Legiony - Henryk Sienkiewicz - ebook

Legiony ebook

Henryk Sienkiewicz

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Akcja powieści toczy się w czasach wojen napoleońskich na ziemiach polskich zaboru pruskiego oraz we Włoszech, gdzie walczą polskie legiony, na których czele stoi generał Jan Henryk Dąbrowski.

Marek Kwiatkowski i Stanisław Cywiński to para przyjaciół. Marek jest synem ubogiego leśnika, a Stanisław – sierotą pochodzącym ze szlacheckiego rodu (opiekę nad nim i jego majątkiem sprawuje stryj szambelan). Młodzieńcy – mimo młodego wieku – brali przed kilku laty udział w walkach insurekcji kościuszkowskiej. Teraz postanawiają zaciągnąć się do polskich legionów, które tworzą się we Włoszech i walczą u boku Napoleona Bonapartego przeciwko Austrii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 214

Oceny
4,0 (4 oceny)
0
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Henryk Sienkiewicz
Legiony
Warszawa 2014
Tom I
W kraju
Rozdział pierwszy
Od lasu, ku dworowi w Różycach szli zaśnieżoną drogą dwaj młodzi ludzie ze strzelbami na ramionach.

Młodszy z nich, Marek Kwiatkowski, szesnastoletni chłopak, o delikatnej, niemal dziewczęcej twarzy i smutnych oczach, wysmukły jak trzcina, wyglądał trochę na pazia, trochę na poetę; starszy, Stanisław Cywiński, rosły, barczysty, rumiany, przedstawiał skończony typ młodego wiejskiego szlachcica.

Rozmawiali tak żywo, że chwilami stawali, jeden naprzeciw drugiego, by tym swobodniej wypowiedzieć, co każdy miał na sercu.

– Nie – mówił Marek – ja całą duszą, całym sercem wyrywam się do nich i nie cofnę się za nic na świecie. Ach! zwłaszcza po tej odezwie Dąbrowskiego!... Wiesz zresztą, że i tak nie mógłbym tu wytrzymać.

– A stryj szambelan? Dlaczego rozmowę z nim odkładasz z dnia na dzień? – zapytał Cywiński.

– Odkładałem, bo nie mogłem mówić otwarcie. A przy tym cóż nas o legionach włoskich dochodziło? Głuche wieści, w których nie było nic pewnego i którym ludzie zaprzeczali. Mówiono nawet, że i wezwanie Ogińskiego na Wołoszczyznę jest sfałszowane. Teraz co innego. Dziś, a jeśli nie dziś, to jutro, powiem stryjowi, o co chodzi, a co on o tym pomyśli, to mi jest zupełnie wszystko jedno.

– Niekoniecznie. Przecie to twój opiekun, a ty masz dopiero szesnaście lat.

– Siedemnasty.

– Niech i tak będzie, ale stryj trzyma cały majątek w ręku.

– Nie dba o majątek ten, komu droga ojczyzna i chwała.

To rzekłszy, Marek podniósł ku zachodzącemu słońcu swą chłopięcą twarz, zarumienioną od mrozu i dodał:

– A także i ten, kto szuka śmierci.

– Dobrze – odpowiedział z pewną niecierpliwością Cywiński. – Żeby jednak dojechać do Włoch, trzeba mieć za co dojechać, więc pytam, co zrobisz, jeśli szambelan nie da ci ani grosza?

– Ucieknę, tak jak stoję. Mam dziesięć czerwonych złotych, dwa zegarki po ojcu i własnego konia w stajni. Gdy na niego siądę, nikt nie zapyta dokąd jadę.

– Ja też mam konia, ale tam się konno nie dojedzie. Natomiast w mieszku brzęka mi ledwie kilka złotówek, a od rodziców nie chcę nic brać. Są na świecie Cywińscy, którzy mają coś więcej, niż płótno w kieszeni. Był stary bogacz, podczaszy poznański, a oprócz tego i stryjeczny mego ojca siedzi w Lubelskiem na tęgiej fortunie. Ale nam Targowica zabrała wszystko, a Lubelskie daleko, więc myślałem, że mi pomożesz. Byle do Włoch, to tam już mieszek niepotrzebny. Żołnierz dostaje wikt i broń, a o resztę nie dbam.

Marek zamyślił się i po chwili odpowiedział:

– Stryj szambelan nie będzie się przeciwił. Stryj jest człowiekiem zamożnym. Targowica innym zabrała, a jemu przysporzyła. Kajetanowi też została wioska po matce. Ale Różyce są moje, a Różyce to nie byle co. Gdy dojdę do pełnoletności, trzeba będzie mi je oddać, a ponadto zdać rachunek z funduszu, który nieboszczyk ojciec zostawił w gotówce. Przecie obaj z Kajetanem rozumieją, że jeśli zginę, to wszystko przejdzie na nich. Może tam coś powiedzą, ale szczerze nie będą się sprzeciwiali. Zażądam trzystu dukatów, a w razie mojej śmierci niech biorą Różyce.

– Za połowę tego można by na koniec świata dojechać.

– I dojedziemy.

– I będziemy tłukli kajzerlików, aż będzie w niebie słychać.

– A przedtem zobaczymy Włochy, Wielkiego Bonapartego, Dąbrowskiego, wojska nasze i francuskie... Ach! bić się za kraj, wrócić kiedyś z legionami i nie patrzeć tu co dzień na tych miłych krewniaków!... Choćby tylko dlatego, warto wszystko rzucić i iść na kraj świata.

Nastała chwila milczenia, tylko Cywiński wyciął kilka hołubców z radości na myśl o przyszłej wojaczce, poczym rzekł:

– Ależ wy się kochacie ze stryjaszkiem i z Kajetanem! No!

– Nienawidzę ich obu.

– Szambelana rozumiem, ale Kajetan, cóż? Stary Plichta mówi, że to w gruncie niezły człowiek, tylko odludek, mól książkowy i milczek...

– Zarozumialec i szyderca. Daj mi z nim spokój...

– Owszem, nie przyszyłem go sobie do serca i nie potrzebuję odpruwać – odpowiedział Cywiński.

Poczym, spojrzawszy z pewną przekorą na Marka, potrząsnął głową.

– Ty od pewnego czasu więcej na nich zgrzytasz, niż dawniej.

Marek, zarumieniony już od mrozu, zarumienił się jeszcze bardziej i odpowiedział:

– Mylisz się, bo ja nienawidzę ich od czasów Targowicy...

– Byłeś wtedy zupełnym dzieckiem.

– Byłem dzieckiem, ale posłuchaj tylko: ksiądz Lagrange, który wychowywał Kajetana, a później mnie, był Francuz, a jednak tak pokochał nasz kraj, że po wojnie Kościuszkowskiej nigdy nie odzyskał już zdrowia i umarł ze zmartwienia. A oni co? Stryj zapisał się po Sejmie Wielkim do Targowicy, Kajetan zaś niby do niej nie należał, ale do Kościuszkowskich szeregów nie wstąpił. Ksiądz chciał wyjechać z Różyc na zawsze, i jeśli został, zrobił to tylko dla mnie, bom był sierotą, a on pokochał mnie, jak ojciec. Ale to wiem, że od Targowicy nie przemówił do stryja ani słowa i zostawił mi, jakby w testamencie, nienawiść i pogardę dla wyrodnych synów ojczyzny. Między mną a stryjem i Kajetanem zawsze będzie stało wspomnienie księdza Lagrange’a.

– Czy on przeklął i Kajetana?

– On nikogo nie przeklinał, tylko milczał. Kajetan był podczas Kościuszkowskiej wojny za granicą i wrócił dopiero po śmierci księdza. Ale po powrocie raz tylko odwiedził jego grób.

Tu myśli chłopca poleciały, jakby na skrzydłach, aż do sąsiedniej Leżnicy Wielkiej, gdzie przy kościele na cmentarzu wznosił się pomnik grobowy zacnego księdza z napisem wyrytym na kamieniu:

„Jeżeli, kto tu leży, przechodzień zapyta,

Powiedzcie: ciałem Gallus, lecz duszą Lechita”.

