Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Historię tworzą masowe tęsknoty”.
„Podziemia” to monumentalna wielowątkowa narracja, która jest próbą zmierzenia się Dona DeLillo, uznawanego za Oceanem za jednego z najciekawszych współczesnych pisarzy, z mitem wielkiej amerykańskiej powieści. Jej akcja rozpoczyna się w Nowym Jorku w 1951 roku podczas legendarnego meczu baseballa. Radość ze wspaniałego wyniku New York Giants mąci wiadomość o próbnym wybuchu bomby atomowej przeprowadzonym w ZSRR. Symbolicznym przewodnikiem w tej postmodernistycznej odysei jest pamiątkowa piłka baseballowa z legendarnego finału, przekazywana z rąk do rąk przez kolejne dekady. W tle prawdziwa esencja Stanów Zjednoczonych drugiej połowy XX wieku: błysk fleszy i medialny szum, kultowe chevrolety, prezerwatywy symbolizujące rewolucję seksualną i strony internetowe jako znak drugiej wielkiej rewolucji – technologicznej – oraz ikoniczne postacie jak J. Edgar Hoover, Mick Jagger czy Lenny Bruce. Jednak głównym bohaterem pozostaje amerykańskie społeczeństwo, bacznie obserwowane i punktowane z sarkazmem przez autora, który bezlitośnie odziera je z patosu i narodowych mitów.
DeLillo jest pisarzem na miarę Steinbecka, a jego przełomowe dzieło ukazujące całą złożoność amerykańskiego świata drugiej połowy XX wieku dziś nabiera nowych znaczeń. To, co kilka dekad temu było codziennością Ameryki, dziś jest dniem powszednim zglobalizowanego świata i może stać się jego trudnym dziedzictwem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1257
Pamięci Matki i Ojca
PROLOG
TRIUMF ŚMIERCI
Mówi twoim głosem, amerykańskim, a w oku błyszczy mu niepewna nadzieja.
Jest dzień powszedni, owszem, ale on nie siedzi w szkole. Woli być tu, stać w cieniu tej starej, zardzewiałej landary, no i trudno mieć mu za złe, że wybrał akurat to metropolis – stal, beton, łuszcząca się farba, strzyżona trawa i ogromne paczki chesterfieldów wystające skosem z tablic wyników, a z każdej paczki sterczy kilka papierosów.
Historię tworzą masowe tęsknoty. Ten tutaj, zwykły chłopiec trawiony ściśle konkretnym łaknieniem, jest jednak częścią gromadzącego się tłumu, bezimiennych tysięcy, które wysiadają z autobusów i pociągów, jednym z ludzi, którzy kroczą wąskimi kolumnami po obrotowym moście nad rzeką i nawet jeśli nie są forpocztą migracji ani rewolucji, jakiegoś potężnego wstrząśnienia duszy, to przynoszą ze sobą cielesny żar wielkiego miasta i własne drobne mrzonki i rozpacze, coś niewidzialnego, co wisi nad tym dniem: mężczyźni w pilśniowych kapeluszach i marynarze na przepustce idą obejrzeć mecz, a w głowach kłębią im się myśli puszczone samopas.
Niebo jest dziś niskie i szare, szaromętne jak posuwisty przybój.
Razem z innymi stoi przy krawężniku. Jest najmłodszy, ma raptem czternaście lat i płótno w kieszeni – poznać po tej spiętej, pochylonej pozie, którą obarcza własne ciało. To będzie jego pierwszy raz, nie zna nikogo z pozostałych, zresztą chyba tylko paru z nich zna się między sobą, ale w pojedynkę ani parami nie mają szans, więc porozumieli się za pomocą tych śliskich spojrzeń, które wyszukują w tłumie bratnie dusze, innych ryzykantów, no i stoją razem – czarni chłopcy, biali chłopcy, jedni przyjechali metrem, inni przyszli z pobliskich ulic Harlemu, chude cienie, bandidos, w sumie piętnastu, a fama głosi, że może tylko co piąty da się przyłapać, a reszta ma szanse się przedrzeć.
Czekają, zdenerwowani, aż przejdą przez turnikiety ci z biletami: ostatnia luźna grupka kibiców, opieszałych maruderów. Patrzą, jak ze śródmieścia w ostatniej chwili nadjeżdżają taksówki, a wybrylantynowani mężczyźni zwinnym krokiem podchodzą do okienek: bukmacherzy, eleganci z prywatnych klubów i grube ryby z Broadwayu tryskają energią i skubią farfocle z rękawów swoich moherowych swetrów. A tamci stoją przy krawężniku i patrzą, niby to nie patrząc, ze skwaszonymi minami obijbruków wystających na rogu. Ucichł cały harmider, zwykła przed meczem gadanina i zamieszanie; przekupnie, którzy przeciskali się w tłumie na chodnikach, wymachując programami i proporczykami, rzucając śpiewnym tonem odwieczne zawołania, cherlawi sprzedawcy pamiątkowych znaczków i czapek – wszyscy oni już się rozeszli, wrócili do swoich klitek na podupadłych ulicach.
A ci stoją przy krawężniku i czekają. Oczy im posępnieją, wysyłają coraz mniej światła. Któryś wyjmuje ręce z kieszeni. Czekają, a potem ruszają nagle, najpierw jeden, Irlandczyk, podrywa się z okrzykiem: „Hura!”.
Turnikiety są cztery, tuż za dwiema kasami. Najmłodszy chłopiec jest też najwątlejszy, niejaki Cotter Martin, wysoki chudzielec w koszulce polo i w farmerkach, stara się przezwyciężyć poczucie klęski, gdy tak biegnie w ogonie, biegnie i krzyczy razem z resztą. Wszyscy krzyczą, dla kurażu albo na dowód brawury. Swoim twarzom nadali wyraz rozwrzeszczanych masek – oczy jak szparki, usta z gumy – i biegną, gnają co sił w nogach; próbując się wcisnąć przez przesmyki między budkami bileterów, obijają sobie biodra i łokcie, a ich krzyk ani na chwilę nie milknie. Twarze kasjerów zawisły za okienkami jak cebule na sznurkach.
Cotter widzi, że pierwsi skoczkowie przesadzają barierki. Dwaj zderzają się w powietrzu i padają jak dłudzy, cali powykręcani. Jednego chwytem za głowę przytrzymuje bileter, któremu czapka spada i zjeżdża po plecach, a on łapie ją, na oślep sięgając za siebie drugą ręką, i jednocześnie – wszystko naraz – zezuje na resztę skoczków, żeby go nie stratowali. A oni dalej biegną i skaczą. Bezrozumny wyścig, ścisk ciał, skok na bramkę staje się faktem. Skaczą za wcześnie albo za późno, zawadzają o słupki i o poziome pręty, jak postaci z komiksów wspinają się na plecy tym z przodu, ależ muszą głupio wyglądać w oczach ludzi, którzy jedzą hot dogi przy budce za turnikietami, muszą wyglądać jak ostatni pojebańcy: cały rząd klientów, prawie samych mężczyzn, zaczyna spoglądać w ich stronę, mozolnie żując przepocone mięso, aż im się na językach mnożą banieczki tłuszczu, a ten najdalszy znieruchomiał i tylko bezwiednie macha ręką, pędzlując hot doga musztardą.
Krzyk wielobarwnej zgrai chłopców odbija się echem w betonowej studni.
Cotter widzi przed sobą wolną drogę do prawego turnikietu. Wymazuje z pamięci wszystko, co nie jest mu niezbędne do skoku. Ci jeszcze skaczą, tamci dopiero się przymierzają, innym przydałby się fryzjer, niektórzy mają dziewczyny w swetrach z puszystej wełny, a reszta całą kupą wylądowała po drugiej stronie i teraz zbiera się z ziemi, żeby czym prędzej się rozpierzchnąć. Dwaj gliniarze ze stadionu biegną ciężkim krokiem po rampie. Cotter eliminuje wszystkie te elementy, w miarę jak się pojawiają, odtrąca tysiąc fal informacyjnych, rażących go w skórę. Wbił spojrzenie w stalowe pręty turnikietu. Rozpędza się i nagle tak jakby zostawił za sobą całą swoją niezdarność, rozlazłą zgrozę hormonów i nieprzynależność, całą tę zająkliwość, która przypieczętowuje jego status nastolatka. Jest tylko chłopcem w biegu, ledwie widoczną postacią z ulicy, ale bieg zawsze ujawnia coś z samego jestestwa, a biegacz obnaża się przed świadomością, więc i ten ciemnoskóry chłopak zdaje się otwierać przed światem, a po dziesięciu susach ponaglony krwiobieg czyni go bardziej wyrazistym.
