Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Flota Bojowa 921 wraca na Ziemię. Ludzie nie mieli okazji jej oglądać od chwalebnego dnia Aneksji.
Lecz to, co mogło być radosną okazją, aby płaszczyć się u stóp wyższych form życia, szybko przemieniło się w koszmar.
W ciągu ostatnich lat ludzkość dopuściła się wielu czynów, które wzbudziły wątpliwości u jej władców z centrum Galaktyki. Wśród ziemskich rządzących narasta panika, a Legion Varus wyrusza, aby naprawić popełnione przez nich „błędy”. Pewne projekty należy usunąć, aby uniknąć zbrojnej interwencji Imperium.
Wśród tysięcy żołnierzy maszerujących na wojnę jest jeden człowiek, który spędza sen z powiek każdemu politykowi, z jakim się zetknął. Jeden człowiek, któremu pisane jest kroczyć własną ścieżką pomiędzy prawem galaktycznym, moralnością a gwiazdami.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: UNDYING MERCENARIES #7. ROGUE WORLD
Copyright © 2017 by Iron Tower Press, Inc.
All rights reserved
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Rafał Dębski
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Skład i łamanie: Karolina Kaiser
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]
ISBN EPUB: 978-83-67053-20-4 ISBN MOBI: 978-83-67053-21-1
To nie trwożliwym wielkie imperia zawdzięczają swą trwałość.
Tacyt, 101 r. n.e.
Jeśli się nad tym zastanowić, wszyscy żyjemy na kulach błota. Na skalistych planetach okrążających względnie stabilne gwiazdy w wąskim paśmie ekosfery, gdzie ciekła woda ma szansę istnieć na powierzchni.
To akurat łączy nas wszystkich – każdą istotę zamieszkującą tę czy inną wyspę na niebie. Gdy ktoś odwiedził wystarczająco wiele nowych światów i dobrze poznał kilka z nich, zaciera się dla niego granica między obcym a swojskim. Myślę, że większość ludzi, którzy podróżowali wśród gwiazd, po powrocie zaczyna zastanawiać się nad swoim miejscem w przepastnej pustce kosmosu.
Siedząc wieczorem na werandzie domu rodziców w Waycross w dystrykcie Georgii, miałem głowę pełną takich myśli. Na ciemniejącym niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy, skłaniając mnie do przemyśleń. To nie było w moim stylu. Większość czasu między misjami spędzałem, pijąc, naprawiając rozpadające się budynki gospodarskie i próbując szczęścia z co ładniejszymi mieszkankami Waycross. Jednak tej nocy czułem się inaczej. Lepiej. Kiedy przeteleportowałem moją mamę i córkę Ettę ze Świata Pyłu, dotarło do mnie, że po raz pierwszy zgromadziłem całą rodzinę w jednym miejscu.
Przez jakiś czas ta bliskość była dla mnie źródłem czystej radości. Nawet Della, matka Etty, co jakiś czas wpadała, żeby sprawdzić, co słychać u dziewczynki. Nie nazwałbym tego może instynktem macierzyńskim, bo Della nie należała do osób, które pragną, że tak powiem, uwić sobie gniazdko. Miała silny instynkt przetrwania, ale w relacjach społecznych czuła się nieswojo.
Mojej mamie zachowanie Delli zawsze wydawało się dziwaczne. Stawiała sobie za punkt honoru, aby otoczyć Ettę opieką i poświęcać jej mnóstwo uwagi. Rzecz w tym, że Etta tak naprawdę tego nie chciała. Była córką moją i dzikiej kobiety ze Świata Pyłu. Trudno powiedzieć, czy odziedziczyła osobowość po którymś z nas, czy może za jej niezależność odpowiadało szorstkie wychowanie na nieprzyjaznej planecie. To bez znaczenia. W każdym razie wolała spędzać czas, uganiając się po podmokłych lasach za szopą, w której nocowałem.
– James? – zagadnęła mnie mama pewnego parnego kwietniowego wieczoru. – Jak my ją w przyszłym roku wyślemy do szkoły?
– Yyy… – Podrapałem się po głowie. – Chyba mądrzej byłoby nie próbować. Obciążyliby nas karą za uszkodzenie własności publicznej. Albo nawet za uszczerbek na zdrowiu. Chyba trzeba złożyć wniosek o nauczanie domowe.
Mama zbladła na tę myśl, ale nie protestowała, tylko westchnęła. Wiedziała, że mam rację.
Zrobiło mi się przykro. Etta miała w domu rodziców własny pokoik, cały pomalowany na różowo. Dostała lalki w nanitowych ubrankach oraz sukienki tak śliczne, że nawet nauczycielka w szkółce niedzielnej byłaby pod wrażeniem. Tyle że Etta miała to wszystko gdzieś.
– Co ona robi całymi dniami na tym bagnie? – zapytała mama.
– No cóż… – odpowiedziałem z ociąganiem. – Chyba poszerza swoją kolekcję kości.
Etta była zafascynowana kośćmi. Znajdowała je wszędzie, często nawet wykopywała patykiem albo innym improwizowanym narzędziem. To dość nietypowe hobby u dziewięcioletniej dziewczynki.
– Pewnego dnia wyrośnie z niej mądra kobieta, synku – powiedziała mama, robiąc dobrą minę do złej gry. – A przynajmniej tak sobie powtarzam. Zostanie archeologiem albo kimś takim.
– Może wdała się w dziadka. Oczywiście ze strony matki. On jest najbardziej szanowanym naukowcem na Świecie Pyłu.
– Badacz? – Próbowała się nie wzdrygnąć. – Tak, spotkałam go kilka razy, kiedy tam mieszkałam. Upiorny człowiek.
Uznałem, że lepiej nie przytakiwać, choć w pełni się z nią zgadzałem. Pewnego razu – gdy Della mnie zabiła – przeprowadził na mnie sekcję zwłok. Nigdy nie zapomnę zapachu i widoku własnego nagiego trupa na blacie stołu.
– Po prostu czuję, że mamy bardzo mało czasu, żeby cieszyć się wspólnymi chwilami – dodała mama. – A kiedy już czas się znajdzie, wychodzi inaczej, niżbym sobie życzyła. No nic, idę robić kolację. Etta przyjdzie o zmierzchu, głodna jak wilk, jak zawsze.
Ton jej głosu sprawił, że zmarszczyłem brwi i przyjrzałem jej się uważniej.
– Ale chyba nie żałujesz, że z nami mieszkasz, mamo? – zapytałem. – Wydajesz się nieszczęśliwa.
– Nie, nie, bardzo się cieszę, że jesteście tu ze mną oboje. Bardziej, niż ci się wydaje.
Weszła do środka, zostawiając mnie z mętlikiem w głowie.
Po paru chwilach wyszedł do mnie tato. Miał strasznie ponurą minę. Wreszcie zacząłem rozumieć, że coś jest bardzo nie tak.
– Niech zgadnę – powiedziałem, gdy wcisnął mi w dłoń zimną butelkę piwa. – Chodzi o emigrację. Złamaliście warunki kontraktu i teraz uprzykrzają wam życie.
Lekko skinął głową.
– Prawdę mówiąc, między innymi o to chodzi – przyznał.
– Cholerne gryzipiórki! – warknąłem. – Transport z powrotem nic ich nie kosztował, ale i tak obciążyli mamę kosztami podróży, prawda?
– W pewnym sensie. Twoja matka podpisała zobowiązanie emigracyjne, pamiętasz? Obniżyli cenę lotu na Świat Pyłu, ale tylko pod warunkiem, że nigdy nie wróci. A ty sprowadziłeś ją z powrotem.
– Więc to moja wina? Mam ukraść kolejny skafander teleportacyjny i odesłać ją w kosmos?
– Tylko nie to – zaśmiał się. – Nie przejmuj się. Spłacimy karę i jakoś sobie poradzimy. Nie chcemy cię obarczać naszymi problemami. Właściwie to obiecałem mamie, że nic ci nie powiem.
Patrzyłem na niego przez chwilę.
– No ale powiedziałeś. Rozumiem i chcę wam pomóc. Od teraz będę wam płacił dwa razy więcej za wynajem szopy.
Trochę się ożywił.
– To bardzo hojnie z twojej strony.
– Tyle że to nie wystarczy, mam rację? – zapytałem podejrzliwie. – Co się dzieje, ale tak naprawdę? Wieprze grożą, że wsadzą was do więzienia za powrót na Ziemię?
– Nie… ale przepadła nasza Polisa Hegemonii.
– Co? Ubezpieczenie zdrowotne? No, ale chyba nadal możecie płacić z własnej kieszeni?
Wzruszył ramionami.
– Nie mówmy o tym.
Dopiłem piwo, oglądając znikającą na zachodzie pomarańczową łunę. Mniej więcej wtedy, gdy mój niepokój zaczął narastać, a komary dobrały się do moich odsłoniętych przedramion, zjawiła się Etta. Z początku była tylko cieniem, który wyłonił się zza szopy. Podeszła do domu, kiedy zawołałem, że już pora na kolację.
Tato spojrzał na nią i wybuchł śmiechem.
– Etta? – zapytał z niedowierzaniem. – Czy ty specjalnie wymazałaś się błotem?
– Tak – odparła. – Tutejsze owady gryzą.
– To prawda – przytaknąłem – ale nie możesz wejść do domu, wyglądając jak potwór z bagien. Weź wąż ogrodowy i się opłucz. Tylko nie nachlap na okna.
Kiedy się umyła, obejrzeliśmy i pochwaliliśmy jej najnowsze znaleziska.
– Czy to czaszka psa? – zapytał tato z lekką odrazą.
– Nie. To się chyba nazywa „lis”.
Spojrzałem na nią z namysłem.
– Dość rzadkie zwierzę w tutejszych lasach. Na pewno nie pomogłaś temu lisowi rozstać się z życiem?
Wyprostowała się, oburzona.
– To nie byłoby to samo. Sam popatrz na ślady na żuchwie. Leżała w bagnie od lat.
Obejrzeliśmy czaszkę i obaj musieliśmy przyznać, że dziewczynka ma rację.
– Co z nią zrobisz? – zapytał ojciec.
– Myślałam, żeby go zrekonstruować. I może ustawić szkielet w ciekawej pozycji.
– Tiaaa… – powiedział tato.
Etta, podobnie jak Della, nie rozumiała, czemu Ziemianie uważali kości i zwłoki za obrzydliwe. Chyba nawet nie zauważyła, że dziadek podchodzi z dystansem do jej zainteresowań. Była tak zafascynowana swoją kolekcją, że nawet nie przyszło jej do głowy, że komuś mogłaby ona przeszkadzać.
Rzuciłem ręcznik na kupkę jej mokrych ubrań, a potem zaprowadziłem córkę do domu.
Zjedliśmy kolację i wszystko wydawało się w porządku. Jasne, mama mało się odzywała, a tato wyglądał na pogrążonego w myślach, ale powtarzali z uporem, że nic się nie dzieje, więc nie pozwoliłem, żeby udzielił mi się ich nastrój.
Dopiero rano sprawy przybrały zły obrót.
O świcie poczułem dotyk drobnej dłoni, która potrząsała mnie za ramię.
To może wydawać się normalne, ale dla mnie było dziwne. Nikomu nie udało się wejść do mojej szopy tak, żebym się nie obudził. No, prawie nikomu. Claver tego dokonał, ale on się teleportował. Della też się tu zakradła, ale złapałem ją, zanim zdążyła mnie tknąć.
Jako człowiek, który ostatnią dekadę spędził zabijany i wskrzeszany na nowo, wyrobiłem sobie szósty zmysł, silnie wyczulony na zagrożenia. Nawet we śnie nigdy nie opuszczałem gardy. Część mózgu zawsze pozostawała czujna.
Dlatego gdy tylko poczułem dotyk, zerwałem się z kanapy i wyciągnąłem nóż bojowy.
– Cicho, to ja – powiedziała Etta.
Zmrużyłem oczy i opuściłem broń.
– Już ci mówiłem, dziewczyno, żebyś się do mnie nie zakradała. To niezdrowe, dla ciebie i wszystkich dookoła.
Jak zwykle nie słuchała. Stała przy oknie i wyglądała przez szczelinę między framugą a zasłoną.
– Co się dzieje? – zapytałem.
– Przed domem są jacyś ludzie. Wymknęłam się przez okno i poszłam po ciebie. Źle zrobiłam? Miałam z nimi sama walczyć?
– O czym ty, do cholery…?
Nachyliłem się obok niej i też wyjrzałem na zewnątrz. Etta miała rację – na podjeździe stał biały samochód latający. Tego rodzaju maszyny były drogie i stanowiły rzadki widok w Waycross. Ciężarówka rodziców kosztowała może jeden procent wartości takiego cacka prosto z salonu.
– Nawet nie słyszałem, jak lądowali – powiedziałem.
– Musisz uciekać – odparła z poważną miną. – Poprowadzę cię. Mam w lesie kilka kryjówek. Zaczekamy, aż odlecą.
– Zakładasz, że przyszli po mnie?
Wzruszyła ramionami.
– Czy oni zawsze nie przychodzą po ciebie?
Faktycznie, zwykle tak właśnie było. Jako jedyny w tej rodzinie miałem w zwyczaju załazić za skórę stróżom prawa, choć podejrzewałem, że w przyszłości Etta nabierze podobnych nawyków.
– Tamten symbol oznacza, że są z Hegemonii – powiedziałem, wskazując umieszczony na drzwiach niebiesko-zielony znak ze stylizowaną Ziemią. – Władze lokalne, może dystryktu, albo nawet sektora.
– Czego chcą?
Westchnąłem, włożyłem koszulę i schowałem nóż.
– Pora się dowiedzieć.
Ruszyłem w kierunku auta najkrótszą drogą od szopy. Próbowałem ochłonąć. Nie miałem powodu zakładać, że te wieprze zagrożą mojej rodzinie. A jednak po licznych złych doświadczeniach z tego rodzaju urzędnikami tlił się we mnie niepowstrzymany gniew. Stawiając kroki, mówiłem sobie, że nikogo dzisiaj nie zabiję. Powtarzałem to jak mantrę.
Gdy ją zobaczyłem, natychmiast zapomniałem o tym postanowieniu. Rzuciłem się naprzód z oszalałym spojrzeniem.
Mama leżała na latających noszach, które dryfowały jakiś metr nad ziemią. Obok szedł mężczyzna w niebieskim uniformie. Mama wyglądała na chorą – bardziej niż kiedykolwiek. Miała otwarte oczy, ale mrużyła je w porannym słońcu, jakby światło sprawiało jej ból.
– Ręce precz od mojej mamy, ty wieprzu! – krzyknąłem.
Urzędniczyna drgnął, odwrócił głowę i wytrzeszczył oczy. W ręku trzymałem włączony nóż bojowy. Bliźniacze ząbkowane ostrza przesuwały się z cichym szumem w przeciwnych kierunkach, gotowe przejść przez ciało i kości jak przez masło.
– Kim pan jest? – wykrztusił.
Nie wyjął broni ani nawet nie uciekł. Po prostu gapił się na mnie w bezbrzeżnym zdumieniu. Wydawał się tak wystraszony, że nawet nie miałem ochoty go zabić.
– Mamo, wszystko w porządku? – zapytałem.
– Uspokój się, James – powiedziała. – Oni tylko odwieźli mnie do domu.
Głos miała słaby i chrapliwy. Nie podobało mi się to. Ani trochę.
– Co jej zrobiliście? – warknąłem do medyka w niebieskim uniformie.
Trzymał w rękach jeden z tych komputerów, które wyglądają jak notatnik. Nagrywał mnie.
– Wszystko transmituję – oznajmił nerwowo. – Jeśli mnie pan zaatakuje…
– …dla ciebie i tak będzie za późno – dokończyłem. – A teraz gadaj.
Oblizał wargi, spoglądając na nóż. Wyłączyłem go i opuściłem, ale nadal ściskałem rękojeść w pobielałych palcach.
Zanim odpowiedział, zerknął na swój samochód, który – jak dopiero teraz zauważyłem – przenosił lewitujące nosze. Facet zrobił zdziwioną minę, bo między nim a pojazdem stała Etta, odcinając mu drogę ucieczki. Była drobna, ale ona też miała nóż. Wprawdzie zwykły, ale bez wątpienia potwornie ostry.
– To jakiś obłęd – powiedział medyk. – Ja to zgłoszę! Jesteście szaleni. Ja tylko odwiozłem pacjentkę, która przyjechała do nas karetką ubiegłej nocy. A dzisiaj wypuściliśmy ją ze szpitala w Albany. Więcej nie wiem.
Spojrzałem na mamę.
– To prawda?
– Tak, ty wielki głupolu. Poniosło cię. Zabierzcie mnie.
Przeprosiła medyka, a my zdjęliśmy ją z noszy i zaprowadziliśmy do domu. Facet tymczasem uciekł swoim latającym samochodem, jakby goniły go wszystkie zastępy piekieł.
– Nie potrafię się na ciebie długo złościć – powiedziała mama. – To byłoby nieuczciwe. Żałuję, że nie powiedziałam ci prawdy.
– Co się dzieje? Jesteś chora?
– Tak – rzucił siedzący na werandzie ojciec.
Wydawał się smutny i stary, podobnie jak ona. Oboje mieli koło sześćdziesiątki, a nic tak nie postarza jak światło poranka.
Weszliśmy do środka. Pomogłem tacie zrobić śniadanie. Kiedy przygotowywaliśmy posiłek, rodzice zaczęli wyjaśniać.
– Twoja matka złapała jakieś paskudne choróbsko na Świecie Pyłu – powiedział tato. – Może się zatruła. A może to zakażenie nanitami, które kalmary zrzucały na tę planetę.
– Czemu nic nie mówiliście?
– A cokolwiek byś na to poradził? – zapytała mama.
– Nie wiem. Może.
– A byłbyś szczęśliwszy, gdybyś wiedział?
Milczałem, bo odpowiedź była oczywista.
– No cóż – powiedział tato – cokolwiek to jest, powoli ją zabija.
– Mam lepsze i gorsze dni – dodała mama. – Czasem muszę jechać do Albany na całkowitą transfuzję krwi.
Uznałem, że to musi być horrendalnie drogie.
– Przecież wieprze potrafią wyleczyć cokolwiek – powiedziałem. – Chyba nie ma choroby, której nie zdołaliśmy pokonać. Cholera, przecież w razie potrzeby umieją wyhodować nowe ciało.
Mama wzruszyła ramionami.
– Może i tak, James. Ale wszystko ma swoją cenę. Nie ma nic za darmo.
Po śniadaniu byłem w parszywym nastroju. Chodziłem po salonie i mruczałem coś pod nosem. Obserwowali mnie z niepokojem. Dobrze, że Etta znów poszła na bagno. Lepiej, żeby nie widziała swojego ojca w takim stanie.
– Synu? – odezwał się ostrożnie tato. – Ale nie rób niczego szalonego, słyszysz?
– Nie przeszło mi to nawet przez myśl – zapewniłem.
Uwiarygodniłem swoje kłamstwo uspokajającym uśmiechem, ale widziałem, że mi nie uwierzył. Zbyt dobrze mnie znał.
Kilka godzin później skontaktowałem się z Urzędem Opieki Zdrowotnej Hegemonii. Moja mama potrzebowała czegoś lepszego niż leczenie ambulatoryjne. Cokolwiek jej dolegało, objawy przybierały na sile. Musiała istnieć jakaś forma leczenia osób zakażonych pozaziemskimi patogenami, a ja zamierzałem ją odkryć.
Gdyby mama była legionistką, problem by nie istniał. Nam z automatu przysługiwały wszelkie potrzebne kuracje. To zrozumiałe, że żołnierze podróżujący wśród gwiazd łapali różne choroby. W najgorszym razie mogli nas po prostu zutylizować i wskrzesić.
Niestety, moja mama figurowała na liście obywateli jako emigrantka z kolonii pozaziemskiej. Nie powinna przebywać na Ziemi. Fakt, że jednak tu była, nie wzruszał biurokratów z Opieki Zdrowotnej.
Kiedy przyjęto moje połączenie, z zaskoczeniem zauważyłem, że ekran mojego stuka pozostał czarny. Spodziewałem się zobaczyć twarz, choćby tylko wirtualnego agenta. Ale nie, dostępny był tylko kanał audio, jak sto lat temu. Głos sztucznej inteligencji kilkanaście razy prosił mnie o cierpliwość, aż wreszcie na linii pojawił się żywy człowiek. Już samo to graniczyło z cudem, ale niestety, na tym historia się nie kończyła. Nie jest łatwo wycisnąć coś wartościowego z urzędników państwowych.
– Bardzo mi przykro – powiedział sztywno konsultant – ale pańskiej matce przysługuje ograniczony pakiet usług.
– A co to niby znaczy?
– Że będzie musiała zaczekać.
– Jak długo? – zapytałem.
– System pokazuje, że trzy lata i dziewięć miesięcy. Muszę jednak pana przestrzec, że te szacunki są z reguły bardzo optymistyczne.
– Cztery lata? Ona do tego czasu umrze!
– Przykro mi, proszę pana, ale istnieje mocno ograniczona liczba miejsc dla obywateli o obniżonym priorytecie.
Czułem, że zaraz stracę nad sobą kontrolę. Byłem o włos od napadu wściekłości, ale jakoś się opanowałem, bo o biurokratach wiedziałem jedno – awantury rzadko pomagają.
– W porządku – powiedziałem spokojnie, co wymagało tytanicznego wysiłku. – Chciałbym wykupić dla rodziców pełen pakiet opieki medycznej.
– Przykro mi, ale na ich rachunku nie ma wystarczająco dużej kwoty…
– Nieważne, ja zapłacę! Chcę wykupić pakiet za własne kredyty.
Na linii zapanowała cisza. Usłyszałem jakieś trzaski, potem znowu ciszę, aż wreszcie agent znów się odezwał.
– Przykro mi, proszę pana, ale okres zmiany pakietu w tym roku kalendarzowym już minął. Możemy zmienić pakiet najwcześniej w grudniu.
Był ósmy lipca. Poczułem uderzenie gorąca, a moja twarz wykrzywiła się w nieprzyjemnym grymasie.
– Dobra, zapomnijmy o ubezpieczeniu – powiedziałem. – Zapłacę za leczenie gotówką.
– W pańskim dystrykcie transakcje gotówkowe na taką skalę są nielegalne…
– Nie dosłownie gotówką! Zrobię przelew.
Znów zapanowała cisza. Kolejne trzaski. Facetowi nawet nie chciało się powiedzieć, że mam chwilę zaczekać. Po prostu przerywał rozmowę, kiedy miał ochotę.
– Chce pan uiścić całą należność? – zapytał po dłuższej chwili.
– Przecież mówię!
Postukał w klawisze.
– Kuracja powinna kosztować blisko dwa miliony kredytów Hegemonii. Oczywiście to tylko szacunek. Ostateczna kwota może wzrosnąć zależnie od okoliczności.
Z trudem przełknąłem ślinę. Miałem odłożone pieniądze, ale nie aż tyle.
– To więcej, niż kosztowało pięć lat mojej nauki w liceum! – zauważyłem.
– Wyobrażam sobie, że znacznie więcej. Problem w tym, że kiedy nie korzysta się z subsydiowanych pakietów Opieki Zdrowotnej Hegemonii, naliczane są znacznie wyższe opłaty.
– Dobra. – Zamknąłem oczy i przetarłem dłonią twarz. – Trudno, najwyżej wezmę pożyczkę. Macie to w dupie, dopóki kwota się zgadza, prawda?
– Oczywiście, proszę pana – odparł tamten radośnie. – Powiem więcej, w tym miesiącu oferujemy specjalny plan spłaty zobowiązań długoterminowych.
– No dobra, zróbmy tak.
Znów zapadła cisza, a potem facet zaczął recytować formułkę.
– Ustawa o opiece zdrowotnej z roku dwa tysiące sto dwudziestego pierwszego wymaga, aby poinformować pana o kilku kwestiach – zaczął. – Czasami ludzie postawieni w trudnej sytuacji podejmują decyzje, których później żałują. Krótko mówiąc, nasza SI radzi, aby wstrzymał się pan co najmniej dobę.
Zmarszczyłem brwi.
– Co to ma znaczyć?
– No cóż… – Zawahał się. – Mam obowiązek zaznaczyć, że przewidywana długość życia pana matki niekoniecznie wzrośnie nawet wtedy, gdy kuracja się uda.
– Rozumiem, ale i tak chcę zapłacić, bo jest szansa, że leczenie jej pomoże.
– Doskonale! Został pan poinformowany o sytuacji i podjął pan decyzję. Wszystko ustalone. Proszę zgłosić się do najbliższego Centrum Ochrony Zdrowia w ciągu dwudziestu czterech godzin od zakończenia tej rozmowy. W przeciwnym razie nie możemy zagwarantować, że zaoferowana cena nie ulegnie zmianie.
– Zgłosić się? – powtórzyłem. – Ale kto ma się zgłosić, ja czy moja mama?
– Oczywiście, że pan. To pan ponosi koszty. Nie możemy wykonać takiej transakcji online. Musi pan stawić się w Centrum Ochrony Zdrowia i osobiście ubiegać się o zmianę.
Znowu spochmurniałem. Właśnie zaczynałem wierzyć, że znalazłem drogę wyjścia z tego koszmaru, ale ostatnie słowa gryzipiórka sprawiły, że w mojej głowie zaświeciła się czerwona lampka.
– Ubiegać się? O zmianę czego?
– Harmonogramu leczenia, rzecz jasna. Musi pan zrozumieć, że tutaj chodzi nie tylko o płatność. Inni obywatele o wyższym priorytecie są już wpisani do harmonogramu.
– I co z tego? – warknąłem, nie panując nad sobą dłużej. Długo z tym walczyłem, ale teraz w końcu zacząłem krzyczeć. – Gdyby moja mama miała pełny pakiet, w tej chwili poszłaby na kurację!
– Nie w tym rzecz. Istnieje ograniczona liczba miejsc, a limity są ustalane z góry na cały rok. Aby umieścić pana matkę na liście, trzeba kogoś z niej usunąć. Tego rodzaju decyzje podejmuje komisja.
Z całej siły zacisnąłem szczęki. W praktyce facet właśnie powiedział, że mogę zaoferować dwa miliony kredytów łapówki i jeśli rząd zgodzi się ją wziąć, moja mama nie umrze, bo tamci pozwolą umrzeć mamie innego człowieka.
Jak to możliwe, że Urząd Opieki Zdrowotnej Hegemonii zmienił się w tak posraną instytucję? Decydowanie o życiu i śmierci, niezliczone przepisy, rachunek zysków i strat… Zrobiło mi się niedobrze.
Na myśl, że musiałbym skazać na śmierć innego „obywatela o niższym priorytecie”, żeby ratować najbliższą mi osobę, uszło ze mnie powietrze.
Mężczyzna po drugiej stronie przerwał ciszę:
– Czy mogę zrobić dla pana coś jeszcze?
– Tak. Niech pan to wszystko odwoła, rozmyśliłem się.
Zaczął coś gadać, ale ja zakończyłem rozmowę.
Musiałem znaleźć inny sposób.
Tego wieczoru położyłem Ettę do łóżka, poczytałem jej starą książkę o chłopcu, który został czarodziejem, i zaczekałem, aż moi rodzice zasną. A potem wyszedłem z domu i ruszyłem piechotą w kierunku Waycross. Miasteczko znajdowało się tylko parę kilometrów od farmy, a chłodne powietrze wyraźnie mi służyło.
Był wczesny lipiec, więc o zmierzchu zaroiło się od świetlików. Tańczyły w powietrzu tak samo, jak robiły to od tysięcy lat albo jeszcze dłużej.
Spacer przez chłodną ciemność pomagał mi zebrać myśli. Odrobina samotności i cisza z dala od miejskiego zgiełku – to dobrze robi na duszę.
Cel mojej podróży stanowił lokalny bar z jednym stołem bilardowym i garstką stałych bywalców. Znałem ich wszystkich całkiem nieźle, choć zapuszczałem się do miasta może raz albo dwa w tygodniu. Musiałem się napić i tej nocy nie chciałem chlać piwa w samotności.
Moje małe pojednanie z naturą nie potrwało długo. Przeszedłem niecałe dwa kilometry, gdy za moimi plecami pojawił się samochód. Spiąłem się cały. Brzmiał inaczej, obco. Tutejsi jeździli rozklekotanymi autami, które tradycyjnie turlały się na oponach. Modele dryfujące albo latające należały do rzadkości. To cholerstwo, czymkolwiek było, sunęło nad pastobetonem niczym duch.
Tknięty impulsem, odwróciłem się i wyciągnąłem uniesiony kciuk, aby przykuć uwagę kierowcy. Miałem dwa powody. Po pierwsze, jeśli okaże się, że auto oznacza kłopoty, przynajmniej będę zwrócony w jego kierunku. A jeśli kierowca okaże się przyjaźnie nastawiony, może załapię się na podwózkę pierwszą klasą.
Pojazd zwolnił. Zmusiłem się do uśmiechu, gdy oślepiły mnie światła reflektorów.
– Wsiadaj, McGill! – zawołał ktoś.
Przez okno wysunęła się głowa na chudym karku. Byłem bardzo rozczarowany, gdy rozpoznałem właściciela tego aroganckiego głosu.
Był to nikt inny jak primus Winslade.
Opuściłem rękę i schowałem kciuk. Podszedłem bliżej i popatrzyłem na niego. Obrzucił mnie szyderczym spojrzeniem.
– Miałem nadzieję, że zobaczę Galinę we własnej osobie – powiedziałem.
– Nie nazywaj jej tak, adiunkcie.
Winslade’owi nie dawało spokoju, że byłem z Turov w sytuacji intymnej, i to wiele razy, a na pewno więcej niż on, pomimo faktu, że przez większość dorosłego życia łaził za nią jak pies.
– Nie wsiadam do samochodu z obcymi – odparłem.
Odwróciłem się i poszedłem dalej. Winslade powoli ruszył za mną, ze złością zwiększając obroty silnika.
– Wsiadaj do auta, to rozkaz! – krzyknął.
– Nie jestem wieprzem, tylko legionistą na urlopie – powiedziałem. – Chyba że mnie przywrócisz do czynnej służby i odpowiednio zapłacisz.
Legioniści pracowali na innych zasadach niż zwykli żołnierze Hegemonii. W czynnej służbie otrzymywaliśmy sowity żołd. I słusznie, bo ginęliśmy bardzo często. Ale kiedy mieszkaliśmy na Ziemi, pomiędzy kontraktami, legion płacił raczej kiepsko. Aby zmusić mnie do wykonywania rozkazów, wieprz musiałby wznowić mój kontrakt.
Zdziwiłem się, że Winslade nie wściekł się na te słowa. Zamiast wrzeszczeć, zaśmiał się chytrze.
– Czyżby jakieś kłopoty finansowe? – zapytał. – Może mógłbym cię poratować.
Każdy, kto mnie zna, przyzna bez wahania, że czasem powoli kontaktuję. Nie zrozumcie mnie źle, w walce mam świetny refleks. Ale gdy pojawia się niespodziewana sytuacja w relacjach społecznych, z trudem domyślam się, o co chodzi.
Jednak tym razem załapałem od razu, gdy usłyszałem ten jego szczwany rechot.
Cała sytuacja wydawała się podejrzana. Zaledwie kilkanaście godzin wcześniej dowiedziałem się o chorobie mamy i że potrzebuję pieniędzy na jej leczenie, a tu nagle dziwnym trafem zjawia się Winslade i wspomina o kasie. To mógł być przypadek, ale ja nie wierzę w przypadki.
Zatrzymałem się i znów na niego spojrzałem. Twarz Winslade’a oblewały zielonym blaskiem lampki na desce rozdzielczej. Uśmiechnąłem się szeroko.
– Jednak skuszę się na przejażdżkę, primusie.
Jego małe oczka zwęziły się na sekundę. Pewnie wyczuł we mnie zmianę. Wcześniej mój uśmiech był przyjazny i głupkowaty. Teraz wyglądał bardziej jak wyszczerzone kły drapieżnika.
Drzwi pojazdu Winslade’a otworzyły się i wszedłem do środka. Zacisnął palce na kierownicy i nagle samochód wystrzelił w niebo z satysfakcjonującym pomrukiem.
– To cacko należy do Turov, prawda? – zapytałem.
– Na pewno doskonale znasz to auto.
Oczywiście miał rację. Kilka razy zabawiałem się z Galiną na tych miękkich siedzeniach ze skóry wyhodowanej w kadziach. Prawdę mówiąc, wnętrze pojazdu kojarzyło mi się bardzo przyjemnie. Żałowałem, że nie przyjechała po mnie jego właścicielka, tylko jej odpychający przydupas.
– Och, daj spokój – powiedziałem. – Nie bądź zazdrosny o podboje innego faceta. Zresztą przecież wiem, że sam ją posuwałeś. W tym samym fotelu, w którym teraz siedzisz.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
– O czym ty mówisz? – warknął.
– Nie pamiętasz? Opowiedziała mi któregoś razu po seksie. Opisała wszystko ze szczegółami. Czułem się tak, jakby siedział na tylnym siedzeniu i widział to na własne oczy.
Winslade zrobił kwaśną minę.
– Coś ci się pomyliło, McGill. Urżnąłeś się, prawda?
– Co? Przysięgam, nie piłem ani kropli! Ale czekaj… Masz rację. To nie o tobie opowiadała, tylko o innym typie. Wybacz.
Winslade był już wściekły. I bardzo dobrze.
– Masz przestać mówić o niej po imieniu, bo wyrzucę cię na zewnątrz z wysokości kilometra.
Wybuchnąłem mu w twarz gromkim śmiechem. Skrzywił się.
– Chciałbym zobaczyć, jak próbujesz mnie wypchnąć. A dokąd w ogóle lecimy?
– Donikąd. Jestem tu, żeby pogadać. W cztery oczy. Auto wyposażono w zakłócacze sygnału.
Zerknąłem na stuka – miał rację. Migał komunikat, że nie wykryto dostępnych przekaźników sygnału.
– No to gadaj.
– Już mówię, w czym rzecz – zaczął. – Drusus niedługo wezwie cię do Centrali. Pójdziesz tam, bo nie masz wyboru, ale odmówisz udziału w misji, którą ci zaoferuje. Pod żadnym pozorem nie wolno ci przyjąć jego propozycji.
– Czemu? – zapytałem. – Przecież potrzebuję kasy. Ale o tym z jakiegoś powodu wiesz.
– Owszem, i zapewniam, że nie będziesz stratny. Dostaniesz tyle pieniędzy, ile potrzebujesz, i jeszcze ci zostanie. Zapłacisz za leczenie matki, a za resztę kupisz sobie takie auto, jeśli tylko zechcesz.
Teraz już wiedziałem, co jest grane. Przyznał, że wie o chorobie mamy. Popełnił kardynalny błąd. Kiedy ktoś stanie między mną a górą forsy albo piękną kobietą, to się wkurzę i tyle. Ale jeśli ktoś tworzy sytuację, w której może zadecydować o życiu i śmierci mojej matki? To już gruba przesada.
– I co powiesz? – zapytał. – Czy moje słowa przebiły się przez twoją grubą czaszkę jaskiniowca, czy może mam powtórzyć, tylko wolniej?
Zerknął na mnie, gdy nie odpowiedziałem. Zobaczył moją minę i już wiedział, że ma kłopoty.
Poznał po oczach. Ludzie mówią, że czasem mam martwe spojrzenie. To typowe u legionistów – wzrok prymitywnego zwierzęcia pałającego żądzą mordu. Oznaka, że jest się więcej niż wściekłym. Zwykle robię taką minę w czasie walki. Świadczy o tym, że wyższe funkcje mózgowe zanikły i już nie ma żadnych blokad między człowiekiem a jego dłońmi. Dzięki temu nic mnie nie spowalnia, kiedy trzeba działać.
Winslade zdążył mocniej ścisnąć kierownicę i skręcić ostro w lewo. Wpadliśmy w ciasną spiralę, gwałtownie zmniejszając wysokość. Zamigały lampki ostrzegawcze, zapiszczały brzęczyki alarmowe.
Chwyciłem go za gardło wielkimi dłońmi. Ugryzł mnie w lewy kciuk, ale nic mu to nie dało. Zaraz wcisnąłem mu ten sam kciuk głęboko w szyję. Nie miał nawet czasu zemdleć z braku powietrza. Zmiażdżyłem mu krtań i tchawicę, ale uduszenie trwa zbyt długo, jak na mój gust. Przycisnąłem tętnicę i odciąłem dopływ krwi do mózgu.
Parę sekund później stracił przytomność. Niestety, nadal znajdowaliśmy się cholernie blisko ziemi. Odruchowo zgasiłem silnik. Kilka irytujących kontrolek wciąż migało, ale je zignorowałem.
Było zbyt ciemno, żebym widział zbliżające się drzewa, ale gdy otworzyłem dach, poczułem zapach sosen. Wciąż spadaliśmy, wirując, a nocne niebo było pełne zimnych, migoczących gwiazd. W oddali widziałem miejską łunę Atlanty.
Cholera, to była piękna noc na śmierć. Okolica była prześliczna i żałowałem tylko jednego – że mogłem przez przypadek wywołać pożar lasu. Miałem nadzieję, że drzewa są nadal wilgotne po ostatnich deszczach.
Nie było sensu próbować przeżyć tej katastrofy, więc po prostu odpiąłem pas i cieszyłem się przejażdżką do samego końca. Może nawet wykrzyknąłem z podekscytowania jak nastolatek na kolejce górskiej – ale nie pamiętam dokładnie. Może tylko miałem ochotę to zrobić.
Wyłączając zasilanie auta, dezaktywowałem również system blokowania sygnału, który uniemożliwiał stukowi połączenie z siecią. W ostatniej chwili wcisnąłem przycisk transmisji awaryjnej. W ten sposób wymusiłem przesłanie pakietów danych do rdzenia w Centrali.
Kilka sekund później znów byłem trupem.
***
Wskrzeszenie nie było dla mnie nowością. Nie potrafiłbym zliczyć, ile razy wracałem do życia.
Lubię myśleć, że każda śmierć, której doświadczyłem, była w dobrym celu – nawet jeśli to nieprawda. Lecz ta śmierć zdecydowanie była dobra. Dlatego gdy wyszedłem z maszyny – z trójwymiarowej drukarki tkanek czy jakkolwiek by nazwać wskrzeszarkę – byłem w świetnym humorze.
Jednak ci, którzy się zebrali, by obserwować mój ponowny poród, byli w gorszych nastrojach.
– McGill, ty chuju! – syknęła mi do ucha Turov. – Masz zgrywać głupa, bo cię zniszczę!
Jeszcze jej nie widziałem, a wielka szkoda. Galina Turov była diablicą z najmroczniejszych koszmarów. Fizycznie miała około dwudziestu lat, ale jej umysł liczył sobie co najmniej dwa razy tyle. Wskrzeszono ją w młodym wieku i spodobał jej się ten wygląd, więc go sobie zachowała. W rezultacie powstała dziewczyna o wyglądzie królowej balu maturalnego z wrednym charakterem oraz zamiłowaniem do spiskowania i rozstawiania ludzi po kątach. W ostatnich latach spędzałem w jej towarzystwie zdecydowanie zbyt dużo czasu.
Na szczęście spełnienie jej prośby było dla mnie pestką. Zgrywanie idioty to moja druga natura.
– Co się stało? – zapytałem. – Czy ten kretyn Winslade rozbił samochód?
Chwyciły mnie czyjeś wielkie ręce i ściągnęły z wózka. Wstałem, choć nogi miałem jak z waty – jeszcze nie były gotowe utrzymać ciężaru ciała. Chwiałem się i opierałem o sanitariuszy. Nawet trochę bardziej, niż to było konieczne.
– McGill? – odezwał się inny głos.
Tym razem zobaczyłem rozmazany kształt. To ekwita Drusus, niższy mężczyzna o arystokratycznym sposobie bycia. Jeszcze całkiem niedawno dowodził całymi siłami obronnymi Ziemi podczas wojny z Królestwem Głowonogów. Polityka oraz zazdrość nie odbiły się negatywnie na jego karierze i obecnie stał o jeden szczebel w hierarchii wyżej niż Turov. Gdy zmrużyłem i przetarłem oczy, zobaczyłem trzy złote gwiazdki na jego ramieniu.
Stojąca obok Galina Turov wyglądała na wściekłą. Skrzyżowała ręce pod jędrnymi piersiami. Na jej ramieniu lśniły tylko dwie gwiazdki i właśnie dlatego chciała, żebym nic nie mówił o ofercie, jaką złożył mi Winslade podczas pechowej przejażdżki.
– Ach, tu jesteś – powiedziałem, spoglądając na nią. – Chyba mam dziś rano kaca.
– Jest środek dnia – warknęła.
Popatrzyłem na nią, a potem na Drususa.
– Zostawiliście mnie martwego na jakiś czas? A to czemu?
– Rozważaliśmy różne opcje – powiedziała.
– Niezupełnie – sprostował Drusus. – Trzeba było zbadać przyczyny wypadku.
– I co napisali w raporcie? – zapytałem konwersacyjnym tonem.
Oboje zmrużyli oczy. Nie wolno zapominać, że miałem – całkiem zasłużoną – reputację człowieka, który sprawia kłopoty.
– Brak rozstrzygających wniosków – odpowiedziała Turov. – Ty nam powiedz, co się stało.
– No cóż… – zacząłem z namysłem, układając w głowie kłamstwo.
Turov ewidentnie nie chciała, żebym opowiadał o próbie przekupienia mnie, abym nie wziął udziału w misji Drususa. Wielu ludzi na moim miejscu mimo wszystko powiedziałoby prawdę, lecz to nie w moim stylu. Z reguły stawiałem prawdę na piedestale, jako wzniosły i chwalebny cel, niedostępny dla zwykłych śmiertelników.
Zamiast tego uśmiechnąłem się.
– Winslade wspomniał, że zawiezie mnie do Centrali – powiedziałem. – Ale po co? Nie wiem. Może go wskrzesicie i sami zapytacie?
– Zrobimy to w swoim czasie – odparł Drusus. – Wybacz, McGill, ale trudno mi uwierzyć, że to krwawe zdarzenie było dziełem przypadku. Jak to się stało, że skończyłeś jako spopielone zwłoki w lesie gdzieś w Georgii?
– To mój rodzinny dystrykt. I powiedziałem już, dlaczego wsiadłem do samochodu. Nie wiem tylko, czemu się rozbiliśmy. Nikt nas nie ostrzelał? Nie znaleziono śladów?
– Nie.
– Hmm… W takim razie błąd pilota?
Turov rozluźniła się i rozplotła ręce. Nie uśmiechnęła się, ale jej rysy złagodniały. Ściemniałem zgodnie z jej oczekiwaniami.
Z kolei Drusus miał podejrzliwą minę. Tego faceta niełatwo oszukać.
– McGill, ja nie mam sklerozy. Ciebie i Winslade’a łączy trudna przeszłość.
– Co? Chodzi panu to, że zabijaliśmy się nawzajem? To stare dzieje. Długie chowanie urazy jest poniżej godności legionisty z Varusa.
– Ach tak. Rozumiem.
Zwrócił się do biosa obsługującego maszynę:
– Wskrzesić Winslade’a. Dajcie znać, kiedy będzie gotowy.
A potem wyszedł. Odprowadziłem go wzrokiem z neutralnym wyrazem twarzy.
Turov nonszalancko podeszła do mnie.
– Wiem, że to ty rozbiłeś mi auto, kutasie – szepnęła ostro.
Spojrzałem na nią z udawanym zaskoczeniem.
– To nieprawda. Jasne, przyznaję, że byłem na pokładzie. Ale Bóg mi świadkiem, że prowadził Winslade. Chyba z nim powinnaś porozmawiać.
– Twierdzisz, że nic nie pamiętasz z tamtego lotu?
– Nie bardzo. Pamiętam, jak wsiadłem i jak wystartowaliśmy. Ale od tamtego momentu… Pustka w głowie. Potem obudziłem się tutaj, w Centrali.
Z namysłem oblizała wargi.
– Faktycznie może tak być, że niczego nie pamiętasz. Winslade mógł wykorzystać zakłócacz sygnału w moim aucie…
– Serio?! – wykrzyknąłem. – Jestem zaskoczony. Nie wiesz, że te urządzenia są nielegalne?
– Zamknij się. Daj mi pomyśleć. Gdyby Winslade użył zakłócacza, naprawdę nie miałbyś pojęcia, czemu się rozbiliście… Ale i tak logicznie jest założyć, że to twoja wina!
– Czemu miałbym to zrobić? – zapytałem z najbardziej niewinną i neutralną miną głupkowatego poczciwca, na jaką było mnie stać.
Westchnęła. Zrozumiałem, że dała się nabrać. Sedno pięknej sztuki kłamstwa polega na tym, żeby iść na całość. Nie wolno godzić się na półśrodki. Trzeba być całkowicie zdeterminowanym. Zero oporów, zero wahania. Kłamcę może zdradzić nawet cień rozbawienia.
– Niech to cholera – powiedziała. – Jeżeli Winslade też ma pustkę w głowie, nigdy się nie dowiem, który z was, dupki cholerne, rozwalił mi auto.
– Jeśli cię to pocieszy, ogromnie mi przykro, że straciłaś tak śliczny samochód.
– Nie pocieszy – rzuciła i wyszła.
Znalazłem ubranie i podążyłem za nią bezkresnymi, rozbrzmiewającymi echem korytarzami gigantycznego budynku w kształcie piramidy, który nazywaliśmy Centralą. Czułem się całkiem nieźle. Idąc, gwizdałem sobie starą melodię.
Turov zauważyła, że za nią idę i gapię jej się na tyłek. Podziwianie pośladków atrakcyjnych kobiet to moje hobby, ale w przypadku Turov było ono szczególnie przyjemne. Babka miała ciało, które kompletnie nie pasowało do jej stopnia i osobowości. Co więcej, doskonale je znałem w każdym szczególe.
– Jadę windą, adiunkcie – rzuciła nieprzyjaznym tonem. – A ty ze mną nie wsiadasz.
– Oczywiście.
Weszła do kabiny i już otwierała usta, żeby podać numer piętra, ale ją wyprzedziłem.
– Chyba zamiast tego pójdę prosto do gabinetu Drususa – mruknąłem.
Błyskawicznie wyprostowała rękę, żeby zatrzymać zamykające się drzwi windy.
– Co? – warknęła.
– No cóż, kiedy Winslade znalazł mnie na drodze do Waycross, powiedział coś o misji, jaką ma mi wkrótce zaproponować Drusus. Pomyślałem, że po prostu pójdę do niego i…
– Niczego takiego nie zrobisz! – syknęła, wychodząc z powrotem na korytarz.
– Co zatem sugerujesz?
Westchnęła, teatralnie wzruszając szczupłymi ramionami.
– Dobra, chodź ze mną. Ani słowa, dopóki nie znajdziemy się w moim gabinecie.
Pojechaliśmy windą w przyjemnej ciszy. Ona się nie odzywała, więc ja też nie. Dla mnie to żadne wyzwanie. Z kolei Turov ledwo powstrzymywała pytania. Chciała wiedzieć, ile wiem i jak wiele Winslade mi powiedział, zanim rozkwasił się jak owad na przedniej szybie.
Oczywiście mogłem jej powiedzieć, ale nie byłem w nastroju na dzielenie się informacjami. Jeśli czegokolwiek nauczyłem się od innych krętaczy, to tego, że trzymanie gęby na kłódkę często się opłaca.
– W porządku – przerwała milczenie, gdy dotarliśmy do jej gabinetu. – Możesz skończyć tę farsę.
– Yy… którą?
– Tę, w której udajesz, że nie wiesz, co się dzieje. Oszukałeś mnie. A ja tego nie lubię.
Osobiście uważałem, że to mnie oszukano. Dlatego zabiłem Winslade’a. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach był podstępny jak wąż i nie potrzebowałem specjalnej okazji, żeby uznać, że zasługuje na śmierć. Ale w tym przypadku przesadził. Turov ewidentnie wiedziała o moich kłopotach finansowych, podejrzewałem jednak, że ona i Winslade przyłożyli do nich rękę. Raczej nie wywołali choroby mamy, ale mogli pociągnąć za odpowiednie sznurki, żeby kuracja znalazła się poza moim zasięgiem.
– Dobra, przestanę udawać – powiedziałem po krótkiej chwili.
Nieufnie zmrużyła oczy.
– Tylko tyle masz do powiedzenia?
– Tak.
Skinęła głową.
– Dobra, niech ci będzie. Za jakiś czas wezwie cię Drusus. Zaproponuje ci misję pozaziemską. Ty odmówisz, powołując się na to, że twoja matka jest chora i wymaga opieki.
Teraz to ja spojrzałem na nią podejrzliwie.
– Co wiesz o mojej mamie?
– Nic, tylko o jej chorobie. Im mniej wiem, tym lepiej. Ważne, żebyś został na Ziemi. Wystarczy, że nie kiwniesz palcem, a wtedy twoja matka dostanie leczenie, jakiego potrzebuje. Zrozumiano?
– Czy właśnie grozisz, że mojej mamie stanie się coś złego? – zapytałem.
W moim głosie musiała rozbrzmieć jakaś niebezpieczna nuta, bo Turov odsunęła się i stanęła za biurkiem. Wiedziałem, że to z powodu mojej reputacji człowieka, który łatwo wpada w złość. Na swoją obronę powiem, że ludzie, wobec których robiłem się agresywny, zawsze zasługiwali na swój los.
– Dlatego zabiłeś Winslade’a, prawda? – zapytała.
– Co? Przecież ja też zginąłem.
– To o niczym nie świadczy. Znam cię, McGill. Chętnie zniszczyłbyś samego siebie, żeby ukarać kogoś za najmniejszą zniewagę.
Wzruszyłem ramionami. Nie było sensu zaprzeczać.
– Dobra, teraz to bez znaczenia – powiedziała. – Auto było ubezpieczone. Odzyskam większość pieniędzy. Wprawdzie podniosą mi stawkę, ale mniejsza o to. Wciąż jestem skłonna zaoferować ci wszystko, czego potrzebujesz. Twoja matka pójdzie na leczenie. Wystarczy, że odmówisz udziału w misji Drususa.
– To nie takie proste – zaoponowałem. – Co, jeśli rozkaże mi to zrobić? Przecież może.
Pokręciła głową.
– Ale tego nie zrobi. On chce prawdziwego ochotnika.
Uniosłem ręce i głośno klasnąłem. Turov aż drgnęła, a jej ręka zatrzymała się na rękojeści pistoletu.
– Świetnie! – powiedziałem głośno. – Załatwione. Dziękuję za informacje.
Oblizała nerwowo wargi i upewniła się, czy nadal mam broń schowaną w kaburze. Powoli odsunęła dłoń od swojego pistoletu i uśmiechnęła się przelotnie.
– Teraz idź do Drususa – powiedziała. – Nie daj po sobie poznać, że wiesz coś o misji. I nie wspominaj o naszej rozmowie.
Skinąłem głową i wyszedłem. Czujnie odprowadziła mnie wzrokiem. Cholera, czemu wszyscy mieli mnie za psychopatycznego mordercę?
Jadąc windą na piętro, gdzie mieścił się gabinet Drususa, pracowałem na stuku. Urządzenie rejestrowało całą rozmowę z Turov, ale chciałem się upewnić, że nagrały się wszystkie obciążające ją szczegóły. Końcowe klaśnięcie służyło za sygnał kończący nagrywanie.
Dźwięk był czysty i wyraźny. Uśmiechnąłem się na myśl, że wreszcie mam w ręku świetną kartę przetargową.
Drusus siedział u siebie. Kiedy minąłem jego asystentów i wszedłem do gabinetu, nie zaszczycił mnie spojrzeniem. Zgodnie ze zwyczajem czekałem przed biurkiem, stojąc na baczność. Po kilku długich chwilach skrzywił się, uniósł wzrok znad dokumentów i popatrzył na mnie.
– Adiunkt James McGill – powiedział. – Trudno cię rozgryźć, wiesz o tym?
– Każdy mi to powtarza, sir – odparłem. – Dzięki temu wrogowie nie potrafią przewidzieć mojego następnego ruchu. A przyjaciele pozostają czujni.
Zaśmiał się i pokręcił głową.
– Muszę przyznać, że po twoim ostatnim wybryku prawie odwołałem nasze dzisiejsze spotkanie.
– Wybryku, sir? Ma pan na myśli wypadek?
– Tak, kolejny śmiertelny wypadek, w którym braliście udział z Winslade’em. Co za zbieg okoliczności.
– Yy… Powiedziałbym, że to dość nietypowa kraksa. Obwiniam po pierwsze umiejętności pilotażu Winslade’a, a po drugie niedbałość Turov, jeśli chodzi o stan techniczny pojazdu. Samochód latający to nie jest zwykłe auto. Nie wystarczy raz na jakiś czas wymienić olej.
Drusus przytaknął z cierpką miną.
– Spodziewałem się, że powiesz coś w tym stylu. McGill, czy Turov nadal żyje w swoim gabinecie na dole?
– Ależ oczywiście, sir! Co pan sugeruje?
– Nieważne. Już mówię, w czym rzecz. Jesteś mi potrzebny. Przyznaję to z niechęcią, ale potrzebuję człowieka, który załatwi sprawę, choćby nie wiadomo co stanęło mu na drodze.
– W takim razie jestem do pańskich usług.
– Racja… ale nie chciałbyś najpierw usłyszeć, na czym polega misja?
– Nie muszę. Ale chciałbym, żeby to pan coś usłyszał.
Odtworzyłem nagranie, które stanowiło dowód na udział Turov i Winslade’a w spisku. Uznałem, że nie mając pojęcia, na czym polega misja Drususa, będę tym bardziej przekonujący. Sprawię wrażenie niewinnej osoby. A w moim przypadku to niełatwe.
Kiedy nagranie dobiegło końca, Drusus poczerwieniał i potarł twarz. Zamiast jednak wpaść w szał i zawołać, aby natychmiast aresztowano Turov, zrobił zmartwioną minę.
– Dziękuję, że się tym podzieliłeś, McGill. Chciałbym cię prosić o przysługę.
– O co chodzi?
– Skasuj nagranie. Ono tylko narobi nam kłopotów. Możliwe, że i tak jest za późno.
– Nie rozumiem, sir.
– Ja też nie, przynajmniej nie do końca. Powiedzmy, że ona ma koneksje. Każdy o tym wie, ale w ciągu ostatnich paru lat od ataku głowonogów coraz bardziej niepokoi mnie, jak skutecznie Turov utrzymuje się na stanowisku.
– Yy… Chyba nie wiem, o czym pan mówi, ekwito.
– Nie zastanawiałeś się nigdy, czemu nie skazano jej za zdradę stanu podczas wojny z głowonogami?
– Uznałem, że po prostu jest przebiegła.
– Chodzi o coś więcej. Ona ma poparcie wysoko postawionych ludzi… Tych z Rady Rządzących.
– Rozumiem. To wiele wyjaśnia.
Drusus wstał zza biurka i zaczął przechadzać się po gabinecie. Ja tymczasem udawałem, że posłusznie kasuję nagranie. W rzeczywistości zmieniałem nazwę pliku i szyfrowałem go. Doszedłem do wniosku, że asów w rękawie nigdy za wiele.
– Wiem, że w przeszłości łączyła cię z Nagatą bliska relacja – ciągnął Drusus. – I że zasiadał w tym samym fotelu, co ja obecnie.
Z powątpiewaniem spojrzałem na jego fotel. Gabinet Nagaty mieścił się na innym piętrze. Drusus podchwycił mój wzrok i pokręcił głową.
– Metaforycznie, nie dosłownie. Jestem trzygwiazdkowym oficerem z podobnymi obowiązkami. Stanowię jedną z niewielu przeszkód stojących między Turov a realizacją jej osobistych celów. Podobnie jak Nagata i chyba nie skończyło się to dla niego dobrze?
– Nie, sir. Umarł permanentną śmiercią.
– Otóż to. Ja nie zamierzam podzielić jego losu. Chcę wiedzieć, czy mogę na ciebie liczyć.
Spojrzałem na niego z lekkim zaskoczeniem. Ludzie z reguły mi rozkazywali albo prosili o szemrane przysługi. Rzadko jednak oczekiwali lojalności.
– No cóż… – zacząłem – zawsze pana lubiłem i szanowałem, sir. Nawet kiedy odszedł pan z legionu i zaczął pracować u wieprzy, w Centrali.
– Miło z twojej strony – mruknął, a ja nie umiałem poznać, czy to sarkazm. – Ale ja proszę o bardziej osobiste wsparcie. Czy jesteś człowiekiem, na którego mogę liczyć, jeśli sprawy pójdą źle? To znaczy znowu?
– W pierwszej kolejności jestem lojalny wobec Ziemi. Na drugim miejscu stoi moja rodzina, a na trzecim Legion Varus – oznajmiłem poważnym tonem. – Ale w dalszej kolejności… Mogę pana nazwać przyjacielem i nadstawić za pana karku, jeśli to cokolwiek pomoże.
– Chyba na nic lepszego nie mogę liczyć. Dziękuję za szczerą odpowiedź.
Przesunął po blacie w moim kierunku małe pudełeczko. Popatrzyłem na nie, marszcząc brwi. Nie otworzyłem od razu.
– Na pewno pan tego chce, sir? – zapytałem.
Spojrzał mi w oczy i przytaknął.
Przeszło mi przez myśl, że warto wspomnieć o chorobie mamy, ale tego nie zrobiłem. Uznałem, że to nieodpowiednia chwila, żeby prosić o polityczną przysługę. Drusus mówił o poważnych sprawach dotyczących legionu. W naszej rozmowie nie było miejsca na prywatę i problemy osobiste. Wszystko było zgodne z przepisami – nawet jeśli nietypowe i z pominięciem normalnych kanałów komunikacji.
Przez sekundę lustrowałem pudełeczko, po czym uniosłem je i otworzyłem. Wyjąłem ze środka bliźniacze srebrne belki, oznaczenia centuriona.
Dostałem awans. Ot tak.
Coś mi mówiło, że awans wciągnie mnie w jeszcze większe kłopoty, ale przypiąłem insygnia do klap marynarki. Szybko wchłonęły oznaczenia adiunkta i przylgnęły do tkaniny. Wyglądały tak, jakby tkwiły w tym miejscu przez całe moje życie.
Drusus nie wyjaśnił dokładnie, czego ode mnie oczekuje. Nawet nie rozmawialiśmy o misji, jaką miałem dla niego wykonać. Powiedział mi za to, abym rano zgłosił się do laboratorium umieszczonego głęboko w skale macierzystej pod Centralą. Miałem stawić się w ekwipunku do niebezpiecznej służby.
Wyszedłem z gabinetu, zamartwiając się o mamę. Wiedziałem, że jeśli teraz zginę na stałe – a taka ewentualność zawsze istnieje, gdy pada sformułowanie „misja specjalna” – ona nie dożyje nawet Bożego Narodzenia. Wyobraziłem sobie Ettę i tatę spędzających samotne święta. A potem otrząsnąłem się z czarnych myśli i skupiłem na rozwiązywaniu problemów.
Jako człowiek, który wiele lat spędził w legionach, nie byłem całkowicie pozbawiony znajomości. Postanowiłem, że skontaktuję się z osobami, które mogą być w stanie nam pomóc. Albo przynajmniej pokierować mnie we właściwą stronę.
Jako pierwsza odebrała Della – pewnie dlatego, że była matką mojego dziecka i sądziła, że może chodzić o Ettę. Miło, że troszczyła się o córkę… na swój sposób.
– Coś się stało, James? – zapytała, gdy na ekraniku stuka pojawiła się jej twarz.
– Nic. A przynajmniej nie ze mną ani z Ettą.
– Więc w czym problem? Czekaj, chyba nie chcesz umówić się na randkę? Jak mawiacie na Ziemi, ten statek dawno odpłynął.
– Nie, nic z tych rzeczy. Dzwonię w sprawie mojej mamy. Jest chora.
– Naprawdę? Tak… Kiedy o tym myślę, chyba mnie to nie dziwi.
Zmarszczyłem brwi.
– Czemu?
– Bo ją widziałam. Szara twarz. Bladość. Ma nocami krwawienia wewnętrzne?
– Tak – odparłem, zdumiony. – Skąd wiesz?
Kiedy zbierała myśli, jej wzrok zrobił się zamglony.
– Niektórzy z naszych chorowali w ten sposób. Ale ostatni umarł, kiedy byłam dzieckiem.
Zmrużyłem oczy.
– Ale ty tego nie przechodziłaś? Ani Natasha albo Etta?
– Najczęściej chorują starsi. A na naszej planecie jest bardzo niewielu starców.
Aż nazbyt dobrze wiedziałem, czemu na Świecie Pyłu rzadko widuje się osoby w podeszłym wieku. Życie tam jest zwyczajnie zbyt surowe. Jasne, zdarzają się wyjątki, takie jak jej ojciec, Badacz. Ale trudno go nazwać typowym człowiekiem.
– Więc co to za choroba? Jak myślisz, co jej dolega?
– Nanity – powiedziała. – Wiesz, one są wszędzie. W piasku, w wodzie, nawet w komórkach roślin i zwierząt, które jemy. Opracowaliśmy je wiele dekad temu, a pierwsze szczepy były dzikie. Niektóre uciekły, a teraz infekują i pożerają każdy organizm, na jaki natrafią.
Poczułem, że zaraz przejdzie mnie zimny dreszcz, ale powstrzymałem ten odruch. Kto nie był świadkiem tego, jak rój nanitów pochłania żywcem dorosłego człowieka, ten nigdy nie widział prawdziwej śmierci. To było tak, jakby ciało rozkładało się na twoich oczach. Tyle że w przyspieszonym tempie – a ofiara wcale nie była martwa.
– Nanity… – powtórzyłem. – One są w niej? To się da naprawić. Można je po prostu usmażyć impulsem elektromagnetycznym.
Della zamyśliła się, a potem pokiwała głową, choć bez przekonania.
– Może i tak, ale uszkodzenia wewnętrzne prawdopodobnie są nieodwracalne. Blizny na organach pokaleczonych ich małymi ciałkami. Krwawienie z mikroskopijnych ranek, które nie chcą się goić. Ona pewnie umrze, James.
– Czemu nic nie mówiłaś?
Wzruszyła ramionami.
– Nie miałam pojęcia, dopóki nie uświadomiłam sobie, jak ona wygląda i gdzie mieszkała.
Byłem zdumiony. Ziemia co tydzień wysyłała nowych kolonistów na Świat Pyłu. Czy ktokolwiek wiedział o tym konkretnym zagrożeniu? Trudno stwierdzić, choć podejrzewałem, że władze Hegemonii wiedziały doskonale i po prostu miały to gdzieś. Silni i tak przetrwają.
– Przykro mi, James – powiedziała. – Na Świecie Pyłu nie ma na to lekarstwa, ale możesz spróbować swojego pomysłu z impulsem elektromagnetycznym. Z mojego doświadczenia wynika, że organizm albo sam upora się z krwawieniem, albo umrze.
Z ciężkim westchnieniem pożegnałem się i zamknąłem kanał. Teraz połączyłem się z ojcem i przekazałem mu ugrzecznioną wersję tego, co usłyszałem od Delli. Ochoczo pojechał do sklepu po części do urządzenia emitującego impuls elektromagnetyczny. Nietrudno je skonstruować, bo przecież pole nie musi być bardzo silne, aby popsuć coś o rozmiarach nanitów.
W następnej kolejności odezwałem się do bioski Anne Grant. Przed laty łączyło nas coś więcej niż relacje czysto zawodowe, ale nie rozmawiałem z nią od długiego czasu. Odebrała nieufnie.
– James? Chcę, żebyś wiedział, że jestem już mężatką. Odeszłam z legionów i…
– Hej, spokojnie – powiedziałem. – Nie dzwonię dlatego, że jestem napalony. Ale i tak miło cię zobaczyć i usłyszeć twój głos.
Na jej ustach pojawił się ostrożny uśmiech.
– Posłuchaj, mam problem – dodałem.
Opisałem ze szczegółami sytuację z mamą. Anne słuchała z niepokojem.
– Nanity? – zapytała ze zdumieniem. – Pamiętam je. To takie dziwne. Nadal nie potrafimy ich replikować. Tylko mieszkańcy Świata Pyłu opanowali tę sztuczkę.
– Myślisz, że ktoś jest w stanie jej pomóc?
Zastanowiła się i pokręciła głową.
– Przykro mi, James. Mógłbyś użyć środka przyspieszającego regenerację komórkową, żeby wspomóc leczenie po zabiciu nanitów, ale ich mikroskopijne metalowe zwłoki pozostaną w organizmie. Utkwiły w organach i arteriach. Są jak piasek w trybach maszyny.
– Więc myślisz, że potrzebuje odrostu we wskrzeszarce, tak? Na to wychodzi.
Anne rzuciła mi ostre spojrzenie.
– Skąd ten pomysł? Jest cywilem, James. Rdzeń danych nie śledzi struktury jej ciała, nie wspominając o umyśle.
– No tak… – powiedziałem. Moje myśli pomknęły teraz innym torem. – No cóż, dzięki za profesjonalne informacje, Anne. Miło się z tobą rozmawiało.
– I wzajemnie. – Uśmiechnęła się. – Mam nadzieję, że wszystko się ułoży. Ach, i jeszcze coś.
– Hmm?
– Tak naprawdę nie mam męża.
Też się uśmiechnąłem.
– Tak, wiem. Trzeba czegoś więcej, żeby nabrać starego Jamesa McGilla.
Roześmiała się.
– Powinnam wiedzieć, że nie ma sensu próbować.
Gdy skończyliśmy rozmawiać, intensywnie myślałem. Nie zostało wiele czasu. O ile znałem swoich przełożonych, będą mnie wysyłać na niebezpieczne misje aż do skutku, czyli permanentnej śmierci.
Znów skontaktowałem się z tatą. Był razem z Ettą w sklepiku z częściami do dronów. Kupował komponenty potrzebne do skonstruowania różdżki elektromagnetycznej.
– Tato, przy okazji użyj urządzenia na sobie i Etcie.
– Naprawdę myślisz, że…? Dobra. Tak zrobię. Kilka razy.
– Świetnie. Aha, i jeszcze coś. Mógłbyś przywieźć mamę do Newark? Do Izby Werbunkowej?
– Do Izby… Ale po co?
– Żeby sobie obejrzała miejsce, gdzie rekrutują legionistów, bo zawsze ją to ciekawiło. Chcę, żeby je zobaczyła, dopóki jest w stanie chodzić.
Ojciec przez chwilę patrzył na mnie jak na szaleńca.
– James… – zaczął powoli – zaczynam myśleć, że wpadłeś na jeden ze swoich dziwnych pomysłów.
– Nic z tych rzeczy – zapewniłem. – Po prostu przypomniałem sobie, że Izba Werbunkowa organizuje poranne wycieczki, i chciałem oprowadzić mamę.
– Yy, no dobra – powiedział, podejrzliwie mrużąc oczy. Wiedział, że coś jest na rzeczy, ale nie chciał zadawać zbyt wielu pytań, jeżeli to mogło pomóc mamie. Wychowując takiego syna, nauczył się paru istotnych rzeczy.
– Weźcie ze sobą Ettę – powiedziałem. – I czekajcie rano przed budynkiem.
– Co? Jutro rano? Musielibyśmy jechać całą noc.
– No tak. Więc lepiej się zbierajcie.
Skinął głową. Miał zdezorientowane spojrzenie, ale zarazem mnóstwo determinacji w oczach.
– W porządku. Będziemy na miejscu.
Zanim się rozłączył, zobaczyłem na ekranie, że przyspieszył. Pobiegł truchtem do wyjścia z naręczem gratów. Czekała go długa noc.
Dałem mu nadzieję. Miałem tego świadomość i modliłem się, żeby ta nadzieja nie okazała się złudna. Bo może faktycznie mogłem pomóc… a może nie. Nie potrafiłem tego stwierdzić, dopóki nie zacząłem realizować planu.
Sprawdziłem godzinę. Dochodziła dwudziesta pierwsza. Przejrzałem historię połączeń i namierzyłem Anne. Mieszkała na przedmieściach, trzydzieści parę kilometrów dalej. Uznałem, że to nie jest zbyt daleko. Gdy wkrótce ma się stanąć oko w oko ze śmiertelnym niebezpieczeństwem, warto zawczasu wycisnąć z życia jak najwięcej.
Zamówiłem automatyczną taksówkę i podałem SI adres ze stuka. Pojazd ruszył, a ja rozluźniłem się, podziwiając rozświetlone miasto.
Anne była zaskoczona, gdy otworzyła drzwi – ale nie aż tak bardzo zaskoczona, bo znała mnie całkiem nieźle. Wzmianka, że tak naprawdę nie jest mężatką, była dla mnie wystarczającą zachętą.
Zamieniliśmy kilka słów przez próg, po czym zaprosiła mnie do środka. Reszta wieczoru, jak to mówią, mogła potoczyć się tylko w jeden sposób.