Cywińskiemu słowa Marka przypomniały także wiersze i grobowiec, albowiem zapytał:

– Nie mówiłeś mi nigdy, kto skomponował napis na grobie.

– Ja – odpowiedział Marek.

– Toś wcześnie zaczynał; myślałem, że to Kajetan, choć wiem, że i z ciebie poeta.

– Pewna zdolność do pióra jest, zdaje się od dawna wrodzona naszej rodzinie – odrzekł Marek. – W bibliotece domowej mamy łacińskie dzieło Marcina Kwiatkowskiego, który żył w XVI wieku. Jaki to był nasz krewny, tego nie wiem; ale Kajetan ma też geniusz literacki. Przetłumaczył już Gesnera i uchodzi za uczonego młodzieńca.

– Tak jak jego ojciec, a twój stryjaszek, uchodził za szarmanta.

– Stryj jeszcze się tego nie wyrzekł.

– A słyszałem: słyszałem nawet o pannie Wyrożębskiej. Myślę, że to jest właśnie powód, dla którego nie możesz w Różycach wytrzymać i wolisz się bić we Włoszech.

– Dla kraju chcę się bić, dla siebie, zginąć.

– Bić się dla kraju, rozumiem, ale zginąć dla panny Klarybelli, to i niezdrowo i trochę nadto. Czyś ty jej kiedy wyznał swój afekt?

– Jako przyjacielowi i przyszłemu towarzyszowi broni, powiem ci wszystko, jak było. Naprzód, skomponowałem wiersz do jej sztambuchu, ale stryj znalazł te strofy w brulionie, przepisał i oddał jej, jako swoje, wobec mnie! Uwierzyłbyś w coś podobnego?

– Czemuś nie powiedział, że to twoja poezja?

– Bom się tak stropił, że nie umiałem słowa przemówić, a on zwrócił się do mnie i z piekielnym uśmiechem zapytał, dlaczegom się tak zmieszał.

– Ha! stary ćwik!

– I w ten sposób, ona myśli, że N. N. To znaczy: August Kwiatkowski.

– Jak to: N.N.? Nic nie rozumiem.

Marek przystanął i, ze wzrokiem zgubionym w zorzy, począł deklamować:

Klarybella, cud natury,

Podnosi oczy do góry,

Potem spuszcza je ku ziemi,

Już podbiła N.N. niemi.

W sercu N.N. cień i chmury,

A źrenice łza mu mroczy,

Gdyż podniosła nań swe oczy

Klarybella cud natury.

Tu westchnął i tak mówił dalej:

– Nie śmiałem napisać: „Już podbiła Marka niemi”, i imię moje zastąpiłem literami N.N. A teraz korzysta z tego stryj. Taki przewrotny jest ten świat. Uważ, że stryjowi jest na imię August, więc jeśli się powie: „Już podbiła Augusta niemi”, to będzie za wiele zgłosek i rytm zły. Ach! ale stryj i na to nie zważał.

Cywiński jął przygryzać żółte wąsiki, a z nimi razem i krótką górną wargę, niedostatecznie odsłaniającą nieco przydługie przednie zęby.

– Ty się śmiejesz? – zapytał z melancholią Marek.

– Nie. Ale nie stójmy tak na miejscu, bo mróz bierze.

Ruszyli dalej. Mróz rzeczywiście brał tęgi. Słońce zaszło. Przez zwikłaną kratę gałęzi na przydrożnych drzewach widać było niezmierną złotą i czerwoną zorzę. Od zabudowań leciały na noc do lasu wrony. Śniegi na polach powlokły się barwą fioletową, a tropy lisie i zajęcze widne na rozłogach śnieżnych, barwą ciemnego szafiru. Wierzby przy rowach były jakby omaszczone purpurą.

– Ty się śmiejesz? – powtórzył Marek. – Myślałem, że choć w tobie znajdę trochę współczucia.

– Znajdziesz, ile zechcesz, ale tymczasem odpowiedz wyraźnie na moje pytanie. Mnie nie chodzi o sztambuchy, tylko, czyś wprost nie wyznał pannie Wyrożębskiej, że ją kochasz?

– Niestety, nigdy! Dziesięć dni temu byłem w Leżnicy Wielkiej. Zdarzyło się, że zostaliśmy z Klarybellą sami. Ona siedziała przy szpinecie, przebierając palcami po klawiszach. Ja zbliżyłem się i już miałem klęknąć przed nią, już miałem na ustach: „Klarybello, wysłuchaj serca, które cię ubóstwia!”, ale zbrakło mi tchu, odwagi, słów, w oczach mi pociemniało i nie powiedziałem nic... A przecież, czego ja chciałem? Nie ręki jej, ale westchnienia, ale pukla włosów, ale czułego słowa na drogę. Niestety, nieba i tego mi odmówiły!

– Tak! nieba, ale nie panna, boś jej o nic nie prosił. Tym razem, nie stryj twój zawinił.

– Nie stryj zawinił, ale gdy pani starościna wróciła do salonu i gdym oświadczył, że wkrótce opuszczam Różyce, wówczas spotkał mnie cios ostatni, najboleśniejszy.

– Cóż się stało?

– Starościna niedosłyszy, więc Klarybella odpowiedziała za obie i, podawszy mi rękę, rzekła: „Waćpan zapewne do szkół?” – I to mnie dobiło. Związany tajemnicą, którą niepotrzebnieśmy sobie przyrzekli, nie mogłem wyznać, dokąd jadę, więc powiedziałem tylko, że nazwisko moje dojdzie jej uszu dopiero wówczas, jeśli z dalekich krajów wróci na skrzydłach sławy. Po tych słowach, spojrzała na mnie i – nie wiem; może mi się zdawało, że jagody jej oblały się nagle rumieńcem, ale na wyznania było już za późno, więc wychyliłem do dna czarę cykuty – i wyjechałem.

– Wychyliłeś czarę czego?

– Cykuty. Mówię to pod figurą.

Lecz Cywiński nie zastanowił się nad tym, że chodzi o figurę retoryczną, że zaś doszli właśnie do przydrożnej figury, więc zatrzymał się i rzekł:

– Trzeba strąbić psy.

I tak mówiąc, podniósł do ust róg, lecz Marek chwycił go za rękaw i zatrzymał.

– Czekaj. Czy nie masz dla mnie ani słowa pociechy?

– Mój drogi, ja sam potrzebuję pociechy. Wczoraj byłem w leśniczówce i powiedziałem Hance, że muszę ją opuścić na długo. Starego Plichty nie było w domu, więc odprowadziła mnie opłotkami aż do strugi, a po drodze to tak jej łzy kapały, jedna za drugą, że aż mnie ścisnęło się coś w piersiach. Powiadam jej: Hanuś, (bo jak nikt nie słyszy, to mówimy sobie: ty), czemu tak siejesz łzy w śnieg? Nic z nich nie wyrośnie. A ona powiada: „oj, smutek Stachu, wyrośnie i niedola!” Przysięgałem jej na wszystkie świętości, że jej nie zapomnę, ale nie bardzo chciała wierzyć, gdyż domyśliła się, że ja puszczę się aż do Włoch, i mówiła: „Gdzie mnie tam prostej dziewczynie do tych cudnych Włoszek!” Jakoż słyszałem i ja, że bestie są urodziwe jedna w drugą; ale ty to musisz lepiej wiedzieć, boś pewno już niejedną książkę o nich przeczytał, alboś jej widział na kopersztychach?

– Włoszki słyną z urody – odpowiedział Marek – i wyznaję, że myśląc o nich, nieraz lubym oddawałem się marzeniom.

Cywiński rozśmiał się.

– To i masz pociechę, albo przynajmniej ją znajdziesz, a ja nie, bo Anusia ma włosy, jak len, i tym mnie wzięła. Dla mnie czarnowłosa kobieta to... tego... No... nie mówię, żeby już tak całkiem nic, bo i owszem, ale nie do kochania! A ty pomyśl jeszcze i o tym, że panna Wyrożębska ma dwadzieścia kilka lat i nie tylko dla ciebie ale i dla Kajetana byłaby za stara.

