Inne pieśni - Jacek Dukaj - ebook + audiobook + książka

Inne pieśni ebook

Jacek Dukaj

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nie science fiction, nie fantasy, nie historia alternatywna – lecz rzecz dzieje się w innej Europie, w innym świecie, gdzie prawa rządzące rzeczywistością bliższe są domysłom Arystotelesa na temat Formy i Materii, aniżeli teoriom Newtona i Einsteina – pisał o Innych pieśniach Jacek Dukaj.

Ten niezwykły obraz świata rządzonego przez Formę, zbudowanego z pięciu żywiołów, podporządkowanego teoriom Empedoklesa i Arystotelesa, w którym nowożytna nauka jako pogląd z gruntu fałszywy nigdy się nie rozwinęła, przyniósł autorowi aż trzy prestiżowe nagrody. Książka do czasu premiery Lodu uznawana była przez krytyków i czytelników za najlepszą powieść w jego dorobku (pierwsze wydanie: 2003).

Recenzje:

Podobno na tym właśnie polega jego warsztat pisarski - najpierw wyobraża sobie jakąś niezwykłą scenerię, a potem ją opisuje tak, jakby streszczał film wyświetlany w jego głowie. Jeśli to prawda, to tym razem ten film przyćmił swoimi efektami specjalnymi wszystkie poprzednie - mamy tutaj . oniryczny opis Aleksandrii i jej biblioteki, miasto unoszące się nad Morzem Śródziemnym, statki powietrzne i międzyplanetarne, kolonię księżycową, Moskwę pod władaniem czarnoksiężnika, pałace, fortece i pola bitew, wszystko to opisane niesłychanie plastycznie i głęboko zapadające w wyobraźni.

Wojciech Orliński, „Gazeta Wyborcza”

Inne pieśni to zarazem powieść fantasy (...), hołd złożony XIX-wiecznej literaturze przygodowej pełnej afrykańskiej egzotyki i tropików, a zarazem przypowieść filozoficzna.

Mariusz Czubaj, „Polityka”

Jacek Dukaj (ur. 1974) - jeden z najciekawszych współczesnych prozaików polskich. Premiery jego książek to każdorazowo wydarzenia literackie. Autor Xavrasa Wyżryna, Czarnych oceanów, Extensy, Córki łupieżcy, Innych pieśni, Perfekcyjnej niedoskonałości, Lodu oraz licznych opowiadań – w tym zekranizowanej przez Tomasza Bagińskiego Katedry - zgromadzonych . w tomie W kraju niewiernych. Pomysłodawca antologii pt. PL+50. Historie przyszłości. Wielokrotny laureat nagród im. Janusza A. Zajdla (również za Lód), trzykrotnie nominowany do Paszportu „Polityki”, a w tym roku także do nagrody literackiej Nike, Nagrody Mediów Publicznych Cogito i Angelusa; laureat nagrody Kościelskich, laureat Europejskiej Nagrody Literackiej 2009.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 754

Oceny
4,5 (187 ocen)
124
42
14
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KlontfaPapieru

Nie oderwiesz się od lektury

Dukaj jak to Dukaj. Epopeja skrojona na arcydzieło, o rozpiętości alternatywnego uniwersum. Nie wiem, czy arcydzieło mu wyszło, ale bogactwo fikcji jest oszałamiające. Może nawet bardziej wciągającej niż w „Lodzie”. Ciężki styl pasuje do tego masywu tekstu. Jak zwykle gdy Dukaj sili się na lżejszy ton, ponosi klęskę, ale na szczęście tu tych wysiłków jest niewiele. Lektor szarżuje. Przesadnie. Narzuca styl bohaterom. Czy bardziej ekspresyjna postać od razu musi brzmieć jak Zagloba z Sienkiewicza? No cóż… po jakimś czasie można się przyzwyczaić. Niemniej szacunek za brawurową interpretację.
20
Paralyze