A potem Cotter odrywa stopy od ziemi i frunie, zgrabny i nieskalany we własnym odczuciu, i jakby zaaferowany: właśnie przyleciał samolotem z Kansas City, z teczką pełną pieniędzy podjętych z banku. Głowę wciągnął w ramiona, lewą nogą sięgnął już za turnikiet. I oto w jednej przewlekłej, wyniosłej i nieciągłej chwili widzi dokładnie, gdzie wyląduje i którędy pobiegnie, a chociaż wie, że rzucą się na niego, skoro tylko dotknie stopą chodnika, chociaż na najbliższe kilka godzin pakuje się w niebezpieczną sytuację i będzie musiał mieć się na baczności, mimo wszystko trochę mniej się teraz boi.
Lekko ląduje na ziemi i swobodnym biegiem mija biletera, który wciąż jeszcze próbuje złapać czapkę, i nagle chłopiec czuje, wie w sobie aż do dna, głębiej, niż w ogóle cokolwiek można wiedzieć – czuje, jak w jego sercu biegacza zaczyna łomotać ta wiedza, że nikt nie zdoła go schwytać.
Nadchodzi gliniarz w całym swoim municypalnym ogromie, u pasa dynda mu rewolwer, kajdanki, latarka i pałka, a bloczek z mandatami wypycha kieszeń. Cotter robi zwód, aż o mało nie pada na kolana, a zjadacze hot dogów gną się w pasie, żeby lepiej się przyjrzeć, jak chłopak bierze wiraż i oddala się z łagodnym przyspieszeniem, na pożegnanie kiwając gliniarzowi małym palcem.
Niekiedy sam siebie w ten sposób zaskakuje: jakimś śmiałym, śmigłym czynem, zrodzonym z nieprzewidzianego kaprysu.
Wbiega po zacienionej rampie w plątaninę dźwigarów, filarów i strug światła. Słyszy, jak narastają ostatnie akordy hymnu państwowego, widzi ogromną, rozwartą podkowę trybuny i raptem trawnik roztacza przed nim ten widok, który chłopcu zawsze pozwala odczuć, że wydostał się z ram własnego życia: znów ma przed sobą to wymuskane lśnienie, które od granicy wewnętrznego pola wysypanego równo ugrabionym piaskiem ściele się i gnie aż po wysokie zielone parkany. Przeszywa go dreszcz objawienia. Cotter biegnie truchtem i wyciąga szyję, zapuszcza żurawia między rzędy ławek, szukając dyskretnego zakątka za którymś z filarów. W sektorze trzydziestym piątym skręca w przejście między ławkami i schodzi prosto w żar i zaduch bijący od stłoczonych kibiców, w dym wiszący pod górnym pomostem, słyszy rozmowy, zanurza się w głęboki pomruk tłumu, słyszy, jak piłki rzucane na rozgrzewkę trafiają w rękawicę łapacza, rozbrzmiewając serią detonacji, za którymi pogłos wlecze się niczym ogon komety.
A potem tracisz go z oczu w tłumie.
Radiowcy w swojej kabinie rozmawiają właśnie o tłumie. Chyba jakieś trzydzieści pięć tysięcy, no i co powiecie? Wziąwszy pod uwagę barwne dzieje obu drużyn, wiarę i pasję kibiców oraz to, jak wszystkie te siły oplatają całe miasto, a choćby sam dzisiejszy mecz, kwestia życia i śmierci, finał po dwóch spotkaniach, a kiedy człowiek wymówi te nazwy, Giants i Dodgers, uwzględni szczerą, wzajemną nienawiść ich zawodników i przypomni sobie, jak potoczył się cały ten rok, jak walka o proporzec wprawiła miasto w zdławioną ekstazę, w agonalne konwulsje, które nazwać można tylko słowem zapożyczonym z niemieckiego, bo żadne inne nie odda trafnie tej mieszaniny rozkoszy, zgrozy i wyczekiwania, a kiedy jeszcze pomyśli się o lojalności plemiennej, tak właśnie mówią w kabinie – o miłości do klubu, która przenika dzielnice i przytulne przedmieścia, sięgając aż w okolice sadów jabłkowych, na nieokrzesaną północ – no to skąd te dwadzieścia tysięcy pustych miejsc?
– Od rana wygląda, że będzie padać – powiada technik. – Ludzie tracą humor. Ni cholery im nie zależy.
Producent wiesza koc w poprzek kabiny, żeby odgrodzić swoją ekipę od tych z KMOX-u, którzy właśnie przyjechali z St. Louis. Nie ma gdzie ich ulokować, więc trzeba się dzielić miejscem.
– Pamiętaj, że nie było przedsprzedaży – mówi do technika.
A na to technik:
– W dodatku Giantsi wysoko wczoraj przegrali, a to poważna sprawa, bo druzgocąca porażka potrafi zdołować kilka dzielnic. Wierz mi. Tam gdzie mieszkam, nieraz coś takiego widziałem. Ludzie tracą zapał. Całkiem jakby umierali, dziesiątkami tysięcy.
Russ Hodges, który prowadzi transmisje z meczów dla WMCA, jest głosem Giantsów; ma przemęczoną krtań i początki ciężkiego przeziębienia, więc nie powinien teraz zapalać papierosa, ale co mu tam!
– Niby racja – mówi – tylko że wcale nie jestem pewien, czy jest tu jakieś logiczne wytłumaczenie. Kiedy ma się do czynienia z tłumem, niczego nie da się przewidzieć.
Russowi twarz zaczyna już się wypełniać, ale w oczach, w uśmiechu, we włosach obciętych jak pod garnek, w bezkształtnym garniturze, który mógłby być prawie czyjkolwiek, zachował jeszcze to i owo z prostodusznego chłopca. Bo czy można komentować mecze, zagranie po zagraniu, niemal dzień w dzień, przez całą pełnię lata, i nie uwięznąć w jakiejś wersji przeszłości?
Patrzy na boisko, na ciasne narożniki, szerokie alejki między zapolami i środek pola. Na wielki, kwadratowy zegar Longines’a, wystający nad pawilon. Wszędzie smugi barw, fresk z czapek i twarzy, zielona trybuna, brązowe ścieżki wokół baz. Russ czuje, że widać ma fart, skoro tu jest. Że akurat w tym nadzwyczajnym dniu prowadzi transmisję, i to właśnie na Polo Grounds – uwielbia samą tę nazwę, drogocenne echo dawnych spraw, dawnych czasów, zanim całe stulecie poszło na wojnę. Uważa, że wszyscy na stadionie powinni czuć się jak szczęściarze, bo zanosi się na coś wielkiego, coś narasta. No, może to po prostu samemu Russowi skacze gorączka. Tak czy owak, przypomina mu się ten dzień, kiedy ojciec zabrał go do Toledo i razem obejrzeli walkę Dempseya z Willardem, to dopiero był numer, zdrowa porcja nabożnego lęku, Czwarty Lipca, upał ponad czterdzieści stopni, tłum mężczyzn w koszulach z krótkim rękawem i w słomkowych kapeluszach, wielu pod kapelusze podłożyło chusteczki do nosa spadające aż na ramiona, wyglądali jak przebrani za Arabów, i jakie monumentalne manto zebrał duży Jess na ringu rozgrzanym do białości; ależ mu z twarzy parował krwawy pot przy każdym ciosie Dempseya.
Oglądając takie zdarzenie, scenę, która trafia potem do kronik filmowych, człowiek czuje, że nosi w sobie jakiś dostojny okruch historii.
W drugiej zmianie Thomson trafia ślizgacza i posyła piłkę wzdłuż linii trzeciej bazy.
Lockman pędzi po łuku do drugiej, patrząc na lewe pole.
Pafko podchodzi do ściany, żeby zgarnąć piłkę z bandy.
