37,00 zł
Zabójstwo prezydenta Johna F. Kennedy’ego pozostaje nadal jedną z największych zagadek XX wieku. Niezliczone badania, raporty, książki i filmy na ten temat sugerowały rozmaite rozwiązania. Mimo to Don DeLillo podejmuje własną, oryginalną próbę odpowiedzi na pytanie: co naprawdę wydarzyło się w Dallas 22 listopada 1963 roku? W tym celu dzieli akcję powieści na trzy równoległe wątki, rozgrywające się w różnych planach czasowych.
Śledzimy zatem poczynania agentów CIA, którzy montują prowokację, jesteśmy świadkami rozterek Nicholasa Brancha, analityka, któremu powierzono spisanie tajnej historii zamachu, wreszcie poznajemy przeszłość domniemanego zabójcy prezydenta, Lee Harveya Oswalda. Jego pogłębiony portret psychologiczny zadziwia wiarygodnością i przenikliwością.
Libra (1988) przełamuje ramy gatunku political fiction. Jest to powieść dla wymagającego czytelnika; jej lektura trzyma w nieustającym napięciu, wzbudzając najgłębsze emocje. Oto bowiem z początkowego chaosu zaczynają się wyłaniać nieoczekiwane, choć w pełni logiczne powiązania, które nabierają niepokojąco realnych kształtów. Czy przypadkiem autor, dzięki literackiej intuicji, nie zbliżył się do prawdy bardziej niż eksperci? Zwłaszcza że tak jak oni oparł się wyłącznie na dokumentach. Oto kolejna zagadka.
Don DeLillo - urodzony 20 listopada 1936 r., pisarz amerykański. Obok Thomasa Pynchona i Johna Bartha, jeden z czołowych przedstawicieli amerykańskiego postmodernizmu, pisze głównie powieści, ale też eseje, opowiadania i sztuki teatralne. Urodził się i wychował na nowojorskim Bronksie w rodzinie włoskich imigrantów (do pochodzenia pisarza odnoszą się wątki w Podziemiach).
W roku 1999 DeLillo, jako pierwszy Amerykanin, otrzymał Jerusalem Prize, nagrodę przyznawaną pisarzom, „którzy w swojej twórczości zajmują się tematem wolności jednostki w społeczeństwie”. (Otrzymali ją tacy pisarze jak Milan Kundera, Mario Vargas Llosa, V.S. Naipaul, Graham Greene, Simone de Beauvoir czy Jorge Luis Borges.)
Jego powieści traktują o stanie społeczeństwa amerykańskiego, pokazują procesy jakim podlega jednostka we współczesnym świecie (np. Biały Szum, Players, Mao II). W powieści Libra podjął się rekonstrukcji biografii Lee Harveya Oswalda, domniemanego sprawcy śmierci prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Biorąc pod uwagę biegłość w operowaniu materią historyczną przy tworzeniu świata przedstawionego, powieść tę porównuje się do dzieł Thomasa Pynchona. DeLillo nieobce są też problemy dotyczące ery informacji, paranoiczna otoczka rzeczywistości staje się zjawiskiem centralnym dla wielu jego powieści (Podziemia, Pies Łańcuchowy, The Names).
Przez krytyka literackiego Harolda Blooma zaliczony został do czwórki wielkich amerykańskich powieściopisarzy naszych czasów, obok Thomasa Pynchona, Philipa Rotha oraz Cormaca McCarthy'ego.
Amerykańscy pisarze młodego pokolenia (tacy jak Bret Easton Ellis, Jonathan Franzen and David Foster Wallace) powołują sie na DeLillo jako na źródło inspiracji. James Ellroy wspomina, że Libra była jednym z bodźców do napisania przez niego tryptyku Underworld USA - jeszcze bardziej szczegółowego opisu zdarzeń, które mogły doprowadzić do śmierci Kennedy'ego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 632
Chłopakom z 607:
Tony’emu, Dickowi i Ronowi
Część pierwsza
Szczęście od nikogo nie zależy; nie jest małym domkiem, braniem i dawaniem. Szczęście to udział w walce tam, gdzie nie ma granicy między światem własnym i światem jako takim.
