Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Panna Alice Lister odziedziczyła spory majątek po starszej damie, u której pracowała. Miejscowe towarzystwo ledwie ją toleruje. Za to Alice stała się łakomym kąskiem dla dżentelmenów szukających żony z posagiem. Wśród nich wytrwałością w dążeniu do celu wyróżnia się lord Miles Vickery, przyszły markiz Drummond, który znalazł się na skraju bankructwa. Lord nie waha się posunąć nawet do szantażu. Postawiona w sytuacji bez wyjścia, Alice zgadza się na ciche zaręczyny, ale stawia pewien trudny warunek. Jest przekonana, że Miles nie potrafi sprostać tej próbie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 340
Tłumaczenie:
Pamięci Williama Cravena,
W miłości, jak w każdym rodzaju sztuki, popłaca doświadczenie.
Lady Caroline Lamb
Fortune Folly, Yorkshire, luty 1810
W naturze Alice Lister nie leżało popełnianie przestępstw. Nigdy dotąd w całym swoim życiu nie dokonała kradzieży, a co dopiero z włamaniem. Nic dziwnego, że dłonie jej zwilgotniały, a serce waliło jak szalone. Cała ta wyprawa, pomyślała, próbując oddychać głęboko i spokojnie, to jedno wielkie nieporozumienie. Nie było jednak odwrotu. Nie jest tchórzem.
Uniosła latarnię, aby oświetlić pogrążone w mroku wnętrze sklepu z sukniami. Włamała się na jego tyły, do pracowni krawieckiej. Na jednym końcu długiego stołu piętrzyły się sterty materiałów, bliżej środka połyskiwała w świetle rzucanym przez lampę niedokończona suknia z jasnego jedwabiu. Papierowe wykroje zaszeleściły, uniesione powiewem wiatru od strony otwartego okna. Kłębki wstążek rozwinęły się, spadając na podłogę. Bukieciki sztucznych kwiatów sprawiały smętne wrażenie. Poruszona powiewem wiatru koronka musnęła policzek Alice, przejmując ją dreszczem. Wyobraziła sobie, że stoi pośród ożywionych tajemną mocą sukni, wykonujących wokół niej upiorny taniec w niezmąconej ciszy pracowni – przerwanej z nagła jej przeraźliwym krzykiem, gdy wybiega na oślep na ulicę, wprost w ramiona nocnej straży. Nie, stanowczo obrabowanie sklepu madame Claudine wymagało hartu ducha.
Przecież to nie jest prawdziwa kradzież! – musiała sobie przypomnieć Alice. Madame Claudine otrzymała zapłatę za suknię i powinna ją dostarczyć, tak jak się to zwykle odbywało. Zapewne tak by się stało, gdyby pracownia nie została zamknięta z dnia na dzień, niezależnie od protestów zaniepokojonych klientów. Okazało się, że modystka zniknęła nocą, zostawiając stertę niezapłaconych rachunków i list pełen gorzkich słów pod adresem tych spośród jej arystokratycznych klientów, których niefrasobliwy zwyczaj życia na kredyt doprowadził ją do bankructwa. Sklep został opieczętowany na żądanie wierzycieli, a cała jego zawartość uznana za ich własność na poczet niespłaconych długów. Co było jawną niesprawiedliwością wobec takich osób jak przyjaciółka Alice, Mary Wheeler, której ojciec zapłacił za suknię ślubną córki całą żądaną sumę, podobnie sumiennie jak wywiązał się z finansowych zobowiązań wobec dżentelmena mającego poślubić Mary. Sir James Wheeler był jednym w wielu ojców, którzy skwapliwie skorzystali z możliwości pozbycia się z domu córki, jaką dawał podatek od niezamężnych kobiet, ustanowiony przez dziedzica Fortune's Folly, sir Montague'a Fortune'a. Ściśle rzecz biorąc, nie ustanowiony, a odgrzebany w starych ustawach zapis, dający sir Montaque'owi prawo do połowy posagu każdej niezamężnej kobiety z Fortune's Folly, jeśli nie uda jej się wyjść za mąż w ciągu dwunastu miesięcy, czyli roku od debiutu. Sir James Wheeler, jak wielu innych ojców, bez żalu oddał rękę córki pierwszemu łowcy posagów, który zdecydował się oświadczyć.
