Legion Nieśmiertelnych. Tom 8. Świat Krwi - B. V. Larson - ebook + audiobook

Legion Nieśmiertelnych. Tom 8. Świat Krwi audiobook

B V Larson

4,6

Opis

Ludzkość zawarła umowę. Może zatrzymać dla siebie trzysta buntowniczych światów, ale w zamian musi wypowiedzieć wojnę potężnemu przeciwnikowi.

Rozpoczęło się pospieszne gromadzenie wojsk, jednak zadanie jest ponad nasze siły. Aby pozyskać sojuszników, ziemskie legiony zostają wysłane na Świat Krwi. To planeta na obrzeżach znanego ludzkości skrawka Galaktyki. Miejsce, gdzie szacunek zdobywa się tylko w jeden sposób – udowadniając swoją skuteczność w walce. Ziemskie legiony muszą zrobić wrażenie na mieszkańcach Świata Krwi, jednak do zawodów zaproszono również inne mocarstwa. Stawką są miliardy lojalnych żołnierzy. Ziemia musi zwyciężyć.

Śmierć, wskrzeszenie i ponowna śmierć – starcia na arenie to czysty obłęd. Ale dobrze się składa, bo James McGill walczy jak obłąkany.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 20 min

Lektor: Roch Siemianowski
Oceny
4,6 (648 ocen)
418
181
39
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Evita72

Całkiem niezła

Cały cykl jest niby fantastyką militarną ale z przymrużeniem oka. Dobrze się to czyta, choć czasem wydaje się płytkie i trochę za bardzo prześmiewcze. Ale autor jest konsekwentny i sprawnie prowadzi narrację.
11
Alexasandra1996

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00
Bioklonik

Nie oderwiesz się od lektury

Michalsdis1

Nie oderwiesz się od lektury

Dalej I dalej, coraz bliżej gwiazd
00
kopyto11

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
00

Popularność




Tytuł oryginału: UNDYING MERCENARIES #8. BLOOD WORLD

Copyright © 2017 by Iron Tower Press, Inc.

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]

ISBN EPUB: 978-83-67053-32-7 ISBN MOBI: 978-83-67053-33-4

Żołnierze to maszerujące naczynia z krwi, mięsa i brązu. Liczy się tylko ogień, który płonie w ich wnętrzu.

Marek Aureliusz, 101 r. n.e.

Rozdział 1

W jedenastym roku życia moja córka Etta znalazła sobie nową pasję. Wiosną, w okolicach jej dwunastych urodzin, kiełkujące zainteresowanie przerodziło się w pełnoprawną obsesję. Fascynacja osiągnęła masę krytyczną, gdy dziewczynka dostała bardzo drogi prezent urodzinowy. Normalnie nie wydałbym tylu pieniędzy, ale do tego czasu rodzice stanęli na nogi pod względem finansowym i zaproponowali, że zapłacą połowę. Poza tym Etta zapisała na swojej liście życzeń tylko tę jedną pozycję. Jak można odmówić dziecku, które gorąco pragnie tylko jednej rzeczy?

Ku mojemu zadowoleniu córka używała swojego prezentu każdego wieczoru. Tak to już jest z drogimi zabawkami – lub, jak w tym przypadku, drogimi instrumentami badawczymi pozaziemskiego pochodzenia – że rodzic nigdy nie ma pewności, czy nowy gadżet nie pójdzie w odstawkę po tygodniu albo dwóch.

Jednak Etta nie była tego rodzaju dzieckiem. Nowa obsesja całkowicie zawładnęła jej młodym umysłem. Dziewczyna szybko opanowała do perfekcji obsługę auto­skopu i spędzała przy nim większość wolnego czasu.

Autoskop był, krótko mówiąc, inteligentnym przyrządem do obserwacji ciał niebieskich. Potrafił znaleźć, śledzić, zidentyfikować i perfekcyjnie zwizualizować dowolną gwiazdę lub planetę na nieboskłonie.

Dziś Etta rozstawiła sprzęt na tylnej werandzie. Był ciepły majowy wieczór. Ja kołysałem się na huśtawce ogrodowej, a Etta obsługiwała autoskop. Siedziała z okiem przyklejonym do okularu.

– Tato? – zapytała w którymś momencie. – Byłeś kiedyś na Tau Ceti?

– Przecież wiesz, skarbie. Dawniej nazywaliśmy tę planetę Światem Postępu.

– A jak nazywacie ją teraz?

Skrzywiłem się. Prawda była dość przykra. Legioniści obecnie nazywali ją Światem Odpadów. Ekosystem jeszcze nie doszedł do siebie po niszczycielskim ostrzale głowicami termojądrowymi z dział „Minotaura”. Jednak to nie wszystko. Stacja Gelt, główny port kosmiczny Tau Ceti, również ucierpiała, przez co mocno podupadła gospodarka całej planety.

Etta patrzyła na mnie uważnie.

– Nazywacie ją Światem Odpadów, prawda? – zapytała. – Miałeś coś wspólnego z tą nową nazwą, ojcze?

Taki jest problem z małymi dziewczynkami. Prędzej czy później dorastają i zaczynają kojarzyć fakty.

– Yy… – Nakreśliłem w powietrzu niejednoznaczny gest, a potem przylepiłem na usta fałszywy uśmiech i wziąłem głęboki wdech. – To prawda, że mój legion tam był. Podczas naszego pobytu wydarzyło się wiele złych rzeczy. Ale to nie znaczy, że wszystko jest naszą winą.

Wciąż wpatrywała się we mnie zamiast w cicho szumiący autoskop. Urządzenie rzucało na jej policzek owal białego światła.

– A więc to prawda – oznajmiła, gdy już napatrzyła się na moją minę, i znów skupiła uwagę na obserwacji nieba.

– Co takiego jest prawdą?

– To, co mówią w szkole.

Nerwowo poprawiłem się na huśtawce i upiłem łyk piwa. Wiedziałem, że rozsądniej byłoby powstrzymać ciekawość, ale nie potrafiłem.

– Co mówią? – zapytałem.

Etta odpowiedziała, nie odrywając oka od okularu:

– Że Legion Varus niszczy wszystko, czego tylko dotknie.

– Nie! – zaprzeczyłem. – To nieprawda. A przynajmniej… nie zawsze. Jasne, dostajemy najtrudniejsze misje. Czasem dzieją się złe rzeczy, kiedy wysyłają nas w najgorszy bajzel. Ale to nie znaczy od razu, że wszystko jest przez nas! To tak, jakby winić strażaka za pożar, który próbował ugasić!

– Hmm. Prawie ci wierzę – powiedziała.

Odstawiłem piwo, które nagle przestało mi smakować.

– Czemu w ogóle pytasz o Świat Postępu? – zapytałem rozdrażniony.

Przeszło mi przez myśl wysokie czesne, które płaciłem każdego miesiąca, posyłając Ettę do prywatnej szkoły. Miałem płacić kupę kasy za to, żeby mnie obrażano? Rodzina obrażała mnie za darmo.

– Chodź – odparła. – Spójrz.

W jej głosie wychwyciłem coś dziwnego. Jak gdyby wiedziała, że mózg mi eksploduje, gdy to zobaczę.

Osobiście nie miałem nic przeciwko zmianie tematu. Podszedłem do autoskopu i stanąłem nad córką. Przy mnie Etta była małą i kruchą istotką. Na razie jej siła leżała głównie w osobowości i umyśle. Pewnego dnia będzie duża, a już teraz potrafiła być zabójczo szybka z nożem w ręce. Na razie była jednak co najwyżej tykowata.

Schyliłem się i spojrzałem w okular. Widok był zdumiewający.

– Ta rozdzielczość… Ten obraz… Ostry jak żyleta! Stacja Gelt powoli obraca się na tle chmur, widać ją jak na dłoni! Ale przecież stąd do Tau Ceti jest dwanaście lat świetlnych… Jak to możliwe?

– To nie jest prawdziwe – wyjaśniła pospiesznie. – To znaczy to naprawdę jest Tau Ceti. Urządzenie jest wymierzone w odpowiednim kierunku i na zbliżeniu faktycznie widać planetę. Ale obraz z autoskopu jest przekazywany po sieci. On tak jakby oszukuje. Nakłada to, co chcesz zobaczyć, na optyczne…

Wyprostowałem się ze śmiechem.

– Załapałem, pani profesor. Wiesz, kogo mi teraz przypominasz?

– Mojego dziadka? Badacza?

– Tak, właśnie jego. Pamiętasz go? Minęło parę lat.

– Oczywiście, że pamiętam. Kiedy mieszkaliśmy na Świecie Pyłu, tylko on przyznawał się do tego, że jest ze mną spokrewniony.

Zmarszczyłem brwi i zastanowiłem się nad jej słowami. Etta zawsze sprawiała kłopoty, czy to na Świecie Pyłu, czy na Ziemi. Pewnie trochę za bardzo wdała się we mnie i swoją matkę. Krótko mówiąc, przypominała dzikie zwierzątko. Miałem wrażenie, że wychowuję hybrydę człowieka i wilka. Co gorsza, podejrzewałem, że jest bystrzejsza ode mnie.

