Linia oporu - Jacek Dukaj - ebook + książka

Linia oporu ebook

Jacek Dukaj

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Człowiek jest grą.

Powieść, która wyprzedziła swój czas. Teraz w nowej odsłonie, po raz pierwszy jako odrębna książka.

Paweł Kostrzewa zajmuje się projektowaniem sensu życia dla milionów ludzi. W końcu i on traci poczucie sensu. Czy z fikcji, które sam produkuje, mogą się zrodzić wartości absolutne?

Jak uratować się przed nihilizmem, gdy wszystko jest płynne – świat, człowiek, język, wartości?

Bo przecież – coś musisz robić, kiedy nie musisz robić niczego. To ciężka praca – najcięższa! – wymyślać i nieustannie aktualizować repertuar sensów życia. Może być kolor bluzki. Może – miecz z bonusem do atrybutów. A może – system metafizyczny.

Ta gra nie ma reguł, a jednak gramy w nią nieustannie. Linia oporu, posługując się językiem i tradycją gier komputerowych, wprowadza nas w realia gry w człowieka.

Człowiek istnieje dzięki granicom: to jeszcze jest człowiek, a to już nie. Ograniczenia zmuszają nas do walki, do wysiłku myśli i woli. Owe linie oporu stanowią fundamenty kultury, warunek wszelkich ambicji, ideałów. Szczęścia.

Technologia je usuwa, jedną po drugiej. Technologia pozwala człowiekowi kształtować się według woli. Więc już nie biologia stanowi człowieka, lecz kultura, moda. Linie oporu tworzą się i zanikają. Raz modne jest mieć płeć i być śmiertelnym, a potem – na odwrót.

Pierwotnie Linia oporu ukazała się w 2010 r. jako część tomu Król Bólu. Nowe samodzielne wydanie zawiera wstęp autorstwa Jakuba Stokalskego, uznanego twórcy gier.

Jacek Dukaj mawia, że jego utwory nie są przewidywaniem przyszłości, tylko naturalną konsekwencją tego, jaka przyszłość mogłaby być, gdyby spełniły się wybrane założenia. W tym jednak sensie Linia oporu jest tekstem niemal profetycznym, bo jej założenia spełniają się na naszych oczach. W jej świecie zanikła wszelka konieczność życiowa. Postęp technologiczny, a w jego efekcie wzrost posiadania, umożliwia zaspokajanie bazowych potrzeb. Ludziom nie brakuje niczego do wygodnego życia. (…) Ostatecznym frontem staje się rozrywka: miliardy konsumentów potrzebują czegoś do robienia, skoro mogą robić wszystko, a nie muszą nic. Stąd więc „plaje” (seriale, filmy, opowieści, wszelka rozrywka do pasywnego przeżywania) oraz „szlaje” („shared play”, wspólnie i aktywne przeżywane). Niektórzy „gejdżują się”, modyfikując chemię mózgu, byle zadać sobie chcenie. Bo ostatnim towarem deficytowym stał się sens życia. (fragment wstępu)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 301

Oceny
4,2 (6 ocen)
3
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­tor se­rii: ANITA KA­SPE­REK
Re­dak­cja i ko­rekta: PA­WEŁ CIEM­NIEW­SKI, TO­MASZ KUNZ, UR­SZULA SRO­KOSZ-MAR­TIUK, ANNA RUD­NICKA, MAŁ­GO­RZATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: TO­MASZ BA­GIŃ­SKI
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ja­cek Du­kaj © Co­py­ri­ght by Ja­kub Dzier­ży­kraj-Sto­kal­ski, 2024 © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2010
Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-08-07978-2
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­weł Ko­strzewa two­rzył sensy ży­cia dla in­nych lu­dzi tak długo, aż zo­ba­czył kres tej drogi: wszech­ogar­nia­jące mo­rze prze­ciw­ch­ce­nia. Dwa ty­siące lat wcze­śniej jego imien­nik pi­sał, że po­trafi nie tylko cier­pieć nie­do­statki, ale i ob­fi­to­wać; a przy końcu ży­cia cie­szył się, że wy­stą­pił w do­brym wy­ścigu. Pa­weł, ten święty, chyba zro­zu­miał. Nic nie jest na­prawdę ko­niecz­nie, je­śli można chrze­ści­jan prze­śla­do­wać, a chwilę po­tem, z na­ra­że­niem ży­cia, na chrze­ści­jań­stwo na­wra­cać po­gan. A więc to gra, gra o je­dyną na­grodę wartą gry: o wiarę i zba­wie­nie, skoro nie o ży­cie. To był wy­bór Pawła.

Przed ta­kim sa­mym staje na ko­niec Pa­weł Ko­strzewa. Sta­niemy też my: o co gramy?

Gdzieś w trze­wiach ro­dzi się bunt. Czy ta­kie po­sta­wie­nie sprawy nie try­wia­li­zuje na­szych snów, zma­gań, am­bi­cji? Jakże to – wszystko jest za­le­d­wie igraszką, grą? Tu być może leży crux pro­blemu: czyż gry nie są dla dzieci?