Marka dotknęły słowa o wieku panny Klarybelli.

– To są ludzkie względy – rzekł – niegodne dusz czułych. Saturn nie ma skrzydeł, a Amor je ma i dlatego unosi się nad przestrzenią i czasem.

– Może też odlecieć na tych skrzydłach, jak wróbel – odparł Cywiński i machnąwszy ręką powtórzył:

– Trzeba strąbić psy.

Poczym odwrócił się w stronę boru i podniósł róg do ust.

Zdrowe jego, wyszczypane przez mróz policzki wydęły się jak banie, z oczu pozostały tylko szparki, usta wpiły się jakby z chciwością w nasadkę rogu, a głowa przechyliła się w tył i na bok. Mocne dźwięki, w których brzmiało nawoływanie i rozkaz, wypadły ze skrętów rogu i przeleciały, natarczywe a radosne, nad śnieżną równiną ku lasowi. Tam wnikły między pnie i szły dalej, w głąb, w gęsty bór.

Marek spoglądał to na Cywińskiego, którego głowa podobna była w tej chwili do głowy dmącego w konchę trytona, to na biały pas śniegu pod lasem, na którym mogły pojawić się psy, a Cywiński, nabierając kątem ust powietrza do płuc, dął nieustannie, otwierając i przymykając oczy. Po długim dopiero czasie, z mrocznej gęstwiny wynurzył się na śnieżne fiolety jeden pies, który na wielkiej podleśnej przestrzeni wydawał się, jak zabłąkany. Przez chwilę biegł truchtem, w milczeniu, a następnie wpadłszy na jeden z tropów, którymi popstrzone było całe pole, począł poszczekiwać, a raczej skamlać, zarazem namiętnie i frasobliwie.

Cywiński spuścił róg, odetchnął głęboko i rzekł:

– To Surmacz... Jucha mydli oczy, bo wie, że goni go starym tropem, ale chce pokazać, że taki gorliwy. Pies to ci czasem tak łże, jak człowiek.

I począł się śmiać wesoło.

A Marek Kwiatkowski, który miał w duszy trochę melancholii, a jeszcze bardziej wmawiał w siebie rozmaite poetyczne smutki, pomyślał:

– Szczęśliwy ten Cywiński! Wczoraj składał przysięgę lubej, jutro może zginąć, a dziś śmieje się z psa. Ale on sam zawsze żyje dniem dzisiejszym.

Tymczasem inne ogary poczęły wysuwać się z boru, ale te nie chciały widocznie nikomu „mydlić oczu”, albowiem zbliżyły się cicho, potrząsając uszami i nie utrzymując nosów przy ziemi.

Dwaj młodzieńcy ruszyli ku wsi i przez jakiś czas szli w milczeniu. Po chwili Marek zapytał:

– Gdzie jest twój koń?

– W Stajni u ekonoma. Nie chciałem zajeżdżać do pałacu, bom wiedział, że tam zastanę te panie z Leżnicy.

– A teraz pójdziesz ze mną?

– Jakże? w lisiurze i w długich butach? Ani sposób! A prócz tego powiem ci, że Kajetan, jak Kajetan, ale patrzeć na tę starą, malowaną kukłę, twojego stryja, nie! Wolę jechać do domu.

– Ty do Kajetana masz jakąś szczególną słabość, a ja ci powtarzam, że syn wart ojca, a ojciec syna.

– Nie mam żadnej do nikogo słabości, ale i ty nie masz racji. Kajetan chuchrak i odludek, ale w Targowicy nie był.

Marek zawahał się przez chwilę, poczym rzekł:

– Dziś dzień zwierzeń, więc przyznam ci się, że po powrocie z Leżnicy, wyzwałem Kajetana na parol.

– Za co?

– Bo powziąłem podejrzenie, że to on jest przedmiotem uczuć Klarybelli.

– A choćby tak było, czy to jego wina? Zwłaszcza, jeśli on się w niej kocha?

– Trzeba być na to głazem, więc nienawidzę Kajetana, właśnie dlatego, że jej nie pokochał. Czy widziałeś większą tragedię?

– Ja w ogóle tragedii nie widziałem, wiem tylko, że takie rzeczy pan Bogusławski grywa w teatrze. Ale co ci Kajetan powiedział, gdyś go wyzwał?

– Powiedział mi po francusku, żebym się poszedł przejść.

– Ha, to już w takim razie, trzeba go było wytargać za harcap.

– Nie mogłem tego zrobić, gdyż domyśliwszy się o co mi chodzi, dodał najwyraźniej: „Nie ja jestem twoim rywalem, ale papa”.

– Więc szambelan chce się naprawdę żenić, co?

– Nie mam najmniejszej wątpliwości, że tak jest. Stryj sprowadził nową karocę, a sam różuje się mocniej, niż przedtem, czerni brwi, wygładza paznokcie, sypia w rękawiczkach, wypycha pończochy i chodzi w podrygach. Jeżeli się już nie oświadczył, to oświadczy się lada dzień... może właśnie dziś...

– Niesłychana rzecz! Ciekawym, jak się to skończy?

– Dla mnie? Wiem jak.

– Jazdą do Włoch. Owszem, im prędzej, tym lepiej. Tajemnica była potrzebna, póki pogłoski rozszerzali ludzie prywatni i mogli za to odpowiadać, ale obecnie po odezwie, należy wieść rozgłaszać. Ty już też rozmowy ze stryjem nie odkładaj. Wyciśnij z niego tyle dukatów, ile potrafisz, i jazda!... Wiem, że i tobie pilno. Narzekałeś, że ci nie współczuję, ale ja wszystko rozumiem. Pierwsza, choćby z twoim przeproszeniem, dziecinna miłość puści czasem tęgie korzenie i gdy przyjdzie je wyrwać z serca, to boli... Widzisz, że ja to rozumiem...

Na to Marek podniósł rozmarzone oczy w górę, ale tym razem nie ku zorzy, lecz ku księżycowi, który wytoczył się ponad olchy, nad stawem.

– Stanisławie, to nie pierwsze moje uczucie.

– Masz tobie! A jak na imię tej, która pierwsza zjadła nowalię?

Chłopak miał już w ustach odpowiedź, ale się powstrzymał i po chwili dopiero rzekł:

– Tamto była istotnie dziecinna miłość. Nie warto o tym mówić. Kochałem się nawet nie z widzenia...

– Tylko jak?

– Ze słyszenia.

Cywiński spojrzał na niego bystro.

– Mój kochany, czy ty kpisz, czy o drogę pytasz?

A Marek powtórzył:

– Nie warto o tym mówić...

W rzeczywistości zaś wstydził się przyznać, że jako zupełny dzieciak zakochał się przed kilku laty w małej córce Ludwika XVI Marii Teresie Karolinie, którą Rewolucja więziła wraz z małym Delfinem w Temple. Kochało się w niej wówczas wielu kawalerów w Europie i po większej części także ze słyszenia. Ale kilkunastoletni Marek postanowił ich zawstydzić i wyrwać zza krat nieszczęsną ofiarę przemocy. W tym celu, uciekł od księdza Lagrange’a, mając dwa talary w kieszeni, i dotarł walecznie aż do Kalisza. Na szczęście dla Rewolucji, dognano go tam i odwieziono do Różyc, gdzie młody bohater zachorował na odrę. Ludzie myśleli, że uciekł od stryja, i oburzenie na starego szambelana jeszcze się wzmogło, gdyż mówiono, że to nie tylko targowiczanin, ale i okrutnik.

Miłość Marka skończyła się jednakże, jak nożem uciął, gdy młodą królewnę odesłano na dwór austriacki i gdy do pani starościny Sokołowskiej przyjechała panna Klarybella Wyrożębska. Nie była to zresztą jedyna wyprawa Marka, gdyż uciekał także do wojsk Kościuszki, ale i stamtąd odstawiono go, jako małoletniego, do domu. Stary szambelan chciał skarcić surowo ten „sankiulocki” postępek, ale nie zezwolił na to ksiądz Lagrange, który wprost oświadczył szambelanowi, że w tym małym chłopcu z twarzą panienki więcej jest przedsiębiorczości, odwagi i patriotyzmu, niż w całej rodzinie Kwiatkowskich.