Wiadomość o zamknięciu pracowni madame Claudine wprawiła Mary Wheeler w prawdziwy popłoch. W ciągu kilku miesięcy trwania narzeczeństwa wmówiła sobie, że zawiera małżeństwo z miłości, mimo że jej przyszły mąż, lord Armitage, natychmiast po ogłoszeniu zaręczyn wrócił do Londynu, gdzie prowadził się dokładnie tak samo jak przed tym szczęśliwym dla niego wydarzeniem. Ślub miał się odbyć za kilka tygodni i Mary uznała historię z suknią za zły omen.
– Znalazłaś wreszcie?
Wypowiedziane głośnym szeptem z wyraźnym zniecierpliwieniem słowa przywołały Alice do porządku. Uniosła latarnię, bez większej nadziei przesuwając krąg światła po piętrzących się w nieładzie sukniach.
– Jeszcze nie, Lizzie – odpowiedziała, podchodząc na palcach do okna, gdzie stała na straży lady Elizabeth Scarlet.
To właśnie ona wpadła na pomysł włamania do sklepu madame Claudine i odebrania sukni ślubnej Mary. Właśnie odebrania, a nie wykradzenia, dowodziła, bo przecież należała do Mary, skoro uiszczono za nią zapłatę. Kolejny wyjątkowo kiepski pomysł Lizzie! Alice potrząsnęła głową z ubolewaniem nad własną lekkomyślnością. Naturalnie, ledwie znalazły się pod sklepem madame Claudine, stało się oczywiste, że Elizabeth jest zbyt wysoka i Alice będzie łatwiej wejść do środka.
– Dlaczego tak marudzisz?
– Robię, co mogę – odparła zniecierpliwiona Alice. – Tu są stosy ubrań.
– Szukasz tej z białego jedwabiu, ozdobionej srebrną koronką i srebrnymi wstążkami – przypomniała jej przyjaciółka. – Ile jest tych sukien?
– Jakieś dwieście.
Alice przerzuciła pospiesznie kolejną stertę: srebrna z różowymi dodatkami, biała z zielonym haftem, następna ze złocistego muślinu… śliczna… z białego jedwabiu… przybrana srebrnymi wstążkami i srebrną koronką! Alice wyciągnęła ją i w tym samym momencie dobiegł od okna ostrzegawczy szept:
– Szybciej! Ktoś nadchodzi!
Z cichym przekleństwem, zupełnie nieprzystojącym damie, Alice podbiegła do okna, zamierzając przecisnąć się przez uchylone do połowy podnoszone okno i wyskoczyć na ulicę. Nie było zbyt wysoko, najwyżej półtora metra, może mniej, Alice nosiła spodnie wykradzione Lowellowi, jej bratu, w których mogła się dość swobodnie poruszać. Przerzuciła nogę przez parapet i poczuła, że nogawka spodni o coś zaczepiła.
– Alice! – ponagliła Lizzie. – Pospiesz się! Ktoś jest tuż-tuż! – Złapała przyjaciółkę za ramię i szarpnęła.
Rozległ się trzask rozdzieranego materiału i Alice się przesunęła, ale zaraz utknęła. Nie należała do szczupłych kobiet i poczuła, że rama okna wrzyna się w okrągłe biodro. Zawisła niezręcznie, z jedną nogą przerzuconą na zewnątrz, drugą wciąż na parapecie. Odgłos kroków, zwielokrotniony przez kamienne płyty, dobiegał do jej uszu coraz wyraźniej.
– Zaraz nas zobaczy! – Lizzie podniosła głos.
– Niewątpliwie cię usłyszy! – syknęła Alice i dodała: – Przestań mnie szarpać, bądź cicho i zgaś lampę, a wtedy ten ktoś pójdzie dalej, zamiast tu skręcić.
Było za późno. Kroki ucichły. Rama okna trzasnęła pod ciężarem Alice. Czuła się jak zwierzę schwytane w pułapkę. Instynkt podpowiadał jej, że wróg patrzy i czeka.
– Uciekaj, Lizzie – szepnęła. – Ja za tobą.
Popchnęła Elizabeth, przyjaciółka potknęła się, łapiąc równowagę, w ciszy nocy jej kroki rozległy się donośnie. Z ciemności wyłonił się jakiś mężczyzna. Alice wydostała się wreszcie na zewnątrz – wypadła z okna głową w dół, wprost na nieznajomego. Fałdy śliskiego jedwabiu sukni spowiły oboje, gdy wywrócili się na ulicę.
Zerwała się na równe nogi, ale pośliznęła na jedwabiu i przyklękła na jedno kolano. Nieznajomy pozbierał się szybciej niż ona, złapał ją w ramiona i uniósł. Trzymał unieruchomioną, przyciśniętą do muru, na nic zdało się wyrywanie ani próby wymierzenia kopniaków.