Lee H. Oswaldlist do brata
Na Bronksie
To był rok, kiedy jeździł metrem aż po krańce miasta, ponad trzysta kilometrów torami. Lubił stać na przodzie pierwszego wagonu, z dłońmi rozpłaszczonymi na szybie. Pociąg pruł przez ciemność. Ludzie czekali na peronach, gapiąc się w pustkę z tą wyćwiczoną przez lata miną. Śmigając tuż obok nich, zastanawiał się czasem, kim tak naprawdę są. Na najszybszych odcinkach dygotało mu całe ciało. Pędzili wtedy na łeb na szyję i miał wrażenie, że pociąg lada chwila wypadnie z szyn. Przenikliwy hałas ocierał się o granicę bólu, a on znosił ten ból, traktując to jak swego rodzaju próbę. Kolejny zwariowany zakręt. W zgrzycie, z jakim je pokonywali, było tyle żelaza, że niemal czuł jego smak, tak jak czuje się smak włożonej do ust zabawki, kiedy jest się małym.
Wzdłuż sąsiednich torów chodzili robotnicy z lampami. Nieustannie wypatrywał szczurów. Żeby coś dostrzec i obejrzeć to od początku do końca, wystarczyła ledwie dziesiąta część sekundy. A potem były stacje, pisk hamulców i hordy stłoczonych jak uchodźcy ludzi. Przeciskali się przez drzwi, obijali o wyłożone gumą krawędzie, powoli przesuwali się do przodu i przygwożdżeni przez współpasażerów szybko utykali w tłumie, spoglądając ponad głowami sąsiadów z tą wyćwiczoną przez lata miną.
Ale to go nie dotyczyło. On jechał, żeby po prostu jechać.
Sto Czterdziesta Dziewiąta – Portorykańczycy. Sto Dwudziesta Piąta – Murzyni. Na Czterdziestej Drugiej, po zakręcie tak przeszywająco zgrzytliwym, że aż nie do wytrzymania, rozpoczynał się największy szturm: teczki, torby na zakupy, tornistry, ślepcy, kieszonkowcy, pijacy. W tym, że w metrze jest dużo ciekawiej niż w słynnym mieście na górze, nie widział nic dziwnego. Bo tam, na górze, nawet w biały dzień nie wypatrzyłby niczego takiego, czego nie znalazłby w czystszej formie tutaj, w tych biegnących pod ulicami tunelach.
Oglądali telewizję w suterenie, matka i syn. Matka kupiła kolorowy filtr do ich czarno-białej motoroli. Górna część filtra była zawsze niebieska, środkowa zawsze różowa, a pas na dole zawsze migotał na zielono. Powiedział jej, że znowu był na wagarach, że pojechał metrem aż na Brooklyn, gdzie widział mężczyznę w płaszczu bez rękawa. Zerwał się z lekcji, tak tu mówili. Marguerite uważała, że od czasu do czasu można trochę powagarować, że nie ma w tym nic strasznego. Ciągle dokuczali mu koledzy, miał kłopoty z nauką i, jak każdy półsierota, bywał czasem agresywny. Jak choćby wtedy, gdy zamachnął się scyzorykiem na żonę Johna Edwarda. Wybuchła słynna awantura, chociaż Marguerite uważała, że niepotrzebnie, że synowa nie była tego warta. Nie należała do osób z klasą, poza tym poszło tylko o zwykłe wióry, którymi zaśmiecił podłogę mieszkania, gdzie próbowali mieszkać jako rodzina. No i stało się. Już ich tam nie chcieli, a ponieważ nie chcieli, przeprowadził się z matką do sutereny na Bronksie – wszystko na jednej kupie, kuchnia, sypialnia i cała reszta – gdzie z ekranu telewizora przemawiały do nich niebieskie głowy.