Tym­cza­sem błąd tkwi w za­ło­że­niu. Gry to, jak wi­dać, naj­po­waż­niej­sza rzecz na świe­cie.

Nic nie mu­simy, wszystko mo­żemy.

Czeka nas ży­cie pełne przy­gód.

JA­KUB DZIER­ŻY­KRAJ-STO­KAL­SKI

Pro­jek­tant gier kom­pu­te­ro­wych, główny pro­jek­tant Fro­st­punka i współ­re­ży­ser Fro­st­punka 2. Je­śli Pa­weł Ko­strzewa, pro­ta­go­ni­sta Li­nii oporu, two­rzy sensy ży­cia dla in­nych, to Ja­kub Dzier­ży­kraj-Sto­kal­ski jest jego pro­to­ty­pem, przed­wi­do­kiem. Jest pro­to­ko­strzewą: two­rzy światy, ich za­sady i wy­zwa­nia po to, żeby gra­cze choć przez parę go­dzin mo­gli prze­ży­wać wspa­niałą przy­godę. Tu­taj pró­buje prze­rzu­cić po­most do świata strasz­nych cu­dów Li­nii oporu.

LI­NIA OPORU

.

Czy war­tość wszyst­kich rze­czy nie na tym po­lega, że są one fał­szywe?

Czy wła­śnie SKŁA­MY­WA­NIE i CZY­NIE­NIE FAŁ­SZEM, wkła­da­nie sensu nie jest war­to­ścią, sen­sem, ce­lem?

Czy nie po­winno się wie­rzyć w Boga nie dla­tego, że jest praw­dziwy, LECZ DLA­TEGO, ŻE JEST FAŁ­SZEM?

Frie­drich Nie­tz­sche

Kre­atyw­ność nie jest żadną ze­wnętrzną siłą o ukry­tych ce­lach. Wszyst­kie zisz­czone byty dzielą z Bo­giem ową wła­ści­wość: ich przy­czyna leży w nich sa­mych. Wszech­świat jest twór­czym po­stę­pem ku temu, co nowe.

Al­fred North Whi­te­head

.

Po­czą­tek układu współ­rzęd­nych

Spójrz na dziecko – jak się bawi. Kil­ku­letni brzdąc wy­biegł na łąkę, już roz­ra­do­wany, już buźka-sło­neczko, oczka-skow­ronki, nie za­trzyma się, smyr­gnął tu, smyr­gnął tam, kwiatki, mo­tylki, psie kupy, stare puszki i żwir ko­lo­rowy – wszystko go cie­kawi, wszystko go cie­szy, ze wszyst­kiego ro­sną cuda, ba­śnie, kra­iny przy­gód i skar­bów. Ska­cze po ka­mie­niach, chmu­rach na nie­bie. Huśta się na ga­łęzi, po­nad po­kła­dem okrętu w sztor­mie. Śle­dzi mrówki, ar­mie chi­ty­no­wych ro­bo­tów ata­ku­jące for­tece szkła i pla­stiku. Spójrz. Je­śli jest sam, nie zo­ba­czysz, ale je­śli jest z in­nymi dziećmi, zo­ba­czysz i usły­szysz: ich gry, ich te­atry, ję­zyki za­bawy, mapy pan­to­mimy, dru­gie, trze­cie światy. Nie ma tu stra­chu i nie ma chęci zy­sku. Ni­czego nie mu­szą. Na­kar­mieni, za­spo­ko­jeni, nie­śmier­telni, bez­pieczni. Ener­gia prze­pływa przez wiecz­nie pod­eks­cy­to­wane ciałka. Bu­dzą się i za­sy­piają ku nie­skoń­czo­no­ści nie­od­par­tych cu­dów. Spójrz!

CZĘŚĆ PIERW­SZA

NIE­WOLA

.

Zimny re­start

Wto­rek. Ale jakby so­bota.

Po co tu przy­szedł? Miał coś ku­pić. Za­po­mniał co.

Kró­le­stwa, po­tęgi otwie­rają się przed nim i za­my­kają i otwie­rają.

Sie­dzi pod fon­tanną po­środku ga­le­rii han­dlo­wej, pa­trzy na pięk­nych męż­czyzn, piękne ko­biety. Obok wej­ście do sa­lonu ciała.

Jak to jest, że do le­ka­rzy cho­dzą cho­rzy, ale do pięk­no­ro­bów – wła­śnie ci piękni?

To przy­śpie­sza, my­śli so­bie. I na­wet tempo przy­śpie­sze­nia ro­śnie.

Co mia­no­wi­cie przy­śpie­sza?

Nie po­trafi wy­sło­wić.

Za­nu­rzony w wy­lew magmy ludz­kiej, czuje na skó­rze tar­cie, czuje prze­skoki i za­zę­bie­nia kon­ste­la­cji. Iskrzą wo­koło kry­sta­licz­nie, elek­trycz­nie.

