Listy lady Lucy - Nicola Cornick - ebook

Listy lady Lucy ebook

Nicola Cornick

3,9
14,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Lady Lucy MacMorlan przysięgła nigdy nie wychodzić za mąż. Wykształcona i oczytana, chętnie pomaga pisywać miłosne listy bratu. Gdyby Lucy wiedziała, że jego wybranką jest narzeczona markiza Mathvena, nigdy by się nie zgodziła. Kiedy markiz dowiaduje się o korespondencji, postanawia za wszelką cenę odnaleźć autora listów, by dać mu nauczkę. Czy lady Lucy zdoła ochronić brata i zapobiec skandalowi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 266

Oceny
3,9 (51 ocen)
17
17
14
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Całkiem niezła

Och cóż za urocza opowieść :) tak, naiwna i miejscami głupia, ale wprost idealna do relaksu w czasie letniej choroby, kiedy człowiek chce po prostu odpocząć.
10
Okruch123

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem mile zaskoczonaj ta książka. Napisana jest w podobnych klimatach co książki Julii Quinn lub Lisy Kleypas. Prosta historia z przewidywalnym zakończeniem. Doskonała na poprawienie humoru przed snem.
10
Cathy_Parr

Z braku laku…

kiepskie i pełno powtórzeń
00

Popularność




Nicola Cornick

Listy lady Lucy

Tłumaczenie:

PROLOG

Forres Castle, Szkocja

Czerwiec 1803 roku

Ta letnia noc była jakby stworzona do czarów. Blask księżyca w pełni srebrzył taflę morza, a wiatr szemrał w koronach sosen. Balsamiczne, przesycone zapachem soli powietrze wdzierało się przez otwarte okno do pokoju.

– Lucy! Chodź, popatrz!

Lady Lucy MacMorlan przewróciła się na drugi bok i szczelniej okryła kołdrą. W łóżku było ciepło i przyjemnie, nie zamierzała wystawiać się na ziąb, stając przy oknie, a przede wszystkim nie chciała uczestniczyć w głupiej i niebezpiecznej zabawie. Czy Alice tego nie pojmuje?

– Nie zawracaj mi głowy – powiedziała do siostry. – Nie chcę męża.

– Nie wierzę – odparła Alice.

Spośród szesnastoletnich bliźniaczek to Alice uwielbiała bale, stroje i flirt. Przed udaniem się na spoczynek trzy razy okrążyła stary słoneczny zegar w zamkowych ogrodach, recytując miłosne zaklęcie. Zabiegi te miały sprawić, że wraz z nowym księżycem ukaże się jej mężczyzna, którego los przeznaczył jej na męża. W tym czasie Lucy zaszyła się w bibliotece i oddała lekturze Traktatu o naturze ludzkiej autorstwa Davida Hume’a.

– Przecież wyjdziesz za mąż. – Alice nie dawała za wygraną. – Co innego mogłabyś zrobić?

Czytać, pisać i studiować, pomyślała Lucy. To dużo ciekawsze niż zamążpójście.

– Wszystkie kobiety wychodzą za mąż, rodzą i wychowują dzieci. Rola książęcych córek polega na cementowaniu sojuszów rodzinnych. Przecież wiesz o tym.

Lucy była świadoma oczekiwań ojca i krewnych i starała się podchodzić do nich racjonalnie, podobnie jak do wszystkiego. Wyobrażała sobie, że gdyby mama żyła, nakłaniałaby ją do przyjęcia oświadczeń jednego ze starających się dżentelmenów i założenia rodziny. Umarła, gdy bliźniaczki miały zaledwie po kilka lat, ale Lucy zewsząd słyszała peany na temat wytwornej córki hrabiego Stratharnona, która wyszła świetnie za mąż i urodziła piękne dzieci. Mairi, starsza siostra Lucy i Alice, miała osiemnaście lat i już była zamężna. Lucy nie była przeciwna małżeństwu. Uważała jedynie, że przyszły towarzysz życia powinien zainteresować ją bardziej niż książki. Szkopuł w tym, skąd takiego wziąć. Z zadumy wyrwał ją podniesiony głos siostry.

– Lucy! Panowie wychodzą z kieliszkami na taras! – zawołała podekscytowana i oznajmiła: – Pierwszy, który ukaże mi swoją twarz, będzie moją miłością.

– Masz sieczkę w głowie, skoro wierzysz w takie brednie – orzekła Lucy.

Alice była zbyt przejęta, by obrazić się na siostrę. Tego wieczoru ich ojciec, książę Forres, wydawał proszoną kolację, ale wciąż niedopuszczane do udziału w życiu towarzyskim bliźniaczki musiały wcześnie pożegnać się z gośćmi i udać na spoczynek.

– Któż to?! – wykrzyknęła Alice i dodała zmartwiona: – Nie widzę wyraźnie jego twarzy.

– Pewnie jest odwrócony tyłem. Pamiętasz, co mówi zaklęcie? Jeśli stanie do ciebie tyłem, to znaczy, że cię zawiedzie.

– To jeden z synów lorda Purnella, tylko który?

– Wszyscy są dla ciebie za starzy. Uważaj, żeby nikt cię nie zobaczył. Papa będzie zły, gdy się dowie, że córka w koszuli nocnej wygląda z okna. Będziesz miała zrujnowaną opinię, zanim zostaniesz oficjalnie wprowadzona do towarzystwa.

Alice nigdy nie słuchała przestróg Lucy. W przeciwieństwie rozsądnej siostry była lekkomyślna i kapryśna. Niczym piękny i beztroski motyl fruwała po świecie, nie zastanawiając się nad życiem.

– To Hamish Purnell – poinformowała rozczarowana. – Jest żonaty.

– Sama widzisz, że to brednie – powiedziała Lucy.

– Oni się kłócą – zauważyła z ożywieniem Alice, zmienna w nastrojach i kapryśna. Jeszcze bardziej wychyliła się z okna. – Chodź!

Do uszu Lucy dobiegły z dołu podniesione głosy. Tacy są mężczyźni, pomyślała. Zdawałoby się mili i kulturalni, a potrafią się złościć i wściekać, a nawet uciekać do przemocy. Wstała z łóżka i podeszła do klęczącej na parapecie siostry, która w napięciu obserwowała scenę rozgrywającą się pod oknem.

Mężczyźni stali zwróceni bokiem do przyglądających się im dziewcząt.

– Co ty tu robisz? – padło wypowiedziane wielkopańskim tonem pytanie.

Lucy rozpoznała głos kuzyna Wilfreda.

– Jako młodszy syn jesteś nikim. Jak wuj mógł cię zaprosić? – kontynuował z pogardą Wilfred.

– Wilfred jest grubiański i arogancki! – stwierdziła oburzona Alice. – Nie cierpię go!

Lucy też nie znosiła kuzyna, osiemnastoletniego spadkobiercę hrabiego Cardross. W pełni korzystał ze swojego statusu i rodzinnych koligacji z księciem Forres. Ubiegły rok spędził w Londynie i jak plotkowano, przeputał osobisty majątek na popijawy, karty i kobiety. Był pyszałkowatym snobem i gburem, ale w otoczeniu krewniaków i pochlebców wydawało mu się, że jest kimś ważnym.

– Może książę mnie zaprosił, bo mam lepsze maniery niż jego krewny – zauważył mężczyzna, którego postponował Wilfred. Mówił niskim głosem ze śladem szkockiego akcentu.

Odwrócił się i wtedy Lucy dostrzegła jego twarz o wyrazistych surowych rysach. Był wysoki i barczysty. Oceniła, że może mieć nie więcej niż dziewiętnaście, dwadzieścia lat.

Szmer przeszedł wśród panów obecnych na tarasie. Zrobiło się nieprzyjemnie, wręcz powiało wrogością. Alice przestraszyła się i schowała za grubą aksamitną kotarę.

– To Robert Methven – szepnęła. – Ciekawe, co on tu robi?

– Papa go zaprosił – wyjaśniła szeptem Lucy. – Stwierdził, że czas zakończyć stare waśnie. Uważa, że nie przystoją ludziom cywilizowanym.

Klany Forresów i Methvenów dzieliła odwieczna wrogość. Forresowie i ich pobratymcy, Cardrossowie, byli od niepamiętnych czasów zwolennikami szkockiej Korony. Osiadli na północy buntowniczy Methvenowie, potomkowie wikingów z Orkadów, nie uznawali innego prawa, oprócz własnego. Byli gwałtowni i pierwotni jak ich protoplaści. Trwające od wieków wojny klanów obecnie należały do przeszłości, ale nie tak znowu odległej.

