Libra - Don DeLillo - ebook

Libra ebook

Don DeLillo

0,0
37,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zabójstwo prezydenta Johna F. Kennedy’ego pozostaje nadal jedną z największych zagadek XX wieku. Niezliczone badania, raporty, książki i filmy na ten temat sugerowały rozmaite rozwiązania. Mimo to Don DeLillo podejmuje własną, oryginalną próbę odpowiedzi na pytanie: co naprawdę wydarzyło się w Dallas 22 listopada 1963 roku? W tym celu dzieli akcję powieści na trzy równoległe wątki, rozgrywające się w różnych planach czasowych.

Śledzimy zatem poczynania agentów CIA, którzy montują prowokację, jesteśmy świadkami rozterek Nicholasa Brancha, analityka, któremu powierzono spisanie tajnej historii zamachu, wreszcie poznajemy przeszłość domniemanego zabójcy prezydenta, Lee Harveya Oswalda. Jego pogłębiony portret psychologiczny zadziwia wiarygodnością i przenikliwością.

Libra (1988) przełamuje ramy gatunku political fiction. Jest to powieść dla wymagającego czytelnika; jej lektura trzyma w nieustającym napięciu, wzbudzając najgłębsze emocje. Oto bowiem z początkowego chaosu zaczynają się wyłaniać nieoczekiwane, choć w pełni logiczne powiązania, które nabierają niepokojąco realnych kształtów. Czy przypadkiem autor, dzięki literackiej intuicji, nie zbliżył się do prawdy bardziej niż eksperci? Zwłaszcza że tak jak oni oparł się wyłącznie na dokumentach. Oto kolejna zagadka.

Don DeLillo - urodzony 20 listopada 1936 r., pisarz amerykański. Obok Thomasa Pynchona i Johna Bartha, jeden z czołowych przedstawicieli amerykańskiego postmodernizmu, pisze głównie powieści, ale też eseje, opowiadania i sztuki teatralne. Urodził się i wychował na nowojorskim Bronksie w rodzinie włoskich imigrantów (do pochodzenia pisarza odnoszą się wątki w Podziemiach).

W roku 1999 DeLillo, jako pierwszy Amerykanin, otrzymał Jerusalem Prize, nagrodę przyznawaną pisarzom, „którzy w swojej twórczości zajmują się tematem wolności jednostki w społeczeństwie”. (Otrzymali ją tacy pisarze jak Milan Kundera, Mario Vargas Llosa, V.S. Naipaul, Graham Greene, Simone de Beauvoir czy Jorge Luis Borges.)

Jego powieści traktują o stanie społeczeństwa amerykańskiego, pokazują procesy jakim podlega jednostka we współczesnym świecie (np. Biały Szum, Players, Mao II). W powieści Libra podjął się rekonstrukcji biografii Lee Harveya Oswalda, domniemanego sprawcy śmierci prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Biorąc pod uwagę biegłość w operowaniu materią historyczną przy tworzeniu świata przedstawionego, powieść tę porównuje się do dzieł Thomasa Pynchona. DeLillo nieobce są też problemy dotyczące ery informacji, paranoiczna otoczka rzeczywistości staje się zjawiskiem centralnym dla wielu jego powieści (Podziemia, Pies Łańcuchowy, The Names).

Przez krytyka literackiego Harolda Blooma zaliczony został do czwórki wielkich amerykańskich powieściopisarzy naszych czasów, obok Thomasa Pynchona, Philipa Rotha oraz Cormaca McCarthy'ego.

Amerykańscy pisarze młodego pokolenia (tacy jak Bret Easton Ellis, Jonathan Franzen and David Foster Wallace) powołują sie na DeLillo jako na źródło inspiracji. James Ellroy wspomina, że Libra była jednym z bodźców do napisania przez niego tryptyku Underworld USA - jeszcze bardziej szczegółowego opisu zdarzeń, które mogły doprowadzić do śmierci Kennedy'ego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 632

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Li­bra
Opieka re­dak­cyjna: MO­NIKA SZEW­CZYK
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: MI­RO­SŁAW GRA­BOW­SKI
Współ­praca re­dak­cyjna: PA­WEŁ PIE­STRZE­NIE­WICZ
Ko­rekta: MA­CIEJ KOR­BA­SIŃ­SKI, ELŻ­BIETA JA­RO­SZUK, JA­NINA ZGRZEMB­SKA, AGATA NO­CUŃ
Pro­jekt okładki: OL­GIERD CHMIE­LEW­SKI
Co­py­ri­ght © Don De­Lillo, 1988, 2006 First pu­bli­shed in the USA by Vi­king Pen­guin Inc., and si­mul­ta­ne­ously in Ca­nada by Le­ster & Or­phen Den­nys Ltd, 1988 Pu­bli­shed in Great Bri­tain by Vi­king 1988 Pu­bli­shed in Pen­guin Bo­oks 1989
For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2024, Noir sur Blanc, War­szawa
Wy­da­nie II
ISBN 978-83-8403-037-0
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Chło­pa­kom z 607:

Tony’emu, Dic­kowi i Ro­nowi

Część pierw­sza

Szczę­ście od ni­kogo nie za­leży; nie jest ma­łym dom­kiem, bra­niem i da­wa­niem. Szczę­ście to udział w walce tam, gdzie nie ma gra­nicy mię­dzy świa­tem wła­snym i świa­tem jako ta­kim.