– Grzecznie, łobuzie.
Alice przestała się wyrywać w nadziei, że mężczyzna zwolni żelazny uścisk, a wtedy ona ucieknie. Jednak tylko roześmiał się i powiedział:
– Nagle pokorniutki? Słuchaj no ty… – Urwał i Alice zrozumiała, że mimo jej przebrania zorientował się, z kim ma do czynienia. – Proszę, proszę…
Zsunął dłonie intymnym ruchem po krągłości bioder Alice, zatrzymując je na odsłoniętej w rozdarciu spodni nagiej skórze. Rozluźnił uścisk i Alice natychmiast wykorzystała okazję, by się uwolnić i rzucić do ucieczki. Przeklęta, zdradziecka suknia Mary owinęła się wokół jej kostek. Zachwiała się i byłaby znów upadła, gdyby mężczyzna nie schwycił jej ponownie. Zatchnęła się z bólu, a potem z oburzenia, gdy przycisnął ją mocniej do ściany, napierając na nią biodrami, i ujął jej głowę w dłonie. Alice przeszedł dreszcz, ale wcale nie ze strachu ani zimna. Ogarnęło ją uczucie słabości, nieznane i niechciane. Nie lubiła tracić nad sobą kontroli.
Niecierpliwym gestem mężczyzna zsunął czapkę z czoła Alice i jej włosy rozsypały się na ramiona. Odsunął kosmyki z jej twarzy i nagle jego palce znieruchomiały.
– Panna Lister? – spytał z lekkim niedowierzaniem.
Dotąd miała nadzieję, że kimkolwiek jest, nie rozpozna jej. Co gorsza, teraz i ona go rozpoznała. Miles Vickery! Wpatrywał się w nią przenikliwie; czuła się uwięziona tym spojrzeniem i pragnieniem, jakie w jej ciele zrodziła bliskość Milesa. Oboje drgnęli na dźwięk turkotu kół powozu. Alice uderzyła Milesa z całej siły łokciem w żebra, a kiedy zgiął się z niespodziewanego bólu, rzuciła się do ucieczki.
Lizzie czekała na nią w domu, żądna wieści. W typowy dla siebie, nieco egzaltowany sposób opowiedziała, jak to rzuciła się do ucieczki i biegła całą drogę do Spring House, domu Alice, choć wydawało jej się, że płuca jej pękną z braku oddechu. A potem odchodziła od zmysłów przez dobre dziesięć minut, martwiąc się, co mogło się przydarzyć przyjaciółce. Wyobrażała ją sobie leżącą na ulicy, zgwałconą i zamordowaną, albo jeszcze gorzej, cokolwiek to „gorzej” miałoby oznaczać.
– Myślałam, że biegniesz za mną, tak jak powiedziałaś – oświadczyła lady Elizabeth, upijając łyk czekolady, którą Alice przygotowała wcześniej i zostawiła w duchówce. – Kiedy zorientowałam się, że cię nie ma, kompletnie nie wiedziałam, co mam robić. Biec z powrotem czy czekać w domu.
Alice wykręciła się, mówiąc coś o urażonej nodze i o kuśtykaniu do domu. To wyjaśnienie wystarczyło Lizzie, a kiedy wreszcie spostrzegła brak sukni, zasypała przyjaciółkę wyrzutami za porzucenie jej na ulicy. Wzięły obie filiżanki z czekoladą i poszły do swoich sypialni, starając się nie robić hałasu, aby nikogo nie zbudzić.
Teraz, leżąc w łóżku, Alice zastanawiała się, dlaczego właściwie nie powiedziała przyjaciółce, że to Miles Vickery ją przyłapał. Być może dlatego, że nie miała ochoty o nim mówić. Nie rozmawiała z nikim o tym, co się między nimi wydarzyło zeszłej jesieni. Był zwykłym awanturnikiem bez grosza przy duszy, który z premedytacją, na zimno, próbował ją uwieść. Nic mu z tego nie wyszło. I tyle.
Żadne „i tyle”, przyznała, czując, jak odżywa dawny ból. Zakochała się w Milesie Vickerym. Darzyła go podziwem, uważając za człowieka honoru, bohatera wojennego, który następnie postanowił bronić sprawiedliwości i utrzymywać porządek w kraju, pracując dla ministerstwa spraw wewnętrznych. Odważny, przestrzegający zasad, zdolny do poświęcenia – takim go widziała. Była beznadziejnie głupia… Po kilku miesiącach pokazał swoje prawdziwe oblicze, porzucając ją, aby zacząć się umizgiwać do bogatszej od niej dziedziczki rodzinnej fortuny.
Kiedy zasłona opadła jej z oczu, zrozumiała, że widziała w nim mężczyznę z marzeń. Wymyśliła sobie kogoś, kto nie istniał. W rzeczywistości Milesa Vickery'ego interesowały wyłącznie jej pieniądze. Niedobrze jej się robiło, gdy przypomniała sobie, że założył się o jej dziewictwo, i to o co? O trzydzieści gwinei!
Z irytacją wzruszyła poduszkę. Szkoda, że nie uderzyła go mocniej. Zasłużył sobie na cios poniżej pasa. Jako służąca i gospodyni w cudzych domach, nauczyła się bronić przed zakusami pijanych dżentelmenów. Przewróciła się na plecy i zapatrzyła w ciemniejący nad łóżkiem baldachim.
Łowca posagów, rozpustnik, pozbawiony skrupułów oszust… A jednak zwiodła ją jego pozorna szczerość… i siła. Alice od najmłodszych lat musiała polegać wyłącznie na sobie i perspektywa, że wreszcie będzie miała się na kim oprzeć, była tak kusząca! Co on oczywiście wykorzystał. Zamierzał ją omotać, poślubić i zagarnąć jej pieniądze. Okazała się tak niemądra, że prawie mu się udało. Tym bardziej było to dziwne, że znała życie – bo która pozostająca na służbie dziewczyna nie ma okazji zetknąć się z ciemniejszymi jego stronami. A jednak naiwnie dała się zwieść porywowi serca.
Przytuliła rozpalony policzek do chłodnej lnianej poszwy. Nie zaśnie. Głowę ma nabitą Milesem. Wspomnieniem dotyku jego dłoni, muskularnego ciała przyciśniętego do jej ciała, jego siły. Na nic się zda powtarzanie sobie, że jest dojrzałym, doświadczonym w sztuce uwodzenia mężczyzną, który świadomie wykorzystuje przewagę, żeby ją zwieść. Jej ciało go pragnie, choćby po tysiąckroć powtarzała sobie, że go nienawidzi.
Przewróciła się na drugi bok, próbując odzyskać spokój. Miles okazał się nieuczciwy i udowodnił, że nie można na nim polegać. Alice nie wolno o tym zapomnieć. Nie spodziewała się, że go jeszcze zobaczy. Kiedy nie udało mu się doprowadzić do małżeństwa z bajecznie bogatą panną Bell, zrobił rundę przez wszystkie domy publiczne, aż w końcu wybrał na swoją bogdankę jedną z najbardziej znanych kurtyzan Londynu. Lizzie Scarlet powiedziała jej o tym wszystkim. Alice udawała, że nic jej to nie obchodzi, a jednak obchodziło, i to mocno.
Wzruszyła po raz kolejny poduszkę i ułożyła się na boku, mając nadzieję, że sen wreszcie przyjdzie. Wielka szkoda, że ją rozpoznał. Może będzie chciał ją wypytać, dlaczego włamała się do sklepu madame Claudine w środku nocy. Niezależnie od tego, jak bezwstydnie postępował, był urzędnikiem Korony, miał wynikające z tego tytułu prawa i obowiązki. Alice zdała sobie sprawę z tego, że znalazła się na łasce Milesa, a myśl, jak on zechce to wykorzystać, przejęła ją lękiem. Popełniła błąd, włamując się do sklepu, i była pewna, że słono za to zapłaci.
– Gdzie, u licha, podziewałeś się do tej pory?
Dexter Anstruther i Nat Waterhouse przyglądali się podejrzliwie Milesowi Vickery'emu, gdy wreszcie pojawił się w holu „Granby”, najszacowniejszego hotelu w Fortune's Folly. Przesiadywali tu często do późna w noc, rozmawiając na służbowe tematy. Wybrali właśnie ten hotel, a nie gospodę „Klaun Morris”, ponieważ w tej ostatniej, jak Nat stwierdził, istniała spora szansa, że wszyscy przestępcy Yorkshire w ciągu godziny dowiedzą się, czego dotyczyła ich rozmowa. Obsługa „Granby” była dyskretna i uprzejma, niemniej o tej późnej porze pozwalała sobie zerkać na zegar i tłumić udawane ziewnięcia. Pozostali goście, kilku oficerów pozostających w dyspozycji dowództwa i starsza, szacowna para, dawno już udali się na spoczynek. Poza sezonem Fortune's Folly było najnudniejszym miejscem na ziemi. Nawet najbardziej zdeterminowani łowcy posagów nie decydowali się spędzać tutaj zimy, wystraszeni perspektywą zamieci, choć oczywiście wiosną napływali z powrotem, niczym stada sępów, gotowi skorzystać z możliwości, jaką otwierał przed nimi podatek od niezamężnych kobiet ustanowiony przez sir Montague'a Fortune'a.
Mam jeszcze cały marzec, żeby sprzątnąć im sprzed nosa najsmakowitszy kąsek na matrymonialnym rynku Fortune's Folly, pomyślał Miles. Odziedziczył ostatnio, zupełnie niespodziewanie i wbrew swoim życzeniom, tytuł markiza, a wraz z nim monstrualne długi – dwukrotnie przewyższające jego własne. Wyjście nasuwało się samo: sięgnięcie po fortunę panny Alice Lister, byłej gospodyni, której ekscentryczna chlebodawczyni zmarła w zeszłym roku, zostawiając Alice cały swój majątek w kwocie osiemdziesięciu tysięcy funtów.
To nieoczekiwane wydarzenie poruszyło socjetę Yorkshire, niepewną, czy ignorować Alice ze względu na jej pochodzenie, czy przeciwnie, zaakceptować radośnie ze względu na majątek. Miles nie żywił podobnych wątpliwości: pieniądze Alice były do wzięcia, a ona sama bardzo ładna. Swego czasu zamierzał ją uwieść i prawie mu się powiodło. Popełnił jednak strategiczny błąd. Kiedy doszły go słuchy o londyńskiej dziedziczce fortuny, którą można było zdobyć wraz ze stoma tysiącami funtów, porzucił Alice i pożeglował ścigać się o wyższą nagrodę. Nie zastanawiał się zbyt długo, kładąc na jednej szali niewątpliwy pociąg, jaki odczuwał do Alice, a na drugiej dodatkowe dwadzieścia tysięcy.
Dzisiaj, kiedy trzymał Alice w uścisku, odżyło dawne pragnienie. Było w niej coś takiego, że budziła w nim silne pożądanie. Tej nocy pachniała różami i miodem, jakże inaczej niż znane mu kurtyzany, które preferowały ciężkie sztuczne wonie. Zapachem róż i miodu przesycone były jej włosy, które rozsypały się wspaniałą, bujną falą, gdy ściągnął jej czapkę. Alice była niewysoka i drobna, a jednak ani koścista, ani chuda, jej apetycznie zaokrąglone ciało przylgnęło do jego ciała, jakby go szukało. Wielu uważało, że Alice jest zbyt pulchna, a szacowne matrony należące do socjety, łakome na każdy argument pomniejszający w ich oczach byłą służącą, sarkastycznie określały ją jako „krzepką”, co charakterystyczne, dodawały, dla osób zmuszonych przewracać materace i trzepać dywany. Milesowi figura Alice bardzo się podobała. Nie była skończoną pięknością, jeśli brać pod uwagę obowiązujące kanony, ale miała uderzająco ładną twarz i emanowała zmysłowością. Poprawił się niespokojnie na krześle, myśląc o okrągłościach Alice. Kiedy poczuł jej ciało tak blisko swojego, ogarnęła go chęć, żeby zedrzeć z niej ubranie i wziąć ją natychmiast, przyciśniętą do szorstkiego muru.
– Potrzebowałem zaczerpnąć świeżego powietrza – powiedział, nie zwracając uwagi na powątpiewająco ironiczne spojrzenia przyjaciół.
– Zaczęliśmy podejrzewać, że folgujesz sobie ze służącą z „Klaun Morris”, tak długo cię nie było – zauważył Dexter.
– A to co? – spytał Nat, pokazując na pobrudzoną suknię ślubną. – Miles, biedaku, zdaje się, że odziedziczenie wraz z tytułem pięćdziesięciu tysięcy funtów długu nieco osłabiło twoją zdolność rozsądnego myślenia.
– Znalazłem ją na ulicy – wyjaśnił Miles, z premedytacją pomijając informację o tym, w jakich okolicznościach. – To ślubna suknia – dodał niepotrzebnie, przerzucając ją przez poręcz krzesła.
Sięgnął po butelkę brandy. Rano pójdzie do Alice, postanowił, naturalnie biorąc suknię, i zapyta, co też przyszło jej do głowy. Ma doskonały powód, aby ją odwiedzić, i dobry argument, żeby skłonić do wznowienia rozmów o małżeństwie. Fakt, że ją porzucił, stanowił poważną przeszkodę w jego planach. Jeszcze poważniejszą to, że dowiedziała się o zakładzie, który przyjął: trzydzieści gwinei za to, że zdoła pozbawić ją dziewictwa. Przysłała mu list, w którym jasno wyłożyła, jakie żywi wobec niego uczucia.
Nigdy nie czułam najlżejszej pokusy, by ulec Pańskiemu wątpliwemu czarowi, lordzie Vickery, i teraz, kiedy dowiedziałam się o tym haniebnym zakładzie, mogę sobie pogratulować przenikliwości. Od początku widziałam w Panu tylko pozbawionego skrupułów łowcę posagów, i to nie najzręczniejszego.
Teraz zyskał możliwość wywarcia nacisku na Alice. Posunie się do szantażu, jeśli będzie musiał. Dzięki jej fortunie spłaci większość długów i zaspokoi najbardziej natrętnych wierzycieli. A dla byłej służącej tytuł markizy powinien stać się wystarczającym zadośćuczynieniem za majątek.
– Dziwi mnie, że byłeś w stanie rozpoznać coś takiego jak ślubna suknia – powiedział ze złośliwym uśmieszkiem Dexter. – Ty, który boisz się małżeństwa jak diabeł święconej wody.
Miles posłał mu ponure spojrzenie. Dexter był po uszy zakochany w jego kuzynce, Laurze, księżnej wdowie Cole, i nieodmiennie głosił pochwałę małżeństwa – rzecz dla Milesa niezrozumiała. Prawdę mówiąc, niezrozumiała była dla niego nawet myśl, że Dextera i Laurę mogło łączyć coś niezwykłego i cennego. On sam zamierzał spędzać z żoną najmniej czasu jak to tylko możliwe. Miłość do kobiety uważał za słabość, wystawiała mężczyznę na łaskę innych. Miles odrzucił to uczucie raz na zawsze w dniu, w którym pokłócił się z ojcem i odszedł z domu. Miał wtedy osiemnaście lat. Wstąpił do armii i zamknął swoje serce na wszelkie uczucia uzależniające go od innych. Jak sądził, z dobrym skutkiem.
– Nie zaczynaj znowu, Dexter – powiedział – dlatego, że nie możesz się powstrzymać od wygłaszania kazań na temat błogosławionego stanu małżeńskiego…
– Panowie – interweniował Nat. – Mamy rozmawiać o ucieczce Toma Fortune'a z więzienia w Newcastle, a nie o korzyściach płynących z małżeństwa. Powinniśmy zastanowić się, co zrobić, żeby złapać go jak najszybciej, i czy nie zaszył się gdzieś tutaj, bo szuka zemsty na was obu. W końcu to wy go aresztowaliście.
– Dzięki za ostrzeżenie, Nathaniel – powiedział Miles, upijając łyczek brandy i rozkoszując się smakiem alkoholu. – Spodziewam się, że wielu ucieszyłaby moja nagła śmierć.
– Ośmieszonych mężów, rozwścieczonych ojców – dopowiedział Dexter. – Nie obawiasz się klątwy ciążącej nad markizami Drummondami, Miles? Słyszałem rozmaite historie na ten temat. Może to najlepszy moment, żebyś się wreszcie ustatkował?
– Nie wierzę w rodzinne klątwy.
– A twoja matka tak – wtrącił Nathaniel. – Wiem, bo zawsze wydawało mi się dziwne, że żona biskupa jest do tego stopnia przesądna. Aż dziw, że dotąd nie zjawiła się w Yorkshire, aby cię przestrzec.
– Bóg ustrzegł – skwitował Miles. Nie kontaktował się z rodziną od czasu opuszczenia domu, czyli od jedenastu lat, i nie życzył sobie, aby matka zaczęła wtrącać się w jego życie. – Dobrze jej w Kent. Wątpię, żeby wyprawiła się tak daleko na północ. Na szczęście uważa Yorkshire za obce państwo.
– Coś w tym jednak jest – stwierdził Dexter. – Dziwne, że tak wielu Drummondów zmarło przedwcześnie w tragicznych okolicznościach.
– Przypadek – zbagatelizował Miles.
– Dwunasty z kolei markiz na gorączkę – powiedział z namysłem Nat.
– Jak wielu tamtego roku.
– Trzynastego przejechał powóz – rzekł pod nosem Dexter.
– Zawsze nieuważnie przechodził przez ulicę.
– Twój kuzyn, Freddie, spłonął w domu uciech.
– Freddie był niepohamowanym rozpustnikiem, musiał któregoś dnia umrzeć w czyimś łóżku – oświadczył z rozdrażnieniem Miles. Nie wierzył w przesądy, ale przypominanie okoliczności śmierci wszystkich poprzednich markizów zupełnie go nie bawiło. – Możemy wrócić do rozmowy o naszych sprawach?
– Proszę bardzo – zgodził się ku uldze Milesa Dexter i usadowił się wygodniej na krześle. – Dość dziwne, że uważaliśmy Warrena Sampsona za głównego prowodyra, podczas gdy wszystkie poszlaki wskazują na Toma Fortune'a. Niełatwo będzie go ponownie pojmać.
– Zakładam, że przekupił strażników więziennych? – na poły spytał, na poły stwierdził Miles.
Jesienią zeszłego roku aresztowali razem z Dexterem Toma Fortune'a za zamordowanie uwikłanego w brudne interesy przemysłowca Warrena Sampsona. Podejrzewali wówczas, że to właśnie Sampson stał za wszystkimi popełnianymi na tym terenie przestępstwami, tymczasem okazało się, że za sznurki pociągał Tom Fortune, i to on jako szara eminencja kierował ludźmi przemysłowca, zręcznie odwracając uwagę od siebie.
– Przekupił albo sterroryzował – zgodził się Nat. – Nie mamy o nim żadnych wieści. Jakby zapadł się pod ziemię.
– Gdzieś się przyczaił i czeka na odpowiedni moment – stwierdził Miles. – Wiemy o kimś, do kogo mógł się zwrócić?
– Sir Montague z pewnością nie chroniłby brata – orzekł Dexter i spojrzał na Nathaniela. – Nie sądzę też, aby lady Elizabeth miała dla niego jakieś cieplejsze uczucia po tym, jak potraktował jej przyjaciółkę, pannę Cole.
– Pewnie nie – zgodził się Nat.
– Panna Cole – powiedział z namysłem Miles. – Tom ją uwiódł, nosi jego dziecko, może właśnie z nią spróbuje się skontaktować. Gdzie ona teraz jest?
– Oboje księstwo Cole – odparł Dexter, krzywiąc się z niesmakiem – wyrzucili ją z domu, kiedy jej stan stał się widoczny. Chcieli wywieźć ją za granicę, aby urodziła sekretnie, ale Lydia odmówiła. To był skandal roku… Nie mogłeś o tym wiedzieć, bo przebywałeś w Londynie, ale w Fortune's Folly o niczym innym nie mówiło się przez całą zimę.
Miles mógł sobie wyobrazić, jak znana z bezduszności księżna Cole przyjęła wiadomość o hańbie córki. W Cole Court Lydii z pewnością nie okazano cienia współczucia, nie mówiąc o życzliwości. Została bezlitośnie potępiona za zboczenie ze ścieżki cnoty.
– Laura zaproponowała jej, żeby z nami zamieszkała – kontynuował Dexter – ale Lydia nie chciała przysparzać jej dodatkowych kłopotów ani też pogłębiać naszych finansowych problemów. – Spojrzał na Nata. – Z tego co wiem, także lady Elizabeth zaoferowała jej gościnę w Fortune Hall, prawda?
– Tak – potwierdził Nat – ale sir Monty nie podtrzymał tej propozycji. Skoro pannie Cole nie podobało się oddać ręki i posagu, zawierając małżeństwo, jak to ogólnie przyjęte, niech ponosi konsekwencje swojego niemoralnego postępowania, oświadczył.
– Monty to ograniczony głupiec. – Miles wygłosił tę opinię beznamiętnie, jakby stwierdzał oczywisty fakt. – Poza tym to przecież jego brat uwiódł niewinną dziewczynę.
– Fakt – przyznał Nat. – Mało znasz hipokrytów?
– Biedna dziewczyna – powiedział Dexter. – Usuwa się wszystkim sprzed oczu. Nikt jej nie widział ani niczego o niej nie słyszał od czasu, gdy zamieszkała z panną Lister.
– Z panną Lister? – powtórzył Miles zdumiony. Odstawił z niezręcznym stukiem szklaneczkę. – Lydia Cole mieszka z panną Lister?
– Ona i lady Elizabeth przebywają w Spring House. Monty wyjechał do Londynu i panna Lister towarzyszy wszędzie im obu – wyjaśnił Nat.
– Odważnie z jej strony, że zdecydowała się udzielić schronienia pannie Cole w sytuacji, kiedy wielu chętnie utopiłoby Alice w łyżce wody za samo jej pochodzenie – stwierdził Miles. Widział poprzedniej jesieni, jak miejscowa snobistyczna socjeta odsuwała się ostentacyjnie od Alice Lister, nie racząc zaszczycić jej rozmową. Bez wątpienia i teraz nie szczędzono jej drobnych złośliwości, okazując na każdym kroku lekceważenie. – Powinniśmy porozmawiać z panną Cole – dodał. – Może doprowadzi nas do Toma Fortune'a.
– Wątpię, czy zgodzi się przyjąć któregokolwiek z nas – powiedział Nat, potrząsając głową. – Nikogo do siebie nie dopuszcza.
– W takim razie musimy rozmawiać z panną Lister – oświadczył stanowczo Miles. – Niezależnie od wszystkiego, pannie Cole może grozić niebezpieczeństwo.
Dexter przyjrzał mu się badawczo.
– I to cię niepokoi, Miles? – spytał nieco szyderczo. – Nie mieliśmy pojęcia, że jesteś zdolny do współczucia.
– To nie ona szczególnie mnie obchodzi – przyznał Miles. – Niemniej uważam, że powinniśmy namówić pannę Lister, aby skłoniła przyjaciółkę do rozmowy z nami. Jeżeli przekonamy ją, że Tom może im zagrażać…
– To przerazimy je obie dostatecznie, żeby móc posłużyć się nimi i pojmać Toma Fortune'a – dokończył Nat.
– Nie czas na zbytnie skrupuły – odciął się Miles.
– Ma rację – poparł go Dexter. – Nie podobają mi się jego metody, ale ma rację.
– Nat, czy mógłbyś przygotować lady Elizabeth? Ja biorę na siebie pannę Lister. Sądzę, że powinniśmy dyskretnie je wypytać, zanim powiemy o ucieczce Toma.
– Zgoda. Nadarza ci się świetna okazja – stwierdził Nat.
– Do czego? – spytał Miles.
– Do wznowienia zalotów. – Nat uśmiechnął się prowokująco. – Teraz, kiedy jesteś tak beznadziejnie pogrążony w długach, bogata spadkobierczyni to dla ciebie jedyny ratunek.
– Też tak myślę.
Dexter zakrztusił się brandy. Kiedy odzyskał oddech, zapytał:
– Wyjaśnij mi, Miles, czego ci jeszcze trzeba, aby dotarło do ciebie, że ci odmówiła?
– Niefortunnie się złożyło – przyznał Miles, wzruszając ramionami – że musiałem zaprzestać starania się o nią…
– Niefortunnie się złożyło? – wpadł mu w słowo Dexter, robiąc na poły ironiczną, na poły zdumioną minę. – Przecież porzuciłeś ją dla dziedziczki większej fortuny.
– I jeszcze bardziej niefortunnie się złożyło, że moje zaloty do panny Bell zakończyły się fiaskiem – oświadczył z niezmąconym spokojem Miles.
– Tym razem to ty zostałeś porzucony dla hrabiego.
– A zupełnie fatalnie – kontynuował Miles – że sir Montague uznał za stosowne powiadomić pannę Lister o moim durnym zakładzie. Jestem jednak pewien, że zdołam ją skłonić, aby zaakceptowała moją skromną osobę.
– Gdybym miał zwyczaj się zakładać – odezwał się Nat, z trudem powstrzymując śmiech – postawiłbym na to, że ci się ta sztuka za nic w świecie nie uda. To nie jest głupia kobieta i doskonale wie, że nie może ci zaufać.
Miles dopił brandy i podniósł ślubną suknię. Poczuł pod palcami chłodny, gładki jedwab i poczuł delikatny zapach miodu i róż.
– Zobaczymy – rzucił na odchodnym. – Mam asa w rękawie.
Tytuł oryginału: The Scandals of an Innocent
Pierwsze wydanie: Harlequin Historical Romance, 2009
Redaktor prowadzący: Małgorzata Pogoda
Opracowanie graficzne okładki: Robert Dąbrowski
Korekta: Jolanta Nowak
© 2009 by Nicola Cornick
© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2010, 2014
Powieść ukazała się poprzednio pod tytułem Niewinna skandalistka.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnictwa Harlequin jest Harlequin Enterprises Limited. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-276-0703-4
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com