Usiadłem z powrotem na huśtawce i wziąłem niedopitą butelkę piwa. Było ciepławe, ale i tak łapczywie pociąg­nąłem łyk. Przy tym cały czas obserwowałem Ettę. Dojrzewała. Zaokrągliły jej się biodra i zaczęły rosnąć piersi. Wiedziałem, że wkrótce zmieni się w śliczną, niebezpieczną kobietkę. A wtedy dopiero będę miał przerąbane.

Cholera.

Etta odwróciła się do mnie.

– O czym teraz myślisz?

– O niczym.

– Kłamczuch.

– Trochę szacunku, dziewczyno!

– Przepraszam – rzuciła tonem, który jasno dawał do zrozumienia, że nie jest jej przykro.

Przynajmniej nie miałem wątpliwości, że to moja córka. Westchnąłem, a ona z powrotem nachyliła się do autoskopu. Postanowiłem zmienić temat.

– Hej, mogłabyś wycelować w L-347?

– Nie znam tej gwiazdy… ale w porządku, już znalazłam w katalogu.

Autoskop zaszumiał i obrócił się na południe. Wycelował gdzieś w linię drzew. Domyśliłem się, że cel wisi nisko nad horyzontem. Etta cmoknęła.

– Mam ją, ale nie ma tu czego oglądać.

– Znajdź pierwszą planetę od gwiazdy.

Pomajstrowała przy pokrętłach, mamrocząc coś do siebie. Była taka poważna. Już teraz przypominała techniczkę.

– Mam ją – oznajmiła. – Hm. Megaflora?

Wstałem i podszedłem. Serce niespodziewanie zaczęło łomotać mi w piersi. Czy to możliwe, żeby to pozaziemskie urządzenie sięgało wzrokiem na całe lata świetlne i pozwalało zajrzeć do innych układów gwiezdnych?

– L-347 jest bardziej znana jako Świat Śmierci – powiedziałem, odpychając lekko córkę, żeby samemu popatrzeć. – Coś takiego! Niech mnie cholera, to naprawdę jest Świat Śmierci! Widzę chmury i te ogromne lasy. Wiesz, że te rośliny myślą? To znaczy niektóre.

Etta spoglądała na mnie z uśmiechem.

– No co? – zapytałem, zerkając na nią. Znów spojrzałem w okular. Przyznam, że dałem się wciągnąć.

– Podoba ci się moja nowa zabawka. Nadal żałujesz, że tyle wydałeś?

– Nie, już nie. Za dobrze się bawisz. Ale na co właściwie patrzę? Połączenie obrazów z przeszłości? Wizualizację z bazy danych spreparowaną tak, żeby wyglądała jak obraz na żywo?

– Coś lepszego. Teraz Ziemia ma nowy strumień danych od Galaktyków. Mogwa dali nam prec-kom, przez który łączymy się z ich siecią. Z imperialną siecią obejmującą całą Galaktykę. Te strumienie danych docierają z Układów Centralnych.

Byłem w szoku.

– Poważnie? Z własnej werandy oglądam Świat Śmierci w czasie rzeczywistym?

– Niekoniecznie. Zależy od materiału źródłowego. Widzisz te ikony na dole wyświetlacza? Oznaczają, że ten obraz ma niecałe sto godzin. To może oznaczać cokolwiek, od obrazu na żywo do czterech dni wstecz. Tak czy inaczej, całkiem nieźle. Ale jednego możemy być pewni. To najświeższy widok Świata Śmierci dostępny w całej Galaktyce. No, przynajmniej po naszej stronie.

Odwróciłem się do autoskopu i położyłem na nim dłonie. Nie miał klawiatury, a interfejs dotykowy. Wykorzystywał ikony i gesty, które były standardem w całym Imperium, ale nie od razu zrozumiałem, jak działa system nawigacji.

– Naucz mnie go obsługiwać – poprosiłem – a przy okazji powiedz, ile tak naprawdę kosztował. Twoja babcia odpowiadała wymijająco. Powtarzała po prostu, że zapłaciła połowę.

– Kosztował więcej niż ciężarówka dziadka – odpowiedziała Etta.

– Czyli nie było tak źle. Ta ciężarówka to stary złom.

Etta zachichotała i pokazała mi podstawy obsługi autoskopu. Wkrótce samodzielnie wycelowałem urządzenie w Gamma Pavonis, a potem Cancri-9.

– Świat Stali – powiedziałem, czując przypływ nostalgii. – To tam wszystko się dla mnie zaczęło. Na tej niegościnnej planecie.

– Wiem, chociaż trudno mi w to uwierzyć – mruknęła.

– Minęło sporo czasu?

Spojrzała na mnie dziwnie.

– Ojcze? Ile ty tak dokładnie masz lat?

– Yy… A który mamy rok?

Potrząsnęła głową.

– Musisz być po czterdziestce. Może po pięćdziesiątce? To niepokojące, bo wyglądasz na dwadzieścia pięć. Powoli doganiam ciebie i mamę.

– To akurat fakt – przyznałem. – Zrobi się naprawdę dziwnie, gdy zaczniesz wyglądać na starszą od nas.

– To się nigdy nie stanie. Dołączę do legionów najwcześniej jak się da.

Spojrzałem na nią poważnie.

– No nie wiem, mała… Zaczekaj, jednak wiem. To zły pomysł.

– Nie boję się.

– Nie? To dlatego, że jeszcze nigdy nie umarłaś. Zmienisz zdanie, jak parę razy przejdziesz przez maszynę wskrzeszającą.

Zamilkła, ale jej upór był wyraźnie wyczuwalny. Dotarło do mnie, że Etta prawdopodobnie dołączy do legionów, tak jak zapowiedziała. Była strasznie zawzięta. Gdy pomysł raz zagnieździł się w jej hiperaktywnym mózgu, nie wybiłby go jej z głowy nawet goryl z młotem kowalskim.

Na myśl o Etcie w legionach prysł dla mnie czar autoskopu. Wyprostowałem się, czując ból ścierpniętych pleców. Jak długo stałem pochylony nad urządzeniem i oglądałem każdy odwiedzony przez siebie świat? Pewnie długo, bo zrobiło się już chłodno.

Spojrzałem na stuka i cmoknąłem z dezaprobatą.

– Jest późno, a jutro masz szkołę. Pora się kłaść.

– Jeszcze nie skończyłam zaplanowanej obserwacji Galaktyki Trójkąta.

– No trudno, ale jest późno.

Skrzyżowała ręce na piersi.

– To dlatego, że przez cały wieczór wisiałeś na autoskopie.

– Rzeczywiście…

– Ojcze, wiesz, czego będą próbowali mnie jutro nauczyć w tej tak zwanej szkole?

– Czego?

– Słów i melodii Hymnu Galaktycznego. Wszystkich szesnastu wersji, po jednej dla każdej z Ras Wyższych. To upokarzające.

– Upokarzające? Dlaczego?

– Mamy wychwalać Galaktyków? Oni nas podbili, są naszymi…

W tym momencie zrobiłem coś gwałtownego i niebezpiecznego. Chwyciłem Ettę i zakryłem jej usta dłonią.

Wyjęła nóż. Była szybka jak błyskawica, ale spodziewałem się tego. Lewą ręką chwyciłem ją za nadgarstek i potrząsałem, aż puściła rękojeść.

Łypnęła na mnie, dysząc ze wściekłości. Powoli zdjąłem dłoń z jej twarzy.

– Wyjaśnij, czemu miałabym nie zrobić ci krzywdy, kiedy zaśniesz?

– Po pierwsze dlatego, że jestem twoim ojcem. Po drugie, próbuję uratować twój nieposłuszny tyłek.

Puściłem ją ostrożnie. Była wyszkolona w walce i miała instynkt zabójcy. A w dodatku szybko wpadała w złość. Próbowaliśmy wszystkiego, żeby to zmienić, ale nic nie pomagało. Z tego powodu nie spuszczałem oka z jej rąk i kolan. Obawiałem się, że zaraz uderzy w czuły punkt.

– Wytłumacz się – warknęła.

– Nie wolno ci tak mówić o Galaktykach – powiedziałem spokojnie. – Ani w szkole, ani w domu. Nigdzie.

– Czemu?

– Wiem, że jesteśmy u siebie na werandzie, ale stuki nas szpiegują. To twoje pozaziemskie cacko pewnie też.

Z zaniepokojoną miną spojrzała na swoje przedramię, a potem na autoskop.

– Mówisz poważnie?

– Całkowicie.

Opowiedziałem jej o tym, jak przez lata badali mój stan emocjonalny. Jak zautomatyzowany system szpiegowania wpłynął na moje awanse i jaki byłem zdumiony, gdy usłyszałem o tym po raz pierwszy.

– Hegemonia może nas podsłuchiwać? Kiedy tylko zechce? – zapytała, przerażona.

– Myślę, że tak. Ale wieprze nie robią tego cały czas. Mają ograniczoną liczbę agentów, więc wykorzystują algorytmy sztucznej inteligencji, które wyłapują słowa kluczowe, określone frazy…

Dziewczynka rozpogodziła się.

– Nasuwa się proste rozwiązanie. Na delikatne tematy trzeba rozmawiać przy użyciu szyfru.