Kiedy robiło się zimno, walili czymś w rury, żeby zawiadomić ciecia. Mieli prawo do ciepła.
Marguerite siedziała i słuchała narzekań syna. Nie mogła usmażyć mu na zawołanie kotleta z kością, nie skąpiła za to na lunch, a nawet dawała mu pieniądze na komiksy czy przejażdżkę metrem. Przez całe życie musiała stawiać czoło niesprawiedliwości. Edward odszedł od niej, kiedy była w ciąży z Johnem Edwardem, bo nie chciał dziecka. Robert umarł pewnego parnego letniego dnia na Alvar Street w Nowym Orleanie, gdy nosiła w brzuchu Lee, więc musiała poszukać pracy. Potem był wiecznie uśmiechnięty Ekdahl, najlepszy ze wszystkich, ich jedyna nadzieja, starszy mężczyzna, inżynier, który zarabiał prawie tysiąc dolarów na miesiąc. Ale Ekdahl okazał się podstępnym cudzołożnikiem i w końcu przyłapała go na gorącym uczynku, gdy przekupionemu chłopakowi z fałszywym telegramem drzwi otworzyła kobieta w negliżu. Co wcale nie powstrzymało Ekdahla przed wyrolowaniem Marguerite z przyzwoitej ugody rozwodowej. Jej życie stało się pasmem nieustannych przeprowadzek do coraz to gorszych mieszkań.
Lee widział w „Daily News” zdjęcie Greków skaczących do wody z mola w śródmieściu; próbowali wyłowić święty krzyż czy coś takiego. Ich księża nosili brody.
– Nie wiem, co ja tu właściwie robię.
– Cały dzień byłam na nogach.
– Zawadzam ci, wszędzie mnie ze sobą ciągniesz.
– Nigdy czegoś takiego nie mówiłam.
– Myślisz, że lubię gotować?
– Ja pracuję. Pracuję. Może nie pracuję?
– Ledwo starcza nam na jedzenie.
– Nie leżę do góry brzuchem, to nie w moim stylu.
W czwartki wieczorem oglądał programy kryminalne. Racket Squad, Dragnet i tak dalej. W świetle latarni za zakratowanym oknem ukośnie zacinał śnieg. Było zimno i wilgotno. Wróciła do domu i powiedziała, że znowu się przeprowadzają. Znalazła trzy pokoje na Sto Którejś, gdzieś koło zoo na Bronksie, w sam raz dla dorastającego chłopca, który interesuje się zwierzętami.
– Tok wspak – powiedzieli w telewizji.
Było to mieszkanie na czwartym piętrze kolejowej czynszówki przy ulicy pełnej ponurych typów. Kuśtykał tam niedorozwinięty umysłowo chłopak w jego wieku z żywym krabem, którego ukradł na włoskim targu i którego podtykał pod nos mniejszym dzieciom. Typowy widok. Albo rzucanie się kamieniami, to też było typowe. Typowi stawali się również chłopcy ze spluwami, które robili na pracach ręcznych w szkole. Pewnego wieczoru widział z okna, jak dwóch takich wkłada do worka kota ze spożywczego i jak roztrzaskuje go o słup latarni. Próbował dostosować plan dnia do rytmu ulicy. Trzymać się od niej z dala między dwunastą a pierwszą i między trzecią a piątą. Chadzał zaułkami, wykorzystywał ciemność. Jeździł metrem. Dużo czasu spędzał w zoo.
Wśród starszych byli tacy, co to nigdy nie usiedli na kamiennych schodach, dopóki starannie nie rozłożyli na nich chustki do nosa.