Całkiem niezła

Chaos to pierwsze słowo nasuwające się po lekturze, moje pierwsze spotkanie z autorem, myślę że ostatnie.
11
Sigrid_Antares

Dobrze spędzony czas

251024
00
Kaellion

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra chodź równocześnie nie lekka lektura. polecam całym sercem
00
aristede

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita i mimo wszystko bardzo trafna w opisie rzeczywisrosci i interakcji w niej zachodzacych, bo czyz forma faktycznie nie jest poczatkiem wszystkiego?
00

Popularność



Kolekcje



© Co­py­ri­ght by Ja­cek Du­kaj

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, Kra­ków 2003

Re­dak­tor se­rii

Ani­ta Ka­spe­rek

Re­dak­cja

Bar­ba­ra Gór­ska, Mi­chał Ol­szew­ski

Ko­rek­ta

Anna Rud­nic­ka, Ur­szu­la Sro­kosz-Mar­tiuk, Mał­go­rza­ta Wój­cik

Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych

To­masz Ba­giń­ski

Na wy­klej­kach wy­ko­rzy­sta­no m.in. sche­mat i mapę wszech­świa­ta wg Pto­le­me­usza, mapy świa­ta wg Era­sto­te­ne­sa, gra­fi­ki przed­sta­wia­ją­ce Bo­gi­nię Węży (Sna­ke God­dess) z Kre­ty mi­noj­skiej oraz la­tar­nię mor­ską w Fa­ros.

Re­dak­tor tech­nicz­ny

Bo­że­na Kor­but

Wy­da­nie dru­gie

Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o., 2010

ul. Dłu­ga 1, 31-147 Kra­ków

bez­płat­na li­nia in­for­ma­cyj­na: 0 800 42 10 40

księ­gar­nia in­ter­ne­to­wa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl

e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl

fax: (+48-12) 430 00 96

tel.: (+48-12) 619 27 70

Skład i ła­ma­nie: In­fo­mar­ket

Skład wer­sji elek­tro­nicz­nej: Mi­chał Na­ko­necz­ny Vir­tu­alo Sp. z o.o.

ISBN 978-83-08-04715-6

W cią­gu mo­je­go ży­cia wy­ro­bi­łem so­bie szcze­gól­ną wraż­li­wość na For­mę i ja na­praw­dę lę­kam się tego, że mam pięć pal­ców u ręki. Dla­cze­go pięć? Dla­cze­go nie 328584598208854? A dla­cze­go nie wszyst­kie ilo­ści na­raz? I dla­cze­go w ogó­le pa­lec? Nic dla mnie bar­dziej fan­ta­stycz­ne­go, jak że tu i te­raz je­stem jaki je­stem, okre­ślo­ny, kon­kret­ny, taki aku­rat, a nie inny. I boję się jej, For­my, jak dzi­kie­go zwie­rza! Czy inni po­dzie­la­ją moje nie­po­ko­je? O ile? Nie czu­ją For­my, jak ja, jej au­to­no­mii, jej do­wol­no­ści, jej fu­rii stwa­rza­ją­cej, ka­pry­sów, per­wer­sji, spię­trzeń i roz­pa­dów, nie­po­ha­mo­wa­nia i bez­gra­nicz­no­ści, nie­ustan­ne­go spla­ta­nia się i roz­pla­ta­nia.

Wi­told Gom­bro­wicz

Je­den jest ro­dzaj ludz­ki, je­den bo­ski.

Ta sama Mat­ka tchnę­ła w nas ży­cie.

Lecz róż­ni­ca mocy

Roz­dzie­la nas we wszyst­kim.

Pin­dar

I

ΑNokturn

Mgła wi­ro­wa­ła wo­kół do­roż­ki, z mięk­kich kształ­tów bia­ło-sza­rej za­wie­si­ny pan Ber­be­lek usi­ło­wał od­czy­tać swo­je prze­zna­cze­nie. Mgła, woda, dym, li­ście na wie­trze, syp­ki pia­sek oraz ludz­ki tłum — w nich wi­dać naj­le­piej.

Gło­wa cią­ży­ła mu ku skó­rza­ne­mu obi­ciu. Wcią­gnąw­szy głę­bo­ko do płuc wil­got­ne po­wie­trze, obro­nił się przed mor­fą nocy, drob­ny czło­wie­czek w dro­gim płasz­czu, o zbyt gład­kiej twa­rzy i zbyt du­żych oczach. Pod­niósł z sie­dze­nia ga­ze­tę zo­sta­wio­ną przez po­przed­nie­go pa­sa­że­ra. W brud­nym świe­tle mi­ja­nych la­tar­ni py­ro­kij­nych z tru­dem od­czy­ty­wał her­doń­skie czcion­ki: li­te­ry jak runy, jak strzę­py ja­kichś więk­szych zna­ków, z pra­wej tłu­ste i gru­be, ku le­we­mu bo­ko­wi blak­ną­ce. Twar­dy pa­pier miął się i ła­mał w orę­ka­wicz­nio­nych dło­niach. KSIĘ­ŻY­CO­WA WIEDŹ­MA ZA­KO­CHA­NA. KIM JEST WY­BRA­NEK? Szpal­ta obok — ry­ci­na z mor­skim po­two­rem i na­głó­wek: PIERW­SZY NIM­ROD KOM­PA­NII AFRY­KAŃ­SKIEJ ZA­GI­NIO­NY NA MO­RZU. Ko­men­tarz po­li­tycz­ny ry­te­ra Dreu­ga-z-Koh­le: Czyż do­praw­dy tak trud­no było prze­wi­dzieć so­jusz Jana Czar­no­bro­de­go z kra­ti­sto­sem Sied­mio­pal­cym? Rzym, Go­th­land, Fran­ko­nia i Neur­gia będą się te­raz mu­sia­ły ugiąć pod snem Czar­no­księż­ni­ka. Po­dzię­kuj­my na­szym dy­plo­ma­tom za ich wspa­nia­łą pra­cę! Tekst aż ocie­kał sar­ka­zmem. W ka­łu­żach na czar­nym bru­ku od­bi­jał się Księ­życ w trze­ciej kwa­drze, bez­chmur­ne jego nie­bo od­sła­nia­ło ró­żo­we mo­rza, kra­ti­sta Il­lea za­iste mu­sia­ła być w do­brym na­stro­ju (może rze­czy­wi­ście za­ko­cha­na?) albo też świa­do­mie tak moc­no roz­po­ście­ra­ła swą ko­ro­nę. An­thos pana Ber­be­le­ka rzad­ko roz­cią­gał się da­lej niż na wy­cią­gnię­cie ręki i rze­czy­wi­ście tyl­ko we mgle, w dy­mie dało się od­gad­nąć co­kol­wiek z jego kształ­tu — może wła­śnie przy­szłość, za­po­wiedź ki­sme­tu, jak chce po­pu­lar­ny prze­sąd. Ale czyż pan Ber­be­lek nie na­giął dziś wie­czo­rem za­rów­no woli mi­ni­stra Bru­ge, jak i Szu­li­my? Po­pa­try­wał więc, za­my­ślo­ny, w wi­ru­ją­cą mgłę.

Ktlap, ktlap, ktlappp, do­roż­karz nie po­pę­dzał ko­nia, noc była ci­cha i cie­pła, chwi­la na­rzu­ca­ła spo­kój i roz­wa­gę. Pan Ber­be­lek wspo­mi­nał go­rąc win­ne­go od­de­chu Szu­li­my i za­pach jej aegip­skich per­fum. Tej wio­sny skoń­czy­ło się pa­no­wa­nie asce­tycz­nej mody z Her­do­nu (małe zwy­cię­stwo nad kra­ti­sto­sem Ana­xe­gi­ro­sem, przy­najm­niej na tym polu) i po­wró­ci­ły na sa­lo­ny tra­dy­cyj­ne eu­ro­pej­skie chi­ma­ty, ka­fta­ny lon­dyń­skie, bez­gu­zi­ko­we ko­szu­le od­kry­wa­ją­ce tors, a dla ko­biet — suk­nie ka­ftor­skie, so­fo­rie i mi­ta­ni, arab­skie szal­wa­ry, gor­se­ty pod­no­szą­ce biust, krzy­kli­wa bi­żu­te­ra sut­ków. Przed­ra­mio­na Szu­li­my obej­mo­wa­ły dłu­gie, spi­ral­ne bran­so­le­ty z brą­zu w kształ­cie węży i kie­dy es­th­le Ami­ta­ce po­da­ła Ber­be­le­ko­wi rękę do uca­ło­wa­nia (do­tyk jej skó­ry pra­wie go pa­rzył), zaj­rzał on ga­do­wi pro­sto w szma­rag­do­we śle­pia. — Es­th­le. — Es­th­los. — Już się uśmie­cha­ła, do­bry znak, od pierw­sze­go spoj­rze­nia na­rzu­cił for­mę życz­li­wo­ści i kon­fi­den­cji. Po­tem szep­ta­ła mu zza błę­kit­ne­go wa­chla­rza iro­nicz­ne ko­men­ta­rze na te­mat mi­ja­ją­cych ich go­ści. Tak­że na te­mat swo­je­go wuja. Es­th­los A. R. Bru­ge, mi­ni­ster han­dlu Księ­stwa Neur­gii, wplą­tał się ostat­nio w skom­pli­ko­wa­ny ro­mans z goc­ką ka­wa­le­rzyst­ką, set­nicz­ką Hor­ro­ru, któ­ra naj­wy­raź­niej była moc­nym de­miur­go­sem — z każ­do­ra­zo­we­go z nią spo­tka­nia Bru­ge wra­cał odro­bi­nę przy­stoj­niej­szy i odro­bi­nę głup­szy, jak śmia­ła się Szu­li­ma. Może więc rze­czy­wi­ście mi­ni­ster zo­stał już wcze­śniej uro­bio­ny? Bo zgo­dził się na pro­po­zy­cję Ber­be­le­ka wła­ści­wie bez opo­ru, mach­nię­cie ręki i gry­mas, nie chciał się na­wet nad tym za­sta­na­wiać — i tak oto Dom Ku­piec­ki Nju­te, Iki­ta te Ber­be­lek uzy­skał fak­tycz­ny mo­no­pol na im­port fu­ter z Pół­noc­ne­go Her­do­nu. Pan Ber­be­lek świę­to­wał. Po­mię­dzy jed­nym to­a­stem a dru­gim, nie za­sta­na­wia­jąc się, za­pro­sił Szu­li­mę do swej let­niej po­sia­dło­ści w Ibe­rii. Unio­sła brew, strze­li­ła wa­chla­rzem, wąż bły­snął zie­lo­nym śle­piem. — Chęt­nie. — Lecz te­raz, li­cząc w ka­łu­żach go­rą­ce Księ­ży­ce oraz ude­rze­nia ko­pyt o miej­ski bruk w wil­got­nej ci­szy, pan Ber­be­lek my­śli tak: A je­śli było do­kład­nie na od­wrót, je­śli to jej an­thos prze­żarł mnie pod­stęp­nie i to jej prze­ko­ra wy­pchnę­ła z mo­ich ust owo za­pro­sze­nie? Czy opo­wia­da­jąc hi­sto­rię goc­kiej set­nicz­ki-de­miur­go­sa, nie pró­bo­wa­ła mi dać cze­goś do zro­zu­mie­nia…?

Mgła zrze­dła, wi­dział kan­cia­ste syl­we­ty bu­dyn­ków na­chy­la­ją­ce się nad od­kry­tą budą do­roż­ki. Kla­sycz­na vo­den­bur­ska ar­chi­tek­tu­ra nig­dy nie mia­ła dla Ber­be­le­ka wiel­kie­go uro­ku, te wszyst­kie ma­syw­ne ka­mie­ni­ce, ści­śnię­te w krę­te sze­re­gi, uli­ce jak ka­nio­ny ka­mien­ne­go la­bi­ryn­tu, da­chy na­stro­szo­ne gar­gul­ca­mi i rzy­ga­cza­mi, okna ni­czym strzel­ni­ce, por­ta­le jak wro­ta krypt, ciem­ne dzie­dziń­ce za ukry­ty­mi w cie­niu bra­ma­mi, wiecz­nie mo­kre ko­cie łby, po któ­rych ście­ka­ją, w dół, ku por­to­wi i mo­rzu, stru­my­ki miej­skie­go bru­du… Cen­trum oraz więk­szość dziel­nic miesz­kal­nych sto­li­cy wznie­sio­no za cza­sów kra­ti­sto­sa Grze­go­rza Po­nu­re­go, gdy re­zy­do­wał on w pa­ła­cu ksią­żę­cym. Ke­ros Vo­den­bur­ga giął się wów­czas i top­niał w ogniu ko­ro­ny kra­ti­sto­sa za­iste jak wosk, sam pa­łac za­stygł po odej­ściu Grze­go­rza w for­mie upior­nych ogro­dów ka­mie­nia i sta­li. Ber­be­lek zo­stał tam za­pro­szo­ny tuż po prze­pro­wadz­ce do Vo­den­bur­ga, w kon­tra­ście jego wła­sny dom wy­da­wał mu się po­tem wca­le sło­necz­ny i ra­do­sny. Lu­dzie jed­nak szyb­ciej się zmie­nia­ją od ma­te­rii nie­oży­wio­nej. Trzy po­ko­le­nia po Grze­go­rzu Czar­nym vo­den­bur­czy­cy na­uczy­li się śmiać i ba­wić i na­wet usły­szał od nich w cią­gu sze­ściu lat parę dow­ci­pów. Całe szczę­ście, że Szu­li­ma nie po­cho­dzi stąd. Otwo­rzył „Jeźdź­ca o Zmierz­chu” na przed­ostat­niej stro­nie. Dzi­siej­sza ka­ry­ka­tu­ra — wy­tę­żył wzrok — przed­sta­wia­ła kanc­le­rza Löke na czwo­ra­kach, z roz­anie­lo­nym wy­ra­zem twa­rzy wy­li­zu­ją­ce­go noc­nik Czar­no­księż­ni­ka. Cóż, nie od razu Rzym zbu­do­wa­no, po­czu­cie hu­mo­ru też nie ro­dzi się z ka­mie­nia.

Prze­je­cha­li przez plac świą­tyn­ny. Na stop­niach Domu Isz­tar doj­rzał kil­ka ku­rew z  no­wi­cja­tu, bia­łe uda lśni­ły w ga­zo­wym świe­tle. Do­roż­ka skrę­ci­ła, przy­śpie­sza­jąc na opa­da­ją­cej stro­mo uli­cy, ktlappp-ktlappp. Się­gnął do we­wnętrz­nej kie­sze­ni ka­fta­na, wy­jął ty­toń­ców­kę i za­pał­ki. Ta­aak. Za­cią­gnąw­szy się dy­mem, od­chy­lił gło­wę na skó­rza­ne opar­cie i za­pa­trzył się w nie­bo. Wbrew po­po­łu­dnio­we­mu desz­czo­wi było bez­chmur­ne, gwiaz­dy mi­go­ta­ły fi­lu­ter­nie, Księ­życ pra­wie ośle­piał. Tyl­ko z przo­du, nad por­tem, gdzie na że­la­znych łań­cu­chach wi­sia­ły świ­nie po­wietrz­ne, ich bul­wia­ste syl­we­ty prze­sła­nia­ły gwiaz­do­skłon. Ty­to­niec ża­rzył się czer­wo­no, pan Ber­be­lek dmuch­nął, ja­sne iskry po­le­cia­ły w noc. Po­wiedz­my, że Kri­stoff utrzy­ma ob­ro­ty na ze­szło­rocz­nym po­zio­mie. Ale po prze­ję­ciu rzą­do­wych za­mó­wień… Sto dwa­dzie­ścia, sto czter­dzie­ści ty­się­cy gro­szy czy­ste­go zy­sku. Pięt­na­ście pro­cent z tego… Po­wiedz­my: dwa­dzie­ścia ty­się­cy. Spła­cił­bym wresz­cie ojca i za­mknął ren­ty Or­lan­dy, Ma­rii i dzie­ci. Na­le­ża­ło­by rów­nież wy­ku­pić usłu­gi ja­kie­goś do­bre­go tek­ni­te­sa cia­ła. Przy­znaj to, Hie­ro­ni­mie Ber­be­lek-z-Ostro­ga: sta­rze­jesz się jak każ­dy.

Mo­no­ton­ny ruch do­roż­ki i ryt­micz­ny stu­kot ko­pyt dzia­ła­ły mimo wszyst­ko usy­pia­ją­co, pra­wie hip­no­tycz­nie — kie­dy sta­nę­ła, Hie­ro­nim po­de­rwał się ni­czym wy­bu­dzo­ny z po­ran­ne­go snu.

— Je­ste­śmy na miej­scu, es­th­los — mruk­nął woź­ni­ca.

Pan Ber­be­lek, wy­sia­da­jąc, nie­mra­wo gme­rał w kie­sze­ni za drob­ny­mi.

Bra­ma na dzie­dzi­niec była oczy­wi­ście za­war­ta, lecz świa­tło py­ro­kij­ne pa­li­ło się nad mniej­szy­mi drzwia­mi obok. Za­stu­kał w nie trzy­krot­nie srebr­ną głów­ką la­ski. Do­roż­ka od­kle­ko­ta­ła po­wo­li w górę pu­stej uli­cy, ku pla­co­wi świą­tyn­ne­mu. Jesz­cze jed­no za­cią­gnię­cie się czar­nym ty­toń­cem w chłod­nym pół­mro­ku przed­świ­tu, w tej go­dzi­nie naj­dłuż­szej, gdy bo­go­wie pro­stu­ją swe ko­ści, a ke­ros wszech­świa­ta jest odro­bi­nę bar­dziej mięk­ki, odro­bi­nę bliż­szy Ma­te­rii…

— Ach, na­resz­cie! Już my­śla­łem, że nie wró­cisz tej nocy! Jak tam bal, co? No, pro­szę mi dać ten płaszcz! I rę­ka­wicz­ki. Chy­ba nie pa­da­ło zno­wu?

Pan Ber­be­lek zi­gno­ro­wał zrzę­dli­wy sło­wo­tok sta­re­go słu­żą­ce­go i nie zdjąw­szy na­wet ka­fta­na, za­szedł do fron­to­wej bi­blio­te­ki. Tu, przy pu­stym pul­pi­cie, skre­ślił na ma­łej kar­cie cie­lę­ce­go per­ga­mi­nu krót­ką in­for­ma­cję o po­wo­dze­niu ne­go­cja­cji z mi­ni­ster­stwem han­dlu. Zła­maw­szy kar­tę dwu­krot­nie na ży­dow­ską mo­dłę, roz­pu­ścił nad świe­cą zie­lo­ny szlak i za­pie­czę­to­wał nim list. Jesz­cze sy­gnet z her­bem Ostro­ga i:

— Por­te! Niech An­ton za­nie­sie to do kan­to­ru es­th­lo­sa Nju­te. Już!

Nie od­wró­cił się jed­nak od pul­pi­tu. Ten dym nad świe­cą — uniósł dłoń — prze­cież nie ma prze­cią­gu — czy to sza­bla, miecz? — w li­ściach na wie­trze, w ludz­kim tłu­mie, we mgle, wo­dzie i dy­mie, w tym dy­mie ciem­nym — aż się po­chy­lił, mru­ga­jąc — za­krzy­wio­ne ostrze, tak.