– Yy…

– Tak – powiedziała, z podekscytowaniem chodząc tam i z powrotem po werandzie, a stare deski skrzypiały pod jej stopami. – Na początku pomyślałam, że muszę uszkodzić swojego stuka. Ale teraz…

– Zaczekaj. Posłuchaj, dla ciebie to nie jest wielki problem. Przynajmniej na razie. Pewnie nawet SI ma gdzieś, co myśli i gada dwunastoletnie dziecko. To ja jestem w niebezpieczeństwie jako oficer. Do tego z barwną przeszłością. Jeśli kogoś tu podsłuchują, to mnie.

– Oraz, siłą rzeczy, każdego, z kim rozmawiasz… – mruknęła z nieobecnym wzrokiem wbitym w pustkę. Intensywnie o czymś myślała.

– Racja. Teraz rozumiesz.

Podniosła nóż, pomachała mi nim przed twarzą, po czym schowała go zamaszystym ruchem.

– To, co zrobiłeś, było niebezpieczne – oznajmiła. – Nie lubię, gdy ktoś mnie rozbraja.

– Żaden zabójca tego nie lubi.

– Ale teraz myślę, że słusznie postąpiłeś, uciszając mnie.

– Nie gniewasz się, Etta?

– Nie. Jestem zmęczona i smutna.

– A czemu smutna?

– Bo przestałam całkowicie ufać swojemu autoskopowi. To rozczarowujące. Idę do łóżka.

– Przykro mi – powiedziałem.

– Dlaczego? – zapytała z autentycznym zainteresowaniem.

Z trudem ubrałem uczucia w słowa.

– Dla rodzica to okropne, kiedy musi zniszczyć niewinność swojego dziecka.

– Nie musisz przepraszać, ojcze. Ale…

– Co takiego?

– Czy w przyszłości czeka mnie więcej tak szokujących odkryć?

Westchnąłem ciężko.

– No cóż, ciebie pewnie zaskoczy mniej rzeczy niż większość dziewczynek w twoim wieku, bo jesteś dość obyta. Ale ogólnie tak, musisz się jeszcze wiele nauczyć.

– Kolejna niepokojąca myśl… Dobranoc.

Stanęła na palcach, a ja odruchowo zgiąłem kolana. Musnęła mój policzek ustami, a potem zniknęła w domu.

Poszedłem do swojej szopy na tyłach posesji, położyłem się na poplamionej kanapie i próbowałem zasnąć. Ale nie mogłem. Nachodziły mnie myśli o wszystkich rzeczach, których Etta musi się nauczyć o świecie, i o wszystkich rzeczach, których świat musi nauczyć się o niej.

Na przykład chłopcy. To przyszło mi do głowy w pierwszej kolejności. Etta miała sporo do nauczenia się w tym zakresie. Co zrobi, kiedy po raz pierwszy jakiś żałosny gnojek złapie ją za tyłek? Szlag. Ten wieczór zapadnie wszystkim w pamięć.

Wreszcie odpłynąłem w sen, wsłuchany w odgłosy podmokłych lasów za szopą.

Rozdział 2

Z samego rana ktoś załomotał do moich drzwi. Dla mnie coś takiego było jednocześnie znajome i alarmujące. Już wiele razy wywlekano mnie z łóżka i aresztowano. Czasem bezpodstawnie, czasem z dobrego powodu. Tak czy inaczej, nie byłem fanem tego rodzaju pobudki.

Zerwałem się więc z kanapy i od razu sięgnąłem po broń. Tak jak większość legionistów, miałem ją przy sobie o praktycznie każdej porze dnia i nocy. Kiedy człowiek zginie pierwszych kilkanaście razy, trudno mu zasnąć bez niebezpiecznego narzędzia w zasięgu ręki.

Zacisnąłem palce na rękojeści pistoletu laserowego. Był smukły i zabójczy, miał własną baterię, która wystarczała na trzy albo cztery porządne wiązki.

Ale tyle powinno wystarczyć.

Łomotanie do drzwi ucichło, ale rozległo się znowu kilka sekund później. Ktokolwiek stał po drugiej stronie, nie należał do osób cierpliwych.

Nie odezwałem się. Nie zasugerowałem niegrzecznemu gościowi, żeby się uspokoił. W ten sposób tylko bym go ostrzegł. Zamiast tego gwałtownie otworzyłem drzwi i przycisnąłem lufę do pobrużdżonej twarzy osoby stojącej w progu.

– Primus Graves? – zapytałem, zdumiony.

Przez wszystkie lata mojej służby w Legionie Varus ten człowiek nigdy nie odwiedził mnie w Georgii, nigdy nie okazał cienia zainteresowania taką wizytą.

– Naprawdę mieszkasz w tej szopie, McGill? – odpowiedział pytaniem, ignorując lufę pistoletu i zaglądając do ciemnego wnętrza mojego skromnego lokum.

– Tak jest. Podoba mi się tutaj.

Zerknął na broń, tak jakby dopiero teraz ją zobaczył.

– No? Zabijesz mnie czy zaprosisz do środka?

– Ach tak, proszę wejść, sir.

Cofnąłem się i odłożyłem pistolet, ale go nie schowałem. Graves badawczo pociągnął nosem, nie skomentował jednak zapachu. Zostawiłem drzwi otwarte, żeby trochę przewietrzyć.

– Co pana sprowadza w moje strony? – zapytałem, wskazując na kanapę, bo nie miałem innego miejsca do siedzenia.

– Postoję, jeśli ci to nie przeszkadza.

– Jak pan woli, primusie. Napije się pan piwa albo czegoś innego? Mam…

– McGill, przyszedłem, żeby cię przeprosić.

Szczęka mi opadła.

– Chyba nigdy nie słyszałem tych słów z pańskich ust, sir. Co się stało?

– Zostałeś zgłoszony na ochotnika.

Przez kilka długich sekund przeszywał mnie wzrokiem, a ja odwzajemniałem spojrzenie. Zamrugałem parę razy, gdy wreszcie dotarło do mnie, co powiedział.

W Legionie Varus bycie ochotnikiem to nigdy nic dobrego. Kiedy żołnierz zginie parę razy, szybko wyparowuje mu z głowy myśl, żeby zgłosić się samemu. Dlatego gdy sytuacja wymaga, aby oficer wyznaczył ofiarę do czegoś wyjątkowo niebezpiecznego, z reguły sam wybiera odpowiednią osobę. Żartobliwe wyrażenie „zgłosić kogoś na ochotnika” weszło na stałe do naszego żargonu.

Zawsze byłem wyszczekany, dlatego wyznaczano mnie do zadań specjalnych częściej niż przeciętnego żołnierza. Pod tym względem nie byłem zaskoczony – ale najwyraźniej chodziło o coś tak potwornego, że nawet Graves poczuł potrzebę pofatygowania się aż do dystryktu Georgii.

– Yy, a na co dokładnie zostałem zgłoszony, sir?

– Tego nie mogę ci teraz powiedzieć. Ale niedługo się dowiesz. Po prostu chciałem spojrzeć ci w oczy i powiedzieć, że to nie ja cię wybrałem. Mało tego, uważam, że to nie w porządku. Dobra, to tyle. Idę już.

– Hmm – mruknąłem. Zaczynałem się martwić, a trzeba zaznaczyć, że nie jest łatwo zaniepokoić kogoś takiego jak ja. Gravesowi się jednak udało. – Czy to jakiś żart? Bo nie…

– Słyszałeś, żebym kiedyś opowiadał żart, centurionie? Zwłaszcza taki, dla którego przeleciałbym półtora tysiąca kilometrów?

– Nie, sir.

– No właśnie. Widzimy się w poniedziałek rano w Centrali na odprawie. Nie spóźnij się.

Bez zbędnych ceregieli ruszył do wyjścia. Podążyłem za nim z głową pełną myśli i pytań.

– Mam rozumieć, że zostałem przywrócony do służby, sir?

– Jeśli to poprawi ci humor, w sprawę jest zaangażowany cały legion. Dziś wieczorem pójdzie sygnał ogólnej mobilizacji.

– Od razu mi ulżyło, primusie.

– Świetnie. Widzimy się w poniedziałek, McGill.

Po tych słowach wyszedł. Na głównej drodze czekał wynajęty pojazd, który wystartował, gdy tylko primus zniknął w kabinie. Domyśliłem się, że zabierze go na stację pociągów powietrznych, skąd Graves poleci do Centrali.

Co mogło być aż tak ponure i nieprzyjemne, że Graves poczuł potrzebę, by przeprosić mnie w cztery oczy? Mógł przecież wysłać wiadomość. Ale oczywiście nie ma czegoś takiego jak prywatna wiadomość przekazana za pośrednictwem stuka. Postanowił porozmawiać ze mną osobiście. To nie wróżyło niczego dobrego i było dziwaczne.

Po wyjściu dowódcy mogłem tylko pomarzyć o ponownym zaśnięciu, więc wszedłem do domu rodziców, zjadłem śniadanie z rodziną i udawałem, że wszystko gra. Szło mi tak dobrze, że na chwilę sam w to uwierzyłem.

Ale potem, wieczorem, nadeszła wiadomość. Zmobilizowano Legion Varus. Mama dowiedziała się praktycznie od razu. W tych czasach wiadomości rozchodzą się po sieci bardzo szybko.