Na­zywa się Pa­weł Ko­strzewa, ma dwa­dzie­ścia sie­dem lat, stu­diuje już na czwar­tym kie­runku, i jego też nie ukoń­czy; jest zmę­czony. Miał coś osią­gnąć, ale za­po­mniał co.

Sie­dzi pod fon­tanną, szum wody przy­nosi uko­je­nie, +20% Com­fort Buff.

Głowa ni­sko mię­dzy ra­mio­nami, ręce na ko­la­nach, stopy do we­wnątrz. Za­ci­ska po­wieki.

Wtedy jed­nak nie­ustanny stu­kot ob­ca­sów na lu­strza­nych pły­tach staje się nie do znie­sie­nia.

Po­trząsa łe­pe­tyną. Jak to wy­łą­czyć? Wszystko go mę­czy. Ta­kie ży­cie, taki so­und­track.

Rano: wi­zyta u pro­chowca. Które dragi brać, żeby nie mu­sieć brać żad­nych dra­gów?

Pro­cho­wiec za­wsze na­lega, by spo­ty­kać się oso­bi­ście, cho­ciaż oczy­wi­ście przy­chod­nia jest po­kryta. Ale po naj­cięż­szy gejdż per­so­na­li­zo­wany trzeba wę­dro­wać w gnoju.

Jak się dziś czu­jemy? I po­mimo tej szpi­tal­nej liczby mno­giej Pa­weł czyni wy­si­łek, by od­po­wie­dzieć mak­sy­mal­nie szcze­rze. (Co pe­wien czas za­daje so­bie ćwi­cze­nie: od­po­wia­daj lu­dziom, jakby na­prawdę my­śleli to, co mó­wią).

Jak się dziś czuje? Jak się dziś czuje? Jak się czuje?

Zwija się tam na krze­śle u pro­chowca ni­czym w ataku ner­wo­bóli żo­łąd­ko­wych. Pró­buje, pró­buje – ale nie umie na­zwać.

Nie wie, jak się czuje.

Chciałby się czuć w ja­kiś na­da­jący się do na­zwa­nia spo­sób. Tak albo tak.

Za­czął brać pro­chy na de­pre­sję, by móc so­bie po­wie­dzieć, że jest w de­pre­sji. De­pre­sja – i wszystko ja­sne. Gejdż naj­prost­szy z moż­li­wych.

Nie jest w de­pre­sji. Jest zmę­czony. Ale to nie ko­gito emo – to stan ener­ge­tyczny.

Pro­cho­wiec i tak nie słu­cha jego mil­cze­nia. Wy­niki ba­dań ma w du­chu i na pa­pie­rze, wy­gła­sza for­mułki, pod­pi­suje.

On nie jest od psy­cho­te­ra­pii, on tylko po­rów­nuje przy­pa­dek z wy­tycz­nymi.

Pa­weł no­tuje, by do­ko­pać się do tych wy­tycz­nych. Tam stoi, jak się czują ci, któ­rym za­daje się taki gejdż.

Ku­pił nową por­cję jesz­cze w osie­dlo­wej ap­tece, kwa­drans na sper­so­na­li­zo­wa­nie dra­gów, se­kunda na za­klu­cze­nie ich w du­szy pu­blicz­nej; za­tem nie po to przy­je­chał do ga­le­rii.

Nie pa­mięta drogi do cen­trum.

Czyn­no­ści czę­sto po­wta­rzane wy­ma­zują mu się z re­je­strów mó­zgo­wych. Musi spraw­dzać szczo­teczkę, czy mo­kra. Umył już zęby? Czy też to wspo­mnie­nie z wczo­raj, z przed­wczo­raj, z mie­siąca wstecz? Ko­la­cję – zjadł czy nie zjadł?

Jak od­róż­nić je­den po­si­łek od dru­giego? To nie­moż­liwe.

Mózg nie po­mie­ści tylu po­wtó­rzeń.

Ta sama ścieżka, to samo miej­sce na ROM-ie – plik nad­pi­suje się na plik.

Wto­rek czy so­bota – Pa­weł musi zer­k­nąć w du­cha. Rok i rok, lato i lato, Boże Na­ro­dze­nie i Boże Na­ro­dze­nie. „Pa­mię­tasz, jak w lipcu sie­dem­na­stego...” Pa­weł kiwa głową, ale oczy­wi­ście nie pa­mięta. (Może sam wy­gej­dżo­wał).

Na­wet nie ro­zu­mie, jak można tak in­dek­so­wać wspo­mnie­nia: da­tami, go­dzi­nami. Jego pa­mięć nie dys­po­nuje tą funk­cją.

Kro­pla do kro­pli do kro­pli, stru­mie­nie nie­odróż­nial­nych ko­rali wod­nych prze­la­tują mu przez głowę. Woda jest tak czy­sta, nie po­zo­sta­wia naj­mniej­szego śladu.