Cywiński liczył też obecnie na to, że chęć wojaczki przeważy w duszy Marka nad miłością do panny Wyrożębskiej.

– Wybij ją sobie z głowy – mówił – a mówię z głowy, dlatego, że na mój prosty rozum, to ty ją nosisz w głowie, nie w sercu. Gniewaj się, lub nie gniewaj, ale to tylko imaginacja, nic więcej. Byłeś prochu powąchał, to i zapomnisz.

– Przykro mi jednak, że nie odczuwasz moich cierpień.

– Jeśli jaka Włoszeczka wkręci ci się do serca, to będę odczuwał, nie bój się!

Marek odpowiedział westchnieniem.

Tymczasem doszli do wsi, a potem do dworku, w którym mieszkał ekonom Sęczek. Cywińskiemu wyprowadzono zaraz konia, ale nie zaraz odjechał, gdyż pokazało się, że brakło jednego psa, który był szczególnym Marka faworytem. Ponowne długie trąbienie okazało się na nic. Pies nie wracał. Ekonom Sęczek, który wyszedł powitać młodego dziedzica, oświadczył, że psa musieli porwać wilcy.

Cywiński potwierdził, gdyż przypomniał sobie, że gdy psy były w wykrotach, usłyszał nagły skowyt. Myślał, że pies dał odzew, wpadłszy na nowy gruby trop, ale mógł to być też i ostatni skowyt przedśmiertny.

– Śniegi głębokie – mówił – wilków włóczy się sporo i rozstawiają się pod wiatr, tak że pies, nim bestię poczuje, już zęby ma w karku.

Poczym jął się żegnać z Markiem i skoczył na kulbakę, ale Marek nie chciał go puścić.

– Dam ci człowieka z kagankiem – rzekł. – Co zrobisz jeśli ci zastąpi stado?

– Ee! Jakoś się przejedzie – odparł Cywiński.

To powiedziawszy ruszył kłusem, ku lasom. Marek i Sęczek patrzyli czas jakiś przy świetle księżyca na biały zad konia i na ciemne plecy jeźdźca, nasłuchując zarazem żwakania śledziony w podjezdku.

– Hej! – ozwał się po chwili ekonom – z pana Cywińskiego to byłby ułan jak malowanie.

– Może i będzie – odpowiedział Marek. – Dam wam jutro odezwę Dąbrowskiego.

Rozdział drugi
Różowe, wesołe blaski kładły się na śniegu od jasno oświeconych okien we dworze. Markowi, gdy minął kołowrót, zdawało się, że przez okno widzi, wśród innych osób, wdzięczną postać panny Klarybelli Wyrożębskiej, ale nie widział jej wyraźnie, gdyż mróz przysłonił szyby fantastycznymi kwiatami szronu. Niedaleko ganku stała podwójna karoca na saniach; obok niej czterech parobków konno, z długimi drążkami w ręku, do których przywiązane były żelazne koszyki, naładowane łuczywem. Dwaj z nich byli zajęci zapalaniem łuczywa, co oznaczało, że goście wyjadą lada chwila. Marek nie chciał się spotkać z paniami z Leżnicy, wszedł więc prędko do sieni, by udać się do swego pokoju na górze. Zaledwie jednak przeszedł pół drogi do schodów, gdy drzwi bawialnego pokoju roztworzyły się na roścież i ukazała się w nich starościna Sokołowska pod rękę ze starym szambelanem, za nimi zaś Kajetan prowadził pannę Klarybellę. Wobec niespodziewanego spotkania, Markowi nie pozostało nic innego, jak zatrzymać się i przywitać. Ucałował więc rękę pani starościny, drobnej i chudej osóbki, trochę głuchej i zdziecinniałej, ale czułej jeszcze na względy towarzyskie, co pokazało się zaraz przy powitaniu, gdyż zapytała tylko zimno: „A waćpan aż do nocy polował?” – i nie czekając na odpowiedź, przeszła. Natomiast inne było zachowanie się panny Klarybelli. Gdy Marek skłonił się przed nią, ujęła go lekko obu rękoma za skronie i ucałowała w czoło. Ponieważ przy poprzednich spotkaniach witała go i żegnała zawsze obojętnie, więc chłopiec spojrzał na nią pytającym i zdumionym wzrokiem. Ale na to nieme pytanie odpowiedziała milczeniem, tylko oczy jej stały się poważne i smutne. Była w niej jakaś powaga, której Marek nigdy przedtem nie widział, a w pocałunku, jaki złożyła mu na czole, pewna tkliwość, której się nie spodziewał. Stał więc przed nią, nie umiejąc zdobyć się choćby na jedno słowo. Ogarnęło go nagle pełne niepokoju poczucie, że coś się stało, coś się zmieniło, coś zaszło. Ale był chłopcem tak młodym i niedoświadczonym, że na pytania, które mu napływały falą do głowy, nie umiał dać sobie odpowiedzi. Serce ścisnęła mu obawa, że czeka go bolesny cios, a jednocześnie, ponieważ dał w Leżnicy do zrozumienia, że odjeżdża na długo, zatliła mu się w sercu nadzieja, że to może jest tylko czułe pożegnanie i błogosławieństwo na drogę. Mącił mu przy tym myśli podziw dla piękności panny Klarybelli, który go chwytał zawsze, ilekroć ją zobaczył – podziw dla jej białej twarzy, dla czarnych loków, dla niebieskich oczu, dla całej postaci. Strojniejsza dziś, niż zwykle, przybrana w wąską, przepasaną tuż pod piersiami suknię, pod którą wysmukłe jej ciało rysowało się aż nazbyt wyraźnie, różowa i powiewna, wydała mu się boginią, na którą olśnione, śmiertelne oczy jego nie były godne spoglądać.

Marek zapatrzył się na nią tak, że zapomniał o świecie bożym i nie przyszło mu na myśl, że stojąc tak z otwartymi ustami, a zarazem w rozterce dusznej, złożonej ze zdumienia, niepokoju i podziwu, miał minę gapia, który mógł boginię rozśmieszyć, gdyby nie to, że sama była nastrojona poważnie i smutno. Lecz nim ochłonął – przeszła, a za nią obojętny i zimny Kajetan, który po chwili począł ją otulać w ciepłe szale i puszystą lisią szubę. Służba wciągnęła następnie na jej trzewiczki i przewiązane na krzyż pończoszki ciepłe berlacze – i obie panie, wraz ze starszym szambelanem i z Kajetanem znikły za oszklonymi drzwiami sieni. Marek dojrzał jeszcze przez szyby białą perukę stryja, pochylającą się kilkakrotnie nisko, poczym na dziedzińcu zabłysły chwiejnym, krwawym światłem kafarki, parsknęły raz i drugi konie, zaskrzypiał śnieg pod płozami i kareta, zatoczywszy krąg wokół dziedzińca, wtoczyła się w bramę. Przez czas jakiś płomienie łuczywa rozświecały coraz dalej i dalej pnie starej lipowej alei, poczym wszystko znikło za czworakami i kuźnią na zakręcie.

Stary szambelan wszedł z ganku do sieni, pocierając palcami końce uszu, spojrzał na stojącego jak słup soli Marka, przymrużył oczy i rzekł:

– Dziwny to obyczaj polować, gdy w domu są goście. Ale tymczasem przebierz się i przyjdź potem do salonu.

Marek, który postanowił rozmówić się ze stryjem dziś jeszcze, zrzuciwszy na górze lisiurę i rękawice, zszedł na dół – gdzie znalazł się w towarzystwie stryja Augusta i Kajetana.

