niskie schody prowadzące do stoisk, które otaczały centralny obszar testów. Połowę budek zajmowali przedstawiciele różnych legionów, ale reszta najwyraźniej pełniła rolę zwykłych straganów.
Postawiłem Kivi piwo i nie zwlekaliśmy z osuszaniem butelek. W Legionie Varus nigdy nie wiesz, kiedy ktoś przyłapie cię na leserstwie.
Kiedy właśnie się pochylałem, żeby pocałować dziewczynę, na ramieniu zabrzęczał mi stuk. Usłyszałem, że jej zrobił to samo. Skrzywiła się trochę. Wibracje tuż pod skórą nie należały do przyjemnych. Większość z nas ustawiała urządzenie tak, żeby wydawało wyłącznie dźwięki albo mrugało kolorami na ręce. Ale legionowy regulamin nie pozostawiał żadnych wątpliwości: na rozkazy przychodzące w trybie nagłym musiały być ustawione wibracje.
Uniosła moją rękę, żeby zerknąć na ekran naprawionego już stuka. Kiedy ją puściła, pozwoliłem dłoni opaść swobodnie na jej ramię. Odpowiedziała uśmiechem i wyciągnęła się, by objąć mnie za szyję.
– Zapomnij o tym na chwilę – szepnęła.
Pociągnęła moją głowę w dół, żeby mnie pocałować. Dzieliła nas niemała różnica wzrostu… ale jakoś zawsze udawało się nam znaleźć na to sposób.
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Kalendarium
Motto
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37