Wi­dzi sie­bie w wi­try­nach i lu­strach: po­stać poza grą. Nic się nie dzieje. Lagi i jesz­cze więk­sze lagi.

Dwaj by­sie w cięż­kich sza­ra­wa­rach usie­dli obok.

Nowa ścieżka dia­lo­gowa. (Pu­blic chat).

Ściur­bal, za­je­buta. Yo, po­dzi­wioj. A mi­kru­cha? Sie­dem cy­ców. Wi­dzia­łeś krajca? Kra­jec ja­jec. To może by tę li­zuchnę? Eee. To może tego? (I grze­bią w kie­sze­niach prze­past­nych). W chuja dzi­dziuś. Ale szlaka! No tak, szlaka po­kraka. He he. Da­waj tego tam. Bu­diet. No to? Tyyy, zo­bacz li­cho. Dwójka wy­szła! My­śla­łem, że tylko demo. A! Już jest, noże, flaki, cipy, wsio.

Wstali, po­szli.

Szum wody i ob­casy ko­biet.

One wszyst­kie cho­dzą na bar­dzo wy­so­kich ob­ca­sach.

Flash, re­klamy pięk­no­ro­bów: stopy na no­wym kośćcu, skóra jak po re­tu­szu, ażu­rowe rzęsy, man­gowe pa­znok­cie, piersi na mię­śniach ko­sme­tycz­nych.

Kogo stać? Już pra­wie wszyst­kich, pro­teo ulicy. A reszta i tak na­śla­duje.

Pa­weł za­daje so­bie inne ćwi­cze­nie: niech mi się któ­raś spodoba. Od razu, na su­cho.

Gapi się.

Co z tego, że piękne. Frak­tale i rów­na­nia też by­wają piękne.

Żeby cho­ciaż pół erek­cji.

Nic.

Ziewa.

Może to przez te dragi.

I wziął je już dzi­siaj, czy nie wziął?

Nie pa­mięta.

To zna­czy pa­mięta, ale nie­zin­dek­so­wane. Dzi­siaj? Wczo­raj? Przed­wczo­raj? Te dragi czy inne?

Wyj­muje bu­te­leczkę, czyta ulotkę, li­czy pa­stylki.

(Ale, pa­nie dok­to­rze, czemu nie spod skóry? Bo za­raz za­po­mni pan, że w ogóle jest na te­ra­pii, pa­nie Ko­strzewa. Ale, pa­nie dok­to­rze, wszy­scy są na te­ra­piach. Pi­gułka, pa­nie Ko­strzewa, pi­gułka pod­nosi sa­mo­świa­do­mość pa­cjenta).

Li­czy.

Nie wziął.

Łyka dwie we­dług prze­pisu, po­pija wodą z fon­tanny, 24h Bles­sing.

Zja­wia się straż i wy­pro­wa­dza go na ulicę, poza du­cha ga­le­rii.

Pada deszcz. Dzieci wra­ca­jące ze szkoły go­nią się z krzy­kiem po nie­wi­dzial­nych la­sach. Wal­ki­rie spa­dają z nieba. Au­re­ole Bandy Trojga prze­pa­lają mury i szkie­lety. Na nie­bie – hie­ro­glify astro­no­mii po­li­tycz­nych są­sied­nich kró­lestw.

Dzieci. Przy­po­mina so­bie: dzie­ciak sio­stry ma uro­dziny.

Miał mu ku­pić pre­zent, to dla­tego.

Kupi ju­tro. Albo z domu.

Za­pi­suje w du­chu.

W me­trze roz­czula go wi­dok dwóch pod­pie­ra­ją­cych się la­skami sta­ru­szek. Omal wy­bu­cha pła­czem.

Co to za gejdż po­rą­bany?

Skręca za­raz hal­sem na sze­ro­kie wody, pod nieba błę­kitne.

Giełda go nu­dzi, par­tii nie roz­róż­nia, wo­jen nie ro­zu­mie. Wiatr we­wnętrzny kró­le­stwa spy­cha go ku kra­dzie­żom, gwał­tom, mor­der­stwom.

I do­piero poj­muje, na co się uma­wiało tych dwóch w ga­le­rii. To taka moda: przy­godny prze­cho­dzień, ten lub tam­ten, bez po­wodu, bez celu, bez sensu – wpad­nie w oko i nóż mu w plecy.

Ale chło­pacz­ków od­cią­gnęła re­klama ja­kiejś no­wej rą­ba­niny w du­chu.

Za­bój­stwo praw­dziwe nie jest dość praw­dziwe. Na­sze stare zmy­sły biolo – to re­alizm na ćwierć gwizdka.

Me­tro się za­trzy­muje i Pa­weł spo­strzega, że prze­ga­pił swoją sta­cję. Sta­ruszki wy­sia­dły.

Która go­dzina? Trze­cia szes­na­ście.

Czy w ogóle ma dzi­siaj ju­tro po­ju­trze coś do zro­bie­nia?

Stoi na pu­stym pe­ro­nie i pró­buje, pró­buje wy­my­ślić co­kol­wiek.