– Nadejdzie właściwa pora – Wilfred niezmordowanie szukał zaczepki – a odbiorę ci ziemie skradzione przez twoją rodzinę mojemu klanowi, a ty, Methven, osobiście za to zapłacisz.

– Czekam. Zanim jednak do tego dojdzie, może jeszcze napijemy się wspaniałej brandy, którą serwuje nam książę – odparł Robert Methven, najwyraźniej lekceważąc młodego Cardrossa.

Wyminął go, dając do zrozumienia, że uznaje rozmowę za zakończoną. Wilfred pospieszył, żeby wyprzedzić go w drzwiach do salonu. Methven zastawił mu drogę szerokimi barami.

– Zmarzłam, idę do łóżka – oznajmiła Alice.

Lucy wychyliła się, żeby zamknąć okno, i demonstracyjnie westchnęła. Siostra niezmiennie ulegała impulsom i postępowała lekkomyślnie, a ona jak zwykle musiała po niej wprowadzać porządek lub łagodzić sytuację.

– Hamish Purnell jest całkiem przystojny – usłyszała głos Alice.

– Jest żonaty – przypomniała jej Lucy. – Zwracam ci uwagę, że stał do ciebie tyłem, gdy go ujrzałaś.

– Potem odwrócił się do mnie twarzą. Będzie moją miłością, bo jego żona może umrzeć – odparła uparta Alice i dodała: – Zamknij dokładnie okno.

Lucy nie mogła sobie poradzić z oknem, bo jak na złość się zacięło. Usiłując jednak je zamknąć, potrąciła łokciem biało-niebieski porcelanowy wazon, stojący na półce obok okna. Wazon zachwiał się, chciała go złapać, ale wymknął się jej z dłoni i wypadł przez otwarte okno na taras, gdzie nieuchronnie się rozbił. Wyjrzała i z ulgą stwierdziła, że nikt nie wyszedł na taras.

– Musisz pójść i pozbierać skorupy – dobiegł ją głos siostry. – Jak je znajdą, będą wiedzieli, że podsłuchiwałyśmy.

– Ty pójdziesz! – zażądała wzburzona Lucy.

– Ja go nie strąciłam – sprzeciwiła się Alice.

– Ja też nie! Idź. To tobie zachciało się wyglądać przez okno.

– Jak mnie przyłapią, będę w tarapatach. Ojciec ciągle mi wypomina, że przynoszę wstyd rodzinie. Mówi, że gdyby mama żyła, bardzo by się mną martwiła.

Lucy zrobiło się żal siostry, i poczuła, że mięknie. Narzekała, ale za każdym razem wyciągała Alice z tarapatów. Nie zrobiłby tego dla nikogo, nawet dla najlepszej przyjaciółki. Sięgnęła z westchnieniem po szlafrok i domowe pantofle.

– Jeśli zejdziesz na dół schodami w Czarnej Wieży, to będziesz szybciej i nikt cię nie zauważy – doradziła Alice.

– Wiem! – odparła zirytowana Lucy.

Wzięła świecę i uchyliła nieznacznie drzwi, aby prześlizgnąć się na korytarz, którym dotarła do wieży. Zamek nie przerażał jej, ponieważ przebywając w nim od dziecka, poznała każdy zakamarek i wszystkie sekrety. Nie bała się duchów ponoć błąkających się po ciemnych korytarzach, a jedynie istot z krwi i kości. Była zrównoważona i rozsądna, ale gdy odciągnęła zasuwę ciężkich drzwi u stóp schodów i ostrożnie je pchnęła, by się otworzyły, uległa czarowi letniej nocy. Poczuła na twarzy powiew delikatnej bryzy, niosącej zapachy morza i janowca. Szum fal zlewał się ze skrzypieniem sosen. Okrągły księżyc wisiał na ciemnym niebie. A może by tak pobiec między trawnikami nad brzeg morza, brodzić bosymi stopami w chłodnym piasku, wejść po kolana do wody? – przyszło jej do głowy. Nie, jednak nie ulegnę pokusie, zdecydowała.

Schyliła się i zaczęła zbierać skorupy błękitno-białego wazonu. Ojciec by się zdenerwował, gdyby służba doniosła mu o rozbitym wazonie, doszła do wniosku Lucy, ponieważ mama bardzo go lubiła. Zaczęłoby się dochodzenie i musiałyby z Alice skłamać. Naturalnie, przyznałyby, że zbiły wazon, ale w żadnym wypadku nie wyjawiłyby, jak do tego doszło.

– Mogę pomóc?

Zaskoczona Lucy drgnęła i skorupy wypadły jej z dłoni. Naprzeciwko niej, tyłem do morza, stał Robert Methven. Z bliska wydawał się wyższy i szerszy w ramionach.

– Nie wiedziałam, że ktoś tu jest – wykrztusiła.

– Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć – odparł z uśmiechem.

Pochylił się i podał Lucy kilka kawałków rozbitego wazonu.

– Najlepiej, gdyby położyła je pani na balustradzie, zanim je znowu upuści – doradził.

– Nie, muszę iść – powiedziała, ale nie ruszyła się z miejsca. – Czemu stoi pan sam w ciemnościach?

– Towarzystwo mi nie odpowiada.

– Domyślam się, że chodzi o Wilfreda. Przykro mi, jest rzeczywiście nieznośny.

– W gruncie rzeczy jest mi to obojętne, ale nie zaprosiłbym go do wspólnego spędzania czasu.

– Ja też nie. Niestety, to mój kuzyn.

– To ci pech. Pani jest…

– Lucy MacMorlan.

– Miło mi poznać, lady Lucy.

– A pan jest Robertem Methvenem.

Ukłonił się.

– Jest pan miły.

– Dziękuję.

– Czy nie powinniśmy być wrogami?

– Chciałaby pani tego?

– Ależ nie, to stare dzieje.

– Stare dzieje niekiedy rzutują na teraźniejszość. Wrogość między naszymi rodami przechodziła z pokolenia na pokolenie.

– Papa uważa, że najwyższa pora z tym skończyć – oznajmiła Lucy.

Nie mogła oderwać wzroku od twarzy Roberta; światło księżyca wydobywało z niej pewne fragmenty, kryjąc w mroku inne.

– Zgadzam się z nim i dlatego tu jestem. Jak do tego doszło? – zapytał Robert Methven, kierując wzrok na skorupy.

– Och… – Lucy spłonęła rumieńcem. – Okno było otwarte, powiała bryza i zasłona strąciła wazon.

Roześmiał się.

– Mnie i bratu Gregorowi ciągle przytrafiają się rozmaite przypadki.

– Nie wierzę, przecież pan jest dorosły.

– Może pani myśleć, co chce, ale nasz dziadek jest wyjątkowym pedantem. Nieustannie mu się narażamy, łamiąc ustanowione przez niego reguły.

Lucy zaczynały marznąć palce u stóp obutych w cienkie jedwabne pantofelki i uprzytomniła sobie, że mając na sobie koszulę nocną, rozmawia na tarasie z Robertem Methvenem.

– Muszę iść – powiedziała.

– Dobranoc, lady Lucy.

Zatrzymała się w drzwiach.

– Pan mnie nie wyda?

– Oczywiście, że nie.

– Obiecuje pan?

Methven podszedł bliżej i Lucy poczuła zapach dymu i świeżego powietrza. W uśmiechu błysnęły białe zęby.

– Obiecuję – powiedział, po czym musnął ustami wargi Lucy.

Oniemiała z wrażenia.

– To pani pierwszy pocałunek? – zapytał.

– Tak – przyznała. Była zbyt szczera i niewinna, by skłamać.

– Podobało się pani?

Zmarszczyła brwi, niepewna, co właściwie czuje.

– Nie wiem – odparła.

– Chciałaby pani jeszcze raz spróbować, aby móc zadecydować?

– Tak – szepnęła, nagle podekscytowana.

Robert wyjął z jej dłoni skorupy wazonu i położył je na kamiennej balustradzie. Otoczył ją ramionami i przyciągnął do siebie. Onieśmielona, w pierwszej chwili chciała go odepchnąć, ale gdy ją pocałował, ogarnęło ją przyjemne ciepło. Po chwili Robert delikatnie wypuścił ją z ramion. Księżyc oświetlił jego twarz, na której malowało się zdziwienie, a być może zakłopotanie, jednak gdy przemówił, jego głos zabrzmiał tak samo jak wcześniej.