– James, to prawda?

Spojrzałem jej w oczy. Nie miałem ochoty kłamać. Znała odpowiedź, gdy tylko zobaczyła moją minę.

– Och – powiedziała. – Minęło tyle czasu. Już prawie zapomniałam, jakie to uczucie, kiedy znów każą ci lecieć w kosmos.

– Przykro mi, mamo.

– Niepotrzebnie. Rozumiem. Ta rodzina trzyma się razem dzięki twojemu poświęceniu. Nie chcę, żebyś czuł się winny, bo jedziesz wykonywać swoją pracę. Nie przejmuj się nami. Zaopiekujemy się Ettą. Poradzimy sobie.

Uśmiechnąłem się, tym razem szczerze.

– Dobrze wiedzieć.

– Mówiłeś już Etcie?

– Co miałeś mi powiedzieć? – zapytał głosik za jej plecami.

Etta stała w drzwiach, obrysowana jaskrawym świat­łem wpadającym z dworu.

– Odlatuję, rybko.

– Nie nazywaj mnie tak. Nigdy tak do mnie nie mówisz.

Podszedłem do niej i wyciągnąłem ręce. Podbiegła i objęła mnie mocno w pasie. To było wyjątkowe uczucie. Teraz naprawdę się o mnie troszczyła. Rozumiała, jak to jest stracić bliską osobę wśród gwiazd.

Wcześniej, gdy dopiero zaczynaliśmy ją wychowywać, była chłodna i zdystansowana. Ale dziś zachowywała się jak bardzo normalna dziewczynka.

Rozdział 3

Poniedziałek nadszedł zbyt szybko. Pakowanie rzeczy, pożegnania, lot pociągiem powietrznym – wszystko wydawało się nierealne. Jednego dnia cieszyłem się czasem wolnym w Georgii, a drugiego sunąłem po niebie wysoko nad Centralą.

Nie siedziałem przy oknie, bo byłem za wysoki. Tkwiłem wciśnięty w fotel przy przejściu, a przed twarzą miałem ściankę działową. Pociąg powietrzny zadrżał, wchodząc w gęstsze warstwy atmosfery i przebijając zasłonę chmur. Zmierzał do portu kosmicznego.

Wyciągnąłem szyję i zobaczyłem ziemię pod nami. I Centralę – przysadzisty ziggurat z czarnego kamienia. Okna też były czarne. Odbijały oślepiające, różowe światło poranka.

Z powrotem rozparłem się w fotelu i rozluźniłem mięśnie, ale nie zdołałem zasnąć. To dla mnie nietypowe. Słynę z tego, że zasnąłbym w każdej sytuacji, nawet na własnym pogrzebie po od dawna zasłużonej permanentnej śmierci.

Jednak nie tym razem. Przeklinałem w myślach Gravesa. Natchnęło go na honorowy uczynek i przez to nie mogłem się odprężyć. Misja jeszcze się nie zaczęła, a ja już spędziłem więcej czasu, zamartwiając się nią, niż jakimkolwiek zadaniem z przeszłości.

Wzdrygnąłem się i wziąłem głęboki wdech. Kazałem sobie zapomnieć o tym wszystkim. Prawie zadziałało. Siłą woli uspokoiłem nerwowe mrowienie w żołądku, przynajmniej na chwilę.

Gdy wylądowaliśmy w porcie kosmicznym, panowały godziny szczytu, a ja miałem zamiar skorzystać z komunikacji publicznej. Zacząłem się martwić, czy zdążę na czas. No, może „martwić się” to złe słowo. Byłem trochę podenerwowany. Ale z drugiej strony, jeśli przełożeni naprawdę zgłosili mnie na ochotnika do najgorszego zadania, jakie przyszło mi wykonać, to mogli zaczekać parę chwil. Może wtedy nawet poczują się lepiej ze świadomością, że posłali mnie na tak okropną misję.

– McGill! – odezwał się znajomy głos.

Skrzywiłem się, gdy skojarzyłem go z właścicielem. Zamiast odpowiedzieć, wcisnąłem przycisk automatu do wydawania bagażu i podniosłem swoją torbę. Zarzuciłem ją na ramię, odwróciłem się i dopiero wtedy zobaczyłem Winslade’a. Był szczupłym człowiekiem ze szczurzymi oczkami.

– O co chodzi, primusie? – zapytałem.

– A jak myślisz? Mam cię odebrać – wycedził.

Wyciągnął rękę, żeby sprawdzić coś na moim stuku. W pierwszej chwili cofnąłem przedramię, ale potem pozwoliłem mu na to.

– Wyciszony, jak zawsze – poskarżył się. – Czemu mnie to nie dziwi? Gdybyś czytał wiadomości, wiedziałbyś, że będę tu na ciebie czekał.

– Ach, faktycznie. Wyciszyłem powiadomienia, żeby się trochę zdrzemnąć po drodze.

– Wyśpisz się w trumnie, McGill. Zresztą jeśli chciałeś dziś dłużej pospać, trzeba było przylecieć wczoraj wieczorem.

– Wybacz, primusie, ale czemu przysłali tu akurat ciebie? – zapytałem. – Czy Turov nie ma adiunktów do załatwiania takich rzeczy?

Wiedziałem, że Winslade jest popychadłem Galiny Turov. Lubił tę robotę, ale nie przepadał za tym, gdy ktoś wytykał mu służalczość. Tego rodzaju komentarze były dla niego przykre, za to mnie sprawiały wielką przyjemność.

Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu i spróbowałem mu wcisnąć torbę do poniesienia. Odepchnął ją ze złością.

– Za mną, centurionie – warknął.

Spodziewałem się, że zaprowadzi mnie do prywatnego auta latającego, ale zamiast tego wsiedliśmy do śliz­gacza. Pojazd też był zdolny do lotu, ale przypominał raczej opancerzony autobus niż luksusową limuzynę.

– Ślizgacz? Poważnie? – jęknąłem.

Winslade rzucił mi kwaśne spojrzenie.

– Odrażające, prawda? Wysłali mnie, żebym zgarnął jeszcze kilka innych szumowin z Varusa. Nie dość, że zadanie jest upokarzające, to jeszcze wnętrze śmierdzi jak wybieg dla szympansów.

Opadła mi szczęka. Narzekałem na ślizgacz tylko dla żartu. Dla mnie każdy latający pojazd byłby w porządku. Nie miałbym nic przeciwko komunikacji publicznej.

Ale naprawdę zdziwiłem się wtedy, gdy odkryłem, że ślizgacz nie jest pusty. Na pokładzie byli Carlos, Kivi, Sargon…

– Zlot starej ekipy! – wykrzyknąłem z uśmiechem od ucha do ucha.

Przyjaciele powitali mnie z entuzjazmem. Carlos miał niechlujną brodę i mięsień piwny, ale poza tym się nie zmienił.

– McGill?! Dobry Boże, teraz już wiadomo, że wszyscy zginiemy!

– Racja – przytaknąłem. – Nie ma sensu z tym walczyć.

– Ale i tak będziemy walczyć, sir – oznajmił z przekonaniem Sargon. – Jak zawsze.

– Dobrze cię widzieć, centurionie – odezwał się inny głos.

Odwróciłem się ze zdziwieniem.

– Adiunkt Harris? Ciebie też w to wciągnęli?

– Na ochotnika – przytaknął ponuro. – Żadnego wyboru. Żadnych opcji. Żadnej ucieczki.

Coś w jego głosie i spojrzeniu przykuło moją uwagę. Przez chwilę nie słyszałem pozostałych, którzy śmiali się i przekrzykiwali jak zgraja licealistów.

Kiedy nasze spojrzenia się spotkały – moje i Harrisa – zrozumiałem, że jego też odwiedził Graves. On też usłyszał te specjalne przeprosiny w cztery oczy.

Poczułem, że Kivi ciągnie mnie za koszulę. Odwróciłem się do niej z wymuszonym uśmiechem.

– Kivi! Seksownie wyglądasz dziś rano.

– Wiadomo – odparła z dumą. – Znów mam dwadzieścia cztery lata.

– Co?

– Miesiąc temu przytrafił mi się wypadek. Wiesz, jak jest…

Przyjrzałem jej się. Rzeczywiście, wyglądała równie młodo, co w dniu, gdy ostatnio się widzieliśmy.

– Popełniłaś samobójstwo? – zapytałem. – Niepotrzebnie.

– Czyżby? Od razu zauważyłeś różnicę. Nie byłam pewna, czy jeszcze kiedykolwiek nas wezwą, więc postanowiłam po raz ostatni trochę się… hm… odświeżyć.

Przez chwilę wahałem się, co powiedzieć. W końcu uznałem, że jeśli dziewczyna była gotowa zaaranżować własną śmierć tylko po to, żeby wyglądać młodziej o kilka lat, to… cóż, najlepiej przyznać, że efekt jest imponujący.

– Niech mnie cholera – powiedziałem z podziwem. – Przy każdym spojrzeniu odkrywam coraz więcej zmarszczek, które zniknęły. Zawsze ładnie wyglądałaś, ale widzę, że chyba było warto.