Na obu poziomach trybuny po lewej ludzie wstają z miejsc, ci z pierwszych rzędów aż się wychylają, niektórzy rzucają przez barierę papierki, podarte programy, strzępy książeczek z zapałkami, lecą zgniecione kubki, impregnowane serwetki od hot dogów, jednorazowe chusteczki sprzed wielu dni, sfilcowane na dnie głębokich kieszeni i pełne zarazków, a wszystko to spada na ziemię wokół Pafki.
Thomson sadzi wielkimi susami, aż się pochyla, zgrabnie okrążając pierwszą.
Pafko sprytnie rzuca do Coksa.
Thomson głową naprzód daje nura w stronę drugiej, wchodzi ślizgiem i nagle widzi, że Lockman stoi na poduszce i patrzy na niego jak zauroczony, z lekko pytającą miną.
Całe dni pod żelaznym niebem i tyle czasu przy mikrofonie przez zeszły tydzień, ból gardła, kaszel, Russ gorączkuje, wygląda niechlujnie – podróże pociągami, nerwy, brak snu, a teraz opowiada mecz tym swojskim, poczciwym tonem gawędziarza, tym szorstkim głosem, dziś trochę zachrypniętym.
Cox łypie spod daszka czapki i posyła płaską piłkę do Robinsona.
Tymczasem widzimy, jak Mays podchodzi spacerkiem do bazy domowej, wlokąc kij grubszym końcem po ziemi.
Robinson przyjmuje podanie i obraca się na pięcie w stronę Thomsona, który stoi niecałe dwa metry od drugiej, jakby onieśmielony.
Ludzie z radością patrzą, jak papier ląduje przy butach Pafki, zsuwa mu się po ramieniu albo przywiera do czapki. Ściana ma ponad osiem metrów wysokości i nikt, choćby się nie wiem jak daleko wychylił, nie da rady dotknąć zawodnika, więc musi im wystarczyć, że sprawili mu papierową kąpiel.
Na stopniach przy boksie drużyny widzimy Durochera – to menażer Giantsów, twardy Leo, knajpiany rozrabiaka, twarz prosto z wojen galijskich. Mówi z pięścią przy ustach:
– A niech to grom z jasnego nieba jebnie!
Niedaleko budki rezerwowych drużyny Giantsów czterej mężczyźni patrzą z prywatnej loży Durochera, najlepszej z najlepszych, jak Robinson robi Thomsonowi skuchę. Trzej z nich pracują w rozrywce – Frank Sinatra, Jackie Gleason i Toots Shor, z dawien dawna kumple od kieliszka, a towarzyszy im dobrze ubrany mężczyzna z mordą buldoga, niejaki J. Edgar Hoover. Co robi narodowy tajniak numer jeden wśród tych obszczymurów? No cóż, siedzi przy samym przejściu i wygląda na to, że całkiem mu tam dobrze, uśmiecha się, słuchając grubiańskich przytyków, którymi bez przerwy częstują się ci trzej: refrenista, błazen i knajpiarz. Wolałby wprawdzie być teraz na wyścigach, ale ten rodzaj towarzystwa zawsze wprawia go w nie najgorszy nastrój, niezależnie od scenerii. Edgar lubi zadawać się z filmowymi sławami i wybitnymi sportowcami, z takimi arcyplotkarzami jak Walter Winchell, który też jest dziś na meczu i siedzi ze starszyzną Dodgersów. Sława i tajność to górny i dolny skraj tej samej fascynacji, elektrostatyczny szum jakiegoś erotyzmu, który przesyca świat, a Edgar żywo reaguje na ludzi podłączonych do źródła tego rodzaju energii. Pragnie im być szczerze oddanym przyjacielem, pod warunkiem, że zamknie w swoich prywatnych archiwach całą sekretną stronę ich życia, złowi i sklasyfikuje wszystkie pogłoski, nada cieniom faktów uchwytną postać.
– Mówiłem wam, głąby jedne, że Dodgersi będą dzisiaj nie do przejścia. Czuję to w kościach starego brooklyniaka.
– W jakich znowu kościach? – pyta Frank. – Dawno ci wygniły od gorzały.
Thomson cały nagle oklapł, stracił wigor i odporność, a Robinson prosi o czas i z piłką w ręku idzie na górkę tym swoim kosołapym krokiem, jakby zygzakiem.
– Giantsi będą musieli wziąć do składu tego krasnoludka, jak mu tam, jeżeli chcą wygrać, bo ich jedyna nadzieja to jakiś wybryk natury – mówi Gleason. – Trzęsienie ziemi albo krasnolud. A ponieważ nie jesteśmy w Kalifornii, lepiej się pomódl o elfa we flanelowych portkach.
– A tom się uśmiał – odpowiada Frank.
Edgara denerwuje ta rozmowa. Jest drażliwy na punkcie własnego wzrostu, chociaż niewątpliwie trzyma się w okolicach średniej. W ostatnich latach przybyło mu na wadze, a kiedy, ubierając się, przegląda się w lustrze, krępy, z głową Buddy, stoi oko w oko z niskim, korpulentnym mężczyzną. Krzykacze z prasy twierdzą, że istotnie jest niski, jak gdyby człowiek mógł samą siłą zaklęcia dręczące go urojenie podać do druku. A swoją drogą agenci wyżsi niż średnia krajowa rzeczywiście nie mają wielkich szans na przydział w kwaterze głównej. Trudno też nie zauważyć, że krasnoludek wspomniany przez Gleasona, kumpla Edgara, wysoki raptem na metr sportif, ten, co jakieś półtora miesiąca temu machnął kijem w drużynie St. Louis Browns w ramach popisu, który był zarazem, jak podejrzewa Edgar, prowokacją polityczną – otóż facet nazywa się Eddie Gaedel, a jeśli Gleason przypomni sobie to nazwisko, natychmiast skojarzy Eddiego z Edgarem i kawały o kurduplach zaczną krążyć niczym przysłowiowe gówno, co trafiło w wentylator. Jackie wystartował w branży, odgrywając obelżywe skecze, i dotąd je odstawia – za friko, dla frajdy – rujnując ludziom życie.
– Gleason, nie bądź wiecznie matoł – mówi Toots Shor. – Na razie jest tylko jeden–zero. Giantsi nie po to wyszli na swoje z trzynastu i pół meczu, żeby akurat ostatniego dnia schrzanić sprawę. Mamy przecież rok cudów. Na to, co stało się w tym sezonie, ludziom po prostu słów brak.
Twarz jak plaster mięcha, rzeźnickie łapy. W osobie Tootsa widzisz weterana spelun, faceta zwięzłej budowy, z włosami gładko zaczesanymi do tyłu, z oczami jak szparki, które z lada powodu błyskają ostrzegawczo. To były wykidajło – ilekroć sobie popije, wyrzuca niewinnych ludzi ze swojego klubu.
– A dokona tego Mays – oświadcza.
Na to Frank:
– Willie ma dziś swój dzień. Murowane, że przyrąbie. Leo mówił mi przez telefon.
Gleason w miarę wiarygodnie parodiuje brytyjski akcent, mówiąc przez zęby:
– Nie zamierzasz chyba wmawiać mi, że po tym jegomościu, co akurat podchodzi do bramki, należy spodziewać się jakichś niezwykłych czynów.
Edgar nienawidzi Anglików, więc ze śmiechu zgina się wpół, a Jackie bez chwili oddechu wgryza się w hot doga i zaczyna krztusić się i kasłać, aż we wszystkie strony lecą kawałki mięsa i bułki, grudki i okruszki, flegmatyczna salwa.
Ale Edgara najbardziej przerażają formy życia niedostrzegalne gołym okiem, więc odwraca się od Gleasona i wstrzymuje oddech. Najchętniej czym prędzej poszedłby do ubikacji, gdzie wśród ocynkowanych ścian leży nietknięty owal mydła, tryska kaskada gorącej wody i wisi nieużywany przez nikogo innego ręcznik, miękki jak puch łabędzi. Ale w pobliżu nie ma oczywiście takiej toalety. Nic, tylko fale zarazków, wszechobecne medium czynników chorobotwórczych, mikroby, lotne kolonie krętków, które łączą się, dzielą, wydłużają, zwijają w spirale i wzajemnie pochłaniają, całe wagony materii wykasływanej przez ludzi, prymitywnej i zabójczej.