– Dziękuję – powiedział.

Lucy nie wiedziała, jak należy zachować się po pocałunku, i znowu ogarnęła ją nieśmiałość, chwyciła więc pozostałości po wazonie, wykrztusiła „dobranoc” i potykając się o obręb koszuli nocnej, popędziła na górę kamiennymi schodami, myśląc jedynie o tym, co właśnie ją spotkało.

Okazało się, że Alice zdążyła zasnąć, na co Lucy zareagowała uśmiechem. Nie zwykła długo gniewać się na siostrę, bo ją kochała. Była pod wieloma względami inna od niej, ale bliższa niż druga połowa jabłka. Po cichu ułożyła kawałki wazonu na półce i wsunęła się pod kołdrę. Przyśnił się jej księżyc wiszący nad powierzchnią morza w tę magiczną noc, w czasie której Robert Methven dwa razy ją pocałował. Wiedziała, że on jej nie zdradzi, bo od tej pory są ze sobą związani.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Forres Castle, Szkocja

Luty 1812 roku

– Lucy, muszę cię prosić o przysługę.

Pióro lady Lucy MacMorlan zatrzymało się i na papierze pojawił się kleks. Właśnie dokonywała skomplikowanych obliczeń matematycznych, gdy do biblioteki wpadł jej brat Lachlan, a wraz z nim powiało zimne powietrze. Załopotały tapiserie na ścianach, z kamiennej podłogi wzniósł się tuman kurzu. Ogień zatrzaskał i zasyczał, gdy w kominie osunęła się na palenisko kolejna porcja zlodowaciałego śniegu.

– Proszę, zamknij drzwi, Lachlanie – powiedziała grzecznie Lucy.

Brat zrobił, o co prosiła, zajął fotel przy kominku i oznajmił:

– Potrzebuję twojej pomocy.

Dlaczego nieustannie muszę wyciągać starszego o dwa lata brata z tarapatów? – zadała sobie w duchu pytanie zirytowana Lucy. Lachlan miał wiele uroku osobistego, lecz był lekkomyślny i żył w przekonaniu, że za każdym razem, gdy narobi sobie kłopotów, ktoś go z nich wyciągnie. Nieodmiennie tym kimś okazywała się Lucy.

W ich rodzinie każde dziecko odznaczało się innym charakterem. Angus, najstarszy syn i dziedzic ojca, był nadęty i pozbawiony wyobraźni. Christina, najstarsza córka, która została starą panną, a po śmierci matki zajęła się wychowaniem rodzeństwa i przejęła obowiązki pani domu, była łagodna i pełna poświęcenia. Mairi, młodsza od Christiny, lecz starsza od bliźniaczek, choć już wdowa, kochała życie i lubiła błyszczeć. Lucy była grzecznym, nieprzysparzającym zmartwień dzieckiem, potem zrównoważoną, rozsądną panienką, wreszcie niemal w każdym calu doskonałą debiutantką. Zdążyła zaręczyć się ze starszym dżentelmenem, szlachcicem i uczonym, który jednak nie dożył dnia ślubu. Gdy umarł, ogłosiła, że nie interesuje jej zamążpójście.

– Lucy? – zawołał Lachlan, żeby zwrócić na siebie uwagę siostry.

Spojrzała na niego z niecierpliwością.

– Nad czym pracujesz?

– Próbowałam przeprowadzić dowód wielkiego twierdzenia Fermata.

– Po co to robisz?

– Lubię wyzwania.

– Dobrowolnie nie ślęczałbym nad matematyką.

– Oczywiście. Najchętniej nad niczym byś nie ślęczał – odgryzła się Lucy.

Lachlan uśmiechnął się, jakby siostra go skomplementowała.

– To prawda. Jak ci idzie pisanie?

– Pracuję nad poradnikiem, który ma pomóc damom rozpoznać doskonałego dżentelmena – oznajmiła z godnością.

Wiedziała, że Lachlan się z niej podśmiewa i zainteresowanie przelewaniem myśli na papier traktuje jak dziwaczne hobby. Wszystkie córki księcia Forres posiadły łatwość wypowiadania się na piśmie, a tę umiejętność odziedziczyły po matce, znanej sawantce. Synowie, dla kontrastu, nie interesowali się ani czytaniem, ani pisaniem i nie sięgali po książki. Lucy darzyła siostrzaną miłością Lachlana, mimo że często ją irytował. Starała się żywić podobne uczucie do nudnego Angusa. Niestety, żaden z nich nie był intelektualistą.

– Jak rozpoznać doskonałego dżentelmena? – Lachlan głośno się roześmiał. – A co możesz o tym wiedzieć?

– Byłam zaręczona właśnie z takim dżentelmenem.

– Duncana MacGillivraya trudno było nazwać doskonałym dżentelmenem, a co ważniejsze – dodał Lachlan poważnym tonem – nie pasował do ciebie, bo był za stary.

– Jesteś grubianinem – odrzekła urażona Lucy.

– Nie, po prostu mówię prawdę. Zgodziłaś się za niego wyjść, bo papa tego sobie życzył, a ty ciągle opłakiwałaś Alice i było ci wszystko jedno.

Lucy odniosła wrażenie, że przez szparę pod drzwiami do pokoju wdarł się chłodny powiew, bo nagle przebiegł ją zimny dreszcz. Szczelniej otuliła się wełnianą chustą. Chociaż Alice nie żyła od ośmiu lat, nie było dnia, żeby Lucy nie myślała o siostrze i nie ubolewała nad jej brakiem. Zdawało się jej, że bez bliźniaczki stała się niepełna, a czasami czuła się wręcz osierocona. Nieobecność Alice sprawiała jej nieustanny ból, którego nie łagodził upływ czasu. Nie zamierzała rozmawiać o tym akurat z Lachlanem.

– Dobrze wiem, co składa się na zachowanie dżentelmeńskie, a co ważniejsze – spojrzała z wyższością na brata – orientuję się, co nim nie jest.

– Potrafisz zrobić użytek z francuskich i włoskich książek z biblioteki ojca – stwierdził z przekornym uśmiechem Lachlan – a erotyki, które pisywałaś, cieszyły się większym wzięciem i były bardziej popłatne niż wszystko inne, co wyszło spod twojego pióra. Dlaczego przestałaś się tym zajmować?

– Zapomniałeś, że mieliśmy o tym nie rozmawiać? Nikt inny nie powinien się o tym dowiedzieć. Chcesz, żebym miała poważne kłopoty?

– Skądże! Nikomu nie pisnąłem ani słowa.

Lucy przyznała w duchu, że nie powinna obciążać brata całą winą, ponieważ sama okazała się lekkomyślna i naiwna. Niemniej zawiódł jej zaufanie. Przed rokiem, podobnie jak dzisiaj, zwrócił się do niej, prosząc o przysługę. Chodziło o napisanie miłosnego listu do pewnej damy, którą Lachlan zamierzał uwieść. Zgodziła się, bo potrzebowała pieniędzy, a wysławiała się na piśmie o wiele swobodniej niż brat. Okrasiła list paroma cytatami z Szekspira i dodała trochę własnej poezji. Lachlan wyśmiał ją i powiedział, że potrzebuje czegoś bardziej przekonującego. Wtedy Lucy przypomniała sobie o erotykach, na które natknęła się w zamkowej bibliotece, uznawanej przez nią za miejsce pełne skarbów.

Przetrząsała jej półki od czasu, gdy nauczyła się czytać. Pochłonęła kolekcję książek, które przywiózł ich dziadek z podróży po Europie. Pewnego dnia pośród opasłych tomów na temat historii politycznej kontynentu natknęła się na coś o wiele bardziej rozpalającego wyobraźnię niż polityka, a mianowicie na kilka foliałów pełnych rysunków i szkiców mężczyzn i kobiet w najwymyślniejszych erotycznych pozycjach. Niektóre wydawały się Lucy niemożliwe z anatomicznego punktu widzenia, oglądała je jednak, odwracając rysunki do góry nogami i na boki, aby upewnić się, czy należycie rozumie przedstawione detale. Oprócz rysunków książki zawierały zmysłowe opowiadania. Właśnie o nich przypomniała sobie Lucy, gdy brat poprosił ją o coś bardziej przekonującego niż Szekspir, i w nich poszukała natchnienia.