Matka była niska i szczupła i trochę już siwiała. Często mówiła, że jest filigranowa, ale to był tylko taki żart. Jedząc, obserwowali się nawzajem. Nauczył się grać w szachy z książki, przy kuchennym stole. Kupowała różne figurynki i bibeloty i opowiadała mu o swoim życiu.
Usłyszał kroki, potem szczęk klucza w zamku.
– Wezwanie – powiedziała. – Znowu nam grożą. To już kolejne. Czy ty je przede mną ukrywasz? Mam stawić się na przesłuchanie w sprawie wagarów, to ostatnie ostrzeżenie. Piszą tu, że nie było cię w szkole, odkąd się przeprowadziliśmy. Ani jednego dnia. Nie wiem, dlaczego mam dowiadywać się o tym pocztą. To dla mnie cios, wstrząs dla organizmu.
– Po co mam chodzić do szkoły? Oni nie chcą mnie, ja nie chcę ich. Wszystko jest tak, jak trzeba.
– Przycisną nas. Tu jest inaczej niż w domu. Postawią nas przed sądem.
– Do sądu mogę pójść sam, bez twojej pomocy. Ty idź do pracy, tak jak co dzień.
– Dałam słowo, że zostanę w domu i będę wychowywała dzieci. Dobrze o tym wiesz. To mój czuły punkt. Nie zapominaj, że ja też jestem półsierotą. I wiem, co to znaczy. Pracowałam w sklepie, byłam kierowniczką.
Zaczyna się. Zaraz zapomni, że nie jest sama. Będzie tak gadała przez dwie godziny tym swoim piskliwym głosikiem, jakby czytała książkę małemu dziecku. Wbił wzrok w obraz kontrolny na ekranie telewizora.
– Kocham Stany Zjednoczone, ale sąd wcale mi się nie uśmiecha, tak jak nie uśmiechał mi się, kiedy Ekdahl oskarżał mnie o wybuchy niekontrolowanego gniewu. Powiedzą, że oficjalnie nas ostrzegli. Wtedy ja powiem, że jestem osobą bez formalnego wykształcenia, że zawsze uważam, z kim się zadaję, i że mam zadbany dom. Jesteśmy rodziną wojskowego. To będzie moja linia obrony.
Zoo było trzy ulice dalej. Przy brzegach stawu dla dzikiego ptactwa skrzył się jeszcze lód. Lee schował ręce do kieszeni i poszedł do pawilonu dla lwów. W pawilonie nikogo nie było. Od razu uderzył go ten zapach, zapach ciepła i siły, odór surowej wołowiny, sierści i dymny fetor zwierzęcego moczu.
Gdy usłyszał, jak otwierają się ciężkie drzwi, gdy dobiegły go głosy, wiedział, czego oczekiwać. Dwóch małolatów z P.S. 44. Krępy gnojek imieniem Scalzo w zielonej kurtce i klapiących butach i wygłup, którego Lee znał tylko z ulicznej ksywki, niejaki Black, Nicky Black. Przyszli, żeby podrażnić zwierzęta, trochę porozrabiać, bo na rozrabianiu upływały im całe dnie. Gdy go zobaczyli, ścisnęło go w gardle i niemal poczuł, jak się cieszą.
W wysokim pawilonie zadudnił głos Scalza.
– Codziennie wyczytują twoje nazwisko w klasie. Lee. Co to za imię? Dziewczyńskie czy jak?
– On ma na imię Tex – rzucił Nicky Black.
– I jest pastuchem – dodał Scalzo.
– Tex, chyba wiesz, co robią pastuchy? Wiesz?
– Pastuchy ruchają krowy – odparł Scalzo.
Lee wyszedł drugimi drzwiami ze słabym uśmiechem na twarzy. Zszedł schodami na dół i za pawilonem skręcił w stronę zdobionych klatek z drapieżnymi ptakami. Nie żeby nie chciał się bić. Chciał. Bił się z chłopakiem, który rzucał kamieniami w jego psa, bił się i wygrał, stłukł go na kwaśne jabłko, rozkwasił mu nos. Ale to było na Vermont Street w Covington, kiedy miał jeszcze psa. A takie dogryzanie było dla niego torturą. Dogryzali mu, odchodzili, wracali i znowu dogryzali, zdzierając strupy, rozdrapując rany.