* * *

Młody szambelan chodził miarowym krokiem po pokoju, a starszy siedział w fotelu przed kominkiem i wyciągnąwszy nogi, przybrane w białe jedwabne pończochy, wydymał lekko wargi spoglądając na Marka z wyrazem jakby szyderczego współczucia. Przybrany w brzoskwiniowy aksamitny frak, w białej peruce, z twarzą powleczoną różową szminką, wyglądał trochę jak karnawałowa maska. Przez pewien czas namyślał się widocznie, jak zacząć rozmowę, wreszcie rozpoczął ją od przysłowia, które niegdyś sobie wymyślił i przyswoił, tylko dlatego, że w owej epoce wielu magnatów miało własne przysłowia:

– Sancta Pupa, Sancta Barbara!...

Poczym podniósł głowę i zamknął na chwilę oczy.

– Przybliż się, młodzieńcze – rzekł do Marka – i słuchaj. Możesz usiąść...

Marek przysunął krzesło i usiadł.

– Stryj chce mi coś powiedzieć?

– Tak jest i to coś ważnego, a zarazem coś takiego, co powinno cię ucieszyć.

– Słucham.

Szambelan nie od razu jednak zaczął mówić, albowiem uczuł w nogach nerwowy niepokój, więc pocierając dłońmi kolana, czekał aż mu przejdzie.

Wreszcie utkwił oczy w twarzy chłopca i zapytał:

– Czyś zauważył, że panna Klarybella pożegnała się dziś z tobą w sposób ekstraordynaryjny?

– Owszem, wyznaję, że w pierwszej chwili byłem zdziwiony.

– A więc w drugiej przestań się dziwić...

Tu znów na chwilę przerwał, poczym dokończył, kładąc nacisk na każdą sylabę:

–... Albowiem panna Klarybella, to twoja przyszła stryjenka.

Marek zaczerwienił się, następnie pobladł, a szambelan wydobył tabakierkę, stuknął w nią z lekka, otworzył i chwyciwszy końcami palców szczyptę tabaki, wpatrywał się wciąż w chłopaka, jakby chcąc dokładnie wysondować głębokość rany, którą zadał.

I w głosie jego drgała, jakby zwycięska, złośliwa radość, gdy cedząc z wolna wyraz po wyrazie, tak mówił dalej:

– Sancta Pupa, mój chłopcze... Na to nie ma rady. Pan Buffon, sławny pisarz francuski powiada, że w Afryce, czy tam gdzieś, gdzie rośnie pieprz i rozmaite bakalie, skoro lew ozwie się w puszczy, wszystko milknie i ustępuje mu z drogi. Otóż widzisz, pan Buffon ma słuszność, a ja jestem trochę taki lew, może już stary, ale bez samochwalstwa, dość jary. Czasem tak bywa... Książę Richelieu, marszałek mówił, że do ośmdziesięciu lat życia spisywał się jak muszkieter, dzięki burgundowi... Ale nie chcę obrażać twoich niewinnych uszu...

Tu zażył, strzepnął żabot, uśmiechnął się z zadowoleniem i ciągnął dalej:

– Widzę jednak, że nowina wzruszyła cię nie żartem. Przypuszczam, że to radość... z tego, że będziesz miał tak piękną stryjenkę. Istotnie, piękna jest jak Junona. Wyrożębscy stracili całkiem fortunę... Ciotka starościna również ostatkami goni i prócz małego dożywocia, nie ma ani szeląga. Ale wobec takiej niebianki, kto by patrzył na posag. Tyś jeszcze za młody, byś zrozumiał moc uczuć. Przyjdzie jednak czas, że zrozumiesz... przyjdzie taki czas, chłopcze, przyjdzie!...

Dalszą rozmowę przerwał Kajetan, który może z litości nad męczarnią Marka zbliżył się do kominka, wskazał ręką na ustawioną na nim saską figurkę, przedstawiającą Kupidyna – i począł deklamować:

„Qui que tu sois, voici ton maître;

Il l’est, le fut, ou il doit etre”.

Lecz wypowiedział wiersz głosem tak drwiącym, że szambelan odwrócił się zaraz ku niemu na swym szerokim fotelu.

– Co to ma być?

– Nic. Maksyma, która ostrzega młode baranki i usprawiedliwia jare lwy.

– Nikt cię o maksymy nie prosił, więc siedź cicho i dziękuj przeznaczeniu, żeś mi nie wchodził w drogę, bo i ty byłbyś odszedł z kwitkiem. Grzeb w książkach i tłumacz sobie Gesnera, walaj palce inkaustem, ale o miłości nie mów, gdyż w tych sprawach nie umiesz i nie nauczysz się nigdy: a, b, c.

– Znać, że nie papa zajmował się moją edukacją.

– Nie, nie ja. Byłbym tracił na próżno czas. Mogłem cię zrobić w dwudziestym roku życia szambelanem, ale amanta nie zrobiłby z ciebie nawet książę podkomorzy.

Tymczasem Marek ochłonął, lecz ozwał się drżącym jeszcze i wzruszonym głosem:

– Pozwoli stryj dobrodziej złożyć sobie życzenia szczęśliwości przez długie lata.

– Pozwolę. Szczęśliwości jestem pewien, a co do długich lat, to jak zechce natura. Jesień bywa chłodniejsza od lata, ale trwa długo i przynosi owoce... He! bardzo trafnie. Tymczasem dziękuję ci i przechodzę do tego, o czym chciałem z tobą właśnie pomówić. Termin mego ślubu z Klarybellą nie jest jeszcze oznaczony, postaram się wszelako o dyspensę od zapowiedzi, gdyż chcę, by rzecz doszła jak najprędzej. Ale przychodzi kwestia rezydencji. Pałac w Birkowie, odbudowany po Konfederacji Barskiej, spalili po raz wtóry messieurs les patriotes, pod panem Kościuszką, a w Karpielach jest tylko mały dworek. Jedyną przyzwoitą rezydencją są Różyce. Zapewne tedy nie będziesz miał nic przeciwko temu byśmy, aż do wyrestaurowania domu w Birkowie zamieszkali z twą przyszłą stryjenką w Różycach. Jestem twoim opiekunem i zdam ci ten majątek, gdy dojdziesz do pełnoletności, ale obecnie ja nim rozporządzam i mógłbym cię o nic nie pytać, jeżeli jednak pytam, to dlatego, by ci dać przykład dyskrecji i przyzwoitej delikatności, którą jak sądzę, potrafisz nie tylko ocenić, lecz i kiedyś, w przyszłości naśladować.

– Mniemałem, że stryj zamieszka w Warszawie, ale Różyce są do jego rozporządzenia.

– W Warszawie? Nie. Pomijam, że szczęście we dwoje potrzebuje cichego gniazda, ale dzisiejsza Warszawa zanadto jest niepodobna do dawnej, by można w niej zamieszkać. Nie. Zbyt dobrze pamiętam dwór królewski i dwór księcia podkomorzego. Pustka robi się teraz w mieście coraz większa, a w pałacach gnieżdżą się loże masońskie. Książę podkomorzy zestarzał się na dobre. Inni porozjeżdżali się na wszystkie strony. Komu nie smakują knedle generała Tawrata i kto lubi dystyngowane towarzystwo i dobry ton, ten młodej żony nie zawiezie do Warszawy. Nawet książę Pepi uciekł z Jabłonny do Wiednia. Tak! Niechże tedy na miodowe miesiące będą przed Birkowem Różyce...

– Właśnie chciałem...

– Pozwól mi skończyć i nie przerywaj. Myślałem już o tym poprzednio, że w razie gdybym się ożenił i dla mnie i dla was byłoby lepiej na pewien czas się rozłączyć. Kajetan już wojażował, a teraz mówił mi, że wybiera się znów do Heidelbergu. Dla ciebie jakikolwiek wojaż, choćby niezbyt daleki, jest koniecznie potrzebny. Młody człowiek powinien poznać trochę świata, oraz przypatrzyć się jak ludzie żyją za granicą. Dobrze mówię!... Co prawda, nie w smak mi ten mądry Heidelberg... Zostać z młodego szambelana starym studentem, to tylko Kajetanowi mogło przyjść do głowy... Ja proponowałbym wam co innego, a mianowicie: Berlin. Staliśmy się poddanymi króla pruskiego, i na to nie ma rady. Pierwszą mądrością prawdziwie rozumnych ludzi jest być dobrze z rządem, który nad nimi panuje. Zapewne, że dwór pruski, to nie dawny wersalski, ani nawet drezdeński. Pachnie tam trochę słodem, a szambelani noszą bawełniane pończochy, rękawiczki zaś tylko w niedzielę... To ich dawna maniera, z dodatkiem ciągłej czkawki.