Ży­cie. Ale jakby nie.

Bu­chal­te­ria nowa

Paweł po­pija na da­chu ka­mie­nicy. Niebo gwiaź­dzi­ste nade mną, ży­wiec we mnie.

Bu­dy­nek po le­wej: szkło. (Nie szkło, ale wy­gląda jak szkło).

Bu­dy­nek po pra­wej: ce­gła. (Nie ce­gła, ale).

Bu­dy­nek na­prze­ciw: drewno. (Drewno! No­wiut­kie).

Na da­chu Pawła srają go­łę­bie i ziel­sko kwit­nie mię­dzy da­chów­kami.

Z ko­mi­nów wiatr pró­szy sa­dzą.

Desz­czówka śmier­dzi w ryn­nach.

Ka­mie­nica od pół wieku na­leży do trzech skłó­co­nych braci i nie na­leży do ni­kogo. Nic z nią nie można zro­bić. Ot, klo­szard wy­wle­czony z głębi PRL-u i usa­dzony po­środku mia­sta.

Mia­sto zmie­nia się co se­zon; ka­mie­nica wcale.

Dzieci ma­lują na po­pę­ka­nej ele­wa­cji tagi i wul­gar­no­ści.

Dom nu­mer cztery, „Sta­ru­cha”. Dwa­dzie­ścia sześć miesz­kań, luk­sus nad luk­susy, niech się drewno schowa. Tu po­nad­stu­let­nie ce­główki kru­szeją w dło­niach.

Pa­weł pod­naj­muje ka­wa­lerkę od ciotki daw­nego kum­pla z mar­ke­tingu i soc­ta­in­mentu. (Dawno już wy­płu­ka­nego z kon­ste­la­cji). Na czynsz wy­daje więk­szość tego, co wy­daje.

Bo wszystko ta­nieje.

Nie wszystko, ale wszystko, co można wziąć do ręki.

Do­ctor Who po­ka­zuje Paw­łowi przy­szłość ren­tiera. Mie­siąc temu były to 1542 dni, dzi­siaj – 1873.

Pro­sta eks­tra­po­la­cja: za rok star­czy mu już na 16 lat bez pracy. Za­ło­żyw­szy obecny po­ziom ży­cia.

Oczy­wi­ście nie wolno za­kła­dać obec­nego po­ziomu. Cały wic na tym, żeby chcieć wię­cej wię­cej wię­cej.

On nie chce. Bo po co?

Sie­dzi na da­chu i pije do mu­zyki noc­nego mia­sta, All Re­si­sts -15%. Wolna ręka splata z chwa­stów ko­szyczki, wianki, war­ko­cze.

So­und­track off.

Cza­sami wy­cho­dzi na dach Fran­cuz spod pięt­nastki, in­ży­nier snów. Ga­dają o ce­nach nie­ru­cho­mo­ści w Mi­nas Ti­rith i re­ce­sji w Won­der­lan­dzie.

Dzi­siaj tylko mia­sto szumi w uszach.

Flu­ore­scen­cyjne re­kiny szy­bują w świe­tli­stych ka­nio­nach mię­dzy bu­dyn­kami.

Pa­weł wy­rzuca bu­telkę (roz­bu­tel­czy się, za­nim do­tknie bruku) i otwiera na­stępną.

Był to kwa­drans cięż­kiej pracy.

Nie chce, nie pla­nuje, nie po­żąda – ale mózg się ob­raca.

Praca to jest to, co się ro­dzi z jego my­śli, kiedy on nie my­śli o pracy.

Te­raz po ko­lei od­faj­ko­wuje roz­wią­zane pro­blemy.

Udało mu się na­wet wy­pro­du­ko­wać nowy ro­dzaj tę­sk­noty: tro­chę cy­na­monu, biały włos na wie­trze, po­wtó­rzona ba­sowa nuta i od­dech nie­win­nego chłopca.

W du­chu ob­li­cza ca­ło­ściowe zy­ski na sto-dwie­ście mi­lio­nów. Nowe ni­sze kon­su­menc­kie, nowe trendy. Gej­zer po­wi­nien sprze­dać tę tę­sk­notę za dzie­sięć do pięt­na­stu pro­cent.

I da­lej kal­ku­luje się samo. Pro­wi­zja. Smycz.

Od­le­gły huk mia­sta jak kac po or­gii w gło­wie.

Klkl­kl­klk, wiatr prze­suwa da­chówki.

To przy­śpie­sza.

Pa­weł sie­dzi w bez­ru­chu, ży­wiec w gar­ści, gapi się w niebo. Zdaje mu się, że wi­dzi lagi szar­piące chmu­rami, gwiaz­dami, świa­tłami ulic.

Od­dy­cha przez nos.

Do­brze. Prze­cież to tylko ży­cie. Do­brze. Za­cznę raz jesz­cze.

Za­czyna: Mógł­bym –

Mmmmmmmmmm.

Nie ma dal­szego ciągu.