Scalzo podszedł do kilku starszych chłopców i dziewczyn, którzy palili na ławce.
– Dwukolorowy oldsmobil na szprychach – usłyszał Lee.
W klatce siedział sęp królewski z nagą szyją i głową. Taki sęp potrafi chwycić dziobem kamień i rozbić nim strusie jajo. Obok klatki stał Nicky Black. Zawsze Nicky Black, nigdy samo Nicky czy samo Black.
– Wagarowanie to jedno. Wagarujesz? W porządku. Ale ty nie pokazujesz się w budzie od miesiąca.
Zabrzmiało to jak komplement.
– Grasz w bilard, Tex? Co ty właściwie robisz? Cały dzień siedzisz w chacie? Grasz w bilard, tak? I unik!
Zamarkował cios w krocze i się cofnął.
– Ale jakim cudem trafiłeś tutaj, na Północ? Mój brat stacjonował w Fort Benning w Georgii. Mówi, że ci z Południa muszą brać kamyk do ręki, żeby wiedzieć, w którą stronę mają robić zwrot. To prawda?
Przez cały czas oddychał głośno przez nos i przekrzywiał głowę to w prawo, to w lewo, udając, że z nim sparuje.
– Mój brat służy w morskiej straży granicznej – odparł Lee. – Dlatego tu przyjechaliśmy. Stacjonuje na Ellis Island. Straż Ochrony Portu, tak się to nazywa.
– Mój jest w Korei.
– Mój drugi brat służy w piechocie morskiej. Też mogą wysłać go do Korei. I to mnie martwi.
– Koreańczykami nie musisz się martwić – odparł Nicky Black. – Martw się lepiej tymi pierdolonymi Chińczykami.
W jego głosie pobrzmiewało coś w rodzaju szacunku, cicha nutka podziwu. Był w porwanych spodniach i wojskowej kurtce, równie kusej jak wiatrówka Lee. Niski, niemal karłowaty, wciąż pociągał nosem, a lewą połowę twarzy miał stale wykrzywioną.
– Wiem, gdzie można podprowadzić słodkie ziemniaki z ciężarówki. Pieczemy je na działce pod Belmont. Macie tam u siebie słodkie ziemniaki? I wiem, gdzie można dostać te książki, co kiedy się szybko przewraca kartki, to widać, jak się ruchają. Ja się na takich rzeczach znam, łebski ze mnie chłopak. Chłopak kończy szesnastkę i rzuca szkołę. Zobaczycie.
Miał źdźbło tytoniu na czubku języka. Splunął i dodał:
– Chłopak rzuca szkołę i idzie do roboty na budowę. Pierwsza rzecz to funduje sobie dziesięć koszul. Będzie odkładał i zanim się spostrzeżecie, kupi sobie wóz. Co miesiąc będzie polerował go na błysk i któraś da mu wreszcie dupy, co nie? No i kto jest lepszy ode mnie?
Scalzo podszedł do nich, zawadiacko kołysząc biodrami. Na chropowatym asfalcie cicho zazgrzytały żabki na obcasach jego butów.
– Ty, Tex, dlaczego ty nigdy ze mną nie gadasz?
– Powiedz coś, pokaż, jak zaciągasz – dodał Nicky Black.
– Ja nie zaciągam.
– Pogadaj z nim, tak ładnie cię prosi.
– Ale pozaciągaj trochę, co? Kurwa, tak chciałem usłyszeć, jak zaciągasz.
Lee uśmiechnął się i poszedł dalej, mijając po drodze tych, którzy siedzieli na parkowej ławce i przypalali papierosy na wietrze, piętnastoletnie dziewczyny o jaskrawo wyszminkowanych ustach i chłopców w nabijanych nitami kowbojskich dżinsach z kieszenią na spluwę. Na głównym placu skręcił w alejkę prowadzącą do bramy najbliżej jego ulicy.
Scalzo i Nicky Black szli dziesięć metrów za nim.
– Hej, szpaczku.
– On ssie kloretki.
– Masz cuchnący oddech? Weź kloretkę. Wystarczy sekunda i będziesz mógł się całować!
– I raz, i dwa.
– Ja nie zaciągam...
– I raz, i dwa, i cza-cza-cza.
– To lewus jakiś...
– Znaczy, uważaj.
– Ale dlaczego on nie chce ze mną gadać?
– Co mamy zrobić?
– Zapalić szluuużka!
– Nader łagodneeego!
– Ja nie zaciągam.
– No to pogadaj z nami.
– Źle mówimy czy co?
– No, powiedz coś.
– Wymyśl coś, Tex.
– Ja nie zaciągam.
Stojący w bramie mężczyzna w ocieplanej kurtce w jaskrawą szachownicę spytał go o nazwisko. Lee odparł, że nie gada z jankesami. Mężczyzna kazał mu odejść kilka kroków dalej i zaczekać, dopóki nie wyjaśnią sprawy. Potem podszedł do Scalza i Nicky’ego Blacka i gadał z nimi przez chwilę, wskazując go ręką. Nicky Black milczał. Scalzo tylko wzruszył ramionami. Wtedy tamten się przedstawił i okazało się, że jest strażnikiem miejskim, takim od wagarów. Scalzo podrapał się w krocze, patrząc mu prosto w oczy. Że niby no to co. Nicky Black schował ręce do kieszeni, wyszczerzył zęby i zaczął lekko przytupywać, jakby zmarzły mu nogi.
Strażnik odprowadził Lee do zielono-białego radiowozu. Lee był pod wrażeniem. Za kierownicą siedział policjant. Prowadził jedną ręką, a dłonią drugiej osłaniał papierosa między kolanami.
Marguerite do późna oglądała obraz kontrolny na ekranie telewizora.
Lee bezgranicznie uwielbia zwierzęta, więc zoo było prawdziwym błogosławieństwem, tymczasem wysłali go do śródmieścia, do domu, gdzie te świrołapy dręczą chłopaka przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Schronisko młodzieżowe. Na każdym kroku Portorykańczycy. Ciągle paplają i trajkoczą, a on musi się z nimi kąpać. John Edward próbował nakłonić go do rozmowy z lekarzem, ale Lee nie rozmawia z nim, odkąd zamachnął się scyzorykiem na jego żonę. Każą mu spać we wspólnej sypialni. I cały czas pytają go, czy ogryza paznokcie. Czy wyznaje jakąś religię? Czy przeszkadza na lekcjach? On nie zna slangu, wysoki sądzie. A tam pełno tych nowojorskich typów. Widzą, że chodzi w levisach i mówi z akcentem. Dużo chłopców nosi levisy. Co w tym dziwnego? A oni dokuczają mu, wypytują, czy uważa się za Billyego Kida. Kiedy mieszkaliśmy z Ekdahlem na Ósmej Alei w Fort Worth, ten chłopiec grał w monopol ze swoimi braćmi i przynosił ze szkoły przyzwoite cenzurki. To kwestia adaptacji, panie sędzio. Zamachnął się na nią scyzorykiem, tylko scyzorykiem, i nawet jej nie drasnął, a teraz ze sobą nie rozmawiają, brat z bratem. On badał życie zwierząt, ich zwyczaje, sprawdzał, jak się odżywiają i jak śpią, zwierząt mieszkających w norach i jaskiniach. Jak się to nazywa? W legowiskach? On jest dobrze rozwinięty, wysoki sądzie. Już mówiłam, że od wczesnego dzieciństwa lubił słuchać opowieści i oglądać mapy. Wie bardzo dużo i bez chodzenia do szkoły. Z braku miejsca spał w moim łóżku prawie do jedenastego roku życia, a kiedy jego bracia byli w sierocińcu, w akademii wojskowej, piechocie morskiej czy morskiej straży granicznej, mieszkaliśmy w najnędzniejszych i najciaśniejszych pokoikach, ja i on. Większość chłopców uwielbia swoich ojców. A ten biedak runął jak kłoda na trawnik i skonał, i to był koniec jedynego szczęśliwego okresu mojego dorosłego życia. Od tamtej pory jesteśmy sami. Marguerite i Lee. Matka i syn. I nigdy go nie zaniedbywałam. Mówią, że wagaruje, tak tu mówią. Mówią, że całymi dniami siedzi w domu i ogląda telewizję. Że sąd wyśle go do szpitala. Że będzie musiał pracować u Wielkich Protestanckich Braci. On już ma dużych braci. Po co mu więcej? Wspominają o Armii Zbawienia. Rozpakowują batoniki, które mu przynoszę. Zaglądają mi do torebki. Takie traktowanie jest poniżające. To nie moja wina, że ubiera się nie tak, jak trzeba. O co to całe zamieszanie? U nas, w Teksasie, wagarowicz nie jest przestępcą, którego zamyka się i poddaje badaniom. Mój syn jest dla nich kolejną sprawą w terminarzu. Każą mi prosić o pozwolenie na powrót do domu. Nie jesteśmy włóczęgami, jak nas przedstawiają. Na litość boską, a jestem chrześcijanką, tak więc, na litość boską, czy wyrodna matka stworzyłaby mu taki porządny dom, dom jasny, ciepły i schludny, który chętnie przedstawię tu jako dowód w sprawie? Ja nie oszczędzam na jedzeniu, ja nie sknerzę. To nie hańba ugotować fasolę i chleb kukurydziany, potem odgrzać to i zjeść. Sknerą to był Ekdahl, kiedy mieszkaliśmy na Granbury Road w Benbrook i kiedy zaczął mnie zdradzać. Ale to mnie oskarżają o ekscesy i wybuchy niepohamowanego gniewu. Wróciłam do swego panieńskiego nazwiska, wysoki sądzie. Marguerite Claverie Oswald. Przeprowadziliśmy się wtedy na Willington Street, tam gdzie te tory.
Kazali mu rysować ludzi i orzekli, że rysunki są za ubogie.
Psycholog stwierdził, że inteligencja badanego mieści się w górnych granicach przeciętnej.
Pracownik opieki społecznej napisał: „Przesłuchanie ujawniło, że badany czuje się niemal tak, jakby żył za zasłoną, przez którą ludzie nie mogą go dotknąć, mimo to woli, żeby zasłona ta pozostała nienaruszona”.
Nauczyciel doniósł, że puszczał papierowe samoloty w klasie.
Do szkoły wrócił pod koniec siódmej klasy. Latem, o zmierzchu, przed ławkami na Bronx Park South kręciły się dziewczęta. Żydówki, Włoszki w obcisłych spódniczkach, dziewczyny z bransoletkami na kostce u nogi – w ich szemrzących głosach pobrzmiewały imiona chłopców, słowa piosenek i drobne uwagi, które nie zawsze rozumiał. Zagadywały do niego, kiedy tamtędy przechodził, a on uśmiechał się wówczas tajemniczo.
I ta zalatująca piwem kobieta w autobusie z plaży do domu. Czuje słone pieczenie w zmęczonych oczach po całym dniu na słońcu i w wodzie.
– Nie mogłam zostawić cię u siostry, bo miała za dużo własnych dzieci – powiedziała Marguerite. – No i się kłócili, jak to w rodzinie. Dlatego kiedy miałeś dwa latka, a mieszkaliśmy wtedy na Pauline Street, musiałam zatrudnić panią Roach. Ale pewnego dnia po powrocie do domu zobaczyłam, że zbiła cię tak, że miałeś pręgi na nogach, i od razu przeprowadziliśmy się na Sherwood Forest Drive.
Skwar wciskał się do mieszkania przez ściany i okna, bił z krytego papą dachu. W niedzielę ludzie nosili ciastka w białych pudełkach. W cukierni zabito jakiegoś Włocha, pięcioma strzałami z pistoletu, i jego mózg zachlapał ścianę za półką z komiksami. Zewsząd zbiegły się dzieci, żeby popatrzeć na te szarawe rozbryzgi. Matka tego Włocha sprzedawała pończochy na Manhattanie.
Przed wejściem do metra jakaś kobieta, zupełnie normalna, może pięćdziesięcioletnia, w okularach i czarnej sukience, wcisnęła mu do ręki ulotkę. „Ocalić Rosenbergów” tak tam pisało. Chciał ją oddać, myśląc, że kobieta zażąda pieniędzy, ale ona już się odwróciła. Poszedł do domu, słysząc leniwy głos komentatora radiowego, relacjonującego jakiś mecz. Jest pełno wolnych miejsc. Przyjdźcie na resztę pierwszej połowy i na całą drugą. Była niedziela, Dzień Matki: starannie złożył ulotkę i schował ją do kieszeni, na później.
W świecie istnieje drugi świat.
Pojechał metrem aż do Inwood, do Sheepshead Bay. Pasażerowie kiwali się w miedzianym świetle. Byli niesamowici. Widział Chińczyków, żebraków, ludzi, którzy rozmawiali z Bogiem, którzy mieszkali w pociągach, spędzając w nich noce i dnie, ludzi posiniaczonych, z pozlepianymi włosami, zwiniętych w cierpliwy kłębek na wiklinowym siedzeniu. Raz przeskoczył bramkę. Jechał między wagonami, trzymając się grubego łańcucha. Od drgań pociągu dzwoniły mu zęby. Czasami pędzili tak szybko. Na krawędzi: lubił to uczucie. Bo skąd wiadomo, czy maszynista jest przy zdrowych zmysłach? Ilekroć o tym pomyślał, przechodził go zabawny dreszcz. Spod kół tryskały snopy błękitnobiałych iskier, z takim głośnym sykiem, jakby mieli zaraz wypaść z szyn. I ten tłok, ci ludzie o wszystkich twarzach z księgi twarzy. Przepychali się przez drzwi, zawisali na porcelanowych uchwytach pod sufitem. A on jechał tylko po to, żeby jechać. Hałas miał moc i ludzką siłę. Moc miały ciemności. Stał na przodzie pierwszego wagonu, z dłońmi rozpłaszczonymi na szybie. Widok torów też był rodzajem mocy. Mocy i tajemnicy. Światła reflektorów wyławiały z mroku tajemne rzeczy. A ten wściekle przenikliwy wizg umiejscawiał się w mózgu i zalewał go falą miłego gniewu i bólu.
Żył krótko i już nigdy, absolutnie nigdy więcej nie było mu dane poczuć tej wznoszącej się do wrzaskliwego pisku wewnętrznej mocy, tej tajnej siły ducha, jaką odnalazł w nowojorskich tunelach.
Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały sięnastępujące powieści Dona DeLillo:
COSMOPOLIS
2005, 2012
LIBRA
2007, 2024
GRACZE
2008
SPADAJĄC
2008, 2024
PERFORMERKA
2009
MAO II
2010
PUNKT OMEGA
2011
NAZWY
2012
MECZ O WSZYSTKO
2013
ANIOŁ ESMERALDA
2013
AMERICANA
2014
GWIAZDA RATNERA
2016
ZERO K
2017
GREAT JONES STREET
2018
CISZA
2022
BIAŁY SZUM
2023
PODZIEMIA
2024