Tłum, nieustanny zgiełk, oddech i pomruk, basowy łoskot narastający raz po raz i ta samczość, z jaką mężczyźni wspólnie przeżywają mecz, sposób, w jaki ten czy ów podrapie się w nadgarstek albo wymodeluje frazę klątw. I łopot oklasków, szybko zamierających i zawsze zbyt skąpych. Ludzie czekają, kiedy wreszcie poniosą ich skandowane okrzyki i rytmiczne brawa, ustalone formy i refreny: moc, którą trzymają w odwodzie na stosowną chwilę. Siła sprawcza, która coś spowoduje, zmieni przebieg meczu, poderwie ich z miejsc, aż wzbiją się wszyscy razem swobodnym grzmotem, a stadion zadrży jak szalony.
– Chyba wyraźnie ci mówiłem, Jack, żebyś został w aucie, póki nie zjesz – powiada Sinatra.
Mays bierze porządny zamach, ale trafia trochę spod spodu i piłka banalnym łukiem wzbija się w niskie październikowe niebo. Cotter Martin słyszy stukot jesionowego kija o piłkę, gdy tak siedzi na trybunie z lewej strony boiska, zgarbiony, aż mu sterczą kościste ramiona. Zamiast na piłkę patrzy na Williego, który okrąża pierwszą, jak gdyby lekko wzruszając ramionami, a potem zgarnia z murawy swoją rękawicę i biegnie truchtem na pozycję.
Cotter jest zaskoczony, kiedy zapalają się lampy łukowe; od tej chwili inaczej się czuje, nowy posmak ma dla niego bezczelność własnej eskapady, ten beztroski błysk: że się odważył i go nie złapali. Dzień jest odtąd inny, ponury i brzemienny groźbą, naglący deszczem, a Cotter patrzy na Maysa, który stoi na środkowym polu i w całym tym bezmiarze wygląda jak z wagi koguciej, niewyrośnięty małolat, więc chłopiec się zastanawia, jakim cudem Willie potrafi tak rzucać, bierze rozmach i fru, z taką siłą. Lubi patrzeć na boisko w blasku reflektorów, chociaż akurat dziś trochę się boi, że spadnie deszcz, a w dodatku jest dopiero popołudnie i nie ma pełnego efektu, nie to co wieczorny mecz, kiedy boisko i zawodnicy tworzą osobną, wyodrębnioną spośród ciemności przestrzeń. Raz w życiu był na meczu wieczorem: razem z najstarszym bratem zszedł po pochyłości, prosto w misę pełną kolorowego światła. Wydawało mu się, że z wież z reflektorami bucha w dół jakaś nieznana energia, że Ziemia w każdy obrót wkłada więcej mocy, oddzielając graczy, murawę i wyznaczone na niej kredą linie od wszystkiego, co kiedykolwiek przedtem widział czy sobie wyobrażał. Że wszystko na boisku emanuje odkrywczą, pierworodną świeżością.
Jak wtedy, kiedy biegacz hamuje z poślizgiem, skręcając przy pierwszej.
Na długo przed światłami zdumiały Cottera pustki na stadionie. Idąc przez trybunę, raz po raz napotykał wolne miejsca, zbyt wiele wolnych miejsc, aby można było sądzić, że ci, co je zajmują, poszli akurat kupić piwo albo się odlać, i w końcu postanowił usiąść między dwoma facetami w garniturach i już tylko dziękował losowi, że tak łatwo znalazł miejsce, mniejsza o to, czemu jest aż tyle wolnych.
Mężczyzna z lewej pyta:
– Ty, masz chęć na fistaszki?
Znowu nadchodzi sprzedawca fistaszków, mniej więcej osiemnastoletni, czarny i smukły, ten, co tak cudownie łapie bilon w powietrzu. Ludzie znają go z minionych meczów, z niegdysiejszych zmian, więc ożywiają się i zaczynają szukać drobnych po kieszeniach. Wołają, że chcą fistaszków: „Hej, tutaj torebkę!”, i puszczają w jego stronę monety pstryknięciem kciuka albo łukiem dyskobola, a on chwyta je, jakby dłońmi wręcz wdychał latający metal. Ma magnetyczną skórę, niczym cyrkowiec łowi w locie miedziaki i rzuca ludziom torebki, mierząc w pierś. Fascynujące widowisko, ale Cotter niejasno wyczuwa grożące niebezpieczeństwo. Sprzedawca zwraca na niego uwagę ludzi, demaskuje gapowicza w jamie, którą ten sobie wyszukał. Czy to nie dziwne, że wspólny kolor skóry niweluje dzielącą ich przestrzeń? Nikt nie dostrzegał Cottera, póki nie nadszedł sprzedawca o dłoniach siejących czarne promienie. Z jednej strony młody Murzyn, ulubieniec tłumów. Z drugiej – mały cwaniaczek, który wolałby, żeby go nie zauważono.
– Co powiesz? – nie daje za wygraną mężczyzna.
Cotter gestem odmowy podnosi rękę.
– Chcesz torebkę? No, co się czaisz?
Cotter przechyla się w prawo, zasłaniając dłonią splot słoneczny na znak, że już jest najedzony, że po fistaszkach zawsze boli go brzuch albo że matka zabroniła mu opychać się byle czym, bo potem nie ma apetytu na kolację.
– No to powiedz chociaż, komu kibicujesz – nalega sąsiad.
– Giantsom.
– Ale mają sezon, co?
– Przy tej pogodzie, czy ja wiem, chyba kiepsko jest być na minusie.
Mężczyzna spogląda w niebo. Ma koło czterdziestki, jest gładko wygolony i wybrylantynowany, ale swobodny w obejściu, wyluzowany: Cotterowi wydaje się, że zna ten styl z małych miasteczek, które widywał w filmach.
– Mają tylko jeden bieg do tyłu. Odkują się. Taka passa nie może się skończyć przez jakieś tam chmury. Napijesz się coli?
Mężczyźni kursują do ubikacji i z powrotem, zapinają suwaki w rozporkach, odchodząc od koryta, a inni już się zbliżają do tego długiego naczynia, myśląc, gdzie by tu stanąć, przy kim tak, a przy kim nie, w stężonym, zastarzałym odorze i stęchliźnie stadionu, wśród wielopokoleniowych fal piwa, gówna, papierosów, fistaszkowych łupin, środków dezynfekujących i szczyn niezliczonych milionów, a myślą przy tym zwyczajnie, ot tak, żeby łatwiej prześliznąć się przez życie, snują myśli bez związku ze zdarzeniami – to tylko ten kurz, którym sami są, tak szumi, więc torują sobie drogę w zatłoczonej ubikacji, mecz trwa, a oni wchodzą, wychodzą, wyjmują chuje i w zadumie szczą.
Mężczyzna z lewej trochę się wierci i nagle pyta Cottera przez ramię, szczwanym szeptem:
– A co ze szkołą? Masz indywidualne wakacje? – I przelotnie się uśmiecha.
– Tak jak i pan – mówi Cotter, a odpowiada mu śmiech jak z armaty.
– Na ten mecz wyrwałbym się choćby i z więzienia. A wiesz, że dla więźniów też transmitują. W całym mieście powstawiali im radia, w każdym bloku.
– Przyszedłem tu wcześnie – ciągnie Cotter. – Mogłem rano pójść do szkoły i dopiero potem zwagarować, ale chciałem zobaczyć wszystko od początku.
– Rasowy kibic. Aż miło posłuchać.
– Chciałem popatrzeć, jak ludzie się schodzą. Jak gracze wchodzą osobnym wejściem.
– A tak w ogóle to się nazywam Bill Waterson. I chętnie bym się urwał z biura, ale nie musiałem. Mam własną małą firmę. Budowlaną.
Cotter myśli, co by tu powiedzieć.
– To właśnie my stawiamy te domy, w których fajnie się mieszka.
Sprzedawca fistaszków idzie pod górę przejściem między ławkami, zmierzając do następnego sektora, kiedy nagle zauważa Cottera i posyła mu znaczący uśmiech. Oho, będą kłopoty – myśli Cotter. Ten gaduła zaraz go sypnie, spali. Sprzedawca wchodzi po schodach i chłopcy na moment spotykają się wzrokiem. Nie zwalniając kroku, starszy błyskawicznie sięga po torebkę i nonszalancko ciska ją Cotterowi, który chwyta paczkę jedną ręką, ruchem tak szybkim, że kontury dłoni zamazują się, podobnie jak przed sekundą rozmył się w powietrzu zamaszysty gest sprzedawcy. Wszystko to dzieje się w jednej cudownej chwili, a Cotter szczerzy zęby, błyskając rekordowym uśmiechem tygodnia, aż fala życzliwości rozlewa się na kilka sąsiednich rzędów.
– Czyli jednak ci wpadła paczka – zauważa Bill Waterson.
Cotter odwija górny brzeg papierowej torebki i podsuwa ją Billowi. Siedzą sobie, łuskają fistaszki, kolistym ruchem kciuków i palców wskazujących ścierają brązową błonkę i zjadają tłuste, słone jądro, a łupiny upuszczają na ziemię, nie odrywając oczu od boiska.
– Jak ci kiedyś ktoś powie, że jest w siódmym niebie, to przypomnij sobie tę chwilę – mówi Bill.
– Żeby tak jeszcze parę biegów!
Znowu podsuwa Billowi torebkę.
– Zaliczą punkt. Tylko patrzeć. Spokojna głowa. Dopilnujemy, żebyś nie żałował tych wagarów.
Widzimy Robinsona, który stoi na skraju zapola, patrzy, jak pałkarz wychodzi na pozycję, i myśli od niechcenia: Jeszcze jeden ćwok, Szwab ze stajni Leo.
– Zgodnie z męskim kodeksem – oświadcza Bill – skoro ty mnie częstujesz fistaszkami, to ja mam psi obowiązek kupić nam po flaszce coli.
– To chyba sprawiedliwy układ.
– Dobra. Umowa stoi. – Bill obraca się w miejscu i podnosi rękę. – Jesteśmy sobie dwaj wyluzowani kibice.
Stanky, ten piącharz, siedzi w boksie drużyny.
Mays z tą swoją bluesową, dziś lekko obrzmiałą twarzą usiłuje się uwolnić od jakiejś rymowanki, chwytliwej melodyjki, która mu chodzi po głowie, bo ostatnio wciąż ją nadaje radio.
Chłopiec od podawania kijów schodzi po schodkach, trochę roztargniony, i wsuwa do stojaka ten czarny, którym gra Dark.
W trakcie środkowych zmian mecz tak jakby zapadł się w siebie. Zawodnicy wyczekują, ogarnięci nieokreślonym niepokojem, który napina im mięśnie barków i sprawia, że co chwila chodzą do pojemnika z chłodzoną wodą, popijają i plują.
Po drugiej stronie boiska na wybiegu dla rezerwowych miotaczy Dodgersów rozgrzewa się Branca, potężnie zbudowany facet o spiczastych uszach elfa i prężnych ramionach: rzuca ze swobodą, ot tak, dla rozluźnienia.
Pchnij-ciąg, pstryk-pstryk, zmień żyletkę, raz, dwa, trzy – chcąc nie chcąc, myśli Mays.
A tymczasem na trybunie agent specjalny Rafferty idzie w dół po schodach w stronę lóż za budką rezerwowych drużyny gospodarzy. Ten zwalisty mężczyzna z rudawą czupryną – z burzą rudych włosów, mawiają niektórzy – patrzy prosto przed siebie, jakby nie chciał się rozpraszać. Żwawo, lecz bez pośpiechu zmierza ku loży Dyrektora.
U stóp Gleasona stoją dwa spienione kubki, a z zaciśniętej pięści sterczą mu dwa końce hot doga, o którym już zdążył zapomnieć. Mówi do sześciu osób naraz, a słuchacze śmieją się i dopytują – ci, co wykupili loże na cały sezon, stara gwardia kibiców z chudymi żonami. Widzą, że jest zdrowo narąbany, i podziwiają klarowność jego dowcipu, ciętą precyzję obelg i drwin. Sami się proszą, żeby ich obrażał, a on chętnie to robi i wznosząc się ponad własne opilstwo, odstawia z detalami parodię pijaka. Opadają mu powieki, gdy bełkocząc gardłowo, wyśmiewa rozwichrzony tupecik na głowie jednego ze słuchaczy i łaty na łokciach tweedowej marynarki drugiego. Kobiety są zachwycone, błagają o jeszcze. Patrzą na Gleasona, spoglądają na Sinatrę, żeby zobaczyć, co on na to, popatrują w stronę boiska, słuchają, jak Jackie wstawia teksty ze swojego programu telewizyjnego, widzą, że musztarda spływa mu po kciuku, ale nie śmią go ostrzec.
Kiedy Rafferty staje wreszcie przy fotelu pana Hoovera, nie pochyla się nad Dyrektorem, lecz ostentacyjnie kuca w przejściu i dopiero wtedy zaczyna mówić. Od niechcenia zasłania usta dłonią, żeby nikt inny nie usłyszał. Hoover słucha. Mówi coś do swoich towarzyszy, po czym on i Rafferty wchodzą po schodach, znajdują ustronne miejsce w połowie długiej rampy i agent specjalny szczegółowo przekazuje wiadomość.
Otóż wedle wszelkich oznak Związek Radziecki przeprowadził w nieustalonym miejscu gdzieś na swoim terytorium próbę atomową. Mówiąc po prostu, bez ogródek, Sowieci zdetonowali bombę. A nasze urządzenia wywiadowcze wskazują całkiem wyraźnie, co to takiego: bomba, broń zaczepna, narzędzie konfliktu; skutkami jej wybuchu są żar, podmuch i wstrząs. Nie żadne tam pokojowe zastosowanie energii atomowej, na przykład do ogrzewania domów. Prawdziwa czerwona bomba, która bucha wielką białą chmurą niby jakieś gromowładne bóstwo starożytnej Eurazji.
Edgar odnotowuje w pamięci datę. Trzeci października 1951 roku. Rejestruje ją. Wstemplowuje.
Wie, że nie stało się to całkiem niespodziewanie. To już ich drugi wybuch atomowy. Ale wiadomość jest mimo wszystko bolesna. Edgar pomału ją sobie przyswaja i zaraz myśli o szpiegach, którzy przekazali tajne dane, i o tym, że komunistyczne wojska w Korei mogą teraz dostać głowice bojowe. Już czuje, jak tamci nadciągają, dopędzają, prześcigają. Świadomość ta wsiąka w niego, wręcz zmienia go fizycznie: napina mu się skóra twarzy, spojrzenie staje się hermetyczne.
Rafferty stoi na rampie nieco niżej od pana Hoovera.
Tak, Edgar odnotowuje w pamięci datę. Myśli o Pearl Harbor, niecałe dziesięć lat wcześniej, wtedy też był w Nowym Jorku, gdy tamta nowina nieomal migotała w powietrzu, wszystko wyglądało jak w blasku flesza, a najpospolitsze przedmioty aż parzyły, naładowane elektrycznością.
Wybucha nad nimi zgiełk tłumu, sklepiony grzmot toczy się przez zagłębienia w podbrzuszu stadionu.
A teraz to – myśli Hoover. Słońca własny żar, co połyka miasta.
Gleason w ogóle nie ma prawa tu być. W pewnym śródmiejskim studiu trwa właśnie próba, w której powinien brać udział, próba skeczu pod tytułem Miodowy miesiąc, pierwsza emisja dokładnie za dwa dni. Jest to historyjka bliska jego sercu, o kierowcy autobusu, niejakim Ralphie Kramdenie, który wraz z żoną Alice gnieździ się w nędznym mieszkanku w Brooklynie. Gleason nie widzi nic dziwnego w tym, że urwał się z próby i zabawia kibiców na trybunie. Ale Sinatra czuje się nieswojo, kiedy ci ludzie wiszą im nad głowami. Przywykł do zrytualizowanego dystansu. Woli spotkania w zawczasu zaaranżowanych okolicznościach. A dziś nie ma przy sobie tej swojej tajnej gwardii makaroniarzy. I chociaż z jednej strony osłania go Jackie, a z drugiej Toots – dwóch grubasów, dwie żywe zapory – ludzie wciąż napierają, i to z poczuciem misji. Frank widzi, jak jeden po drugim postanawiają koniecznie z nim pogadać. Sztywne uśmiechy podpływają coraz bliżej. W dodatku Sinatra jest punktem odniesienia dla wszystkiego, co się akurat dzieje. Któryś zawodnik ładnie zagrał i zaraz wszyscy patrzą, co Frank na to. Roznosiciel piwa potknął się na schodach, więc upewniają się, czy Frank zauważył.
Pochyla się i mówi:
– Wiesz co, Jack, tu jest naprawdę w dechę, ale może byś tak zakrył twarz ręcznikiem, żeby państwo mogli zająć się meczem?
A ludzie chcą, żeby Gleason powtarzał znane fragmenty dialogów ze swojego programu. Sami wykrzykują żądane kwestie.
Więc Frank pyta:
– A tak w ogóle to gdzie jest Hoover, do cholery? Bo jak nie wkroczy, to te kobity w końcu się dorwą do naszych pięknych ciał.
Kiedy łapacz, który dotąd stał w półprzysiadzie, prostuje nogi, widać brud wżarty w zmarszczki przecinające jego zaczerwieniony kark. Podnosi maskę, żeby splunąć. Cały jest w ochraniaczach i poduszkach, usta ma szorstkie, spękane, spierzchnięte od słońca. Plucie na oczach wszystkich to jego najbardziej wyzwolony gest. Plwocina kurczy się i drży, lądując na ziemi, i zaraz brązowieje, przybiera kolor piasku.
Na czas trwania środkowych zmian Russ Hodges przechodzi na drugą stronę kabiny, do tych z telewizji; mniej teraz mówi, kieruje się tym, co widzi na monitorze. W przerwie między zmianami statystyk częstuje go kawałkiem sandwicza z kurczakiem, który przyniósł sobie na drugie śniadanie.
– Co masz taką smętną minę? – pyta Russa.
– Nie wiedziałem, że w ogóle mam minę. Żadnej miny. Mina to coś ponad moje siły. Mogę najwyżej mieć oczy bez wyrazu.
– Wyraz zadumy – podpowiada statystyk.
No właśnie. Wie, że zgadł, bo Russ rzeczywiście jest smętny, rozkojarzony, cholernie dziwna sprawa, ten nastrój, w którym trwa od rana, taki jakby przechył do tyłu, ze starczym skrzypieniem, i luz, jak u siwowłosego dziadka w fotelu na biegunach.
– Z czym ten kurczak?
– Pewnie z majonezem.
– Wiesz, głupia sprawa – mówi Russ – ale to chyba przez Charlotte mam taką minę.
– Przez miasto czy przez jakąś panią?
– Zdecydowanie przez miasto. Tyle lat nic tylko siedziałem w studiu i fingowałem sprawozdania z meczów zawodowców. Gdzieś na drugim planie klekotał klucz telegrafu, a Hodges po swojemu bił pianę, zmyślał dziewięćdziesiąt dziewięć procent akcji. I jeszcze coś ci powiem, jak słowo honoru. Możesz sobie myśleć, że to ostre przegięcie, ale kiedy tak tam siedziałem, marzyło mi się, żeby z kabiny na Polo Grounds w Nowym Jorku transmitować prawdziwy baseball.
– Prawdziwy baseball.
– Coś, co się dzieje w pełnym słońcu.
Ktoś ci podaje kartkę zapisaną literami i cyframi, a ty musisz zrobić z niej mecz. Więc tworzysz pogodę, ucieleśniasz zawodników, każesz im się pocić, sarkać, podciągać spodnie, swoją drogą to niesamowite – myśli Russ – ile przyziemnego rozgardiaszu, gorącego lata i kurzu wyobraźnia potrafi wykrzesać z jednej jedynej litery łacińskiego alfabetu, ze znaku na papierze.
– Maglie rzuca rasowego rogala – mówi do mikrofonu.
Kiedy jeszcze odstawiał te swoje mecze widma, lubił czasem przenieść akcję na trybuny, zmyślić chłopca goniącego za wybitą piłką, z czupryną jak marchewka, z grzywką na oczach (że też mi nie wstyd), opowiedzieć, jak smarkacz w końcu łapie piłkę i triumfalnie podnosi tę stupięćdziesięciogramową, szytą zygzakiem kulkę z korka, gumy, sznurka i końskiej skóry, pamiątkową baseballówkę, rzecz poniekąd bezcenną, która zdaje się rekapitulować przebieg meczu, ilekroć ktoś ją rzuci, uderzy lub jej dotknie.
Russ wkłada do ust ostatni kąsek sandwicza, oblizuje kciuk i uprzytamnia sobie, że tym razem wcale nie siedzi w pokoju bez okien, z telegrafistą i wiadomościami przesyłanymi alfabetem Morse’a.
Po stronie radiowców producent pyta:
– Czytałeś w gazecie z zeszłego tygodnia ten kawałek o Einsteinie?
– O jakim Einsteinie?
– O Albercie, tym długowłosym. Jakiś reporter go poprosił, żeby obliczył szanse w rozgrywkach o proporzec. No, wiesz: jedna drużyna zwycięża w iluś tam meczach, które jeszcze zostały do rozegrania, druga też w tylu a tylu. Ile jest miliardów możliwości? Kto będzie górą?
– A co on się, do diabła, na tym zna?
– Jak widać, nie bardzo. Na zeszły piątek wytypował, że Dodgersi wyeliminują Giantsów.
Technik mówi coś przez koc do technika z KMOX-u. Koc jest dla nich taką nowością, że zaczynają nawijać grypserą. Kiedy przechodzą na murzyńską gwarę, producent każe im przestać, ale oni po chwili znowu swoje, odstawiają dwóch czarnych, co się napalili trawy w zadymionej, rozszeptanej piwnicy. Oczywiście po cichu, żeby mikrofon nie przeniósł. Dźwiękowy koloryt lokalny, coś jak przypadkowe szmery z budki rezerwowych – gadanina, tło, dodatek do meczu.
A ci na dole, przy lożach na skraju boiska, chcą, żeby Gleason powiedział:
– Faj-faj-fajowska z was załoga.
Russ wraca na stronę radiowców, kiedy Giantsi w swojej połowie szóstej zmiany schodzą, wciąż jeszcze o jeden punkt gorsi. Cieszy się, że nie ma termometru, bo jeszcze by go skorciło, żeby sobie zmierzyć gorączkę, a mógłby się wtedy podłamać. Pogoda dosyć sprzyja, chwała Bogu, chociaż deszcz wisi w powietrzu.
– Daj z siebie wszystko, Russ – mówi producent.
– Żeby tylko głos mi nie wysiadł! Krtań mam jak w imadle.
– Radio to radio, stary. Musi ci starczyć głosu. Pomyśl o słuchaczach. Każdy z tranzystorem przy uchu.
– A toś mnie pocieszył!
– Siedzą przyklejeni do odbiorników. Jesteś dla nich jak Murrow z Londynu.
– Dziękuję ci, Al.
– Oszczędzaj głos.
– Staram się, jak mogę.
– Transmisja idzie na cały świat. Wskaźniki Dow Jonesa wystukują stan meczu razem z notowaniami giełdy. Ludzie słuchają we wszystkich barach w tym mieście, ręczę ci. Przemycają tranzystory na narady u dyrektorów. Podobno u Schraffta wyłączają tę kiczowatą muzyczkę, żeby podać wynik.
– Miłym paniom w sweterkach bliźniakach, pałaszującym wytworne sandwicze.
– Oszczędzaj głos – mówi Al.
– Mają tam w karcie herbatę z miodem?
– Jedzą i piją czysty baseball. Zapowiadacz w parku Belmonta między gonitwami podaje aktualny wynik. Transmisja leci w taksówkach, u fryzjerów i doktorów.
Wszyscy czekają, co zrobi miotacz, a on stoi ze złowróżbną miną, pochylony, zwiesiwszy dłoń w rękawicy na wysokości kolana. Wytrwale próbuje odczytać cynk łapacza. Próbuje odczytać cynk. Pałkarz wierci się na swojej pozycji. Bo ten sukinkot potrafi przyładować.
Łącznik z drugiej bazy przestępuje z nogi na nogę, żeby przerwać trans oczekiwania.
Oto podstawowa zasada konfrontacji, sumiennie przestrzegana, wypisana na twarzach wszystkich tępawych miotaczy, od czasów drużyn o takich nazwach jak „Superpaka” czy „Oblubieńcy”. Kiedy kij trafi w piłkę, zmienia się cały układ. Nic nie jest już takie samo. Robi się ruch, zawodnicy przestają się czaić, wszystko zależy od podskoków piłki, od jej obrotów, wstecznej rotacji i prądów powietrza. W grę wchodzą współczynniki ciągu. Albo zawirowania asekuracyjne. Odgrywają też rolę sprawy niepowtarzalne, pamięć zawarta w mięśniach, tętniąca krew, kropki kurzu – fabuła, która żyje w nieformalnych przerwach między kolejnymi zagraniami.
Tłum także mieści się w owej zagubionej przestrzeni, przemieniony w tej jednej tysięcznej sekundy, kiedy kij spotyka się z piłką. Szelest pomruków i przekleństw, ciche pojękiwania na wydechu, twarze zmieniające wyraz, gdy akcja rozwija się wśród przestworu murawy. A w tłumie stoi John Edgar Hoover. Z szerokiego przejścia u szczytu rampy patrzy na boisko. Powiedział Rafferty’emu, że zostanie na meczu. Gdyby opuścił stadion, nic by to nikomu nie dało. Biały Dom za niecałą godzinę nada komunikat. Edgar nienawidzi Harry’ego Trumana, rad by popatrzył, jak prezydent wije się na parkiecie, powalony bólem w piersi, ale nie może nie przyznać, że tamten zdążył na czas. Skoro pierwsi podamy rzecz do publicznej wiadomości, nie dopuścimy, żeby Sowieci naświetlili zdarzenie po swojemu. I trochę uspokoimy ogół obywateli. Zrozumieją, że bomba wprawdzie wymknęła nam się z rąk, ale kontrolujemy przynajmniej wiadomości o niej. A nie jest to bynajmniej błahy problem. Edgar spogląda na twarze wokół siebie, szczere i pełne nadziei. Pragnie czuć bliskość rodaków, pokrewieństwo z nimi. Wszystkich tych ludzi ukształtowanych przez wspólny język, klimat, popularne piosenki, przez to, co jedzą na śniadanie, przez opowiadane kawały, przez auta, którymi jeżdżą, nic nigdy tak bardzo nie łączyło jak fakt, że siedzą teraz w bruździe zagłady. Edgar usiłuje odnaleźć w sobie poczucie przynależności, otworzyć zakręcony kurek w swojej starej duszy. Cierpi jednak na dokuczliwą przypadłość, której nigdy nie zdołał nazwać, a ilekroć zagraża mu coś z zewnątrz, ze strefy moralnego upadku, którego przejawy widać na każdym kroku, stwierdza, że ta zewnętrzna groźba równoważy jego prywatną słabość, przywraca go do zdrowia. Wrzód żołądka wierzga, rzecz jasna. Lecz pewna strona osobowości Edgara, pewna jego cząstka wręcz karmi się siłą wroga.
Na odkrytej trybunie widzimy mężczyznę, który krąży w przejściach między ławkami, jakiś miejscowy wariat, wymachuje rękami i mamrocze, niski, przysadzisty, z gęstymi, rozczochranymi włosami: może to jeden z Braci Ritz lub zaginiony członek Trzech Frajerów, Czwarty Frajer imieniem Flippo, Dummy, Shaky czy Jakey, ale rozprasza widzów z sąsiednich miejsc, więc krzyczą na niego, siadajpan, idźżewcholere, meszugene, a on chodzi w tę i z powrotem i martwi się, kręcąc głową i jęcząc, jakby wiedział, że coś nadciąga, nadciągnęło albo już przeciągnęło, bo wariat wyczuwa subtelności, które umykają uwagi najcwańszych kibiców.
Kiedy Dyrektor wraca do loży na siódmą zmianę, ma kamienną twarz. Oczywiście nic nie mówi. Gleason woła roznosiciela, bo chce zamówić parę piw. Ludzie stoją, otrząsają się z napięcia i frustracji. Jakiś człowiek pomału przeciera okulary. Inny patrzy prosto przed siebie. Jeszcze inny przeciąga się, bo zesztywniał.
– Dla mnie brandy z wodą – mówi Toots.
– Nie bądź wiecznie mięczak – upomina go Jackie.
– Miej dla człowieka trochę uprzejmości – wtrąca Frank. – Jak na pijącego Żyda i tak zrobił postępy. Kumpluje się z przywódcami światowymi, o których nawet nie słyszałeś. Wszyscy prędzej czy później wpadają do jego knajpy i obalają z Tootsem brandzię. Może prócz Mahatmy Gandhiego. Ale ten to akurat dostał kulkę.
Gleason stroszy brwi, wytrzeszcza oczy i raptownie podnosi ręce w geście półgłówka, który doznał objawienia.
– Właśnie tego nazwiska za nic nie mogłem sobie przypomnieć. To ten kurduplowaty zmiennik pałkarza.
Ludzie wokół nich słyszą tylko piąte przez dziesiąte, reagują głównie na intonację i gesty, ale widzieli, jak Jackie całym sobą zbudował ten gag, więc zataczają się ze śmiechu, nim jeszcze zdążył dokończyć kwestię.
Edgar też się śmieje, chociaż temat krasnoludka wrócił na tapetę. Podziwia szorstką butę tych mężczyzn. Jakby wylewała się porami skóry. Ich postura, ich wrodzony animusz zdaje się wykpiwać wyniesioną ze szkółki niedzielnej kindersztubę Edgara, choć zarazem wabi go w ich hałaśliwy krąg. Edgar, jeden z tych Amerykanów, którzy wszystko sami sobie zawdzięczają, musi uszanować legendę małego włóczykija, wyrastającego z czasem ponad środowisko czynszówek, ponad zaułki śliskie od niebezpieczeństw. Stąd właśnie biorą się krzepkie egocentryzmy, raźne apetyty. Jackie i Frank, ci babiarze, w obecności kobiet zachowują się z widowiskową swobodą. A Toots rzeczywiście zna każdego, kogo warto znać, i nawet Gleason prędzej wsiąknie w dywan, niż dorówna mu w piciu. A kiedy Shor przyjazną łapą ściśnie ci ramię, czujesz, że jest opatrznościową siłą, która zjawiła się, aby wywieść cię spośród mroków zadawnionego zgnębienia.
– Ta zmiana będzie nasza – mówi Frank.
A na to Toots:
– Oby! Bo coś mnie ci zasrani Dodgersi denerwują.
Jackie podaje piwo wszystkim po kolei, tak jak siedzą w rzędzie.
– Wychodzi na to, że się zadeklarowaliśmy, z kim naprawdę trzymamy. Ujawniliśmy najgłębsze pragnienia. Mamy tu więc dwóch kibiców Giantsów, wiernych od lat. I tego morświna z fryzurą od golibrody z Brooklynu. A za kim jest nasz Główny Tajniak? Może za Giantsami, bo oni też piszą się przez „G”? Przyznaj się, Jedgar. Kogo dopingujesz?
J. Edgar. Frank mówi czasem na niego „Jedgar”, a Dyrektor lubi to imię, chociaż nigdy nie daje po sobie poznać: średniowieczne, książęce, przebiegle mroczne miano.
Na twarz Hoovera wypełza wątły uśmiech.
– Nikomu specjalnie nie kibicuję. Każdemu, kto zwycięży – półgłosem odpowiada Dyrektor. – Zwycięska drużyna to moja drużyna.
Myślami jest całkiem gdzie indziej. Myśli o tym, co będzie, kiedy wiadomość o sowieckiej bombie dotrze kolejno do wszystkich naszych sprzymierzeńców. Ta myśl napawa go posępną otuchą. W minionych latach niejednokrotnie zmuszony był wchodzić w spółkę z szefami wywiadów kilku państw i życzy im, żeby sobie teraz troszkę umarli.
Patrzcie ich, tych czterech. Każdy ma w górnej kieszonce marynarki starannie złożoną chusteczkę. Każdy trzyma piwo w dłoni odsuniętej daleko od ciała, pochylając się, żeby ostrożnie spić z rąbka szklanki spiętrzoną pianę. Gleason z kwiatem w klapie, z wilgotnym astrem zwędzonym z wazonu u Tootsa. A ludzie wciąż nalegają, żeby powtarzał grepsy ze swojego programu.
Chcą, żeby powiedział:
– Zdrowie-wie-wie.
Sędzia główny stoi z maską w ręku, w ochraniaczach wygląda jak grubas. Pokazuje na palcach, ile razy miotacz rzucił na rozgrzewkę. Jest skromnym, wytrwałym sumieniem meczu. Nawet kiedy odpoczywa, znać po nim zawikłaną przeszłość, spędzoną na sporach z mężczyznami, którzy tupią, wzniecając kłęby kurzu, i wirują w stromych promieniach słońca. Zdradza to jego twarz, wysunięty podbródek, gniewne spojrzenie spod brwi. Kiedy doliczy do ośmiu, strzyknie sokiem tytoniowym i sięgnie po szczoteczkę, żeby nią przeczyścić gumową płytę.
Na trybunie Bill Waterson ściąga marynarkę i dynda nią w powietrzu, trzymając za kołnierz. Jest wygnieciona, zmiętoszona, a on patrzy na nią jak na żywy organizm, któremu miałby ochotę palnąć surowe kazanie. Zwija ją w kłębek i rzuca na ławkę. Cotter już usiadł, ale prawie wszyscy wokół niego stoją. Wydaje się malutki przez kontrast z Billem, postawnym facetem o wyglądzie byłego sportowca, chociaż w pasie trochę już otyłym, w koszuli mokrej pod pachami. Szczęśliwa siódemka. Cotterowi pilnie potrzebny jest choćby jeden marny bieg, bo inaczej chłopak wpadnie w rozpacz – najnędzniejszy, mozolny, niezasłużony bieg, jaki kiedykolwiek wymęczono w dziejach baseballa. Bez niego Cotter da za wygraną. A sam wiesz, jak to jest, kiedy dasz za wygraną przed końcem meczu, a potem twoja drużyna łapie drugi oddech i dokonuje wielkich czynów, ciebie zaś z wolna zalewa fala mdlącego wstydu, coś jak szlam z dna sadzawki.
Nad głową słyszy głos Billa:
– Jak rozprostowuję kości przed siódmą zmianą, to się nie oszczędzam. Nie tylko wstaję, ale naprawdę się przeciągam.
– Zauważyłem – mówi Cotter.
– Bo to już taki zwyczaj, od pokoleń. Część rytuału. Prywatna tradycja kibica. Człowiek wstaje, przeciąga się. To nawet rodzaj przywileju.
Bill nieźle się bawi, demonstrując różne wymyślne sposoby przeciągania się: jak kulturysta albo jak kot, a potem namawia Cottera, żeby się przeciągnął jak senne dziecko w klasie.
– Mówiłeś mi już, jak masz na imię?
– Cotter.
– Na tym właśnie polega baseball, Cotter. Robisz to, co inni robili przed tobą. W ten sposób się z nimi łączysz. Z pokolenia na pokolenie. Facet zabiera syna na mecz i właśnie o tym meczu rozmawiają trzydzieści lat później, kiedy biedny stary niedojda dogorywa w szpitalu.
Bill zgarnia z ławki marynarkę, siada i kładzie ją sobie na kolanach. Po kilku sekundach zrywa się na równe nogi i wraz z Cotterem patrzy, jak Pafko zalicza dwie bazy. Zrywa się cichy ryk, puszysty i gęsty, a kibice spuszczają pod mur kolejną porcję papierków. Stare spisy sprawunków, skasowane bilety, gazety zgniecione w kulę spadają wokół Pafki w spłowiałym świetle popołudnia. Nieco dalej, na lewym polu, papier z rąk kibiców sypie się na wybieg rezerwy Dodgersów, na Labine’a i Brancę, którzy dalej się rozgrzewają, na dwóch zawodników łapiących ich piłki, na mężczyzn, którzy siedzą pod skośnym daszkiem wystającym z muru, żują gumę i nie mają nic do powiedzenia.
Branca z trzynastką na plecach.
– Widzisz, mówiłem ci – powiada Bill. – No, nie mówiłem? Mówiłem. Odrabiamy straty.
– Ciągle jeszcze nie zaliczyliśmy biegu – stwierdza Cotter.
Siadają na ławce i patrzą, jak pałkarz spogląda wzdłuż linii boiska na Durochera, który ze swojego trenerskiego stanowiska przy trzeciej bazie daje mu nieme znaki. Bill wstaje, podwija rękawy i zaczyna dopingować zawodników, rzucając zwykłe w takich razach słowa prosto z serca, pełne żaru.
Cotterowi podoba się niezłomna determinacja tego człowieka, waga, jaką przywiązuje on do wiary i zaufania. Bo tylko dzięki nim można oprzeć się mocy zwątpienia. Chłopiec czuje, że to chyba początki przyjaźni. Sprawia to swobodny ton Billa, jego sportowa, spocona, zwalista poufałość, no i fakt, że kiedy Cotter mówi, mężczyzna słucha, i w ogóle pozwala mu poczuć się tak, jakby łączyła ich długa i bliska zażyłość – coś, co ludzie nazywają komitywą. Chłopcu chwilami robi się trochę dziwnie, bo jeszcze nie przywykł, że tak sobie rozmawiają we dwóch, ale jest też w tym wszystkim pewna opiekuńczość, otulina, która w razie czego pomoże mu pogodzić się z przegraną.
Lockman staje twarzą do miotacza, żeby uderzyć skrótem z biodra.
Pewien mężczyzna piętro wyżej na trybunie przegląda najnowszy numer „Life’u”. Pewien mężczyzna na dwunastej ulicy w Brooklynie podłączył do radia magnetofon i nagrywa transmisję Russa Hodgesa. Sam nie wie czemu. Ot, impuls, zachcianka, żeby dwukrotnie wysłuchać sprawozdania, przeżyć jednocześnie młodość i starość, będzie to zresztą jedyne znane nagranie słynnej relacji Russa z ostatnich chwil meczu. No właśnie, mecz i różne jego odpryski. Kobieta gotująca kapustę. Mężczyzna, który chciałby przestać pić. Są dalekim echem duszy meczu. Złączeni pulsującym głosem z radia, powiązani z gminną wieścią, która na ulicy z ust do ust powtarza sobie wynik, zjednoczeni z kibicami dzwoniącymi pod specjalny numer i z tłumem na stadionie, który staje się obrazem na ekranie telewizora: ludziki wielkości ziarenek miniaturowego ryżu, mecz jako plotka, domysł, poufna wersja dziejów. W Bronksie pewien szesnastolatek wychodzi z radiem na dach, żeby posłuchać w samotności – kibic Dodgersów oklapnięty pośród zmierzchu – no i słyszy opowieść o kiksie pałkarza i o lobie, dzięki któremu tamci doprowadzili do remisu, więc spogląda na dachy, smoliste plaże poprzecinane sznurami do bielizny, na gołębniki, na rozpłaszczone prezerwatywy, i przenika go zimny dreszcz. Od meczu wcale nie zależy to, jak śpisz, myjesz twarz albo ruszasz żuchwą, gdy jesz. Zależy od niego tylko twoje życie.
– Nareszcie chociaż jeden bieg – mówi producent.
Russ jest wymęczony, bracie, sterany, wymiętoszony i nieuczesany. Na początku ósmej zmiany oznajmia słuchaczom, że te dwie drużyny rozegrały już sto pięćdziesiąt cztery mecze ligowe, a do tego dwa spotkania w ramach trójmeczu i siedem pełnych zmian trzeciego, no i utknęły na remisie, w ślepej uliczce, w martwym punkcie, drodzy państwo, więc zapalcie chesterfielda i zostańcie przy odbiornikach.
Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały sięnastępujące powieści Dona DeLillo:
COSMOPOLIS2005, 2012
LIBRA2007
GRACZE2008
SPADAJĄC2008
PERFORMERKA2009
MAO II2010
PUNKT OMEGA2011
NAZWY2012
MECZ O WSZYSTKO2013
ANIOŁ ESMERALDA2013
AMERICANA2014
GWIAZDA RATNERA2016
ZERO K2017
GREAT JONES STREET2018
CISZA2022
BIAŁY SZUM2023