Po pracy – jest zmę­czony. Był zmę­czony przed.

Jest zmę­czony.

Pije.

Po pra­wej ruch lu­strzany.

Bal­kon na trze­cim pię­trze ce­gla­nej.

Męż­czy­zna unosi do ust fi­li­żankę.

Pa­weł opusz­cza bu­telkę.

Męż­czy­zna opusz­cza fi­li­żankę.

Pa­weł się gapi.

Męż­czy­zna się gapi.

Pa­weł kiwa głową.

Męż­czy­zna kiwa głową, pod­nosi dłoń.

W du­chu się wi­tają, wy­mie­niają uśmie­chy, przed­sta­wiają. 10min So­cial Buff.

Ad­rian Utrałt.

Pa­weł.

Pan Utrałt.

Pan Ko­strzewa.

On nie przej­dzie na „ty”. Pa­weł od­sta­wia żywca. Ad­rian Utrałt, 48, kró­le­stwo No­kia-Pen­de­recki, Kra­ków, Glas­gow, Kra­ków, Syd­ney, Bu­re­wala, przed­wczo­raj prze­pro­wadzka z ho­telu, ubez­pie­cze­nia du­szy, AKG Ltd., płcio­wiec pe­tra, pro­te­osek­su­ali­sta homo, a to sio­stra, a to matka, a to to­wa­rzy­stwo, a to kon­ste­la­cje, a to po­wie­dział, a to zro­bił, a to o nim po­wie­dziano, a w tych lu­dziach żyje, a ci lu­dzie żyją w nim, a tak się ba­wił na we­selu sio­stry, a tak cho­ro­wał, a tak my­ślał, i praw­do­po­do­bień­stwo, że go po­lu­bisz – nie po­lu­bisz – po­lu­bisz – po­lu­bi­łeś.

Seks.

Książki.

Mu­zyka.

Gry.

Je­dze­nie.

Już się po­znali, już zna­jomi.

Utrałt za­pra­sza do serca.

Pa­weł my­śli: Czy tak mam za­cząć? Od no­wego są­siada?

Chowa Ad­riana Utrałta do kie­szeni, za­biera żywca i scho­dzi z da­chu.

W miesz­ka­niu waha się mię­dzy gej­dżem a gej­dżem.

Wa­ha­nie to miły stan. Po­le­guje na łóżku. Wa­ha­jący się.

Od­dy­cha.

Od­dy­cha.

Od­dy­cha.

Czeka na za­po­mnie­nie. Mo­ment ode­rwa­nia pa­mięci dłu­go­ter­mi­no­wej od pa­mięci krót­ko­ter­mi­no­wej, kon­so­li­da­cję prze­szło­ści. (Za­wsze na po­do­rę­dziu: in­ha­la­tor z za­po­mi­najką, in­hi­bi­to­rem PKM-Zet).

Szum nocy w gło­wie. Blank.

Wy­obraża so­bie ży­cie ludz­kie jako prze­strzeń fa­zową wszyst­kich moż­li­wo­ści du­szy i ciała. Czło­wiek ab­so­lut­nie wolny jest w niej nie­odróż­nialny od czło­wieka ab­so­lut­nie pu­stego: bez wła­ści­wo­ści, bez cha­rak­teru. Każdy czyn i każda myśl jed­na­kowo praw­do­po­dobne.

Równo roz­sma­ro­wany. Ot co.

Leży w bez­ru­chu go­dzinę.

Drugą.

W trze­ciej wstaje, idzie do ła­zienki, sika.

Po­tem kła­dzie się z po­wro­tem.

Za­sy­pia w ubra­niu.

Bu­dzi się.

Wstaje, idzie do ła­zienki, sika.

Kła­dzie się z po­wro­tem.

Bu­dzi się.

Su­cho w gar­dle.

Idzie na­pić się wody.

Po­ranne słońce sze­le­ści na fi­ran­kach. Od­kryto Atlan­tydę. Zie­lone pa­stwi­ska roz­wi­jają się dy­wa­nowo.

Pa­weł pije wodę mi­ne­ralną dłu­gimi, po­wol­nymi ły­kami. Bar­dzo mu woda sma­kuje.

Za­sta­na­wia się, czy po­łknął wie­czo­rem pa­stylki, czy nie.

Wczo­raj? Przed­wczo­raj? Jesz­cze in­nego dnia?

Wczo­raj – czyli kiedy?

Duch sięga do kie­szeni.

Dzień, w któ­rym po­znał Ad­riana Utrałta.

Aha.

Etyka pracy

Za dużo gier, za mało ksią­żek. Słowo pi­sane, my­śli, idee – naj­lep­szy na­wóz.

Z dru­giej strony: za dużo w fo­telu.

Wyjść, upić się, zgej­dżo­wać, wy­płasz­czyć, wy­pla­jać, wy­szla­jać jak pies.

Sporty eks­tre­malne – o, za­le­cane, za­le­cane!