Lachlan był zadowolony z efektów pracy siostry i nawet pochwalił się przyjaciołom, spośród których kilku zwróciło się do niej o podobną pomoc w uwodzeniu. Lucy spełniała ich prośby. Wkrótce doszło do nieszczęścia. O skandalu Lucy usłyszała po raz pierwszy na spotkaniu w Stowarzyszeniu Błękitnych Pończoch. Stowarzyszenie powstało w połowie XVIII wieku w Anglii za sprawą dam z wyższych sfer, które organizowały spotkania w celu popularyzowania literatury, nauk ścisłych i przyrodniczych. Nazwa wzięła się prawdopodobnie stąd, że pewnego prelegenta – naukowca, tłumacza i wydawcę w jednej osobie – nie stać było na wieczorowy strój, którego częścią były czarne jedwabne pończochy. Wystąpił w niebieskich wełnianych pończochach. Nazwą Błękitna Pończocha określano kobiety o zainteresowaniach intelektualnych, bardziej znane jako sawantki lub emancypantki. Członkinie tego gremium rozmawiały o tajemniczym autorze zmysłowych listów okraszonych erotyczną poezją, którymi posługiwali się złoci młodzieńcy z edynburskiej socjety, aby ułatwić sobie miłosne podboje. Okazało się, że Lachlan uwikłał się w przygodę z tancerką z opery, a jego przyjaciele siali zgorszenie bezwstydnym zachowaniem.

Lucy wyrzucała sobie, że nie wykazała się ostrożnością i dokładnie nie wypytała brata, zanim zaczęła pisać owe listy. Samokrytycznie orzekła, że perspektywa zarobku stępiła jej wrodzony rozsądek. W zaistniałej sytuacji pozostało jej żywić nadzieję, że nikt nie odkryje, kim jest tajemniczy autor listów, bo gdyby to nastąpiło, jej reputacja ległaby w gruzach. Przyrzekła sobie, że więcej nie przyłoży ręki do podobnych przedsięwzięć, nieprzystających pannie z dobrej rodziny i jej niegodnych. Uznała, że w razie potrzeby rozejrzy się za innym sposobem zarobkowania.

– Zapomnijmy o tym, co było, i porozmawiajmy o mnie – zaproponował Lachlan, wyrywając siostrę z zadumy. – Zakochałem się.

– Znowu? – Lucy nakazała sobie w duchu zachować czujność. – Kim tym razem jest szczęśliwa wybranka?

– Dulcibella Brodrie. Kocham ją i chciałbym się z nią ożenić.

Lucy pomyślała, że Dulcibella nie jest jej wymarzoną kandydatką na bratową. Była piękna, to prawda, ale także pozbawiona energii życiowej i bezwolna wobec innych, co było irytujące. Bez trudu domyśliła się, że bez wątpienia ta kombinacja urody i uległości przyciągnęła Lachlana.

– Ma słodkie usposobienie – przyznała.

Uważała siebie za osobę życzliwą innym, cieszyło ją więc, że może powiedzieć coś pozytywnego o wybrance brata. Uznała, że prawdopodobnie Dulcibella to rozkapryszona egocentryczka i ciągnie ją do lustra jak pszczołę do miodu, ale zapewne dałoby się doszukać w niej zalet. Rzuciła bratu baczne spojrzenie i spostrzegła, że wyraz jego szczerej twarzy przypomina zawiedzioną minę spaniela, któremu nie pozwolono usiąść na kolanach pana.

– Z tym że ona nie jest wolna – dodał z westchnieniem Lachlan. – Niebacznie zaręczyła się z Robertem Methvenem i już został spisany kontrakt małżeński.

Robert Methven, powtórzyła w myślach Lucy i mimowolne się zarumieniła. Na szczęście brat nie odznaczał się spostrzegawczością i był zanadto zajęty sobą, by zauważyć jej zmieszanie.

– Jesteś pewny? – zapytała.

– Tak. To katastrofa. Kocham Dulcibellę i zamierzałem się jej oświadczyć, ale uprzedził mnie Methven.

– Ambicje lorda Brodrie związane z jedynaczką sięgają zapewne wyżej niż młodszego syna.

– Ale ja jestem młodszym synem księcia Forres!

– Lord Methven jest markizem, i tym samym stanowi lepszą partię – zauważyła Lucy, nie okazując po sobie, jak bardzo poruszyła ją wiadomość o zaręczynach Methvena.

Była zaskoczona własną reakcją. Wkrótce po przypadkowym spotkaniu na tarasie Forres Castle doszło do nieszczęścia w rodzinie Roberta i opuścił on Szkocję. Udał się do Kanady, gdzie, jak głosiła fama, zbił fortunę na handlu drewnem. Działo się to tuż po śmierci Alice i zdruzgotana Lucy nie miała głowy do niczego, tym bardziej do plotek. Po pewnym czasie doszły ją słuchy, że zmarł dziadek Roberta Methvena, po którym dziedziczył tytuł, i rzeczywiście Robert wrócił do Szkocji. Lucy widywała go sporadycznie, uczestnicząc w zimowych spotkaniach towarzyskich w Edynburgu, i czasem wymieniali kilka słów. Świeżo upieczony markiz onieśmielał Lucy także z powodu swojej postury. W jej rodzinie mężczyźni byli wysocy i szczupli, natomiast Robert był nie tylko słusznego wzrostu, ale odznaczał się potężną budową. Miał muskularne ciało, a także surowe rysy twarzy, w której uwagę zwracały ciemnoniebieskie oczy o przenikliwym spojrzeniu.

Oceniła, że zmienił się od pamiętnego wieczoru, podczas którego pocałował ją na tarasie. Stracił młodzieńczy wdzięk, a jego oczy utraciły blask. Stał się ponury i odnosiło się wrażenie, że jest groźny i niedostępny. Lucy zastanawiała się, co było przyczyną tej niekorzystnej przemiany, bo Robert przykuwał jej uwagę, mimo że obecnie nie mieli ze sobą nic wspólnego.

Siedziała przy biurku i mimowolnie wygładzała drżącymi dłońmi leżące na blacie papiery. Była świadoma, że ulega nieznanemu dotychczas uczuciu. Nie jestem zazdrosna, powiedziała sobie w duchu, to niegodne damy. Zdało się to na nic, bo jednak zazdrościła Dulcibelli narzeczonego. Ścisnęła skronie palcami. To bez sensu, pomyślała, przecież nie chcę wyjść za mąż, a nawet gdybym się zdecydowała, Robert Methven nie jest idealnym kandydatem na męża ani doskonałym dżentelmenem.

– Co, twoim zdaniem, powinienem zrobić? – zapytał Lachlan, ponownie skupiając na sobie uwagę siostry. – Dulcibella mnie kocha, ale nie śmie sprzeciwić się woli ojca, jest na to za delikatna.

„Delikatna” nie było określeniem, które wybrałaby Lucy. W jej opinii ta dziewczyna była osobą pozbawioną charakteru i siły woli.

– Nic – ucięła ostro Lucy i dodała dla osłody: – Przykro mi, Lachlanie.

– Chciałbym, żebyś napisała do niej taki list, jak to potrafisz. Pomóż mi ją przekonać, proszę cię.

– Nie i jeszcze raz nie. Zapomniałeś, co mówiłam ostatnim razem?

– Przepraszam, że wtedy tak się pogmatwało. – Lachlan starał się stworzyć pozory skruchy.

– Wątpię, byś naprawdę żałował.

Wzruszył ramionami, przyznając się do kłamstwa.

– Niech ci będzie. Uwierz mi, tym razem moje intencje są szlachetne. Kocham Dulcibellę i pragnę się z nią ożenić. Proszę…

– Nie – powtórzyła Lucy. – Niezależnie od innych okoliczności, nie sądzę, by Dulcibelli spodobał się tego rodzaju list, bo z tego, co wiem, jest pruderyjna.

– Mogłabyś stonować argumentację – odparł Lachlan, zadowolony, że pojawiła się szansa przekonania siostry do jego pomysłu.

– Nie – po raz kolejny powiedziała Lucy. – Przecież oni są zaręczeni i wysłanie listu byłoby bardzo niewłaściwe.

– Naprawdę kocham Dulcibellę – powtórzył z uporem Lachlan. – Poza wszystkim, czy zazna szczęścia z Methvenem? To dzikus zupełnie niepodobny do mnie.

– Rzeczywiście w niczym cię nie przypomina – przyznała Lucy.

Chociaż demonstracyjna surowa męskość Roberta wzbudzała w niej niepokój, nie potrafiła pozostać wobec niego obojętna.

– Nie mogę ci pomóc, a ty powinieneś zrezygnować – oświadczyła.

Lachlan przybrał minę, którą Lucy zapamiętała z czasów, gdy był dzieckiem i zabraniano mu robić, co mu się żywnie podobało.

– Nie rozumiem, dlaczego odmawiasz, skoro nikt się o niczym nie dowie.

– Bo to naganne.

Nawet jeśli zaangażowanie uczuciowe brata było autentyczne, nie należało rozbijać narzeczeństwa Roberta Methvena, uznała Lucy. Poza tym lepiej nie wchodzić w paradę markizowi, o którym mówiło się, że jest bezkompromisowy i niebezpieczny. Znalazłaby się w nie lada opałach, gdyby on wykrył, jaką rolę odegrała w intrydze.

– Potrzebujesz pieniędzy. Podobno narzekałaś, że zdążyłaś wydać kwartalne kieszonkowe.

Rzeczywiście Lucy została bez pieniędzy, bo całe kieszonkowe przekazała na rzecz pewnej ochronki i szpitala. Brat zapewne przypuszczał, że wydała je na fatałaszki, co w jego mniemaniu było naturalne, a ona nie wyprowadziła go z błędu. Nie miał pojęcia, że wszystkie pieniądze, jakimi dysponowała, przeznaczała na cele dobroczynne, pragnąc zadośćuczynić za odejście Alice, za której śmierć wciąż się obwiniała.

– Zafunduję ci ten kapelusz z zielonymi kokardami, który wczoraj tak ci się podobał na Princess Street – kusił Lachlan.

– Wolałabym gotówkę.

Nie pozbyła się wątpliwości, czy powinna ulec prośbom brata, ale wyobraziła sobie, ile mogłaby kupić ubrań, butów, książek i zabawek dla dzieci, i szybko je stłumiła. Zaczęła sobie tłumaczyć, że pozostanie bezpieczna, ponieważ pod listami będzie podpisany Lachlan i póki będzie trzymał język za zębami, nic jej nie grozi. Co ważne, kupi dodatkowe lekarstwa dla dzieci pozostających w szpitalu. Tegoroczna zima zbiera wśród nich wyjątkowo obfite żniwo.

– Ile? – zapytał Lachlan.

– Dziesięć szylingów z list – odparła szybko, żeby się nie rozmyślić.

– Aż tyle? Sam je napiszę.

– Życzę powodzenia.

Mierzyli się wzrokiem, lecz Lucy wiedziała, że Lachlan ustąpi.

– Mogłabyś to zrobić z siostrzanej miłości – bąknął.

– Gotówka ma dla mnie większą wartość.

– Pięć szylingów, i niech będą na najwyższym poziomie.

– Siedem – dobiła targu. – Jakość gwarantuję.

Lachlan poszedł po pieniądze, a Lucy wyjęła z szuflady biurka nowe pióro, zaostrzyła je umiejętnie i dolała inkaustu do kałamarza. Pomyślała, że doradzi bratu przepisanie listów z użyciem zielonego atramentu. Powinny być romantyczne nie tylko w treści, lecz i w formie.

Za oknem szalała zadymka śnieżna, a w kominku zawył wiatr. Lucy ogarnął chłód. Oczami wyobraźni ujrzała surową, jak wyciosaną z kamienia, twarz Roberta Methvena i jego ciemnoniebieskie tęczówki zimne jak woda w górskim strumieniu. Źle robię, pomagając Lachlanowi odebrać mu Dulcibellę, pomyślała, i to nie tylko z moralnego punktu widzenia. Ten czyn niepotrzebnie wywoła napięcie między dwoma klanami. Lucy wiedziała o długoletnim sporze prawnym między Robertem Methvenem a jej kuzynem Wilfredem, obecnie hrabią Cardross. Odebranie Methvenowi narzeczonej przez Lachlana będzie dolaniem oliwy do ognia. Mogła się wycofać, ale szpital bardzo potrzebował pieniędzy na lekarstwa. Chwyciła pióro, pocieszając się w duchu, że nie napyta sobie kłopotów, bo markiz nie dowie się, kto napisał miłosne listy do jego narzeczonej.

ROZDZIAŁ DRUGI

Dwa miesiące później

Kwiecień 1812 roku

Narzeczona spóźniała się. Markiz Robert Methven ukradkiem rozluźnił uciskający go ozdobny fular. Niewielki kościół był wypełniony po brzegi gośćmi zaproszonymi na ślub. W powietrzu unosił się zapach lilii i Robert pomyślał, że to kwiaty stosowne raczej na pogrzeb. Z docierających do niego odgłosów wywnioskował, że zebrani w nawie ludzie zaczynali się niecierpliwić. Co prawda, spóźnianie się panien młodych na ślub było w modzie, ale zdaniem markiza Dulcibella przekroczyła wszelkie granice. Nie przypuszczał, żeby wydarzyło się coś nieprzewidzianego czy nadzwyczajnego lub by nagle zmarł jej krewny.

Dulcibella. Co za przedziwne imię, pomyślał Robert. Nie potrafił się do niego przyzwyczaić w ciągu dwumiesięcznego narzeczeństwa. Zanosiło się na to, że nie będzie miał w ogóle tej szansy. Odwrócił się od ołtarza. Dwustu przedstawicieli szkockiej szlachty wyprawiło się na północ do kościoła znajdującego się w granicach posiadłości lorda Brodrie. Chcieli zobaczyć, jak wydaje on córkę za człowieka, który wyklęty przez własną rodzinę musiał kiedyś opuścić kraj, a teraz do niego powrócił, odziedziczył tytuł markiza i zabiegał o zachowanie w całości spuścizny rodzinnej.

– Myślę, że zostałeś wystawiony do wiatru, kuzynie – powiedział z uśmiechem Jack Rutherford, drużba pana młodego.

Robert zasępił się, ale nie z powodu upokorzenia na oczach licznej grupy utytułowanych gości. Nie chciał utracić Ducibelli, ponieważ odgrywała kluczową rolę w przejęciu dziedzictwa po poprzednim markizie, jego dziadku. Nagle uwagę Roberta zwróciła dama siedząca na końcu kościoła. Czyżby lady Lucy MacMorlan przybyła na jego ślub? Tak, to z pewnością ona, uznał.

Od dawna, a mieli wtedy po kilkanaście lat, miał słabość do Lucy i z wiekiem go nie opuściła. Gdy przed laty przypadkowo natknęli się na siebie na tarasie Forres Castle i on wiedziony siłą przyciągania, pocałował ją, zaskoczyła go własna gwałtowna reakcja. Gdyby wówczas od niej nie uciekł, oboje popadliby w wielkie tarapaty. Później nie widział jej przez pewien czas, bo los rzucił go daleko od Szkocji. Po powrocie spotkał ją w jednym z salonów Edynburga, gdzie odbywało się wieczorne przyjęcie, i ku własnemu zdziwieniu odkrył, że Lucy nadal silnie na niego oddziałuje.

Zmienił się, lecz i ona nie była ta sama. Bezpośrednia, otwarta dziewczyna nabrała towarzyskiej ogłady i Robert zapragnął się dowiedzieć, co kryje pod maską światowej damy. Inne pragnienia związane z lady Lucy i tak nie miały szansy na zaspokojenie.

I oto śliczna i ponętna siedziała w jednej z tylnych ławek kościoła pomiędzy starszymi siostrami a ojcem, księciem Forres oraz kuzynem Wilfredem, hrabią Cardross, którego Robert nie cierpiał. Lucy przyciągała wzrok intensywnie rudymi włosami i fiołkowymi oczami o rezolutnym spojrzeniu. Robert zapragnął sprawdzić, czy te niezwykle włosy rzeczywiście są takie jedwabiste w dotyku, na jakie wyglądają. Lady Lucy miała twarz w kształcie serca, porcelanową cerę i rozczulające piegi.

W towarzystwie uważano ją za chodzący ideał. Powtarzano, że jest doskonałą córką i damą, a kiedyś zostanie doskonałą żoną. Robert słyszał o jej zaręczynach z jakimś szlachcicem, który zmarł, nie doczekawszy ślubu. Od tamtej pory lady Lucy odrzucała wszystkie oferty małżeńskie i sądzono, że nikt nie potrafił dorównać jej zmarłemu narzeczonemu. Robertowi wydawało się to dziwne, ale o gustach się nie dyskutuje. Wielka szkoda, że nie mogę się jej oświadczyć, pomyślał, ale był związany warunkami, na jakich mógł wejść w posiadanie dziedzictwa. Dulcibella Brodrie była jedną z nielicznych kobiet, jeśli nie jedyną, która odpowiadała tym kryteriom. Uzmysłowił sobie, że nie spuszcza wzroku z lady Lucy. Nie czuł się dżentelmenem, miał jednak świadomość, że w dniu ślubu nie wypadało patrzeć na damę, która nie jest jego narzeczoną.

Drzwi kościała rozwarły się z hałasem. Organista zaczął grać hymn Przybycie królowej Saby. Robert zauważył, że kapłan, który miał udzielać ślubu, odetchnął z ulgą. Zrobił się rumor, gdyż uczestnicy kongregacji wstali i odwrócili głowy, by popatrzeć na pannę młodą. Nagle muzyka ucichła. Środkiem nawy szedł lord Brodrie, ojciec Dulcibelli, wyraźnie zagniewany, poczerwieniały na twarzy, z rozwianymi siwymi włosami. Był sam, a w dłoni trzymał kilka kartek. Jedna z nich upadła Robertowi do stóp.

– Uciekła! – oznajmił ze złością.

– Gratuluję przenikliwości – mruknął Robert do Jacka.

Po ciszy, która zapadła po słowach lorda Brodrie, wybuchł tumult. Ludzie mówili jeden przez drugiego, gestykulując, podając sobie z ust do ust skandaliczną nowinę. Robert schylił się po leżącą u jego stóp kartkę. Nie był to, jak sobie początkowo wyobrażał, list z wyjaśnieniami czy przeprosinami. Był to fragment listu miłosnego.

Dłużej tego nie zniosę. Dniami i nocami cierpię niewysłowione katusze. Nie mogę mówić, nie mogę jeść. Myśl, że znajdziesz się w ramionach innego, w jego łożu, jest dla mnie nie do zniesienia. Jakże oddasz się Methvenowi, skoro jesteś moja… Potrzebuję cię jak powietrza! Uchodźmy, zanim będzie za późno…

Ciąg dalszy był utrzymany w tym samym duchu, ale Robert nie doczytał do końca. Afektowany i przesadnie sentymentalny styl listu sprawił, że go zemdliło. Najwyraźniej Dulcibelli spodobał się na tyle, że jego autorowi udało się namówić ją do ucieczki.

– Kto to pisał? – zapytał Jack, który próbował czytać Robertowi nad ramieniem.

– Podpisano: Lachlan.

– To musi być Lachlan MacMorlan – orzekł Jack. – Nieprzytomnie zakochał się w pannie Brodrie. Nie podejrzewałbym go o tyle inwencji twórczej.

– Wypruję z niego flaki! – oznajmił gwałtownie lord Brodrie. Wyglądał, jakby miał paść trafiony apopleksją. Wymachiwał pięścią, w której trzymał pozostałe kartki. – Zbałamucił mi córkę bzdurami! Przeklęty wierszokleta! Bezczelny tchórz! Jeśli jej chciał, to powinien stanąć o nią do walki jak mężczyzna!

– Widocznie ten sposób uznał za skuteczniejszy – zauważył Robert. – Nie miałem pojęcia, że panna Brodrie ma aż tak romantyczną naturę.

Okazuje się, że w ogóle niewiele wiedział o Dulcibelli. Teraz było za późno na taką refleksję, ale niedoszła żona w gruncie rzeczy mało go interesowała. Była mu potrzebna, bo bez niej nie mógł przejąć całości dziedzictwa, obwarowanego przez dziadka specjalnymi wymogami. Pilnie potrzebował żony i dziedzica i wyłącznie z tego powodu oświadczył się Dulcibelli, mimo że irytował go jej brak charakteru.

– Zwariowana dziewczyna spędzała czas z nosem w książkach – poskarżył się lord Brodrie. – Wzięła to po matce. Nie przywiązywałem do tego wagi.

– Nie wierzę, że MacMorlan sam to napisał – odezwał się nagle Jack. – Uczęszczałem z nim do szkoły. Nie był ani zanadto lotny, ani biegły w posługiwaniu się piórem.

– Istotnie, autor listu nie jest pozbawiony talentu – przyznał Robert.

– Panowie… – wtrącił się kapłan – co z nabożeństwem? Mamy kontynuować?

– W tej sytuacji nie – odrzekł Robert. – Gdyby panna Brodrie wyjawiła mi swoje uczucia, odstąpiłbym jej i lordowi Lachlanowi ten termin.

Lord Brodrie i kapłan spojrzeli po sobie niepewnie. Robert uznał, że prawdopodobnie zastanawiali się, czy rzeczywiście jest aż tak zimny i obojętny. Nie zależało mu na Dulcibelli, daleko ważniejsze było oddalenie się perspektywy przejęcia spadku. Zauważył, że hrabia Cardross, zajmujący wraz z krewnymi jedną z tylnych ławek, nawet nie próbował kryć triumfu. Musiało mu zależeć na klęsce planów Roberta, gdyż otwierała się przed nim okazja do wysunięcia roszczeń do części ziemi Methvenów.

Robert mimowolnie zacisnął pięści. Nie da Cardrossowi sposobności do przejęcia wyspy zwanej Golden Isle, zwanej Złotą wyspą, ani północnych krańców rodowych posiadłości. Stanowiły najstarszą część jego patrymonium i w ich obronie nie zawaha się użyć siły, jeśli zajdzie taka potrzeba. Spojrzał w kierunku Lucy MacMorlan i napotkał jej wzrok, ponieważ właśnie wprost na niego patrzyła. Nie była zdziwiona ani zgorszona, ani rozbawiona. Roberta zaintrygowała jej niewyraźna mina. Wiedział, że była zżyta z bratem, który mógł opowiedzieć jej o planowanej ucieczce. Zatrzymał na niej wzrok przez dłuższą chwilę, na co zareagowała lekkim rumieńcem, po czym umknęła spojrzeniem i zaczęła szykować się do wyjścia.

Goście wylewali się z ławek, tłoczyli w nawie, wymieniali uwagi, przerzucali wiadomościami.

– I co teraz? – zapytał Brodrie. – Nie zamierzasz ich ścigać, milordzie?

– Drogi panie, córka zadała sobie wiele trudu, żeby za mnie nie wyjść – odrzekł Robert. – Okazałbym się nieokrzesanym prostakiem, gdybym za nią gonił i przemocą ciągnął do ołtarza. Jack – zwrócił się do drużby – powiedz wszystkim, że są mile widziani na przyjęciu ślubnym. Szkoda byłoby zmarnować tyle jedzenia.

Robert zapłacił za uroczystości, jako że lordowi Brodrie zawsze brakowało gotówki.

– Będzie pan celebrował ucieczkę mojej córki z innym mężczyzną? – spytał zdumiony.

– Daliśmy dość pożywki plotkarzom. Nie będę odgrywał załamanego nieszczęściem, a weselne przyjęcie jest przygotowane i opłacone. Miejmy nadzieję, że pańska córka zdążyła sama wydać się za mąż. Niechże się pan cieszy. – Skłonił się lordowi Brodrie. – Pan wybaczy, zaraz wrócę, muszę tylko coś załatwić.

– Na Boga, to łajdak bez serca! – dobiegł do Roberta głos Brodriego.

Nie dosłyszał odpowiedzi Jacka, ale bez względu na to, co powiedział niedoszły drużba, nie mógł zgodzić się z tak niepochlebną oceną.

„Lachlan uciekł z Dulcibellą Brodrie”, szeptano wokół i wiadomość szybko obiegła kościelne ławki. „Dzisiaj rano uciekli do Gretna Green”. Głupi ten mój brat, pomyślała Lucy. Potrzebował dwóch miesięcy i prawie dwudziestu listów miłosnych, żeby namówić Dulcibellę do porzucenia Roberta Methvena. Akurat w terminie ślubu zdecydowali się na ucieczkę, zostawiając niedoszłego pana młodego oko w oko z zaproszonymi na uroczystość gośćmi?

Ogarnęło ją silne poczucie winy, czego wcześniej się nie spodziewała. Aż do tej chwili była z siebie raczej zadowolona. Przedłużający się opór Dulcibelli, która nie od razu była skłonna ulec namowom Lachlana, skutkował dużym zarobkiem autorki miłosnych epistoł. Lucy było stać na zakup ciepłych kocyków, lekarstw i ubrań dla dzieci. Naturalnie, w tej sytuacji ktoś musiał być stratny i tym kimś był porzucony narzeczony. Lucy wydawało się, że swoim postępkiem zawiodła Roberta Methven, jakby była mu winna lojalność. Może dlatego że przez te wszystkie lata dotrzymał słowa i nie wygadał się, że pamiętnej nocy spotkali się na tarasie Forres Castle. Zrobiło się jej głupio. On dotrzymał danego słowa, a ona odpłaciła mu niewdzięcznością.

– Papo. – Dotknęła ramienia ojca, przechylając się do Mairi i Christiny. – Obawiam się, że ludzie potraktują nas jak lisa w kurniku – szepnęła. – Lachlan uciekł z panną młodą.

Książę Forres poprawił okulary na nosie. Był zaambarasowany, co było jego stanem naturalnym. Jako człowiek nauki i samotnik, niezmiennie sprawiał wrażenie, że chodzi z głową w chmurach i nie bardzo wie, co wokół się dzieje.

– Doprawdy? A zastanawiałem się, gdzież on jest.

– Wszystko wskazuje na to, że w połowie drogi do Gretna Green – powiedziała Mairi. – Typowy Lachlan. Bez skrupułów sięga po to, co należy do kogoś innego.

Lucy zerknęła w kierunku ołtarza. Ponad głowami gości weselnych widziała Roberta Methvena. Rozmawiał z drużbą i lordem Brodrie, który w ręku trzymał kartki. Przestraszyła się, bo były podejrzanie podobnie do listów Lachlana do Dulcibelli. Nagle Robert, mając w dłoni jedną kartkę, spojrzał wprost na nią i odniosła wrażenie, że w jego ciemnoniebieskich oczach kryje się groźba. On wie, pomyślała i zadrżała. Robert Methven nie powinien wiedzieć, że przyłożyła rękę do tego, co się stało, ale najwyraźniej się tego domyślił.

Spuścił wzrok na trzymaną w ręku kartkę, po czym ponownie wbił w nią spojrzenie. Powiedział coś do drużby i ruszył w jej stronę. Spanikowana, postanowiła uciekać.

– Papo, przepraszam, muszę wyjść na powietrze. Spotkamy się przy powozie.

– Dobrze, kochanie. Zachodzę w głowę, co powiem Methvenowi. Lachlan zachował się skandalicznie.

– Przepraszam. – Lucy spróbowała jak najszybciej wydostać się z ławki.

Kątem oka widziała, jak Robert Methven zbliża się nawą w ich stronę. Wyobraziła sobie, że rzuci rękawicę na kościelną podłogę i wyzwie jej ojca na pojedynek z powodu dyshonoru, jakiego doznał on i jego rodzina. Ta myśl wcale nie wydawała się jej niedorzeczna, zwłaszcza że Wilfred nie krył zadowolenia z upokorzenia Methvena.

– Nikt bardziej nie zasłużył na to, co się wydarzyło – orzekł Cardross. – Muszę postawić Lachlanowi whisky, jak go spotkam.

– Zamilcz, Wilfredzie – rzuciła poirytowana Lucy. – Czy musisz cieszyć się z cudzej niedoli?

– Naturalnie, tym bardziej że niedola spotkała Methvena. Jeśli nie dopełni warunków wymaganych do objęcia dziedzictwa, część jego majątku przypadnie mnie.

Lucy popatrzyła na kuzyna z odrazą. Wiedziała o zastarzałym sporze prawnym między Wilfredem a Robertem Methvenem, ciągle dalekim od rozstrzygnięcia sądowego. Od kilku miesięcy, a dokładniej od powrotu z Londynu kuzyn czynił aluzje na ten temat. Jeśli miał rację i dziedziczenie Methvena jest uzależnione od ożenku, pomyślała Lucy, to znaczy, że Robert będzie jeszcze bardziej wściekły, niż sądziła.

Przecisnęła się obok kuzyna do zatłoczonej nawy i dyskretnie się obejrzała. Robert Methven był oblężony, goście tłoczyli się wokół niego prawdopodobnie po to, żeby dokładniej poznać powody odwołania ślubu. Odpowiadał uprzejmie, zachowując spokój, ale patrzył na Lucy. Pochwycił wzrokiem jej trwożne spojrzenie i w jego oczach błysnęła wesołość. Najwyraźniej zorientował się, że ona od niego ucieka.

Dopchała się do drzwi kościoła i wtedy zrozumiała, że popełniła taktyczny błąd. Powinna zostać w środku. Wśród ludzi Robert Methven nie mógłby jej zadawać kłopotliwych pytań, choć nie było to pewne. Nie był człowiekiem, który odstąpiłby od zamiarów w obawie, że zgorszy zgromadzonych w kościele. Nie miała jednak wyjścia i musiała iść naprzód. Ruszyła nierówną ścieżką w stronę furtki widocznej w murze otaczającym dziedziniec kościelny. Droga za murem była zastawiona powozami. Maleńka wioska Brodrie nie widziała niczego podobnego od czasu, gdy trzydzieści lat temu żenił się jej dziedzic.

– Lady Lucy.

Słysząc kroki za plecami, chciała rzucić się biegiem, ale byłoby to niegodne damy i raczej niemożliwe do wykonania w jedwabnych pantofelkach. Zresztą Robert Methven i tak okazałby się szybszy. Zatrzymała się i odwróciła.

– Lordzie Methven… – Czuła się nieprzygotowana na moment konfrontacji. Nastąpił zbyt szybko. – Jest mi przykro… niewymownie przykro z powodu pańskiej…

– Straty? – podpowiedział. – Czy może jest pani przykro, że ma brata szubrawca, który ucieka z narzeczoną innego mężczyzny?

W głosie markiza zabrzmiały ostre tony. Lucy przyszło do głowy, że dżentelmeni nie mówią ze szkockim akcentem. Być może długi pobyt poza krajem starł z Methvena patynę cywilizacji. Stał jej na drodze i nie zamierzał się usunąć. Potężna postura i emanująca od niego prymitywna męska siła mogły wprawić w onieśmielenie, a nawet przestraszyć. Lucy zdawała sobie jednak sprawę z tego, że tym razem nie może sobie pozwolić na słabość.

– Lordzie Methven – spróbowała ponownie ze współczującym uśmiechem, który, w jej mniemaniu, doskonale pokrywał zmieszanie – wiem, że Lachlan zachował się nagannie i…

– Zachował się jak łachudra – przerwał jej markiz.

Cóż, to prawda, przyznała w duchu Lucy, chociaż to zbyt drastyczne określenie w ustach dżentelmena rozmawiającego z damą. Poczuła, że się czerwieni. Zazwyczaj poczucie godności chroniło ją przed oblewaniem się rumieńcami w towarzystwie panów. Niecodzienne okoliczności i bezceremonialność Roberta Methvena sprawiły, że była zbita z tropu. Szybko jednak doszła do wniosku, że nie miał pojęcia o jej roli w sprawie ucieczki narzeczonej.

– Wygląda pani, jakby gnębiło panią poczucie winy – zauważył. – Jaki jest tego powód?

Lucy poczuła, że traci grunt pod nogami.

– Po prostu tak wyglądam, i to bez konkretnej przyczyny.

W odpowiedzi uśmiechnął się kpiąco. Lucy nie zwykła tracić opanowania i nie była wobec nikogo nieuprzejma, ale Robert Methven potrafił wyprowadzić ją z równowagi.

– Podoba mi się pani wygląd – wyjawił ku jej zaskoczeniu.

Uniósł rękę i palcem musnął jej policzek. Odniosła wrażenie, że gorset jest zasznurowany za ciasno i utrudnia jej oddychanie.

– Przypuszczałem, że gnębi panią poczucie winy, bo znała pani ich plany – dodał. – Przyszło mi na myśl, że nawet pomogła pani zakochanej parze.

– Ja… – Urwała, uświadamiając sobie, że nie wie, co powiedzieć. Wmawiała sobie, że nie odegrała żadnej roli w ucieczce, w każdym razie nie bezpośredniej.

– Nie miałam z tym nic wspólnego – oznajmiła Lucy.

Methven przypatrywał się jej w milczeniu. Ten bezruch był przerażający, przywodził na myśl polującego drapieżnika podchodzącego ofiarę.

– Wiedziałam, że Lachlan kochał się w pannie Brodrie – ciągnęła, odnosząc wrażenie, że pogrąża się mimo czynionych wysiłków, aby temu zapobiec. – To wszystko. Nie wiedziałam o planach ucieczki ani o listach miłosnych… – Zamilkła, boleśnie świadoma, że się wygadała.

– Nie wspominałem o listach miłosnych – zauważył łagodnie Robert Methven, ale w jego oczach pojawił się groźny błysk.

Zapadło nieprzyjemne milczenie. Lucy stała jak porażona przenikliwym spojrzeniem markiza.

– Ja… – Nie znajdowała słów, bo w głowie miała pustkę.

– Słyszałem, że pani brat nie jest usposobiony do pisania, podczas gdy pani, lady Lucy… jest znaną autorką, nieprawdaż?

– Ja…

– Najwyraźniej ma pani trudności z wysławianiem się – zauważył złośliwie.

– Methven, drogi chłopcze. – Ścieżką od strony kościoła zmierzał ku nim książę Forres, a za nim podążały siostry Lucy. – Doprawdy nie wiem, co powiedzieć. Przepraszam cię za mojego syna, nie popisał się.

Lucy była uratowana. Przytuliła się do Mairi.

Robert Methvena rozmawiał z księciem, nie odrywając wzroku od twarzy Lucy.

– Proszę, niech książę się nie przejmuje – powiedział. – Na pewno znajdę okazję, by zażądać wyjaśnień. – Skłonił się Lucy. – Pani, naszą rozmowę dokończymy później.

Nigdy to nie nastąpi, jeśli to ode mnie będzie zależało, pomyślała Lucy.

– Uprzejmy człowiek – skonstatował książę.

Lucy wiedziała, że zachowanie Roberta Methvena nie miało nic wspólnego z uprzejmością, a co dopiero zapowiedziany rewanż. Sprawa bynajmniej nie była zakończona.

ROZDZIAŁ TRZECI

Lucy wolałaby nie brać udziału w przyjęciu weselnym, musiała jednak ustąpić wobec nalegań ojca.

– Methven nas zaprasza i przynajmniej to jesteśmy mu winni – powiedział książę Forres. – Być może w ten sposób zminimalizujemy skandal, jaki wywołał twój brat gorszącym zachowaniem, i unikniemy niepotrzebnego odnowienia waśni między naszą rodziną a Methvenem.

Lucy siedziała przy stole jak na szpilkach. Prawie niczego nie zjadła i nie wypiła w przeciwieństwie do pozostałych biesiadników. Zebrani przy stołach mocno się rozochocili, bo gospodarz nie skąpił wina. O ucieczce Dulcibelli z niewłaściwym narzeczonym prawie zapomniano. Podsłuchała, jak jeden z podpitych gości mówił do drugiego: „Co za przyjęcie, to najwspanialszy ślub w tegorocznym sezonie”. Po urozmaiconym, obfitym i elegancko podanym poczęstunku zaczęły się tańce.

Lucy oraz jej chrzestna matka usiadły pod ścianą wielkiej sali Brodrie Castle, co nie poprawiło humoru pannie MacMorlan. Była niezadowolona, że mając dwadzieścia sześć lat, nie może pokazać się na przyjęciu bez przyzwoitki tylko dlatego, że nie jest mężatką. Postanowiła, że w ogóle nie wyjdzie za mąż, i wiedziała, że jest skazana na towarzystwo przyzwoitek przynajmniej do trzydziestego piątego roku życia, kiedy to zostanie definitywnie uznana za starą pannę.

Czas dłużył się jej nieznośnie, natomiast inni zaproszeni na to dziwaczne przyjęcie weselne bawili się doskonale. Mairi z zapałem wirowała w tańcu. Nawet Christina, nieprzeznaczona do małżeńskiego stanu z racji swojej roli pani domu Forres Castle, której podjęła się po przedwczesnej śmierci księżnej, nie opuszczała tanecznego kręgu. Lucy coraz częściej podpierała ściany sal balowych, zresztą na własne życzenie. Dała kosza wielu starającym się o jej rękę i zaczęła krążyć o niej opinia zanadto wybrednej. Panowie rezygnowali z zalotów w obawie, że nie dorównają jej nieocenionemu zmarłemu narzeczonemu, lordowi McGillivrayowi. Nie mogli wiedzieć, że nikt mu nie dorówna, ponieważ żaden pan młody nie zgodziłby się na białe małżeństwo.

Lucy nie brała pod uwagę możliwości intymnego pożycia z mężczyzną, ponieważ nie chciała powtórzyć błędu swojej siostry. Duncana MacGillivraya uznała za idealnego kandydata na męża, ponieważ nie zależało mu na małżeńskim pożyciu. Miał dwóch spadkobierców, a ze względu na wiek nie interesował się sprawami alkowy.

Wzrok Lucy powędrował ku tańczącej teraz kontredansa Mairi i poczuła bolesne ukłucie w sercu. Czasami Mairi przypominała jej Alice, radosną, wdzięczną, promieniującą szczęściem. Bliźniacza siostra miała ten irytujący zwyczaj, że słyszała tylko to, co chciała. Ze ślepą obojętnością ignorowała kłopoty, pewna, że pokona je urokiem osobistym. Znalazła się w jednak poważnych tarapatach, z których nie było wyjścia.

Nagle wsparte na kamiennych kolumnach wnętrze wielkiej sali znikło i Lucy znalazła się w innym czasie i miejscu. Z twarzą mokrą od łez, Alice trzymała się kurczowo jej rąk i błagała: „Pomóż mi, Lucy! Boję się”. Z całego serca chciała pomóc, ale nie wiedziała jak. Miała szesnaście lat, była przerażona i bezradna. Uścisk dłoni Alice był tak silny, że aż bolesny. Z jej ust dobywał się urywany szept: „Tak bardzo go kocham… wszystko bym dla niego zrobiła”. Do końca wzywała ukochanego, ale nadaremnie. Umierała, wyznając siostrze, że żałuje, iż wcześniej nie podzieliła się z nią swoją tajemnicą. „Nie mówiłam ci, bo bałam się, że ściągnę na ciebie kłopoty. Proszę, nie mów nikomu i pomóż mi”. Tamtej tragicznej nocy, kiedy umarła Alice, Lucy odkryła, jaki sekret kryła przed nią bliźniaczka i jaką cenę trzeba zapłacić za miłość.

Wzdrygnęła się. Siedziała w wielkiej sali zamkowej, grała muzyka, ludzie tańczyli, nic się nie zmieniło poza tym, że ilekroć wspominała Alice, gnębiło ją dojmujące i nadal żywe poczucie pustki po stracie siostry. Jak przez mgłę dotarł do niej głos chrzestnej matki, lady Kenton.

– Jak mamy cię wydać za mąż, skoro nikt nie prosi cię do tańca?

Lady Kenton uważała, że jej obowiązkiem jako matki chrzestnej i najlepszej przyjaciółki zmarłej księżnej jest znalezienie kandydata na męża dla Lucy.

– Muszę porozmawiać z księciem. Po śmierci lorda MacGillivraya zaniedbał ojcowskie obowiązki.

Lucy westchnęła. Ojciec był wobec niej bardzo wyrozumiały. Była pewna, że uszanuje jej wolę i nie będzie nalegał, by wreszcie poślubiła odpowiedniego dżentelmena. Przed siedmioma laty chciał ją wydać za mąż, ponieważ pozostawał pod silnym wrażeniem hańby, upadku i śmierci Alice. Obecnie, przeżywszy śmierć żony i córki, pogrążył się w melancholii i większość czasu spędzał wśród książek, z dala od ludzi i świata.

Nagle lady Kenton poruszyła się na krześle i dotknęła ramienia chrześnicy.

– Odnoszę wrażenie, że lord Methven zamierza poprosić cię do tańca – powiedziała.

Lucy poczuła suchość w ustach, serce podeszło jej do gardła, kiedy wśród bawiącego się w najlepsze tłumu wyłowiła wzrokiem zmierzającego ku niej Roberta Methvena. Była pewna, że chciał dokończyć przerwaną rozmowę, a nie zatańczyć. Nagle zjawił się przed nią Wilfred.

– Kuzynko Lucy.

Zgiął się w ukłonie, przekonany, że czyni to w najlepszym londyńskim stylu, powiewając koronkami przy szyi i mankietach. Na jego palcach i w żabocie błysnęły brylanty. W oczach Lucy wyglądał jak nadziany indyk. Musiał sobie nieźle podpić, pomyślała, bo dawało się wyczuć woń brandy, a klapy kołnierza fraka miał przyprószone tabaką.

– Najdroższa kuzynko. – Złożył pocałunek na dłoni Lucy. – Czy już ci mówiłem, jak bosko dzisiaj wyglądasz? Uczynisz mi zaszczyt i zatańczysz ze mną chodzonego?