Tu przerwał, zażył znów i uśmiechnął się, rad, że tak złośliwie scharakteryzował dwór pruski. Wiedział zresztą, że nie mówi prawdy, albowiem dwór ten zarzucił w tych czasach dawną tradycję oszczędności. Ponieważ jednak spotkało tam szambelana przyjęcie zupełnie chodne, chciał przeto wmówić w Kajetana i w Marka, a może i w siebie, że przyczyną tego było prostactwo dworu.

Po chwili mówił dalej:

– Osobiście nie miałem się z nimi zżyć, gdyż gusta nasze okazały się zbyt odmienne. Ale bądź co bądź, jest to dwór, a zatem i przyzwoity pobyt dla ludzi wyższego urodzenia. W dzisiejszych czasach trzeba się z tym liczyć. Z drugiej strony wiem, że młodzi Polacy, którzy się sami do dworu garną, mile są tam widziani. Jego królewska mość proponował przecie służbę nawet Dąbrowskiemu, choć na nim nie przyschła jeszcze krew pruska. Ale pan Dąbrowski woli służyć sankiulotom.

Marek uznał, że czas rozpocząć rozmowę.

– Ja – rzekł – chcę także służyć Francji i mam honor oświadczyć, wobec Kajetana, stryjowi, że wyjeżdżam do legionów, które generał Dąbrowski utworzył we Włoszech...

– Plait-il?

– Jest nadzieja, że te legiony wrócą kiedyś do Polski, więc postanowiłem w nich służyć...

Szambelan August zamilkł i począł patrzeć na Marka, jakby nie rozumiejąc o co chodzi, a zarazem poruszać ustami. Po chwili oparł dłonie na poręczach fotelu, przypodniósł się z pewną trudnością, ale zaraz siadł znowu.

– Sancta Pupa, sancta Barbara!

– Dawno już chciałem to stryjowi oznajmić i prosić go o pozwolenie i pomoc – ozwał się Marek.

Lecz szambelan odzyskał już zimną krew.

– Chciałeś? – zapytał. – I ja także czegoś bym chciał, a mianowicie chciałbym, aby dzisiejszego, szczęśliwego dla mnie dnia nie zachmurzyły rodzinne nieporozumienia, i aby śliwki, które wieczorem jadam, nie zaszkodziły mi na żołądek. Z tych przyczyn nie będę dziś z tobą o niczym mówił, powiem ci zaś tylko tyle, że jeśli spodziewasz się mego pozwolenia, pomocy i błogosławieństwa, to się mylisz.

– Czy stryj zna odezwę generała Dąbrowskiego do wszystkich Polaków, ogłoszoną w Mediolanie z dnia pierwszego Pluviose, piątego roku?

– Nie znam i nie życzę sobie jej znać, jak również waszego sankiulockiego kalendarza.

I począł przedrzeźniać wykrzywiając usta:

– Wenlozy, Pluwiozy, Niwozy... Ach kanalia!...

Poczym zwrócił się do Kajetana:

– Zadzwoń i każ mi podać śliwki.

Kajetan pociągnął za wyszywaną szklanymi paciorkami taśmę i po chwili wszedł kamerdyner Józef, przezwany przez szambelana Firminem. Usłyszawszy rozkaz zniknął za drzwiami i niebawem wrócił z talerzem rozgotowanych śliwek, który stary szambelan jadał wieczorem dlatego, że miał ten zwyczaj król Stanisław August i jego brat, książę podkomorzy. Firmin postawił przed fotelem stolik, obwiązał pana serwetą, skłonił się w milczeniu i odszedł.

Szambelan zabrał się do jedzenia, przy czym broda schodziła się mu mocno z nosem. Chwilami przestawał żuć i patrzył, to na lustro przed kominkiem, to na stojące przed kominkiem grupy saskich figurynek, to na szklany ekran przed ogniem – i monologował:

– Ach, miłe czasy!... Zdawałoby się, że ludzie stojący u góry powinni się wreszcie porozumieć, tymczasem nieprawda! Mało im było jeszcze wojen, przemarszów wojskowych, rozbiorów i rewolucji... mało nieszczęść i zniszczenia... Jaki ten spokój teraz jest, taki jest, a oni chcą go zamącić... Miłe czasy!... Odezwy, legiony i generalny rozgardiasz... Pan marszałek Małachowski, o ile mu Austriacy pofolgują, będzie znów kokietował z Karlsbadu z rewolucją, która zamordowała króla... Pan Ignacy Potocki także... Pan hetman Ogiński światami goni... Bars i Mniewski w Paryżu konkurują o łaski sankiulotów. Dmochowski podciął habit i stał się jakobinem, a Dąbrowski formuje legiony. Na co? dlaczego? przeciw komu? I chodzi im niby o ojczyznę... Ale Polska leży w Polsce, nie we Włoszech, ani w Paryżu... Ojczyzna? Owszem! Nam też o nią chodziło... nie chcieliśmy się jednak porywać z motyką na słońce, bo tak czynią tylko tacy ludzie, którym brak piątej klepki...

Następnie przerwał monolog i począł znowu żuć, narzekając między jedną a drugą śliwką, że w niektórych są pestki, wreszcie odsunął talerz i mówił dalej:

–... I tego ani trochę nie rozumieją, że dziś idzie o rzeczy ważniejsze... Przyszedł czas, że ludzie lepszego urodzenia powinni we wszystkich krajach skupić się koło monarchów... Na potem spory, na potem porozbiorowe żale. Zapewne, że stało się nieszczęście, ale się stało i na to nie ma rady. Dziś trzeba myśleć o czym innym... trzeba ratować kapitalne pryncypia, które motłoch podeptał we Francji nogami... to główne zadanie... A co do nas, jeśli dwory spostrzegą się, że znajdą w nas podporę, to nie będzie nam źle... Nie tylko własna korzyść nakazuje trzymać się dziś dworskiej klamki, ale i patriotyczny obowiązek... I należy się z tym śpieszyć, póki nas chcą, bo mogą nadejść takie czasy, że nas nie zechcą...

Tu zwrócił się do młodych i oświadczył stanowczo, że powinni udać się do Berlina, gdzie Kajetan znajdzie tylu uczonych, ilu sam zechce, a Marek może wstąpić do szkoły kadetów – i w ten sposób obaj znajdą się w obozie, w którym być powinni. Ale oni nie uważali na jego słowa, albo puszczali je mimo uszu, gdyż myśli ich zajęte były czym innym. Kajetan zbliżył się do Marka, uścisnął silnie jego dłoń i zapytał:

– Masz odezwę Dąbrowskiego?

– Mam na górze.

– Skądeś ją wydobył?

– Łuczyński, guwerner u Golczów w Trzebuchowie, otrzymał kilkaset egzemplarzy i rozsyła je po całej okolicy.

– Dlaczego doszła tu tak późno?

– Bo ją wyłapują po drodze.

– I naprawdę chcesz jechać do Włoch?

– Oczywiście, i nie ja jeden.

– Ach! Szczęśliwy!

Marek spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Mówisz to szczerze?

– Tak. Ty mnie źle sądzisz dlatego, żeś uprzedzony, że nigdy nie zajrzałeś mi w duszę i nie pozwoliłeś zajrzeć mi w swoją. Mniejsza, czyja to wina, ale my żyjemy, nie jak krewni, tylko jak obcy.

– Kajetanie, jeśli tak jest, jeśli czułość na nieszczęścia ojczyzny nie wygasła w tobie, to co ci przeszkadza iść z nami?

– Mój wzrok.

– Prawda.

– Wiedz jednak, że serce moje jest z wami, tak jak było z Kościuszką, a teraz krwawi się również, jak wasze. Pokaż mi odezwę Dąbrowskiego.

Tyle było szczerości w słowach Kajetana, a Marek był tak młody i wierzący, że ani na chwilę nie posądził brata o komedię i z największą ochotą pobiegł na górę po odezwę.

Szambelan zaś snuł w dalszym ciągu wątek swych myśli:

–... Bo panowie encyklopedyści – mruknął – prawili komplementy królom i książętom. Pan Voltaire przesiadywał u starego Fryderyka, Diderot i Grimm mizdrzyli się do Katarzyny, a jednak pan de Pompignon miał w swoim czasie słuszność, przedstawiając filozofię comme sapant l’autel et le trône... Zupełnie słusznie. My przestaliśmy wierzyć i nam było wolno, ale gdy motłoch przestał wierzyć, wówczas nie mogło się nic ostać. Nie to nasza wina, żeśmy panów filozofów czytali, ale to, żeśmy pozwolili ich czytać. Nowe pryncypia! Z początku wydawało się to, jako zabawa i igraszka, a potem zaczęło się rozlewać i szerzyć, jak tłusta plama... Chwycili tę piłkę w lot gazeciarze i teraz przerzucają ją sobie z rąk do rąk... Liberté, fraternité, égalité! – co? Zapomnieli, że powszechność to jest drabina, a w drabinie muszą być szczeble wyższe i niższe...

– Drabinę można odwrócić do góry nogami – wtrącił Kajetan.

– Głupiś – odpowiedział szambelan – albowiem wówczas będzie tylko ten skutek, że gbury będą na górze, a ludzie urodzeni na dole, ale równości nie będzie, jak i nie było...

Kajetan uznał w duchu, że istotnie nie powiedział nic zbyt mądrego, więc, by nie zapędzić się dalej, rzekł:

– U nas jeszcze do tego daleko...

– A w czasie waszego „wielkiego sejmu”, czy to potomkowie znanych rodzin nie zapisywali się do stanu mieszczańskiego?

– Nic i z tego nie pozostał...

– Owszem, mieliśmy przykład na insurekcji. Pan Kościuszko poruszył chłopstwo, a lud w Warszawie chciał wolności, więc wieszał...

Kajetan zmarszczył brwi i odpowiedział z goryczą:

– Teraz w Warszawie rządzi Prusak, a po wsiach biją chłopów w skórę po staremu.

– A cóżeś chciał? żeby ich uczono filozofii i odciągano od konfesjonałów?

– My sami zapomnieliśmy o konfesjonałach...

– Quod licet Jovi, non licet bovi. Ja nie miałem także gustu do konfesjonału, alem pościł wigilie... To wszędzie zachowało... Zresztą, przed ślubem muszę zapewne pójść i do spowiedzi...

Tu myśli szambelana wzięły widocznie obrót osobisty, gdyż powtórzył kilkakrotnie swe ulubione przysłowie, zażył, otrzepał żabot i począł mruczeć:

– Spowiedź przedślubna... W Warszawie można by się jakoś sianem wykręcić, na wsi trudno!... Pani starościna okrutna dewotka, a choćbym na nią nie zważał, co zrobię, jeśli zażąda tego ode mnie moja bogini?... Ma foi! chyba odpowiem jej tak, jak stary Sainte-Aulaire księżnie du Maine...

I podniósł oczy i brwi w górę, jak czynią ludzie, którzy usiłują sobie coś przypomnieć, jął deklamować:

„Ma bergere, j’ai beau chercher,

Je ne viens sur ma conscience.

De grâce, faites-moi pécher,

Apres, je ferai pénitence...”.

Poczym rad, że wiersza nie zapomniał, uśmiechnął się, wyciągnął nogi i oddał się marzeniom...

Kajetan chodził po pokoju i rozmyślał. Przyszło mu do głowy, że gdyby jenerał Dąbrowski potrzebował kogoś do pisania odezw, do raportów dla dyrektoriatu, do korespondencji z władzami we Włoszech, to jednak może by go użył w kancelarii, a on, nie nadając się z powodu krótkiego wzroku do szeregów, zmyłby swą gorliwą i patriotyczną służbą plamę, jaką na rodzinę rzuciła Targowica i zachowanie się ojca w czasie wojny Kościuszkowskiej. Miał zamiar wyjechać w każdym razie. Marzył o jakimś uniwersytecie zagranicznym, w którym mógłby nie jako szambelan jego exkrólewskiej Mości, ale jako zwykły słuchacz, oddać się studiom naukowym.

Szambelaństwo, które ojciec wyrobił mu za pomocą kobiet i księcia podkomorzego, jako całkiem niedowarzonemu kawalerowi, ciężyło mu od dawna, a od wojny Kościuszkowskiej stało mu się wprost wstrętne. To też po ukończeniu wojny, w czasie której ojciec wyprawił go do Londynu do Tadeusza Bukatego, wrócił do kraju i osiadł w Różycach, gdzie po spaleniu pałacu w Birkowie, mieszkał i stary szambelan. Marek był wówczas nieobecny, gdyż chodził do szkół w Kaliszu, a Kajetan wybrał Różyce dlatego, że we dworze znajdowała się od dawnych czasów spora biblioteka, uzupełniona nowymi dziełami przez księdza Lagrange’a.

Tam, w ciszy wiejskiego życia, oddał się naukom. Uczynił to z wrodzonego do nich zamiłowania i z jakiegoś niejasnego przeczucia, że spełniony rozbiór kraju nadto jest przeciwny wszelkim prawom boskim i ludzkim, aby mógł zmienić się w trwały stan rzeczy, że przyjdą jakieś wojny, wypadki, jakieś ocknięcie się sumienia, i wielkie ruchy ludów, które zmiotą jak huragan zbrodnie i frymarki gabinetów. W pobliżu nie zanosiło się na nic podobnego, ale na Zachodzie huczała już od dawna burza i pioruny biły jeden za drugim w stare gmachy, nie tylko we Francji. Kajetan chciał być gotów. Chciał posiąść jak najwięcej nauki, aby gdy powstanie jakaś nowa Komisja Edukacyjna, mógł pracować nad odrodzeniem młodych pokoleń, w odrodzonej ojczyźnie.

Ale ponieważ na miejscu było do tego daleko, stał się mizantropem i pragnął uchodzić za mizantropa, albowiem zdawało mu się, że w ten sposób protestuje przeciw obecnemu stanowi rzeczy. Z Markiem jako z chłopcem zdolnym do poetycznych uniesień i aż nad miarę egzaltowanym, byłby się może zbliżył. Ale Marek, po śmierci księdza, wysłany był do szkół, a w Różycach przesiadywał stale dopiero od lata – i zbyt jawnie okazywał sławnemu krewniakowi swą niechęć. Z ojcem stosunek Kajetana był zimny i z obu stron aż nadto szyderczy. Stary szambelan patrzył na niego z pewnym pogardliwym politowaniem i nazywał go: „povero Gaëtano”, a on, niepozorny syn świetnego dworaka, brał mu za złe – i jego dawne tryumfy alkowiane i niewygasłą żądzę nowych. Wmawiał i wmówił w siebie, że nie lubi kobiet, a jednakże, nie zdając sobie z tego sprawy, zazdrościł ojcu powodzeń. Przede wszystkim jednak brał mu za złe jego egoizm i cynizm. Pamiętał, jak po śmierci Markowego ojca, gdy szambelanowi doniesiono o rozpaczy pozostałej po bracie wdowy, ów rzekł: „Dziwna rzecz, z jaką ja rezygnacją znoszę nieszczęścia cudze”. Pewnego razu, przeglądając papiery pozostałe po księdzu Lagrange’u, znalazł Kajetan list tegoż, pisany do Łuczyńskiego, do Trzebuchowa, a w liście ustęp z następującą charakterystyką starego szambelana:

„...Cały jego dowcip, to tylko czkawka, powstała z przejedzenia się maksymami Larochefoucalda i Chamforta a w gruncie rzeczy, pod tą peruką jest wielka pustka. Ni głowy, ni serca. A w miarę jak się starzeje, żyje coraz bardziej tylko tą czkawką cudzych myśli i cudzych dowcipów. Zostały mu jedynie słabości i nowsze nienawiści. Nie ma on żadnych zasad, ma tylko nawyknienia. Pozbył się wiary, a nie odrzucił jej form. Nie pozbył się natomiast przesądów. Nie zaczyna nic w poniedziałek, boi się trzech świec i, nie wierząc w Boga, pości wigilie. Czytuje Rousseau, a ekonomom każe bić chłopów w skórę. Jego przywiązanie do monarchii polega na tym, że boi się «sankiulotów». Po ostatecznym upadku kraju złożył skwapliwie homagium rządowi pruskiemu. Temu człowiekowi nie żal ojczyzny, nie żal nawet tego nieszczęsnego króla, którego był szambelanem, żal tylko przyjemności dworskiego życia. I okropna rzecz pomyśleć, że wśród ludzi, otaczających Stanisława Augusta, było wielu rozumniejszych, mało lepszych. Ach! próżno byś mi mówił, że lepsi stworzyli konstytucję 3 Maja, gdy znalazło się dość gorszych, by ją obalić...”.

Dla Kajetana list ten był ciosem, tym cięższym, że czuł prawdę słów w nim zawartych, szambelan zaś od śmierci księdza aż do ostatnich czasów nie uczynił nic, by tej prawdzie zaprzeczyć. Nie było w nim ani żalu, ani skruchy, ani chęci pokuty. Po powrocie z Berlina, gdzie zrozumiano, że z tego zaszarganego człowieka nie można nic na pożytek polityki w Polsce wycisnąć – i przyjęto go obojętnie, oświadczył, że to jest dwór „mauvais genre” – wpadł w hipochondrię i osiadł na wsi. Ale po pewnym czasie otrząsnął się z nudy, zajął się własną osobą równie starannie, jak przedtem, i począł polerować sąsiadów, a zwłaszcza sąsiadki. Wtedy to poznał pannę Klarybellę Wyrożębską, córkę możnego niegdyś, ale zupełnie podupadłego domu, która przyjechała do swej, również podupadłej ciotki, pani starościny Sokołowskiej. Panna była wytworna i rzeczywiście urodziwa, więc na wiejskim bezrybiu, przypadła mu istotnie do serca. Widok jej przypomniał mu lato młodości i minione dworskie czasy. Zbudził się w nim dawny szambelan August, przezywany na dworze po łacinie: „Papilio”. Zapragnął jeszcze jednego zwycięstwa w życiu. Był stary i przeżyty, ale posiadał metodę i wiedział, w jaki sposób ptasznik powinien zakładać sieci. Skutek był taki, że sam wpadł w te sieci i pokochał piękną pannę starczą, pożądliwą miłością, która nie ufa sobie, gdy chodzi o kobietę w ogóle, ale łudzi się, że odnajdzie zapał młodości, gdy chodzi o jedną, wybraną. Łączyła się z tą miłością pewność, że na razie będzie raj, a co dalej – mniejsza. Pochlebiała mu także myśl, że odsadził od panny okoliczną młodzież, a nawet i to, że zwyciężył Marka. Marek był wprawdzie jeszcze dzieckiem, ale szambelan już nim być poczynał.

Oblubieniec nie domyślał się tylko jednej prostej rzeczy, że panna oddaje mu rękę wyłącznie dlatego, by mieć kawałek chleba i dach nad głową. Próżność nie pozwalała mu tego dojrzeć, natomiast rozumiał to doskonale Kajetan i bolał nad tym, a ból ten zmieniał się w nim w niechęć i mimowolną ironię.

* * *

Przyszły „Pan młody” siedział obecnie przed kominkiem, z głową opartą o poręcz fotelu i z przymkniętymi oczyma, a syn spoglądał na niego z gorzkim politowaniem, odczuwając jednocześnie, że to jest stary, bliski grobu ojciec, którego mógłby kochać, gdyby obaj byli inni, a zarazem, że to jest przedstawiciel świata, który powinien zginąć, albowiem jest wyjałowiony, samolubny, zły i nędzny. Ludzkość budziła się do jakiegoś nowego życia, nowa rosa poczęła padać na wyschłe ugory, ale tacy, jak ten starzec, nie mieli już nic do roboty w blaskach porannej zorzy.

Dalsze rozmyślania przerwał Kajetanowi Marek, który wrócił z odezwą w ręku.

– Myślałem, żem ją zostawił Cywińskiemu – rzekł – ale nie, masz, czytaj!

Kajetan począł obszukiwać kieszenie.

– Zostawiłem okulary w gabinecie. Przeczytaj ty.

Marek, wziąwszy odezwę, spojrzał raz i drugi na starego szambelana.

– Owszem, niech i ojciec słyszy – rzekł Kajetan.

I zdjąwszy z konsoli świecznik, zbliżył się do chłopca, a on począł czytać swym dźwięcznym, na wpół jeszcze dziecinnym głosem:

„Wierny ojczyźnie aż do ostatniej chwili, walczyłem za jej wolność pod nieśmiertelnym Kościuszką. Upadła ona wprawdzie, lecz zostaje nam pocieszająca pamięć, żeśmy wylewali krew naszą za kraj naszych przodków, żeśmy widzieli nasze sztandary tryumfujące pod Dubienką, Racławicami, Warszawą i Wilnem.

Polacy! nadzieja nas jednoczy. Francja tryumfuje; walczy ona za sprawę narodów. Starajmyż się osłabiać jej nieprzyjaciół; zapewnia nam schronienie, oczekujemy lepszych przeznaczeń dla naszego kraju. Stawajmy pod jej chorągwiami, są one chorągwiami honoru i zwycięstw.

Legiony polskie formują się we Włoszech, na tej ziemi, niegdyś świątyni wolności. Już oficerowie i żołnierze, towarzysze prac waszych i waszej waleczności są za mną! Już organizują się bataliony. Przychodźcie, towarzysze moi, rzućcie broń, którą was nosić zmuszono. Walczmy za wspólną sprawę narodów pod walecznym Bonapartem, zwycięzcą Włoch. Trofea Rzeczypospolitej francuskiej są jedyną nadzieją; przez nią tylko i jej sprzymierzonych odzyskamy te drogie ogniska, które opuściliśmy ze łzami...”.

Nastała chwila milczenia, poczym Kajetan odezwał się wzruszonym, cichym głosem:

– Więc to prawda? więc są nasze legiony?

– Są. Ta odezwa wydana, jak widzisz, jeszcze zeszłego roku. Ale przecie, nim ona nadeszła, przelatywały przez kraj wieści, że legiony nie tylko już istnieją, lecz się i biją.

– Te wieści słyszałem, jak każdy inny, tylko że nie było w nich nic pewnego. Gazetom nie wolno było o tym pisać: odezwę wyłapywały rządy, więc chyba dlatego dostaliśmy ją tak późno. Tym bardziej, że my siedzimy na wsi. Wszystko to rozumiem. Ale nie pojmuję jednej rzeczy: legiony biły się przecie, lub miały się bić z Austrią, a zatem co one mają teraz do roboty, skoro w Campo Formio został zawarty pokój – i czy nie zostały już rozwiązane?

– Nie – odpowiedział Marek. – Łuczyński i stary Cywiński mają przez tajne towarzystwa wiadomości, że to jest tymczasowy pokój i że wojna znów wkrótce wybuchnie. Dlatego, mówią, rząd francuski nie rozwiązał legionów, które stoją we Włoszech i rosną z każdym dniem. Kajetanie! to nowa armia polska!...

– Nowa armia polska!

– Pod egidą zwycięzcy Bonapartego i pod chorągwiami z orłem białym...

– Która wróci kiedyś do kraju.

– Tak! nowa nadzieja! nowe życie!...

Dalszą rozmowę przerwał im silny stukot przed kominkiem. To złota, ciężka tabakierka wysunęła się z rąk drzemiącego szambelana i potoczyła się po posadzce.

A starzec ocknął się, uśmiechnął się i na wpół rozbudzony począł mruczeć:

„De grâce, faites-moi pécher!...

De grâce, faites-moi pécher!...”. Ach!...

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.