Na­prawdę, Pa­weł, opusz­czasz się w ro­bo­cie.

Kiedy ostat­nio da­łeś po py­sku? Kiedy kotkę wy­je­ba­łeś na for­ge­cie?

Albo cho­ciaż wy­stępki ja­kieś uliczne. (Po co pła­cimy wam mie­sięczne pa­pu­gowe?)

Z ży­ciem, ma­ła­diec, z ży­ciem! Tak Szefu się roz­pę­dza.

Tylko pierw­sza mło­dość za friko! Za na­stępne trzeba pła­cić.

Żreć i srać, żreć i srać!

A wszystko to na tle ra­portu kwar­tal­nego.

Pa­weł bawi się cie­niami 4D i po­ta­kuje grzecz­nie.

To też błąd. Po­ta­ki­wa­cze są źle wi­dziani, po­ta­ki­wa­cze są wczo­rajsi. Dzi­siejsi są eks­cen­trycy.

Ale my sie­dzimy w biz­ne­sie ju­tra, dla nas dzi­siaj to wczo­raj.

Czego my chcemy? Szefu się roz­pę­dził. My chcemy, że­by­ście wy nam mó­wili, czego chcemy!

Nie rób, co ci mó­wię – mów, że­bym ja ro­bił!

Za­raź mnie!

Uwiedź!

Po­rwij!

Zgwałć! Zgwałć!

Pa­weł uprzej­mie na­lewa Sze­fowi per­riera.

CCO: ma­ory­skie ta­tu­aże, bod­mody do ko­ści, po­gań­skie awa­tary i czarne bębny na so­und­tracku.

(Ale – pani pierw­sza, pani Kry­siu. Ca­łuję rączki. I pod­suwa krze­sło si­wo­wło­sej asy­stentce pe­tra).

Ze­szłej wio­sny, pit­chu­jąc pro­jekt, tak się na­czar­dżo­wał, że wy­sko­czył przez okno, po­ła­mał ręce i nogi.

Przed laty cha­dzał na dłu­gie piel­grzymki do Czę­sto­chowy. Ale mu się od­wi­działo.

Te­raz or­ga­ni­zuje or­gie przy ogni­skach w noc ku­pały i spro­wa­dza cer­ty­fi­ko­wane dzie­wice z mu­slim­lan­dów. Ma to w du­szy pu­blicz­nej. Żyją po­przez niego na­sto­letni Gor­do­no­wie Gekko i pro­teo sa­dy­ści kró­lestw Re­agana.

Ta­de­usz Prażny.

Zwy­cza­jowy uśmie­szek na ko­ry­ta­rzu firmy: Przy­pra­żyło cię?

Otóż Pa­weł jest wła­śnie pra­żony.

Sie­dzi i my­śli: A gdy­bym rzu­cił pracę. A gdy­bym wstał i wy­szedł. A gdy­bym lu­nął mu tym per­rie­rem w mordę.

(Pew­nie by się Prażny za­chwy­cił).

W du­chu di­sney­owe pta­szęta roz­wie­szają ko­lo­rowe gir­landy na ścia­nach ga­bi­netu.

Wzdech.

A Szefu je­dzie da­lej. Kla-kla-kla, kla-kla-kla, kla! Tagi: Bu­si­nesstalk, Sin­ce­re­ly­Y­ours.

Pa­weł przy­gląda mu się z tra­dy­cyj­nie tę­pym wy­ra­zem twa­rzy.

(Nie zmyli ni­kogo).

Prażny zstą­pił do Gej­zeru Cu­dów po wej­ściu zu­lu­sów. Spółki afry­kań­skie to te­raz naj­więk­szy rejdż. Gdzie kto wi­dział w eu­ro­lan­dach plus na­ście pro­cent PKB gnoju, sen Bal­ce­ro­wi­cza. A zu­lusi żrą.

Biz­nes je­dzie na mo­dach jak wszystko inne.

Więc hol­ding kre­aty­wów, który łyk­nął Gej­zer jesz­cze w po­wi­ja­kach, wy­my­ślił wpiąć się w zu­lu­sów. Przy­je­chał pe­tra Ma­saj. Po­ła­ził, po­lu­kał, po­ru­chał se­kre­tarki, po­żon­glo­wał ka­drami, do­rzu­cił port­fo­lio klien­tów, i po­je­chał. Za­gląda co kwar­tał.

A w ra­mach żon­glerki wy­rwał z in­nego szczepu hol­dingu – kogo? Praż­nego.

(Który wła­śnie prze­sko­czył biurko i szczy­pie Pawła w po­liczki, mój ty śli­maczku lu­kro­wany, ti-ti-ti).

Pa­weł roz­po­znaje dwa ga­tunki biz­nes­me­nów: Re­wol­we­row­ców i Far­me­rów.

Ina­czej niż w we­ster­nach, Re­wol­we­rowcy przy­cho­dzą naj­pierw. Z nich była Pierw­sza Bry­gada ka­pi­ta­li­stów od wa­rzyw­niaka i kan­tora, prze­myt­ni­ków wódki i le­wu­sów bu­dow­la­nych.