Lee H. Oswaldlist do brata

Na Bronk­sie

To był rok, kiedy jeź­dził me­trem aż po krańce mia­sta, po­nad trzy­sta ki­lo­me­trów to­rami. Lu­bił stać na przo­dzie pierw­szego wa­gonu, z dłońmi roz­płasz­czo­nymi na szy­bie. Po­ciąg pruł przez ciem­ność. Lu­dzie cze­kali na pe­ro­nach, ga­piąc się w pustkę z tą wy­ćwi­czoną przez lata miną. Śmi­ga­jąc tuż obok nich, za­sta­na­wiał się cza­sem, kim tak na­prawdę są. Na naj­szyb­szych od­cin­kach dy­go­tało mu całe ciało. Pę­dzili wtedy na łeb na szyję i miał wra­że­nie, że po­ciąg lada chwila wy­pad­nie z szyn. Prze­ni­kliwy ha­łas ocie­rał się o gra­nicę bólu, a on zno­sił ten ból, trak­tu­jąc to jak swego ro­dzaju próbę. Ko­lejny zwa­rio­wany za­kręt. W zgrzy­cie, z ja­kim je po­ko­ny­wali, było tyle że­laza, że nie­mal czuł jego smak, tak jak czuje się smak wło­żo­nej do ust za­bawki, kiedy jest się ma­łym.

Wzdłuż są­sied­nich to­rów cho­dzili ro­bot­nicy z lam­pami. Nie­ustan­nie wy­pa­try­wał szczu­rów. Żeby coś do­strzec i obej­rzeć to od po­czątku do końca, wy­star­czyła le­d­wie dzie­siąta część se­kundy. A po­tem były sta­cje, pisk ha­mul­ców i hordy stło­czo­nych jak uchodźcy lu­dzi. Prze­ci­skali się przez drzwi, obi­jali o wy­ło­żone gumą kra­wę­dzie, po­woli prze­su­wali się do przodu i przy­gwoż­dżeni przez współ­pa­sa­że­rów szybko uty­kali w tłu­mie, spo­glą­da­jąc po­nad gło­wami są­sia­dów z tą wy­ćwi­czoną przez lata miną.

Ale to go nie do­ty­czyło. On je­chał, żeby po pro­stu je­chać.

Sto Czter­dzie­sta Dzie­wiąta – Por­to­ry­kań­czycy. Sto Dwu­dzie­sta Piąta – Mu­rzyni. Na Czter­dzie­stej Dru­giej, po za­krę­cie tak prze­szy­wa­jąco zgrzy­tli­wym, że aż nie do wy­trzy­ma­nia, roz­po­czy­nał się naj­więk­szy szturm: teczki, torby na za­kupy, tor­ni­stry, ślepcy, kie­szon­kowcy, pi­jacy. W tym, że w me­trze jest dużo cie­ka­wiej niż w słyn­nym mie­ście na gó­rze, nie wi­dział nic dziw­nego. Bo tam, na gó­rze, na­wet w biały dzień nie wy­pa­trzyłby ni­czego ta­kiego, czego nie zna­la­złby w czyst­szej for­mie tu­taj, w tych bie­gną­cych pod uli­cami tu­ne­lach.

Oglą­dali te­le­wi­zję w su­te­re­nie, matka i syn. Matka ku­piła ko­lo­rowy filtr do ich czarno-bia­łej mo­to­roli. Górna część fil­tra była za­wsze nie­bie­ska, środ­kowa za­wsze ró­żowa, a pas na dole za­wsze mi­go­tał na zie­lono. Po­wie­dział jej, że znowu był na wa­ga­rach, że po­je­chał me­trem aż na Bro­oklyn, gdzie wi­dział męż­czy­znę w płasz­czu bez rę­kawa. Ze­rwał się z lek­cji, tak tu mó­wili. Mar­gu­erite uwa­żała, że od czasu do czasu można tro­chę po­wa­ga­ro­wać, że nie ma w tym nic strasz­nego. Cią­gle do­ku­czali mu ko­le­dzy, miał kło­poty z na­uką i, jak każdy pół­sie­rota, by­wał cza­sem agre­sywny. Jak choćby wtedy, gdy za­mach­nął się scy­zo­ry­kiem na żonę Johna Edwarda. Wy­bu­chła słynna awan­tura, cho­ciaż Mar­gu­erite uwa­żała, że nie­po­trzeb­nie, że sy­nowa nie była tego warta. Nie na­le­żała do osób z klasą, poza tym po­szło tylko o zwy­kłe wióry, któ­rymi za­śmie­cił pod­łogę miesz­ka­nia, gdzie pró­bo­wali miesz­kać jako ro­dzina. No i stało się. Już ich tam nie chcieli, a po­nie­waż nie chcieli, prze­pro­wa­dził się z matką do su­te­reny na Bronk­sie – wszystko na jed­nej ku­pie, kuch­nia, sy­pial­nia i cała reszta – gdzie z ekranu te­le­wi­zora prze­ma­wiały do nich nie­bie­skie głowy.

Kiedy ro­biło się zimno, wa­lili czymś w rury, żeby za­wia­do­mić cie­cia. Mieli prawo do cie­pła.

Mar­gu­erite sie­działa i słu­chała na­rze­kań syna. Nie mo­gła usma­żyć mu na za­wo­ła­nie ko­tleta z ko­ścią, nie ską­piła za to na lunch, a na­wet da­wała mu pie­nią­dze na ko­miksy czy prze­jażdżkę me­trem. Przez całe ży­cie mu­siała sta­wiać czoło nie­spra­wie­dli­wo­ści. Edward od­szedł od niej, kiedy była w ciąży z Joh­nem Edwar­dem, bo nie chciał dziecka. Ro­bert umarł pew­nego par­nego let­niego dnia na Alvar Street w No­wym Or­le­anie, gdy no­siła w brzu­chu Lee, więc mu­siała po­szu­kać pracy. Po­tem był wiecz­nie uśmiech­nięty Ek­dahl, naj­lep­szy ze wszyst­kich, ich je­dyna na­dzieja, star­szy męż­czy­zna, in­ży­nier, który za­ra­biał pra­wie ty­siąc do­la­rów na mie­siąc. Ale Ek­dahl oka­zał się pod­stęp­nym cu­dzo­łoż­ni­kiem i w końcu przy­ła­pała go na go­rą­cym uczynku, gdy prze­ku­pio­nemu chło­pa­kowi z fał­szy­wym te­le­gra­mem drzwi otwo­rzyła ko­bieta w ne­gliżu. Co wcale nie po­wstrzy­mało Ek­dahla przed wy­ro­lo­wa­niem Mar­gu­erite z przy­zwo­itej ugody roz­wo­do­wej. Jej ży­cie stało się pa­smem nie­ustan­nych prze­pro­wa­dzek do co­raz to gor­szych miesz­kań.

Lee wi­dział w „Da­ily News” zdję­cie Gre­ków ska­czą­cych do wody z mola w śród­mie­ściu; pró­bo­wali wy­ło­wić święty krzyż czy coś ta­kiego. Ich księża no­sili brody.

– Nie wiem, co ja tu wła­ści­wie ro­bię.

– Cały dzień by­łam na no­gach.

– Za­wa­dzam ci, wszę­dzie mnie ze sobą cią­gniesz.

– Ni­gdy cze­goś ta­kiego nie mó­wi­łam.

– My­ślisz, że lu­bię go­to­wać?

– Ja pra­cuję. Pra­cuję. Może nie pra­cuję?

– Le­dwo star­cza nam na je­dze­nie.

– Nie leżę do góry brzu­chem, to nie w moim stylu.

W czwartki wie­czo­rem oglą­dał pro­gramy kry­mi­nalne. Rac­ket Squad, Dra­gnet i tak da­lej. W świe­tle la­tarni za za­kra­to­wa­nym oknem uko­śnie za­ci­nał śnieg. Było zimno i wil­gotno. Wró­ciła do domu i po­wie­działa, że znowu się prze­pro­wa­dzają. Zna­la­zła trzy po­koje na Sto Któ­rejś, gdzieś koło zoo na Bronk­sie, w sam raz dla do­ra­sta­ją­cego chłopca, który in­te­re­suje się zwie­rzę­tami.

– Tok wspak – po­wie­dzieli w te­le­wi­zji.

Było to miesz­ka­nie na czwar­tym pię­trze ko­le­jo­wej czyn­szówki przy ulicy peł­nej po­nu­rych ty­pów. Kuś­ty­kał tam nie­do­ro­zwi­nięty umy­słowo chło­pak w jego wieku z ży­wym kra­bem, któ­rego ukradł na wło­skim targu i któ­rego pod­ty­kał pod nos mniej­szym dzie­ciom. Ty­powy wi­dok. Albo rzu­ca­nie się ka­mie­niami, to też było ty­powe. Ty­powi sta­wali się rów­nież chłopcy ze splu­wami, które ro­bili na pra­cach ręcz­nych w szkole. Pew­nego wie­czoru wi­dział z okna, jak dwóch ta­kich wkłada do worka kota ze spo­żyw­czego i jak roz­trza­skuje go o słup la­tarni. Pró­bo­wał do­sto­so­wać plan dnia do rytmu ulicy. Trzy­mać się od niej z dala mię­dzy dwu­na­stą a pierw­szą i mię­dzy trze­cią a piątą. Cha­dzał za­uł­kami, wy­ko­rzy­sty­wał ciem­ność. Jeź­dził me­trem. Dużo czasu spę­dzał w zoo.

Wśród star­szych byli tacy, co to ni­gdy nie usie­dli na ka­mien­nych scho­dach, do­póki sta­ran­nie nie roz­ło­żyli na nich chustki do nosa.

Matka była ni­ska i szczu­pła i tro­chę już si­wiała. Czę­sto mó­wiła, że jest fi­li­gra­nowa, ale to był tylko taki żart. Je­dząc, ob­ser­wo­wali się na­wza­jem. Na­uczył się grać w sza­chy z książki, przy ku­chen­nym stole. Ku­po­wała różne fi­gu­rynki i bi­be­loty i opo­wia­dała mu o swoim ży­ciu.

Usły­szał kroki, po­tem szczęk klu­cza w zamku.

– We­zwa­nie – po­wie­działa. – Znowu nam grożą. To już ko­lejne. Czy ty je przede mną ukry­wasz? Mam sta­wić się na prze­słu­cha­nie w spra­wie wa­ga­rów, to ostat­nie ostrze­że­nie. Pi­szą tu, że nie było cię w szkole, od­kąd się prze­pro­wa­dzi­li­śmy. Ani jed­nego dnia. Nie wiem, dla­czego mam do­wia­dy­wać się o tym pocztą. To dla mnie cios, wstrząs dla or­ga­ni­zmu.

– Po co mam cho­dzić do szkoły? Oni nie chcą mnie, ja nie chcę ich. Wszystko jest tak, jak trzeba.

– Przy­ci­sną nas. Tu jest ina­czej niż w domu. Po­sta­wią nas przed są­dem.

– Do sądu mogę pójść sam, bez two­jej po­mocy. Ty idź do pracy, tak jak co dzień.

– Da­łam słowo, że zo­stanę w domu i będę wy­cho­wy­wała dzieci. Do­brze o tym wiesz. To mój czuły punkt. Nie za­po­mi­naj, że ja też je­stem pół­sie­rotą. I wiem, co to zna­czy. Pra­co­wa­łam w skle­pie, by­łam kie­row­niczką.

Za­czyna się. Za­raz za­po­mni, że nie jest sama. Bę­dzie tak ga­dała przez dwie go­dziny tym swoim pi­skli­wym gło­si­kiem, jakby czy­tała książkę ma­łemu dziecku. Wbił wzrok w ob­raz kon­tro­lny na ekra­nie te­le­wi­zora.

– Ko­cham Stany Zjed­no­czone, ale sąd wcale mi się nie uśmie­cha, tak jak nie uśmie­chał mi się, kiedy Ek­dahl oskar­żał mnie o wy­bu­chy nie­kon­tro­lo­wa­nego gniewu. Po­wie­dzą, że ofi­cjal­nie nas ostrze­gli. Wtedy ja po­wiem, że je­stem osobą bez for­mal­nego wy­kształ­ce­nia, że za­wsze uwa­żam, z kim się za­daję, i że mam za­dbany dom. Je­ste­śmy ro­dziną woj­sko­wego. To bę­dzie moja li­nia obrony.

Zoo było trzy ulice da­lej. Przy brze­gach stawu dla dzi­kiego ptac­twa skrzył się jesz­cze lód. Lee scho­wał ręce do kie­szeni i po­szedł do pa­wi­lonu dla lwów. W pa­wi­lo­nie ni­kogo nie było. Od razu ude­rzył go ten za­pach, za­pach cie­pła i siły, odór su­ro­wej wo­ło­winy, sier­ści i dymny fe­tor zwie­rzę­cego mo­czu.

Gdy usły­szał, jak otwie­rają się cięż­kie drzwi, gdy do­bie­gły go głosy, wie­dział, czego ocze­ki­wać. Dwóch ma­ło­la­tów z P.S. 44. Krępy gno­jek imie­niem Scalzo w zie­lo­nej kurtce i kla­pią­cych bu­tach i wy­głup, któ­rego Lee znał tylko z ulicz­nej ksywki, nie­jaki Black, Nicky Black. Przy­szli, żeby po­draż­nić zwie­rzęta, tro­chę po­roz­ra­biać, bo na roz­ra­bia­niu upły­wały im całe dnie. Gdy go zo­ba­czyli, ści­snęło go w gar­dle i nie­mal po­czuł, jak się cie­szą.

W wy­so­kim pa­wi­lo­nie za­dud­nił głos Scalza.

– Co­dzien­nie wy­czy­tują twoje na­zwi­sko w kla­sie. Lee. Co to za imię? Dziew­czyń­skie czy jak?

– On ma na imię Tex – rzu­cił Nicky Black.

– I jest pa­stu­chem – do­dał Scalzo.

– Tex, chyba wiesz, co ro­bią pa­stu­chy? Wiesz?

– Pa­stu­chy ru­chają krowy – od­parł Scalzo.

Lee wy­szedł dru­gimi drzwiami ze sła­bym uśmie­chem na twa­rzy. Zszedł scho­dami na dół i za pa­wi­lo­nem skrę­cił w stronę zdo­bio­nych kla­tek z dra­pież­nymi pta­kami. Nie żeby nie chciał się bić. Chciał. Bił się z chło­pa­kiem, który rzu­cał ka­mie­niami w jego psa, bił się i wy­grał, stłukł go na kwa­śne jabłko, roz­kwa­sił mu nos. Ale to było na Ver­mont Street w Co­ving­ton, kiedy miał jesz­cze psa. A ta­kie do­gry­za­nie było dla niego tor­turą. Do­gry­zali mu, od­cho­dzili, wra­cali i znowu do­gry­zali, zdzie­ra­jąc strupy, roz­dra­pu­jąc rany.

Scalzo pod­szedł do kilku star­szych chłop­ców i dziew­czyn, któ­rzy pa­lili na ławce.

– Dwu­ko­lo­rowy old­smo­bil na szpry­chach – usły­szał Lee.

W klatce sie­dział sęp kró­lew­ski z nagą szyją i głową. Taki sęp po­trafi chwy­cić dzio­bem ka­mień i roz­bić nim stru­sie jajo. Obok klatki stał Nicky Black. Za­wsze Nicky Black, ni­gdy samo Nicky czy samo Black.

– Wa­ga­ro­wa­nie to jedno. Wa­ga­ru­jesz? W po­rządku. Ale ty nie po­ka­zu­jesz się w bu­dzie od mie­siąca.

Za­brzmiało to jak kom­ple­ment.

– Grasz w bi­lard, Tex? Co ty wła­ści­wie ro­bisz? Cały dzień sie­dzisz w cha­cie? Grasz w bi­lard, tak? I unik!

Za­mar­ko­wał cios w kro­cze i się cof­nął.

– Ale ja­kim cu­dem tra­fi­łeś tu­taj, na Pół­noc? Mój brat sta­cjo­no­wał w Fort Ben­ning w Geo­r­gii. Mówi, że ci z Po­łu­dnia mu­szą brać ka­myk do ręki, żeby wie­dzieć, w którą stronę mają ro­bić zwrot. To prawda?

Przez cały czas od­dy­chał gło­śno przez nos i prze­krzy­wiał głowę to w prawo, to w lewo, uda­jąc, że z nim spa­ruje.

– Mój brat służy w mor­skiej straży gra­nicz­nej – od­parł Lee. – Dla­tego tu przy­je­cha­li­śmy. Sta­cjo­nuje na El­lis Is­land. Straż Ochrony Portu, tak się to na­zywa.

– Mój jest w Ko­rei.

– Mój drugi brat służy w pie­cho­cie mor­skiej. Też mogą wy­słać go do Ko­rei. I to mnie mar­twi.

– Ko­re­ań­czy­kami nie mu­sisz się mar­twić – od­parł Nicky Black. – Martw się le­piej tymi pier­do­lo­nymi Chiń­czy­kami.

W jego gło­sie po­brzmie­wało coś w ro­dzaju sza­cunku, ci­cha nutka po­dziwu. Był w po­rwa­nych spodniach i woj­sko­wej kurtce, rów­nie ku­sej jak wia­trówka Lee. Ni­ski, nie­mal kar­ło­waty, wciąż po­cią­gał no­sem, a lewą po­łowę twa­rzy miał stale wy­krzy­wioną.

– Wiem, gdzie można pod­pro­wa­dzić słod­kie ziem­niaki z cię­ża­rówki. Pie­czemy je na działce pod Bel­mont. Ma­cie tam u sie­bie słod­kie ziem­niaki? I wiem, gdzie można do­stać te książki, co kiedy się szybko prze­wraca kartki, to wi­dać, jak się ru­chają. Ja się na ta­kich rze­czach znam, łeb­ski ze mnie chło­pak. Chło­pak koń­czy szes­nastkę i rzuca szkołę. Zo­ba­czy­cie.

Miał źdźbło ty­to­niu na czubku ję­zyka. Splu­nął i do­dał:

– Chło­pak rzuca szkołę i idzie do ro­boty na bu­dowę. Pierw­sza rzecz to fun­duje so­bie dzie­sięć ko­szul. Bę­dzie od­kła­dał i za­nim się spo­strze­że­cie, kupi so­bie wóz. Co mie­siąc bę­dzie po­le­ro­wał go na błysk i któ­raś da mu wresz­cie dupy, co nie? No i kto jest lep­szy ode mnie?

Scalzo pod­szedł do nich, za­wa­diacko ko­ły­sząc bio­drami. Na chro­po­wa­tym as­fal­cie ci­cho za­zgrzy­tały żabki na ob­ca­sach jego bu­tów.

– Ty, Tex, dla­czego ty ni­gdy ze mną nie ga­dasz?

– Po­wiedz coś, po­każ, jak za­cią­gasz – do­dał Nicky Black.

– Ja nie za­cią­gam.

– Po­ga­daj z nim, tak ład­nie cię prosi.

– Ale po­za­cią­gaj tro­chę, co? Kurwa, tak chcia­łem usły­szeć, jak za­cią­gasz.

Lee uśmiech­nął się i po­szedł da­lej, mi­ja­jąc po dro­dze tych, któ­rzy sie­dzieli na par­ko­wej ławce i przy­pa­lali pa­pie­rosy na wie­trze, pięt­na­sto­let­nie dziew­czyny o ja­skrawo wy­szmin­ko­wa­nych ustach i chłop­ców w na­bi­ja­nych ni­tami kow­boj­skich dżin­sach z kie­sze­nią na spluwę. Na głów­nym placu skrę­cił w alejkę pro­wa­dzącą do bramy naj­bli­żej jego ulicy.

Scalzo i Nicky Black szli dzie­sięć me­trów za nim.

– Hej, szpaczku.

– On ssie klo­retki.

– Masz cuch­nący od­dech? Weź klo­retkę. Wy­star­czy se­kunda i bę­dziesz mógł się ca­ło­wać!

– I raz, i dwa.

– Ja nie za­cią­gam...

– I raz, i dwa, i cza-cza-cza.

– To le­wus ja­kiś...

– Zna­czy, uwa­żaj.

– Ale dla­czego on nie chce ze mną ga­dać?

– Co mamy zro­bić?

– Za­pa­lić szlu­uużka!

– Na­der ła­god­ne­eego!

– Ja nie za­cią­gam.

– No to po­ga­daj z nami.

– Źle mó­wimy czy co?

– No, po­wiedz coś.

– Wy­myśl coś, Tex.

– Ja nie za­cią­gam.

Sto­jący w bra­mie męż­czy­zna w ocie­pla­nej kurtce w ja­skrawą sza­chow­nicę spy­tał go o na­zwi­sko. Lee od­parł, że nie gada z jan­ke­sami. Męż­czy­zna ka­zał mu odejść kilka kro­ków da­lej i za­cze­kać, do­póki nie wy­ja­śnią sprawy. Po­tem pod­szedł do Scalza i Nicky’ego Blacka i ga­dał z nimi przez chwilę, wska­zu­jąc go ręką. Nicky Black mil­czał. Scalzo tylko wzru­szył ra­mio­nami. Wtedy tam­ten się przed­sta­wił i oka­zało się, że jest straż­ni­kiem miej­skim, ta­kim od wa­ga­rów. Scalzo po­dra­pał się w kro­cze, pa­trząc mu pro­sto w oczy. Że niby no to co. Nicky Black scho­wał ręce do kie­szeni, wy­szcze­rzył zęby i za­czął lekko przy­tu­py­wać, jakby zmar­zły mu nogi.

Straż­nik od­pro­wa­dził Lee do zie­lono-bia­łego ra­dio­wozu. Lee był pod wra­że­niem. Za kie­row­nicą sie­dział po­li­cjant. Pro­wa­dził jedną ręką, a dło­nią dru­giej osła­niał pa­pie­rosa mię­dzy ko­la­nami.

Mar­gu­erite do późna oglą­dała ob­raz kon­tro­lny na ekra­nie te­le­wi­zora.

Lee bez­gra­nicz­nie uwiel­bia zwie­rzęta, więc zoo było praw­dzi­wym bło­go­sła­wień­stwem, tym­cza­sem wy­słali go do śród­mie­ścia, do domu, gdzie te świ­ro­łapy drę­czą chło­paka przez dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę. Schro­ni­sko mło­dzie­żowe. Na każ­dym kroku Por­to­ry­kań­czycy. Cią­gle pa­plają i traj­ko­czą, a on musi się z nimi ką­pać. John Edward pró­bo­wał na­kło­nić go do roz­mowy z le­ka­rzem, ale Lee nie roz­ma­wia z nim, od­kąd za­mach­nął się scy­zo­ry­kiem na jego żonę. Każą mu spać we wspól­nej sy­pialni. I cały czas py­tają go, czy ogryza pa­znok­cie. Czy wy­znaje ja­kąś re­li­gię? Czy prze­szka­dza na lek­cjach? On nie zna slangu, wy­soki są­dzie. A tam pełno tych no­wo­jor­skich ty­pów. Wi­dzą, że cho­dzi w le­vi­sach i mówi z ak­cen­tem. Dużo chłop­ców nosi le­visy. Co w tym dziw­nego? A oni do­ku­czają mu, wy­py­tują, czy uważa się za Bil­ly­ego Kida. Kiedy miesz­ka­li­śmy z Ek­dah­lem na Ósmej Alei w Fort Worth, ten chło­piec grał w mo­no­pol ze swo­imi braćmi i przy­no­sił ze szkoły przy­zwo­ite cen­zurki. To kwe­stia ad­ap­ta­cji, pa­nie sę­dzio. Za­mach­nął się na nią scy­zo­ry­kiem, tylko scy­zo­ry­kiem, i na­wet jej nie dra­snął, a te­raz ze sobą nie roz­ma­wiają, brat z bra­tem. On ba­dał ży­cie zwie­rząt, ich zwy­czaje, spraw­dzał, jak się od­ży­wiają i jak śpią, zwie­rząt miesz­ka­ją­cych w no­rach i ja­ski­niach. Jak się to na­zywa? W le­go­wi­skach? On jest do­brze roz­wi­nięty, wy­soki są­dzie. Już mó­wi­łam, że od wcze­snego dzie­ciń­stwa lu­bił słu­chać opo­wie­ści i oglą­dać mapy. Wie bar­dzo dużo i bez cho­dze­nia do szkoły. Z braku miej­sca spał w moim łóżku pra­wie do je­de­na­stego roku ży­cia, a kiedy jego bra­cia byli w sie­ro­cińcu, w aka­de­mii woj­sko­wej, pie­cho­cie mor­skiej czy mor­skiej straży gra­nicz­nej, miesz­ka­li­śmy w naj­nędz­niej­szych i naj­cia­śniej­szych po­ko­ikach, ja i on. Więk­szość chłop­ców uwiel­bia swo­ich oj­ców. A ten bie­dak ru­nął jak kłoda na traw­nik i sko­nał, i to był ko­niec je­dy­nego szczę­śli­wego okresu mo­jego do­ro­słego ży­cia. Od tam­tej pory je­ste­śmy sami. Mar­gu­erite i Lee. Matka i syn. I ni­gdy go nie za­nie­dby­wa­łam. Mó­wią, że wa­ga­ruje, tak tu mó­wią. Mó­wią, że ca­łymi dniami sie­dzi w domu i ogląda te­le­wi­zję. Że sąd wy­śle go do szpi­tala. Że bę­dzie mu­siał pra­co­wać u Wiel­kich Pro­te­stanc­kich Braci. On już ma du­żych braci. Po co mu wię­cej? Wspo­mi­nają o Ar­mii Zba­wie­nia. Roz­pa­ko­wują ba­to­niki, które mu przy­no­szę. Za­glą­dają mi do to­rebki. Ta­kie trak­to­wa­nie jest po­ni­ża­jące. To nie moja wina, że ubiera się nie tak, jak trzeba. O co to całe za­mie­sza­nie? U nas, w Tek­sa­sie, wa­ga­ro­wicz nie jest prze­stępcą, któ­rego za­myka się i pod­daje ba­da­niom. Mój syn jest dla nich ko­lejną sprawą w ter­mi­na­rzu. Każą mi pro­sić o po­zwo­le­nie na po­wrót do domu. Nie je­ste­śmy włó­czę­gami, jak nas przed­sta­wiają. Na li­tość bo­ską, a je­stem chrze­ści­janką, tak więc, na li­tość bo­ską, czy wy­rodna matka stwo­rzy­łaby mu taki po­rządny dom, dom ja­sny, cie­pły i schludny, który chęt­nie przed­sta­wię tu jako do­wód w spra­wie? Ja nie oszczę­dzam na je­dze­niu, ja nie skne­rzę. To nie hańba ugo­to­wać fa­solę i chleb ku­ku­ry­dziany, po­tem od­grzać to i zjeść. Sknerą to był Ek­dahl, kiedy miesz­ka­li­śmy na Gran­bury Road w Ben­brook i kiedy za­czął mnie zdra­dzać. Ale to mnie oskar­żają o eks­cesy i wy­bu­chy nie­po­ha­mo­wa­nego gniewu. Wró­ci­łam do swego pa­nień­skiego na­zwi­ska, wy­soki są­dzie. Mar­gu­erite Cla­ve­rie Oswald. Prze­pro­wa­dzi­li­śmy się wtedy na Wil­ling­ton Street, tam gdzie te tory.

Ka­zali mu ry­so­wać lu­dzi i orze­kli, że ry­sunki są za ubo­gie.

Psy­cho­log stwier­dził, że in­te­li­gen­cja ba­da­nego mie­ści się w gór­nych gra­ni­cach prze­cięt­nej.

Pra­cow­nik opieki spo­łecz­nej na­pi­sał: „Prze­słu­cha­nie ujaw­niło, że ba­dany czuje się nie­mal tak, jakby żył za za­słoną, przez którą lu­dzie nie mogą go do­tknąć, mimo to woli, żeby za­słona ta po­zo­stała nie­na­ru­szona”.

Na­uczy­ciel do­niósł, że pusz­czał pa­pie­rowe sa­mo­loty w kla­sie.

Do szkoły wró­cił pod ko­niec siód­mej klasy. La­tem, o zmierz­chu, przed ław­kami na Bronx Park So­uth krę­ciły się dziew­częta. Ży­dówki, Włoszki w ob­ci­słych spód­nicz­kach, dziew­czyny z bran­so­let­kami na ko­stce u nogi – w ich szem­rzą­cych gło­sach po­brzmie­wały imiona chłop­ców, słowa pio­se­nek i drobne uwagi, które nie za­wsze ro­zu­miał. Za­ga­dy­wały do niego, kiedy tam­tędy prze­cho­dził, a on uśmie­chał się wów­czas ta­jem­ni­czo.

I ta za­la­tu­jąca pi­wem ko­bieta w au­to­bu­sie z plaży do domu. Czuje słone pie­cze­nie w zmę­czo­nych oczach po ca­łym dniu na słońcu i w wo­dzie.

– Nie mo­głam zo­sta­wić cię u sio­stry, bo miała za dużo wła­snych dzieci – po­wie­działa Mar­gu­erite. – No i się kłó­cili, jak to w ro­dzi­nie. Dla­tego kiedy mia­łeś dwa latka, a miesz­ka­li­śmy wtedy na Pau­line Street, mu­sia­łam za­trud­nić pa­nią Ro­ach. Ale pew­nego dnia po po­wro­cie do domu zo­ba­czy­łam, że zbiła cię tak, że mia­łeś pręgi na no­gach, i od razu prze­pro­wa­dzi­li­śmy się na Sher­wood Fo­rest Drive.

Skwar wci­skał się do miesz­ka­nia przez ściany i okna, bił z kry­tego papą da­chu. W nie­dzielę lu­dzie no­sili ciastka w bia­łych pu­deł­kach. W cu­kierni za­bito ja­kie­goś Wło­cha, pię­cioma strza­łami z pi­sto­letu, i jego mózg za­chla­pał ścianę za półką z ko­mik­sami. Ze­wsząd zbie­gły się dzieci, żeby po­pa­trzeć na te sza­rawe roz­bry­zgi. Matka tego Wło­cha sprze­da­wała poń­czo­chy na Man­hat­ta­nie.

Przed wej­ściem do me­tra ja­kaś ko­bieta, zu­peł­nie nor­malna, może pięć­dzie­się­cio­let­nia, w oku­la­rach i czar­nej su­kience, wci­snęła mu do ręki ulotkę. „Oca­lić Ro­sen­ber­gów” tak tam pi­sało. Chciał ją od­dać, my­śląc, że ko­bieta za­żąda pie­nię­dzy, ale ona już się od­wró­ciła. Po­szedł do domu, sły­sząc le­niwy głos ko­men­ta­tora ra­dio­wego, re­la­cjo­nu­ją­cego ja­kiś mecz. Jest pełno wol­nych miejsc. Przyjdź­cie na resztę pierw­szej po­łowy i na całą drugą. Była nie­dziela, Dzień Matki: sta­ran­nie zło­żył ulotkę i scho­wał ją do kie­szeni, na póź­niej.

W świe­cie ist­nieje drugi świat.

Po­je­chał me­trem aż do In­wood, do She­ep­shead Bay. Pa­sa­że­ro­wie ki­wali się w mie­dzia­nym świe­tle. Byli nie­sa­mo­wici. Wi­dział Chiń­czy­ków, że­bra­ków, lu­dzi, któ­rzy roz­ma­wiali z Bo­giem, któ­rzy miesz­kali w po­cią­gach, spę­dza­jąc w nich noce i dnie, lu­dzi po­si­nia­czo­nych, z po­zle­pia­nymi wło­sami, zwi­nię­tych w cier­pliwy kłę­bek na wi­kli­no­wym sie­dze­niu. Raz prze­sko­czył bramkę. Je­chał mię­dzy wa­go­nami, trzy­ma­jąc się gru­bego łań­cu­cha. Od drgań po­ciągu dzwo­niły mu zęby. Cza­sami pę­dzili tak szybko. Na kra­wę­dzi: lu­bił to uczu­cie. Bo skąd wia­domo, czy ma­szy­ni­sta jest przy zdro­wych zmy­słach? Ile­kroć o tym po­my­ślał, prze­cho­dził go za­bawny dreszcz. Spod kół try­skały snopy błę­kit­no­bia­łych iskier, z ta­kim gło­śnym sy­kiem, jakby mieli za­raz wy­paść z szyn. I ten tłok, ci lu­dzie o wszyst­kich twa­rzach z księgi twa­rzy. Prze­py­chali się przez drzwi, za­wi­sali na por­ce­la­no­wych uchwy­tach pod su­fi­tem. A on je­chał tylko po to, żeby je­chać. Ha­łas miał moc i ludzką siłę. Moc miały ciem­no­ści. Stał na przo­dzie pierw­szego wa­gonu, z dłońmi roz­płasz­czo­nymi na szy­bie. Wi­dok to­rów też był ro­dza­jem mocy. Mocy i ta­jem­nicy. Świa­tła re­flek­to­rów wy­ła­wiały z mroku ta­jemne rze­czy. A ten wście­kle prze­ni­kliwy wizg umiej­sca­wiał się w mó­zgu i za­le­wał go falą mi­łego gniewu i bólu.

Żył krótko i już ni­gdy, ab­so­lut­nie ni­gdy wię­cej nie było mu dane po­czuć tej wzno­szą­cej się do wrza­skli­wego pi­sku we­wnętrz­nej mocy, tej taj­nej siły du­cha, jaką od­na­lazł w no­wo­jor­skich tu­ne­lach.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Na­kła­dem wy­daw­nic­twa Noir sur Blanc uka­zały sięna­stę­pu­jące po­wie­ści Dona De­Lillo:

CO­SMO­PO­LIS

2005, 2012

LI­BRA

2007, 2024

GRA­CZE

2008

SPA­DA­JĄC

2008, 2024

PER­FOR­MERKA

2009

MAO II

2010

PUNKT OMEGA

2011

NA­ZWY

2012

MECZ O WSZYSTKO

2013

ANIOŁ ESME­RALDA

2013

AME­RI­CANA

2014

GWIAZDA RAT­NERA

2016

ZERO K

2017

GREAT JO­NES STREET

2018

CI­SZA

2022

BIAŁY SZUM

2023

POD­ZIE­MIA

2024