– To było głupie – wciął się Carlos. – Nie musiała się zabijać. Przecież wszyscy zginiemy najdalej w ciągu miesiąca i dostaniemy nowe ciała za darmo. A jeśli Centrala kiedykolwiek odkryje, co zrobiłaś, obciążą cię kosztami wskrzeszenia i doliczą odsetki.

– Hmm – mruknąłem. Miałem ochotę powiedzieć Carlosowi, żeby odpuścił.

Kivi i on byli razem, gdy ostatnio się widzieliśmy. Wystarczył jednak rzut oka na reakcję dziewczyny na komentarz Carlosa, aby zrozumieć, że ostatnio nie układa im się najlepiej.

– No cóż – powiedziałem, przerywając ciszę. – Ja uważam, że do twarzy ci z młodszym wyglądem, Kivi. Carlosowi na pewno chodziło…

– O nic mu nie chodziło – warknęła. – Po prostu nie może się pogodzić z naszym rozstaniem. Minął rok, Carlos. Dorośnij.

Poczuliśmy szarpnięcie, gdy ślizgacz wzbił się w powietrze. Kivi ostentacyjnie przysunęła się do mnie.

– Na pewno nie wolisz innego miejsca? Jest ze mnie kawał chłopa, zajmuję półtora siedzenia.

– Zawsze mogę usiąść ci na kolanach.

Wrednie zrobiła, mówiąc to mężczyźnie takiemu jak ja. Poczułem falę gorąca na myśl o jej tyłku podskakującym na moich udach. Pokręciłem głową.

– A co z Carlosem? Siedzi dwa rzędy dalej.

– Nie podobają mi się brodacze.

– No dobra, ale… Jesteśmy przyjaciółmi.

– Zdradził mnie.

– Serio? Carlos?

– No… Nie dosłownie, ale ciągle z kimś flirtował.

Roześmiałem się.

– Ja robię to samo. Zresztą ty też.

– Wiem. Ale w twoim przypadku to co innego. Kiedy dziewczyna zadaje się z Jamesem McGillem, dobrze wie, na co się pisze. Spodziewa się tego, zero zaskoczeń. I albo się na to zgadza, albo od razu rezygnuje. Tęsknię za tą prostą uczciwością.

– Hmm – mruknąłem, wstrząśnięty na kilku poziomach.

Ale taka już była Kivi – mistrzyni w sprawianiu kłopotów. W sumie to większość ludzi z Legionu Varus miała tak samo. Rozpierała nas energia, byliśmy niestabilni, a czasem wręcz wkurzający. Dlatego odrzucały nas wszystkie szanowane legiony i załapaliśmy się dopiero na ten najgorszy.

Kivi gadała i flirtowała ze mną, a tymczasem Carlos dąsał się i chował głowę w ramionach. Przestałem słuchać. Łatwiej było po prostu mruknąć co jakiś czas „aha” albo „no patrz”.

Winslade był kiepskim kierowcą. Rzucało nami jak na statku w czasie sztormu, a Kivi zabijała czas, ocierając się o mnie, co było jednocześnie miłe i frustrujące.

Gdy spoglądałem na zalotną Kivi i na ponure twarze Carlosa i Harrisa, dotarło do mnie, że testy psychologiczne, którym poddano nas kiedyś w Izbie Werbunkowej, poprawnie nas oceniły. Byliśmy wciąż tym samym legionem wyrzutków. I choć tamci siedzieli z nadąsanymi minami, czułem się w ich towarzystwie jak w domu. Przypominaliśmy wielką, dysfunkcyjną rodzinę pełną dupków i krzykaczy. Pasowaliśmy do siebie.

Po krótkim locie zobaczyliśmy przed sobą Centralę. Masywna góra wzniesiona ludzką ręką rosła w oczach, aż zasłoniła niebo, a my wlecieliśmy w jej gigantyczny cień. Ciepłe, późnowiosenne słońce, które dotąd odbijało się w jej oknach, zniknęło. Temperatura w kabinie ślizgacza spadła o parę stopni.

Budowla w kształcie piramidy nadal rosła, aż stała się niemożliwie wielka. Stworzona wyłącznie z czarnych polimerów i błyszczącego metalu, była największą konstrukcją na Ziemi.

Na jej widok wracały wspomnienia. Te dobre i te złe.

Gdy wylądowaliśmy, wszystko się zmieniło. Grupa ucichła, wzięła swoje rzeczy i wyszła z pojazdu. Wszyscy to poczuliśmy. Jak tylko płozy ślizgacza dotknęły lądowiska, wakacje oficjalnie dobiegły końca. Legion Varus wracał do gry – zgraja zabójców, których nikt inny nie chciał przyjąć.

Co nas czekało? Wszystko było możliwe.

Rozdział 4

– Widzę na wyświetlaczu, że Grupa Dziewiąta wylądowała. – W słuchawkach rozbrzmiał znajomy, chrap­liwy głos primusa Gravesa. – Legioniści, proszę udać się do wind ekspresowych i zjechać do podziemi. Trwają tam eksperymenty, do których potrzeba świeżych ochotników.

Wszyscy jęknęli w tej samej chwili. Cała nasza szóstka poczuła w żołądku ciężar rozczarowania. Przynajmniej Harris i ja zostaliśmy ostrzeżeni wcześniej. Pozostali nie.

– Gówniana sprawa – przerwał milczenie Carlos. – Znam smak każdego gówna w Galaktyce i mówię wam, że to jest wyjątkowo paskudne. Wspomnicie moje słowa.

Harris wyjątkowo nie kazał mu się zamknąć. Carlos zauważył brak reakcji adiunkta i obrzucił Harrisa podejrzliwym spojrzeniem.

– Nie jesteś zaskoczony? – zapytał ostro. – Ty wiesz, co nas czeka!

– Nic nie wiem, specjalisto – odwarknął tamten. – Po prostu słyszałem, że to będzie chujowy przydział. Ale czy wszystkie takie nie są?

Carlos był naszym biosem, czyli mógł robić za medyka. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że nasza mała grupka stanowi pełnoprawny oddział bojowy. Mieliśmy Kivi w roli techniczki, Ortiza jako biosa, Harris i ja dowodziliśmy, a Sargon był doświadczonym specem od ciężkiego uzbrojenia. Wystarczyło uzupełnić pluton zwykłymi szeregowcami.

Czy to mógł być przypadek? Raczej nie. Primus Graves nie fatygowałby się aż do dystryktu Georgii, żeby przeprosić za coś, co było dziełem przypadku.

Jak on nas nazwał? Grupa Dziewiąta? Jak się nad zastanowić, brzmiało niepokojąco. Nie przypominało wojskowych kryptonimów, tylko raczej nazwę naprędce wymyśloną przez nerda dla zespołu pechowych szczurów laboratoryjnych.

Przemierzyliśmy lądowisko i podeszliśmy do wind. Zatrzymali nas strażnicy. Przeszukali nas dokładnie i dopiero wtedy wpuścili do samej Centrali.

Winda pisnęła i otworzyły się drzwi. Metalowa skrzynia, która miała nas zabrać głęboko pod ziemię, była inna niż zwykłe windy – większa, brudniejsza i skąpo oświetlona.

Już wcześniej odwiedzałem podziemia Centrali. Wiedziałem, że zjedziemy ponad pięćset pięter w dół, na tyle głęboko, że odczujemy wyższą temperaturę bijącą z wnętrza Ziemi.

Kiedy wchodziliśmy do środka, Winslade stanął z boku i skrzyżował ręce na piersi. Położyłem mu dłoń na ramieniu. Popatrzył na nią z niechęcią.

– Łapy przy sobie.

– Winslade – syknąłem cicho – jeśli okaże się, że wysyłasz nas w podróż w jedną stronę do spalarni śmieci, wiesz, co zrobię?

– Przeprosisz?

– Co? – zdziwiłem się.

– Jadę z wami, debilu! Odsuń się!

Wszedł do windy, wcisnął ostatni przycisk i znowu skrzyżował ręce na piersi. Harris i ja wymieniliśmy zaskoczone spojrzenia. Choć żaden z nas nie lubił Winslade’a, świadomość, że jedzie z nami, o dziwo, podziałała uspokajająco.

– Przykro mi, primusie – powiedziałem.

– Będzie ci bardziej przykro, kiedy napiszę o tobie specjalną notatkę w następnym raporcie.

Od teraz trzymałem gębę na kłódkę. Choć od dawna ze sobą walczyliśmy, tym razem chyba przegiąłem. W końcu był starszy stopniem – wprawdzie tylko o jeden szczebel, ale tyle wystarczyło.

Łączyła nas dziwna relacja, choć to samo mogło o sobie powiedzieć wiele osób z Varusa. Wśród legionistów stopień się liczył, ale nie był wszystkim. Podejrzewałem, że ma to związek z długą służbą i trudnymi misjami.

Winda wreszcie ruszyła, wydając jednostajny pomruk i zgrzytając od czasu do czasu. Gdy zjeżdżaliśmy coraz niżej, strzelało nam w uszach. Nikt się nie odzywał.

– Yy, sir? – po jakimś czasie Harris zwrócił się do Winslade’a.

– O co chodzi tym razem?

– Jeśli mamy wziąć udział w jakiejś eksperymentalnej operacji, to… no cóż, zaczynam myśleć, że pójdą w ruch skafandry teleportacyjne.

Pomysł Harrisa dał mi do myślenia. Misja dla skoczków teleportacyjnych? Nie znosiłem tego. Wykonałem kilka takich zadań i rzadko były tak zabawne, jak mog­ło się wydawać.

– Chociaż, z drugiej strony – dumał dalej Harris – jakoś mi tu nie pasuje misja ze skafandrami.

– Czemu? – zapytał Winslade. – Do rzeczy.

Odniosłem wrażenie, że jest podenerwowany.

– No bo… – zaczął z ociąganiem Harris – bez urazy, ale czemu miałby pan iść z nami? Na akcji komandosów nie potrzeba primusa.

– A kto powiedział, że idziemy na akcję przy użyciu skafandrów?

Postanowiłem się wreszcie odezwać. Taka moja natura, że nie umiem długo usiedzieć cicho.

– Harris ma rację. Ta sprawa śmierdzi nawet jak na standardy Legionu Varus. Jeśli coś wiesz, Winslade, proponuję zacząć mówić. Nie urodziliśmy się wczoraj. Znajdujemy się setki metrów pod ziemią i zjeżdżamy jeszcze głębiej. Przecież nikomu nie powiemy.

Winslade omiótł wzrokiem twarze ludzi wpatrzonych w niego z wyczekiwaniem.

– Prawda jest taka, że nie wiem, o co tu chodzi. Przyznaję, że przewyższam wszystkich stopniem, ale mnie też nic nie powiedzieli.

– I nawet nie wiesz, czemu przysłali akurat ciebie? – nie dawałem za wygraną. – Rozumiem, dlaczego wybrali pozostałych. Każdy ma swoją funkcję w oddziale. Ale ty? Jesteś urodzonym sztabowcem. Bez urazy.

– Nie czuję się urażony – Winslade wypowiedział każde słowo powoli i z rozgoryczeniem. – Ale nie, nie mam pojęcia, czemu ktoś uznał, że powinienem wziąć w tym udział. Zdaje się, że wspomniano o wadze… Albo o równowadze. Coś w tym stylu.

Wymieniliśmy skonsternowane spojrzenia. Odezwała się Kivi, nasza techniczka.

– Czy mogło chodzić o wyporność? Bo to pasowałoby do hipotezy z teleportacją.

– Może i tak, ale… – zaczął Harris, ale urwał, bo w tym momencie winda pisnęła.

Patrzyliśmy wyczekująco na drzwi, ale one nie zamierzały się otworzyć. Odczekaliśmy w napięciu jeszcze kilka sekund. Nic z tego.

– Coś jest nie tak – stwierdziła Kivi.

Przesunąłem wzrok na panel sterujący, a później na kontrolki.

– Napisane, że jesteśmy na miejscu. Ale czemu się nie otwierają?

– Może to część testu – zasugerował Sargon. – Mam je wyważyć, centurionie?

– Nie – odparł szybko primus Winslade. – Powstrzymajmy się od niszczenia mienia państwowego jak zgraja małp, dobrze? Techniczka, proszę sprawdzić panel sterujący.

Kivi podeszła do panelu, dotknęła go przedramieniem, po czym sprawdziła stuka i z zaskoczeniem nabrała powietrza.

– Co jest? – zapytał niecierpliwie Winslade.

– Sprawdźcie swoje stuki – powiedziała gorączkowo. – Wszyscy.

Posłuchaliśmy. U każdego mrugała ta sama żółta ikona z piorunem. Byliśmy odcięci od sieci.

– Czy to z powodu głębokości? – zapytał Carlos.

– No nie wiem – odparła Kivi. – Po drodze powinny być rozmieszczone przekaźniki sygnału. James? Co pamiętasz z ostatniej wizyty tu na dole?

Popatrzyłem na nią tępo.

– Yy… To było dawno. Ale nie przypominam sobie problemów ze stukiem.

– Już nas dymają – zawyrokował z przekonaniem Carlos. – Bez łączności nie można wezwać pomocy. Założę się, że prośba o wskrzeszenie też nie dotrze.

– Techniczka, otwórz ten panel i napraw to – rozkazał Winslade.

Kivi wyciągnęła przenośny komputer i podłączyła się do układów windy. Tymczasem Sargon spojrzał na mnie wymownie. Wiedziałem, co sobie pomyślał: w razie czego dowodzę ja czy Winslade? On był starszy stopniem, ale ja miałem doświadczenie bojowe. Gdyby w sekretnych podziemiach Centrali naprawdę działo się coś złego, to ja byłem odpowiednią osobą, żeby się z tym uporać.

Zbyłem niewypowiedziane pytanie Sargona wzruszeniem ramion. Nie miałem powodu, żeby odebrać dowodzenie Winslade’owi. Przynajmniej na razie.

Kivi odwróciła się do nas ze zmartwioną miną. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nie zdążyła złożyć meldunku – bo w tym momencie coś wielkiego i ciężkiego staranowało drzwi od zewnątrz.

Rozległ się huk uderzenia, a metal wgiął się do środka, tworząc długą na metr linię wypukłej stali. Usłyszeliśmy dobiegający spoza windy łomot – coś jak masywne stopy szybko przemieszczającej się istoty – potem jakby stęknięcie albo szczeknięcie.

– Tam coś jest! – krzyknęła Kivi, odskakując jak najdalej od drzwi.

– Tak myślisz? – zapytał Carlos. – Wracaj do panelu. Zabierz nas dwa piętra w górę!

– Zaczekajcie – powiedziałem. – Może to jest eksperyment, o którym wspomniał Graves.

– No tak, racja – mruknął Carlos. – Na pewno. I jestem równie pewny, że coś zjebali.

– Szkoda, że nie mamy broni – stwierdził Winslade, dysząc ciężko.

Strzeliłem oczami w stronę pozostałych. Odpowiedziały mi zacięte spojrzenia.

Znów rozległ się huk, drzwi wgięły się jeszcze bardziej. Tym razem linia była mniej wypukła, ale w połączeniu z poprzednią uformowała ledwo widoczny X.

Skinąłem na swoich ludzi.

– Dobra, wyciągajcie wszystko, co macie – zarządziłem. – Nikt się nie dowie.

Wszyscy członkowie Varusa, nie licząc Winslade’a, wyjęli broń. To leżało w naszej naturze, żeby zawsze mieć przy sobie jakieś niebezpieczne narzędzie. Ja na przykład wyciągnąłem ukrytą w bucie brzytwę, a Kivi wytrzasnęła skądś różdżkę, po której z trzaskiem przeskakiwały niebieskie iskierki.

– Emituje sygnał elektromagnetyczny czy razi prądem? – zapytałem.

– I jedno, i drugie – odparła z przebiegłym uśmiechem. – Sama ją zaprojektowałam tak, żeby zmieściła się w kosmetyczce.

– Świetnie. – Winslade z aprobatą oglądał naszą broń. Każdy miał jakieś ostrze, pałkę ogłuszającą albo inne groźne narzędzie. Przeniósł wzrok na Carlosa i zmarszczył brwi. – Co to jest? – zapytał, wskazując na długi, błyszczący drut w rękach biosa.

– Nić dentystyczna – powiedział Carlos. – Może wyczyścić panu ząbki?

– To nie będzie…

Znów rozległ się huk. Tym razem drzwi nie wytrzymały. Do wnętrza kabiny wcisnęła się ogromna głowa. Kivi, która była najbliżej panelu sterującego, krzyknęła i upadła.

– To bydlak! – wrzasnął zdumiony Harris. – Skąd tu się wziął sauriański bydlak?

Ogromny łeb szarpał się we wszystkie strony, próbując kogoś ugryźć. Odskoczyliśmy pod przeciwległą ścianę, jak najdalej od niego. Kivi próbowała kopnąć jaszczura w pysk, ale ten chwycił jej but, zerwał go z nogi i zaczął przeżuwać z wielkim entuzjazmem.

A potem zabrał łeb i zniknął nam z oczu.

Dyszeliśmy ciężko, przyciśnięci do ściany windy.

– Co tu się odkurwia?! – wykrzyknął Harris.

– Ja się chyba domyślam – powiedział Carlos. – Umieścili w podziemiach bydlaka, żeby nas zaskoczył. Może im uciekł, a może za długo zwlekaliśmy z wyjściem z windy, więc się zniecierpliwił i sam przyszedł.

– Musimy stąd wyjść – uznałem. – Jeśli zdołamy przedostać się do kabiny w sąsiednim szybie, może uda się wrócić na górę.

– Jebać twój plan – warknął Harris. – Jesteśmy uzbrojeni w noże i patyki. Skurwiel zeżre każdego, kto wyściubi nos na zewnątrz.

– W takim razie co proponujesz, adiunkcie?

Harris uniósł wzrok ku sufitowi.

– Tam na górze jest właz, pewnie serwisowy. Ktoś mógłby się tam wspiąć i…

– Doskonała sugestia – przytaknął Winslade. – Kivi, jako najlżejsza osoba w oddziale…

– Żartuje pan sobie? – przerwała mu. – Pan waży tyle samo co ja, primusie. I podejrzewam, że ma więcej siły w rękach.

– Nie byłbym tego taki pewny – zarechotał Carlos.

Winslade rzucił mu mordercze spojrzenie.

– W porządku. Pójdę pierwszy i sprawdzę, co da się zrobić. Jeśli dotrzemy do sąsiedniej windy, być może…

Sauriański bydlak najwyraźniej znudził się czekaniem. Znowu wepchnął łeb do środka, kłapiąc wielką paszczą. Drapał przednimi łapami po metalu, który więził jego szyję.

– Nie pozwólcie, żeby wcisnął się głębiej! – krzyknąłem. – Atakujcie! Celujcie w oczy!

Zamachnąłem się na bydlaka brzytwą, a Kivi elektryczną pałką. Jaszczur rzucał łbem na boki, wsuwając barki odrobinę dalej i tnąc powietrze długimi na dziesięć centymetrów kłami. Trafiłem w górną wargę i rozciąłem ją. Kivi poraziła nozdrze potwora. Dał się słyszeć trzask elektryczności.

Gad zrobił wielkie oczy i skupił wzrok na Kivi. Wydał ogłuszający ryk, a potem znów wyciągnął łeb z windy.

– Teraz uwziął się na ciebie, dziewczyno – powiedziałem.

– Chyba tak – zgodziła się.

Przez następną minutę dyszeliśmy ciężko i tępo patrzyliśmy w przestrzeń, skuleni po kątach kabiny. Na zewnątrz panowała cisza.

– Niech ktoś sprawdzi tę dziurę – odezwał się Winslade. – Zobaczcie, czy potwór nadal krąży po korytarzu.

– Ktoś? – powtórzył Carlos.

Winslade spojrzał na niego.

– Ach, racja. W tej grupie nikt nigdy nie zgłasza się na ochotnika. Ty to zrobisz – powiedział, wskazując na Ortiza.

– Czemu ja?

– Bo jesteś bezużyteczny – warknął Harris – i przyniosłeś nić dentystyczną na walkę z dinozaurem.

– Dobra, już idę – mruknął Carlos.

Ostrożnie podczołgał się do rozerwanych drzwi windy, wysunął rękę przez otwór i szybko ją zabrał. Z uśmiechem obejrzał dłoń.

– Palce nadal w komplecie.

– Wyjdź na zewnątrz i zdaj raport, specjalisto! – ponaglił go Winslade.

Carlos wziął głęboki wdech i wysunął głowę na zewnątrz. Rozejrzał się pospiesznie w obie strony i wycofał. Miałem wrażenie, że siedząca obok mnie Kivi odetchnęła z ulgą. Może nadal trochę obchodził ją los Carlosa.

– Nic nie widać – szepnął bios. – Wygląda na to, że teren czysty.

– Winslade? – odezwałem się. – Teraz albo nigdy.

– Fakt. Podsadź mnie, Sargon.

Winslade ruszał się z gracją. Winda towarowa była wyższa niż zwykła, ale gdy Harris podniósł jedną nogę primusa, a Sargon drugą, Winslade zdołał się podciąg­nąć i wyjść z kabiny.

– Pewnie ucieknie i zostawi nas tutaj – mruknął ściszonym głosem Carlos. – Wiecie o tym, prawda?

Nikt nie odpowiedział. Pewnie każdemu przeszła przez myśl taka ewentualność.

Przez otwarty właz serwisowy słyszeliśmy stękanie i szuranie Winslade’a.

– Co tam widać, primusie? – zawołał Harris.

– Mnóstwo kabli, brudu i smaru! – odkrzyknął. – Chwileczkę… Tak, widzę obok drugą kabinę. Jej górny właz jest otwarty. Chyba dam radę się przecisnąć do drugiego szybu, ale jeśli teraz któraś z wind ruszy, już po mnie.

– To byłaby wielka strata, sir – zawołałem. – Ale tak jakby kończy nam się czas i…

– Wiem, wiem.

Usłyszeliśmy, jak stęka z wysiłku.

– Jest na drugiej kabinie – powiedział Carlos. – Na pewno.

W tym momencie dał się słyszeć cichy głos Winslade’a:

– O nie…

– Coś nie tak, primusie? – zawołałem.

– Jestem na dachu drugiej windy, ale obawiam się, że ona na nic się nam nie przyda! – odkrzyknął.

– Czemu? – zapytał głośno Harris.

– Bo jest pełna martwych legionistów. Co więcej, mają naszywki ze smoczą głową. Żołnierze z Victrix. Biedne dranie.

Spojrzeliśmy na siebie ze zdumieniem.

– A nie mówiłem? – zapytał Carlos. – Mówiłem, tak czy nie? To wszystko jest popierdolone. Robimy za króliki doświadczalne. Martwe króliki doświadczalne!

– Pewnie masz rację – odpowiedziałem – ale ja nie zamierzam się poddać. Jakoś nie mam ochoty zginąć w paszczy dinozaura. Ktoś jest chętny zadławić potwora własnym ciałem? Ta strategia świetnie zadziałała w przypadku Victrix.

Nikt nie zgłosił się na ochotnika.

– No i dobrze. Bydlaki są durne. My bądźmy sprytniejsi. Jak możemy przetrwać?

Kivi odezwała się jako pierwsza.

– Potrzebujemy lepszej broni. Jeśli grupa w sąsiedniej windzie zginęła, to znaczy, że skurczybyk w końcu wcisnął się do środka i ich zabił.

– Primusie? – zawołałem w kierunku włazu. – Jest tam coś ciekawego oprócz trupów?

– Tak! – odpowiedział. – Pomyślałem o tym już wcześniej, McGill. Przy jednym znalazłem pistolet. Przetestuję go.

– Świetnie. Tylko ostrożnie!

Pozostali wymienili spojrzenia. Kivi popatrzyła na mnie krzywo.

– Niepotrzebnie go zachęcasz. Jaszczur go zabije.

– I co z tego? – wtrącił się Carlos. – Jak dotąd był przydatny jak dzika świnia z cyckami.

– Zamknijcie się – syknąłem. – Sargon, stań przy otworze w drzwiach.

– Po co?

– Na wypadek gdyby Winslade nie dał rady wrócić przez włazy. Może będzie musiał pójść dołem…

W tym momencie usłyszeliśmy tupanie i ciężki oddech. Dochodził z drugiej strony drzwi.

– Sargon, przygotuj się, żeby go wciągnąć!

On stanął po jednej stronie otworu, a ja po drugiej. Do środka wsunęły się ręce Winslade’a. Złapaliśmy go i zaczęliśmy ciągnąć. Upuścił pistolet laserowy, który przyniósł z sąsiedniej kabiny. Broń z grzechotem upad­ła na podłogę.

Wciągaliśmy Winslade’a do środka, ale niestety, zaklinował się w okolicy pasa. Sargon napinał mięśnie ze wszystkich sił. Miałem wrażenie, że zaraz rozerwie primusa na pół.

– Zaczekaj, pokaleczysz go o metal – powiedziałem.

– Właśnie, durny klocu – syknął Winslade. – Po prostu zaczepiłem o coś stopą. Zdejmę but i…

Nagle słowa zmieniły się w krzyk przerażenia. Odwrócił głowę i spojrzał na zewnątrz przez szczelinę w drzwiach. Rozległ się basowy, chrapliwy pomruk, który na pewno nie wydobywał się z ludzkiego gardła.

Bydlak wrócił.

– Wciągnijcie mnie! – zawył Winslade. – Wciągnijcie!

Więc ciągnęliśmy, i to mocno – ale jaszczur trzymał Winslade’a za nogi. Primus wsunął się kawałek do środka, choć ostre krawędzie poraniły mu brzuch i żebra. Ubrania miał w strzępach, zaczęła cieknąć krew.

Nagle stwór szarpnął go do tyłu z niesamowitą siłą. Sargon i ja prawie straciliśmy równowagę. Winslade wytrzeszczył oczy z bólu i przerażenia. Był w stanie szoku, może nawet agonii. Przyszło mi na myśl, że w historii Ziemi w ten sam sposób zginęły miliardy stworzeń – pożarte żywcem przez coś wielkiego, uzbrojonego w masywne szczęki. W przeszłości nawet ludzie nie zawsze unikali tego losu.

Stękając i wrzeszcząc z wysiłku, ciągnęliśmy go za chude ramiona. Poczułem, że wyłamałem mu rękę ze stawu, ale mimo wszystko nie puściłem. Nie miałem ochoty pozwolić, żeby bydlak zjadł kogoś z nas. Nie tym razem.

Wreszcie jaszczur chyba się poddał, a przynajmniej tak mi się wydawało. Winslade wyskoczył z otworu jak korek z butelki. Sargon i ja straciliśmy równowagę i upadliśmy na plecy.

Kivi z jakiegoś powodu zaczęła wrzeszczeć. Nie rozumiałem czemu. Byłem zadowolony, w końcu wygraliśmy.

Winslade też wyglądał na zadowolonego. Uśmiechnął się do mnie, odsłaniając zakrwawione zęby.

– Dzięki, McGill – wykrztusił słabym głosem.

Po tych słowach stracił przytomność, a ja dopiero wtedy zauważyłem, że wciągnęliśmy do windy tylko połowę Winslade’a. Druga połowa została na korytarzu, gdzie łapczywie pożerał ją ogromny gad.

Rozdział 5

Gdy Carlos przerwał próby uratowania Winslade’a, podniósł broń z podłogi i spróbował strzelić na oślep do potwora na korytarzu.

Pistolet laserowy ledwo błysnął.

– Rozładowany – mruknął, rozczarowany, i rzucił go na bok. – Winslade zginął na marne.

Wszyscy mieli ponure miny. To nie był pierwszy raz, gdy ogarniała nas desperacja, ale tym razem naprawdę to poczuliśmy.

– Co teraz zrobimy? – zapytał Carlos. – Nie możemy się wydostać. Jesteśmy jak szczury w pułapce.

– Czy ktoś ma przy sobie substancję, którą dałoby się go otruć? – odezwała się nagle Kivi.

Przez chwilę tylko na nią patrzyliśmy ze zdziwieniem.

– Właśnie skończył mi się cyjanek, jeśli o to ci chodzi – mruknął Harris.

– Cyjanek… – powtórzyła. Uklękła i zaczęła grzebać w swojej torbie. – Niektóre kosmetyki go zawierają.

– To trochę naciągany pomysł – skomentowałem. – Wątpię, czy zabijesz dinozaura tuszem do rzęs.

– No tak, jest za duży – zgodziła się. – A substancje łatwopalne? Ma ktoś zapalniczkę?

Nikt nie miał. Siedzieliśmy przyciśnięci do najdalszej ściany windy, a tymczasem bydlak łaził po korytarzu tam i z powrotem. Od czasu do czasu uderzał w drzwi ogonem albo próbował poszerzyć otwór w drzwiach.

– Skoro dostał się do drugiej kabiny, czemu jeszcze nie wdarł się tutaj? – zapytałem.

– Może jeszcze porządnie nie zgłodniał – zasugerował Carlos.

Jego komentarz bynajmniej nie poprawił nikomu nastroju.

– Mam pewien pomysł – odezwałem się po ­chwili. – Co z akumulatorami? Jeśli je połknie, może mu zaszkodzą.

– Baterie w naszych stukach są malutkie – powiedziała Kivi. – Rozmiarów paznokcia.

– No tak, ale masz swój komputer…

– Czekajcie, już wiem! – wykrzyknął Carlos. – Pistolet laserowy!

Spojrzeliśmy na broń, którą wcześniej rzucił w kąt. Kivi uklękła i wyjęła akumulator.

– To może zadziałać – oznajmiła. – Naładowany czy nie, zawiera różne groźne chemikalia.

– W porządku, no to mamy plan! – powiedziałem.

– Naprawdę? – zapytał z niedowierzaniem Carlos. – Kto połknie baterię, a potem wskoczy do paszczy naszego łuskowatego przyjaciela?

Rozejrzałem się po windzie, aż mój wzrok zatrzymał się na martwym primusie. Pozostali podążyli za moim spojrzeniem. Kivi z obrzydzeniem zakryła usta dłonią.

Przez długą chwilę nikt się nie odzywał.

– Ja to zrobię – oznajmił poważnie Carlos, przerywając milczenie. – W końcu jestem biosem.

– Nie chcę na to patrzeć. – Kivi odwróciła się twarzą do ściany.

Carlos uklęknął, pożyczył ode mnie brzytwę i odciął spory kawałek ciała Winslade’a. To było ohydne, ale widywałem już gorsze rzeczy.

Zawinął baterię w sztukę świeżego mięsa i wręczył pakunek Sargonowi.

– Ja to dostarczę. – Weteran skinął głową z obrzydzeniem na twarzy.

Zbliżył się ostrożnie do drzwi windy. Delikatnie zastukał w metal, aby zwabić jaszczura bliżej.

– Kici, kici…

Przez kilka chwil nic się nie działo.

– No dalej, bydlaku. Mam tu dla ciebie coś dobrego. Przekąskę!

– Po prostu wyrzuć to na zewnątrz, Sargon – zasugerowała Kivi.

– Dobra, chyba nie ma innego sposobu.

Ale w tym momencie potwór z powrotem wcisnął łeb przez szczelinę w drzwiach.

Nie jestem pewien, co poszło nie tak. Może wcześ­niej jaszczur się z nami drażnił. Może od początku był w stanie wedrzeć się do środka. Albo to, albo kuszący zapach świeżej krwi skłonił go do wzmożonego wy­siłku.

Tak czy inaczej, wepchnął do wnętrza windy całą głowę i jedną z przednich łap. Pazury chwyciły Sargona za nogę i pociągnęły go w kierunku kłapiących szczęk potwora.

Łapa była gruba i pokryta łuskami, wielka jak noga otyłego mężczyzny i znacznie silniejsza. Sargon był wielkim facetem, najsilniejszym w grupie, ale nawet on nie potrafił przeciwstawić się jaszczurowi.

Problem leżał głównie w punkcie zaczepienia, a raczej jego braku. Sargon nie miał się czego złapać. Podłoga była, jak to w windzie, gładka. Mimo wszystko legionista miotał się i walczył. Dopadliśmy do niego, żeby pomóc. Kivi znów poraziła jaszczura w nos. Bydlak zasyczał i potrząsnął łbem, ale nie puścił ofiary.

Być może Sargon wyczuł, że już po nim, bo zaczekał na odpowiedni moment i wepchnął zawiniątko do paszczy stwora. Bydlak połknął ochłap mięsa z baterią.

Wykorzystaliśmy ten moment odwrócenia uwagi i niewiele zabrakło, żebyśmy uratowali weterana. Harris i ja chwyciliśmy go pod pachy, unieśliśmy i szarpnęliśmy. Sargon zawisł w powietrzu, ciągnięty w dwie strony jak kość życzeń.

Jaszczur wyczuł, że przegrywa to przeciąganie liny, więc spróbował inaczej. Puścił nogi weterana, szybko przekrzywił łeb i kłapnięciem szczęk wgryzł się w jego brzuch, wyrywając wnętrzności.

I to był koniec. Sargon umarł, a bydlak wycofał się, aby przeżuć kęs ludzkich flaków.

Przez kilka chwil nikt się nie odzywał. Kivi miała łzy w oczach, ale nie wydała najcichszego dźwięku.

– Ile czasu? – wychrypiał w końcu Harris.

– Ile czasu, aż co się stanie? – zapytał Carlos. – Aż dorwie nas wszystkich?

– Nie, debilu. Aż bateria wypali mu dziurę w żołądku.

– Och. – Carlos zamyślił się. – Pamiętam to ze szkoły medycznej… Dwudziestomilimetrowa bateria litowa w ciągu dwóch godzin powoduje poparzenie tkanek, o ile utkwi w przełyku. Potem przepala się do serca albo płuc… Ta bateria jest większa, ale bydlak też. To potrwa dłużej. Zgaduję, że cztery do dziesięciu godzin.

Harris otarł pot z czoła.

– Lepsze to niż nic. Ale wątpię, żebyśmy przeżyli tak długo.

Zastanowiłem się porządnie nad sytuacją. Zaczynała mnie wkurzać. Nie wiedziałem, czy to jakiś test, czy może wypadek. Tak czy inaczej, miałem dość.

Ale przede wszystkim chciałem wygrać.

– Słuchajcie – powiedziałem. – Dinozaur prędzej czy później zdechnie, więc najbezpieczniej byłoby wyjść przez właz na dach kabiny i zaczekać w szybie windy.

Spojrzeli w górę, większość z namysłem pokiwała głową.

– Ale pomyślcie o drugiej grupie – dodałem. – O tych biednych draniach z Victrix. Mieli pistolet, więc byli lepiej uzbrojeni od nas. Pamiętacie, co mówił Winslade? Czy próbowali wydostać się przez właz tak jak my?

– Tak – powiedziała Kivi. – Ja pamiętam. Zauważył, że ich właz serwisowy był otwarty.

– Właśnie. A mimo tego zginęli.

– Do czego zmierzasz, McGill? – zapytał Carlos. – Bo jeśli chodzi o to, że zostaniemy karmą dla dinozaurów, to zgadzam się, ale to niewiele pomaga.

– Zmierzam do tego, że czekanie nie naprawi problemu. Unikanie konfliktu nie zadziała. Pamiętacie tamte testy w Izbie Werbunkowej lata temu? Czy ktokolwiek dostał nagrodę za pasywność? Takie testy są z natury nieuczciwe. Możliwe, że bydlak jest w stanie w każdej chwili wpaść do środka i wszystkich zeżreć. Chowanie się nie zapewni wygranej.

– No to co robimy? – zapytał Harris.

Wskazałem na wyrwę w drzwiach windy i tonący w półmroku korytarz za nimi.

– Oto nasz cel. Zabijemy go. Nie będziemy uciekać ani się chować. Ukatrupimy skurwiela.

Wszystkie spojrzenia utkwiły w ciemności okolonej powyginanym metalem. Nikt się nie odezwał, ale wszyscy poczuliśmy tę samą żądzę krwi. On był drapieżnikiem, ale ludzie też byli urodzonymi zabójcami.

I co ważniejsze, skurczybyk trafił na wkurzonych żołnierzy z Legionu Varus.