Far­me­rzy przy­cho­dzą wtedy, gdy wi­dać już, że zie­mia ży­zna i plon ładny. Nie ry­zy­kują.

Pierwsi mu­szą być po tro­sze wa­ria­tami. Rzadko by­wają in­te­li­gentni. In­te­li­gen­cja tam prze­szka­dza.

Dru­dzy – o, to full me­na­dżerka i Mensa, MBA i do­pa­la­cze hor­mo­nalne.

Ale Re­wol­we­rowcy pierw­szego siewu to banda ory­gi­na­łów.

Pa­weł po­znał ich kil­ku­na­stu, te­raz już dziad­ków wy­pru­wa­ją­cych się na med­mody. Nie­któ­rzy to ewi­dentni kre­tyni, inni – buce i chuje o so­cial skills po­ni­żej zera.

Prażny to Re­wol­we­ro­wiec w ciu­chach Far­mera.

Za późno się uro­dził. Ale kor­po­ra­cja po­trafi za­rzą­dzać także zbyt późno uro­dzo­nymi. Są dla nich ty­tuły, funk­cje i pod­ręcz­niki me­na­dżerki eks­tre­mal­nej.

Szefu wraca za biurko i wy­pija wodę jed­nym hau­stem. Sło­nie wa­chlują się uszami, ali­ga­tory za­my­kają pasz­cze, Afryka bie­rze od­dech.

Tym­cza­sem ja z cie­bie po­ży­tek będę miał! (Po­wiada. Kla-kla-kla).

Je­steś w niżu, Pa­weł, ja to ro­zu­miem. Ja­kieś smęty no­stal­giczne, ze­it­ge­isty le­pione na nu­dzie i sens ży­cia w je­li­cie cien­kim.

A mnie te­raz po­trzeba ha­mul­co­wego.

Ge­stem Zeusa Gro­mo­wład­nego Szefu rzuca w du­chu Po­le­ce­nie Służ­bowe.

Pa­weł się nie uchy­lił.

Pój­dziesz do Bartka. On daje za­raz spicz. Ze­spół jest pełny, do­brali już kre­ty­nów. Sta­niesz obok.

Mam mu za­glą­dać przez ra­mię? Bę­dzie kwas.

A kto lep­szy? Ro­bi­li­ście tu chwi­lami za układ po­dwójny, krą­żył wo­kół cie­bie jak ślepy sa­te­lita, ty go chrzci­łeś pod Gej­ze­rem.

Ale. Nie moja rola. Z ba­tem tak nad głową.

Prażny zeu­suje po­now­nie, grzmot w gę­bie, niebo w pię­ściach.

Słu­chasz ty mnie! Ogień w czło­wieku ga­śnie i za­pala się – ale do­świad­cze­nia prze­cież nie stra­ci­łeś. Masz re­fe­ren­cje dłuż­sze niż DNA Pana Boga. Zo­ba­czysz ścianę, za­nim w nią walną.

I po raz drugi ci­ska zyg­zak ogni­sty.

Pa­weł gej­dżuje się wa­zo­pre­syną i chwyta już w lot – pio­run, myśl i Po­le­ce­nie, +1 Ac­tion Speed.

A! Praw­nicy wy­krę­cili ci ręce. Mam do­brze wy­glą­dać w pa­pie­rach. Że był nad­zór.

Masz do­brze wy­glą­dać w pa­pie­rach. (Z twoją RE­PU­TA­CJĄ!) Ale to nie pic. Mamy wie­lo­ryba na wędce.

So­und­track: na­ra­sta­jący ło­mot tam-ta­mów. (Nad­cho­dzi po­twór).

Wot, siur­pryza. Zde­gra­do­wany przez awans. Awan­so­wany de­gra­da­cją.

W progu jesz­cze do­pada go ostat­nia mą­drość szefa: To, czego ci trzeba, Ko­strzewa, to po­rządny na­łóg.

Pa­weł wzru­sza ra­mio­nami.

Po­rządny, czyli jaki?

Z wódki czy z in­nych na­tu­ral­nych dra­gów wy­krę­cisz się bez śladu po gen­ku­ra­cji i płu­ka­niu neuro. Ty­toń w ogóle nam nie szko­dzi. Sek­so­ho­li­kami po­win­ni­śmy być od ko­ły­ski. Gejdż przy­cho­dzi i od­cho­dzi. A za pra­co­ho­lizm tylko po­chwalą.

Nie ma lekko. Ciało, fi­zjo­lo­gia – już nie rzą­dzi. Trzeba sa­memu.

Pod rękę z tą my­ślą wę­druje ku atrak­to­rowi so­cjal­nemu. (Cia­steczka i kawa, ko­kosy pro­sto z palmy, sło­necz­nik pro­sto z ogródka).

Tu­bylcy po­znają po mi­nie.

Przy­pra­żony?

Przy­pra­żony.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki