9,99 zł
Fortune`s Folly w Yorkshire nagle zyskuje na popularności, i to wcale nie z powodu pijalni wód leczniczych. Miejscowy dziedzic, sir Montague Fortune, przywraca stare prawo, według którego wszystkie niezamężne kobiety albo w ciągu roku staną na ślubnym kobiercu, albo oddadzą mu połowę swojego majątku. Z Londynu ściągają tłumy łowców posagów… Lady Elizabeth Scarlet daleko do układnej młodej damy. Lekkomyślna i uparta, zazwyczaj przeprowadza swoją wolę, nie licząc się z opinią otoczenia. Od lat przyjaźni się z hrabią Natem Waterhouse`em i uważa, że ma prawo ingerować w jego życie. Jego rychły ożenek to, jej zdaniem, katastrofalna pomyłka. Podstępem sprowadza go do swojego domu, aby uniemożliwić mu wzięcie udziału w ślubnej ceremonii. Tymczasem sytuacja wymyka się spod kontroli - Elizabeth i Nat nie potrafią zapanować nad nagle obudzoną namiętnością. Rozstają się w gniewie, świadomi, że posunęli się za daleko. Hrabia potrzebuje majątku bogatej narzeczonej, lecz nie chce zostawić lady Elizabeth…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 272
Tłumaczenie:
Tony'emu, Judy i Clare z miłością
O świcie wstał diabeł z siarkowej łożnicy,
Gdy wstał, na przechadzkę szedł wkrótce,
Chciał wzrokiem świat zmierzyć, swe sielskie obejście,
I dobrze się przyjrzeć swej trzódce.
Jechał gig, dama w nim, a w jej twarzy
Taki rys diabeł w mig zauważył,
Że jak raz mógłby ją ucałować;
Spostrzegł, że śliczna ta, sprytna ta pani toczy
okiem złym – tyle zła trudno zoczyć.
„The Devil's Walk”, 1799
Robert Southey
Fortune Hall, Yorkshire, czerwiec 1810 roku, nieco przed północą
Lśniący księżyc wędrował wysoko po niebie. Ciepłe podmuchy wiatru szeleściły koronami drzew, niosąc zapachy sosny i rozgrzanej trawy. Gdzieś w głębi lasu przeciągle zahukała sowa.
Lady Elizabeth Scarlet siedziała przy oknie, wpatrując się w mrok i oczekując odgłosu kroków na ścieżce przed domem. Wiedziała, że Nat Waterhouse nie zawiedzie. Przychodził, gdy go wzywała. Liczyła się z tym, że będzie zirytowany. Ostatecznie każdy mężczyzna byłby rozeźlony, gdyby zakłócono mu wieczór kawalerski w przededniu ślubu. Nie wątpiła jednak, że się stawi. Był wyjątkowo odpowiedzialny, nie zlekceważyłby więc wołania o pomoc. Umiała przewidzieć jego reakcję, bo przecież dobrze go znała.
Wystukując palcami natarczywy rytm na kamiennym parapecie, sprawdziła godzinę na zegarku, który podkradła bratu. Zdawało jej się, że czeka od wielu godzin, ze zdziwieniem przekonała się jednak, że od jej ostatniego spojrzenia na cyferblat minęło zaledwie osiem minut. Odczuwała zaniepokojenie, co bardzo ją zdziwiło. Przecież zaplanowała to wszystko dla dobra Nata. Do tego ślubu nie wolno było dopuścić. Nat jej kiedyś za to podziękuje.
Zza łąk i pól dobiegł ją cichy pogłos kościelnego dzwonu. Północ. Żwir na ścieżce zachrzęścił pod czyimiś stopami. Nat przyszedł dokładnie wtedy, gdy miał przyjść, jak to on. Siedziała jak mysz pod miotłą, gdy otwierał drzwi. W sieni było ciemno; Lizzie ustawiła płonącą świecę w izbie na piętrze. Jeśli udało jej się wszystko przewidzieć, Nat wejdzie po krętych schodach na górę, co da jej czas na zamknięcie drzwi zewnętrznych i schowanie klucza. Innego wyjścia nie było. Jej brat, sir Montague Fortune, kazał postawić miniaturowy fort, miał więc on wąskie otwory strzelnicze, przez które człowiek nie mógłby się przecisnąć.
– Lizzie!
Podskoczyła. Nat znajdował się na zewnątrz, tuż przy drzwiach. Wydawał się zniecierpliwiony.
– Lizzie? Gdzie pani jest?
Wbiegł na schody, przeskakując po dwa stopnie, a ona niczym duch wychynęła z ukrycia i drżącymi palcami przekręciła klucz w ciężkich dębowych drzwiach. Wiedziała, co powiedziałaby jej przyjaciółka Alice Vickery, gdyby mogła ją w tej chwili zobaczyć: „Znowu wpadłaś na jakiś szalony pomysł, Lizzie. Tylko nie to! Daj spokój, póki nie jest za późno!”.
Jednak było za późno, a Lizzie wolała się nad tym nie zastanawiać, bo jeszcze mogłaby w ostatniej chwili stchórzyć. Nat nie zdoła stąd wyjść, póki ona mu na to nie pozwoli. Uśmiechnęła się pod nosem, zadowolona z siebie. Wiedziała, że nie ma potrzeby nikogo wtajemniczać w ten plan. Mogła urzeczywistnić porwanie samodzielnie. To było całkiem łatwe.
Nat stanął u szczytu schodów ze świecą w dłoni. Jego postać rzucała wydłużony, groźny cień. Nic dziwnego. Nat był groźny, Lizzie była jednak pewna, że nie wyrządzi jej krzywdy. Potrafiła przewidzieć, jak się zachowa, znała go przecież bardzo dobrze.
– Lizzie? Co się stało, do diabła?
Był pijany. Nie do tego stopnia, by upaść bez czucia, ale dostatecznie, żeby nie przejmować się używaniem wulgarnych słów w obecności damy, czego zazwyczaj nie robił. Prawdę mówiąc, gdyby to ona miała poślubić nazajutrz rano pannę Florę Minchin, też przeklinałaby jak szewc i by się spiła. W tej chwili przypomniało jej się, po co to wszystko. Nat nie poślubi panny Minchin ani nazajutrz rano, ani później. Ściągnęła go tutaj, aby w tej kwestii uzyskać absolutną pewność. Musiała go ratować.
– Dobry wieczór, Nat – powiedziała uprzejmie i dostrzegła jego gniewny grymas. – Ufam, że ostatni wieczór wolności spędził pan przyjemnie?
– Niech mi pani oszczędzi grzecznościowych formułek, Lizzie – odparł. – Nie jestem w odpowiednim nastroju. – Uniósł świecę wyżej, żeby światło padło na jej twarz. Jego czarne oczy były przymrużone i spoglądały surowo. – Co mogło być takie pilne, żebyśmy musieli potajemnie się spotkać w ostatni wieczór przed moim ślubem?
Lizzie nie od razu odpowiedziała. Uniosła nieco spódnicę i ruszyła po schodach na górę. Przez cały czas czuła na sobie wzrok Nata, mimo że na niego nie patrzyła. Odsunął się, by mogła bez przeszkód wejść do pokoju. Był ciasny, a umeblowanie składało się ze stołu, krzesła i kanapy. Monty Fortune, stworzywszy tę dziwaczną budowlę, zupełnie nie miał pomysłu, jak ją zagospodarować.
Stanąwszy na dywaniku pośrodku, Lizzie odwróciła się twarzą do Nata. Teraz widziała go już dokładnie. Ciemne włosy miał potargane, surdut rozpięty, a fular rozwiązany. Na jego policzkach widniały ślady zarostu.
– Czekam – ponaglił.
Lizzie rozłożyła ręce, jakby niczemu nie była winna.
– Zaprosiłam pana, aby przekonać, że nie powinien pan jutro brać ślubu – wyjaśniła śmiało i spojrzała na niego błagalnie. – Pan przecież wie, że przy Florze pan się zanudzi. Jest nawet gorzej. Pan już się nią znudził, Nat, i nie dba pan o nią nic a nic. Popełni pan straszliwy błąd.
Nat przeczesał dłonią włosy.
– Już o tym rozmawialiśmy.
– Wiem – przyznała – i dlatego musiałam to zrobić. Dla pańskiego dobra.
– Co takiego zrobić?
Lizzie nie odpowiedziała, więc ponowił pytanie:
– Co takiego?
– Zamknęłam pana na klucz – rzekła szybko. – Obiecuję, że jutro pana wypuszczę… kiedy tylko minie wyznaczona godzina ślubu. Wątpię, czy Flora lub jej rodzice zechcą panu wybaczyć, że nie stawił się pan w kościele.
Do tej pory Lizzie uważała, że hrabia Nat Waterhouse ma twarz urodzonego hazardzisty, z której trudno cokolwiek wyczytać. Teraz jednak można było odkryć jego myśli całkiem łatwo. W pierwszej chwili osłupiał ze zdumienia. Zaraz potem obrócił się na pięcie i zbiegł po schodach, zabrawszy świecę. Lizzie została w ciemności, łagodzonej jedynie przez wątłą poświatę sączącą się z otworów strzelniczych. Głęboko odetchnęła. Nie miała czasu, aby wziąć się w garść, Nat zaraz wróci, gdy tylko się przekona, że naprawdę nie może się wydostać.
Słyszała, jak szarpie dębowe wrota. Przekleństwa dowodziły, że nie sposób ich ruszyć. Potem płomień świecy zaczął wędrować, Nat zapewne oglądał sień. Następnie najwyraźniej doszedł do wniosku, że nie zdoła wyjść, bo popisał się wyjątkowo barwną wiązanką przekleństw. Malutki ustęp wystawał nad fosę, ale jego niewielki otwór nie dawał szans przeciśnięcia się rosłemu mężczyźnie mającemu sześć stóp wzrostu. Z pokoju na górze klapa prowadziła na dach otoczony blankami, ale Lizzie zamknęła ją już wcześniej, a klucz ukryła. Była zdecydowana nie popełnić żadnego błędu.
Nat wrócił. Pulsował mu mięsień w policzku. Jednak gdy się odezwał, jego głos zabrzmiał ze złudną łagodnością.
– Dlaczego pani to robi? – zapytał.
Lizzie otarła dłonie o suknię, ale nad ich drżeniem nie umiała zapanować. Dziwiło ją to, wiedziała bowiem, że postępuje właściwie. Nie przewidziała tylko, że będzie ją to tyle kosztować.
– Już panu powiedziałam – odparła. – Chcę uchronić pana przed ogromną życiową pomyłką.
– Nic podobnego. Uniemożliwia mi pani zdobycie pięćdziesięciu tysięcy funtów, których rozpaczliwie potrzebuję. Wie pani, jakie to dla mnie ważne.
– Za mało, aby zrekompensować nudne życie.
– To jest mój wybór.
– To jest zły wybór. Dlatego muszę pana przed nim uchronić. – Lizzie zachowywała pozorny spokój, choć była coraz bardziej zdenerwowana. – Pan starał się mną opiekować. Teraz moja kolej. Robię to, ponieważ jest pan moim przyjacielem, a ja pana lubię.
Dostrzegła błysk niedowierzania w oczach Nata, lecz się tym nie przejęła. Była pełna temperamentu lub zwyczajnie kłótliwa, zależnie od tego, kto wygłaszał opinię. W każdym razie uważała, że Nat powinien być jej wdzięczny za ratunek przed nieudanym małżeństwem. Tymczasem on odstawił świecę na stolik i zbliżył się do niej o krok. Sześć stóp wzrostu i szerokie barki robiły swoje. Lizzie starała się opanować lęk, ale na próżno.
– Proszę dać mi klucz – powiedział łagodnie.
– Nie.
Wyraźnie nad nią górował i było w tym coś bardzo niepokojącego. Tłumaczyła sobie w duchu, że przez dziewięć lat ich znajomości ani razu nie dał jej powodu, by się go bała.
– Gdzie on jest?
– Dobrze schowany, żeby pan go nie znalazł.
Nat westchnął z irytacją i wyciągnął rękę.
– To nie jest zabawa – oznajmił.
Widziała, że stara się zachować rozważnie. Nat Waterhouse był wszak rozsądny, rozumny, a przede wszystkim odpowiedzialny. Zapewne więc to jej brakowało roztropności, gdy oczekiwała, że spojrzy na sytuację z jej punktu widzenia. Naturalnie była przekonana o swojej racji. Nie wątpiła też, że z czasem Nat to zrozumie. Na razie jednak myślał o tym, że straci majątek Flory. Na marne poszłyby zaloty do dziedziczki, które musiały niewyobrażalnie go znużyć.
– Pani igra z ogniem. – Wciąż starał się nad sobą zapanować. – Zamknęła się pani tutaj razem ze mną. Czy mam to odebrać jako śmieszną próbę postawienia mnie w kompromitującej sytuacji, abym musiał poślubić panią, a nie Florę?
Ostatnia sugestia oburzyła Lizzie.
– Na pewno nie! – oświadczyła. – Wolałabym sobie obciąć uszy, niż pana poślubić.
– Nie wierzę. Celowo naraziła pani swoją reputację, zamykając nas tu razem.
– Brednie! – uniosła się Lizzie. – Nie zamierzam o tym nikomu mówić. Chcę tylko przetrzymać pana dostatecznie długo, aby ślub się nie odbył, a potem otworzę drzwi.
– To miło z pani strony – stwierdził. – Najpierw niszczy pani moją przyszłość, a potem każe mi stawić czoło konsekwencjom.
– Niech pan nie będzie taki melodramatyczny! Przede wszystkim nie powinien był pan zostawać łowcą posagów. To do pana nie pasuje.
– I kto to mówi? Kobieta z pięćdziesięcioma tysiącami funtów posagu i zacięciem sędziego. Co pani może wiedzieć?
– Wiem wszystko o panu! – odparła gniewnie Lizzie. – Znam przecież pana od ponad dziewięciu lat i lubię go…
– Nie kieruje panią bezinteresowna przyjaźń – przerwał jej Nat. – Robi to pani, bo jest rozpieszczoną i niedojrzałą egoistką i nie chce, żeby inna kobieta miała do mnie większe prawa. Pragnie mnie pani zatrzymać dla siebie.
– Jest pan zarozumialcem! – zawołała Lizzie.
– A pani rozpuszczoną pannicą. Od dawna uważam, że powinna pani wreszcie dorosnąć.
Stali twarzą w twarz, mierząc się wzrokiem. Płomień świecy to strzelał wyżej, to przygasał, jakby udzielił mu się nastrój niepokoju.
– Kiedy pańskim zdaniem zachowałam się jak rozpieszczona i niedojrzała egoistka? – brnęła Lizzie, mimo że rozsądek nakazywał jej nie podsycać konfliktu.
Nat roześmiał się kpiąco.
– Nawet nie wiem, od czego zacząć. Nie interesuje pani nikt ani nic oprócz jej własnych poglądów i spraw. Ostentacyjnie pojawiła się pani na ogłoszeniu moich zaręczyn z Florą, aby odwrócić od niej uwagę. Flirtuje pani z każdym, kto nosi spodnie. Przez wiele miesięcy zwodziła pani Lowella Listera i Johna Jerrolda, chociaż ani jeden, ani drugi nie interesuje pani poza tym, że obaj mile łechcą jej próżność. A jeśli mamy mówić o poważnym braku szacunku dla innych, to podczas sprzedaży Drummond Castle kupiła pani część dobytku miłego sercu Milesa Vickery'ego i nigdy nie okazała dość wielkoduszności, aby mu to wszystko zwrócić…
Lizzie zasłoniła uszy. Nat chwycił ją za nadgarstki i odsunął jej ręce.
– Sama prosiła się pani, żeby to usłyszeć. Wiedziałem, że nie starczy pani odwagi, żeby znieść słowa prawdy.
Puścił jej ręce, jakby za nic nie chciał jej dotykać, i odsunęli się od siebie. Oboje ciężko oddychali. Lizzie poczuła, że słowa Nata dotknęły ją do żywego. Łzy napłynęły jej do oczu. Po chwili Nat przeczesał dłonią włosy i znów wyciągnął rękę.
– Niech pani da mi klucz i zapomnimy o tym niefortunnym zdarzeniu – zaproponował.
Oboje wiedzieli jednak, że jest na to za późno.
– Nie – odparła Lizzie, krzyżując ramiona na piersiach. – Zresztą nie mam go.
Tłumaczyła sobie, że nie interesuje jej, co myśli ten człowiek. Zdawała sobie jednak sprawę, że tylko się okłamuje. Opinia Nata miała dla niej duże znaczenie. Kiedyś go szanowała, teraz zdawało jej się, że go nienawidzi.
– Niewątpliwie schowała go pani gdzieś przy sobie – powiedział, rozbierając ją wzrokiem.
– Nie!
Zaskoczył ją ton głosu Nata i wyraz jego oczu. Do tej pory nie zdarzyło się, żeby patrzył na nią tak, jakby była ladacznicą z Covent Garden, eksponującą wdzięki na sprzedaż. Upokorzyło ją to bezgranicznie. Zarazem jednak obudziło się w niej coś nieznanego, pierwotnego. Ogarnęło ją dziwne ożywienie.
Nat chwycił ją tak niespodziewanie, że nie zdążyła odskoczyć. Nagle jego dłonie znalazły się na jej ciele, wścibskie, poszukujące, naruszające intymność, pozostawiające po sobie gęsią skórkę. Lizzie poczuła, że robi jej się gorąco. Szarpnęła się, chcąc przerwać tę upokarzającą scenę.
– Niech pan mnie puści. Przecież mówię, że nie mam klucza – powiedziała niemal błagalnym tonem.
– Ale wie pani, gdzie jest.
Mimo wszystko ją puścił. Oddychał ciężko i patrzył na nią przenikliwie, a zarazem groźnie. Uprzytomniła sobie, że Nat na co dzień bezlitośnie tropi przestępców. Dotąd nie zdarzało jej się zastanawiać nad tą stroną jego charakteru, zresztą rzadko stykała się z jej przejawami, teraz jednak wyczuwała jego gniew i desperację. Przypomniała sobie Nata mówiącego, jak bardzo potrzebuje pięćdziesięciu tysięcy funtów Flory Minchin. Wiedziała, że chce odnowić Water House i wspomóc swoją rodzinę – miał starych rodziców i siostrę Celeste – ostatnio jednak w jego zachowaniu dał się zauważyć pośpiech, jakby potrzeba zdobycia pieniędzy stała się jeszcze pilniejsza. Lizzie nie znała przyczyny i nigdy o nią nie spytała. Może rzeczywiście Nat miał rację, że za bardzo pochłaniają ją własne sprawy.
Spojrzała na niego i wydawało jej się, że widzi obcego człowieka. Speszyło ją to tak bardzo, że była bliska kapitulacji. Nat dostrzegł jej wahanie i cicho się roześmiał.
– Proszę przynajmniej raz wykazać się dorosłością. Niech pani przyniesie ten klucz.
Nieoczekiwanie pogarda słyszalna w jego głosie wzmogła opór Lizzie. Wyobraziła sobie, jak Nat opowiada swoim przyjaciołom, Dexterowi Anstrutherowi i Milesowi Vickery'emu o jej planie, o tym, co wymyśliła ta dziecinna, rozpieszczona panna żywiąca do niego słabość. No nie! To byłoby nie do zniesienia. A poza tym nie byłoby prawdą. Przecież ona po prostu próbuje uchronić Nata przed fałszywym życiowym krokiem. Wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy.
– Nie wyjdę stąd i pan też zostanie.
– Do diabła, ma pani kompletnie nie po kolei w głowie! – Nat przestał maskować wściekłość.
– A pan ma żałosne maniery, do diabła! – Złość dodała jej animuszu. – W dodatku jest pan arogancki i zarozumiały, jeśli wydaje mu się, że go lubię.
– A nie jest tak?
– Ani trochę! Nie cierpię pana. Zwłaszcza teraz, po tych wszystkich okropieństwach, które pan o mnie wygadywał. Myśli pan, że chcę skorzystać z tych śmiesznych średniowiecznych praw Monty'ego? Chyba nie wyobraża pan sobie, że go tutaj zamknęłam, żeby przed samym pańskim ślubem uprawiać rozpustę? – Zmierzyła go spojrzeniem, mając nadzieję, że jest równie zuchwałe jak to, którym on ją otaksował. Nie miała doświadczenia w spoglądaniu na mężczyzn tak, jakby byli towarem na sprzedaż.
– Na to nie starczyłoby pani odwagi – odparł ironicznie. – Niech pani skończy te niemądre żarty. Porwała się pani na coś, co ją przerasta, proszę to przyznać. To po prostu jedna z dziecinnych gier, w której zanadto się pani zagalopowała.
Lizzie położyła rękę na ramieniu Nata.
– Myśli pan, że nie potrafię go uwieść?
Zacisnął dłoń na jej przegubie i przez chwilę go nie puszczał.
– Niech pani nie będzie śmieszna.
Lizzie wspięła się na palce i niewprawnie przycisnęła usta do jego warg. Nie zareagował, a przecież dobrze wiedziała, że nie pozostał obojętny. Czuła się głupio, przesuwając usta niczym po marmurowym posągu, i choć rozumiała, że Nat chce ją wprawić w zakłopotanie, musiała przyznać, że mu się to udaje. Może po prostu nie umiała się całować, ale trudno jej było cokolwiek w tej sprawie zawyrokować. Kilku mężczyzn już z nią tego próbowało, za każdym razem było to jednak doświadczenie głęboko rozczarowujące, choć nie wiedziała, czy winę ponosiły jej zbyt daleko idące oczekiwania, czy brak doświadczenia partnerów.
Cofnęła się i spojrzała na Nata spod przymkniętych powiek. Może jednak wcale nie był taki opanowany, za jakiego chciał uchodzić. Upojona świadomością igrania z niebezpieczeństwem, zapomniała nawet o bólu, jaki wywoływały ich pełne urazy słowa.
– Skończyła pani?
Z zamyślenia wyrwał Lizzie przesadnie uprzejmy głos Nata. A więc rzeczywiście chciał ją upokorzyć. Na to nie mogła pozwolić. Z nią nie wygra.
– Nie – odparła chłodno.
Znów zbliżyła się do niego, tak że poczuła ciepło ciała. Jak mogła go zaskoczyć? Bez przesady, naturalnie, tylko na tyle, aby przyznał, że się pomylił, nie doceniając jej. Nie była dzieckiem i nie zamierzała pozwolić, by ktokolwiek traktował ją w ten sposób. Położyła mu rękę na torsie.
– Lady Ainsworth była pana kochanką, nieprawdaż? – szepnęła mu do ucha. Przesunęła dłoń niżej i wyciągnęła mu koszulę ze spodni. – Słyszałam, jak służące o tym rozmawiały. Jej osobista pokojówka twierdziła, że jest pan wyjątkowo hojnie wyposażony przez naturę. To mnie bardzo zaciekawiło…
– Niech pani przestanie – zaprotestował Nat, starając się opanować dreszcz. – Pani nie rozumie, co robi.
– Rozumiem, rozumiem. Nie jestem dzieckiem.
Rozpięła mu koszulę i pogładziła jego obnażony tors. Usłyszała głośny wdech i to dodało jej śmiałości. Nat pachniał wodą kolońską, była też domieszka, którą Lizzie zaklasyfikowała jako własny zapach Nata. Znała go dobrze, wydawał jej się bardzo podniecający.
Nat lekko obrócił głowę. Lizzie czuła, że granica jest bardzo blisko. Rozbudzone zmysły oszałamiały ją poczuciem triumfu. Przeniosła dłonie na jego plecy.
– Na miły Bóg…
Spodobało jej się, że słyszy w głosie Nata desperację. Świadomość, że doprowadziła go do takiego stanu, działała kojąco na jej urażoną dumę. Wiedziała, że powinna w tej chwili powiedzieć „dość” i się odsunąć, ale mimo woli pozwoliła ręce zabłądzić na zapięcie spodni, a potem jeszcze niżej. W tym momencie z ust Nata padło wulgarne przekleństwo i to ją otrzeźwiło. Uświadomiła sobie, że posunęła się za daleko.
Mierzyli się wzrokiem i nagle Nat wykazał się szybkością, o jaką Lizzie by go nie podejrzewała. Zanim się zorientowała, wargi Nata naparły na jej usta. Zrozumiała, że tamci mężczyźni rzeczywiście nie mieli pojęcia o całowaniu, i to była jej ostatnia sensowna myśl, bo ogarnięta falą gwałtownych doznań, straciła kontakt z rzeczywistością.
W pocałunkach, które wymieniali, niewiele było czułości. Lizzie, porażona siłą gniewu i pożądania Nata, nie była pewna, czy nie chodzi mu wyłącznie o to, aby ją ukarać, ale właściwie nie było to ważne. Ogromnie pragnęła tego wszystkiego, co Nat mógł jej zaoferować.
Położył jej ręce na ramionach i jednym szarpnięciem rozprawił się z jej kostiumem jeździeckim i koszulką. Deszcz haftek posypał się na podłogę, a chwilę potem Nat pchnął ją na ławę pod oknem i zaczął okrywać piersi pocałunkami. Poczuła się bezwstydnie rozpustna, ale przyjemność była silniejsza.
Otrzeźwił ją dopiero ból dostatecznie silny, by głośno syknęła. Nat jednak nie zwrócił na to uwagi. Czuła go teraz w sobie, raz po raz zagłębiał się w jej ciele. Jej wnętrze wypełniał żar, a ból stopniowo się w nim roztapiał. Krzyknęła, gdy przepełniła ją rozkosz. Usłyszała, że Nat wtóruje jej swoim okrzykiem, i kurczowo zamknęła go w ramionach.
Zapadła cisza. Czas jakby się zatrzymał. Lizzie pogrążyła się w błogostanie, jej myśli leniwie dryfowały. Z niezbitym przekonaniem wiedziała, że kocha Nata. Zawsze należał do niej, a teraz i ona należała do niego. Na pewno on też ją kocha.
Otworzyła oczy i zamrugała zaskoczona, migotliwy blask świecy okazał się bowiem znacznie bardziej jaskrawy niż zwykle. Nat pospiesznie się ubierał. Twarz miał skrytą w cieniu. Lizzie czekała, aż się odezwie, powie jej o swojej miłości. Zaraz potem rzeczywiście się odwrócił i serce drgnęło jej z nadzieją. Jednak milczenie trwało. Wbiła wzrok w jego twarz i dojrzała w niej jedynie zdumienie, niedowierzanie i budzącą się zgrozę.
– Lizzie…
Zmartwiała. Zdawało jej się, że w ułamku sekundy wszystko w niej umarło. Nat jej nie kocha i nigdy nie kochał. Czytała to w jego pełnym trwogi spojrzeniu. Opuściła spódnicę, zebrała, na ile można było, obie części stanika sukni i spróbowała wstać. Kolana się pod nią ugięły i omal nie upadła. Ta słabość ją przeraziła. Nat zbliżał się do niej, a ją ogarnęła panika. Nie mogła z nim teraz rozmawiać. Nie mogła nawet na niego patrzeć. Za bardzo się wstydziła swoich uczuć, które obnażyła przed nim, podobnie zresztą jak ciało. Musiała znaleźć się jak najdalej od Nata, zanim upokorzy ją ostatecznie.
Pchnęła stolik, żeby zagrodził mu drogę, i rzuciła się do ucieczki. Dopadła schodów i omal nie runęła w dół, gdy noga omsknęła jej się na stopniu. Za plecami usłyszała przekleństwo. Kątem oka zauważyła, że od świecy, która stała na stoliku, zajęła się papierowa tapeta. Udało jej się zbiec i gdy po omacku starała się dotrzeć do klucza, słyszała, jak Nat walczy z płomieniami. Zanim poczuła w dłoni chłodny metal, minęło kilka cennych sekund. Teraz drzwi… Zdawało jej się, że mija wieczność, w końcu jednak zdołała je otworzyć i wybiegła w mrok nocy. Za jej plecami rozległ się tupot na schodach.
Dokąd uciekać? Gdzie się schować?
Na szczęście miała przed sobą las. Ciemność była tu znacznie głębsza niż na otwartej przestrzeni. Słyszała, że Nat ją woła, a wściekłość w jego głosie mieszała się ze strachem, ale Lizzie dalej biegła. Była pewna, że jej nie znajdzie, dopóki sama nie będzie gotowa mu na to pozwolić. Nie potrzebowała niczyjej pomocy.
Nat jej nie kocha i nigdy nie kochał, a ona popełniła straszliwą omyłkę. Ta przygnębiająca myśl tłukła jej się po głowie, głusząc wszystkie inne. Próbowała jakoś ją uciszyć. Musiała przecież zapomnieć, co się stało. Nat był wolny i mógł przyłączyć się do niej w udawaniu. Poślubi Florę, tak jak zamierzył, zdobędzie pieniądze, których potrzebował, i żadne z nich nie wspomni już ani słowem o tej nocy.
Tyle że Nat nie potrafił udawać. Lizzie zarzucała mu brak wyobraźni, ale musiała też się godzić z jego zwyczajem rozpamiętywania swoich problemów, a co gorsza, również poddać się przymusowi podobnego postępowania. Nie tym razem…
– Nic się nie stało – powiedziała na głos. Wygładziła rozerwany stanik sukni zdziwiona, że palce wciąż jej drżą. – Nic takiego się nie stało.
Nat Waterhouse stał na dziedzińcu Fortune Hall, patrzył w ciemne okna sypialni Lizzie i próbował zebrać myśli. Co ona teraz zrobi? Ucieknie? Ukryje się? Dokąd pójdzie? Powinien sam odpowiedzieć sobie na te pytania. Znał przecież lady Elizabeth Scarlet, odkąd miała jedenaście lat, a on dwadzieścia. Obserwował, jak przemienia się z dziecka w kobietę. Sądził, że wie o niej wszystko, a tymczasem bardzo się pomylił.
Gdzie ona teraz jest?
Jego umysł zdawał się funkcjonować znacznie gorzej niż zwykle. Nat nie był w stanie się skupić ani zastanowić, jak w zaistniałej sytuacji poukładać swoje sprawy. Myślał tylko o Lizzie.
Cóż on najlepszego zrobił, u diabła?
Pytanie wydawało się bez sensu. Doskonale wiedział, co zrobił. Uwiódł pannę, bynajmniej nie swoją narzeczoną, w noc poprzedzającą własny ślub. Przez rok nie tknął kobiety, a kiedy w końcu przerwał ten okres abstynencji, padło akurat na tę, której pod żadnym pozorem nie wolno mu było mieć. Pozbawił ją dziewictwa. Okazał się zbyt słaby, by zachować panowanie nad sobą.
Przecież nie kochał Lizzie. Właściwie nie mógłby nawet powiedzieć, że ją lubi. Kiedyś byli zaprzyjaźnieni, ale ostatnio nieraz zalazła mu za skórę. Wciąż próbowała odwieść go od małżeństwa z Florą, prowokowała go, usiłowała traktować jak swoją własność. Liścik, który przesłała mu tego wieczoru, zirytował go nie na żarty. Omal nie zlekceważył jej wezwania i tylko poczucie odpowiedzialności za Lizzie kazało mu przyjść na spotkanie. Gorzko tego żałował.
Nie czas teraz na żal. Stało się. Lizzie go sprowokowała, ale naturalnie nie zamierzał jej za to winić. Prawda bowiem była taka, że nie doszłoby do niczego, gdyby sam tego nie chciał. Zapragnął Lizzie, w dodatku wciąż nie wyzbył się tego pragnienia, co go zarówno zdumiewało, jak i deprymowało. Jak mógł się doprowadzić do takiego stanu, w którym myśli jedynie o jej pięknym ciele i rozkoszy, jaką z niego czerpał? Nie był święty, jeśli chodzi o kobiety, ale nie zaliczał się do rozpustników. Do tego feralnego wieczoru nie miał pojęcia, jakie potrzeby drzemią w Lizzie. Odkąd ją poznał, zastępował jej opiekuna, ponieważ z dwóch przyrodnich braci Lizzie Montague był nieodpowiedzialnym głupkiem, a Tom przebiegłym draniem.
Usłyszał odgłos kościelnego dzwonu. Gdzie ona się podziała? Musiał upewnić się, że wszystko z nią w porządku, choć naturalnie doskonale wiedział, że w porządku być nie może, skoro ją uwiódł. Zdawał sobie sprawę z tego, że mimo szalonych pomysłów i prowokującego zachowania Lizzie jest niewinna. Która szlachetnie urodzona debiutantka w wieku dwudziestu jeden lat taka nie jest? To prawda, że Lizzie była niefrasobliwa. Nieraz posuwała się za daleko, ale tym razem przestraszyła zachowaniem nawet samą siebie. Poza tym straciła niewinność.
Musi z nią porozmawiać.
Znowu spojrzał w ziejące czernią okna Fortune Hall. Mógł naturalnie postawić na nogi cały dom, aby rozpoczęto poszukiwania. Wywołałby skandal tym większy, gdyby okazało się, że Lizzie nie ma w domu. I tak miano jej za złe nieposkromioną naturę. Gdyby rozeszła się wieść, że o północy nie spała w swoim łóżku, plotkarze nie pozostawiliby na niej suchej nitki i reputacja Lizzie zostałaby raz na zawsze zszargana.
Roześmiał się posępnie. Reputacja? I tak była zrujnowana. A jeśli Lizzie zaszła w ciążę? Aż zmroziło go na tę myśl. Przez minione lata nie zawiódł Lizzie i nie mógł zrobić tego teraz.
Zaczął się zastanawiać nad zaplanowanym małżeństwem. To była doskonała metoda na rozwiązanie problemów finansowych. Poza tym Flora Minchin znakomicie nadawała się na żonę. Stonowana i zrównoważona stanowiła przeciwieństwo Lizzie pod niemal każdym względem. Nawet nie przyszło mu do głowy, by zedrzeć ubranie z Flory i oddawać się miłosnym rozkoszom. Bez wątpienia gdyby objawił takie życzenie, wstrząsnęłoby to nią nad wyraz głęboko.
Przez własną nieostrożność znalazł się w pułapce. Na udany mariaż i poprawę sytuacji materialnej liczyli jego rodzice, siostra Celeste… Lęk go ogarniał, gdy myślał, co może się stać, gdyby zawiódł Celeste. Nie uważał się za człowieka podatnego na szantaż, a przecież gdy przyszłość i dobre imię siostry znalazły się na szali, nie wahał się ani chwili. Wiedział, że nie wolno mu postąpić inaczej. Jego obowiązkiem było chronić tych, którzy mu ufali. Dlatego potrzebował pieniędzy…
Tyle że Lizzie też była bogata.
Ta myśl przyniosła mu ulgę. Poślubi Lizzie. Uratuje jej reputację, a sam zdobędzie tak bardzo potrzebne fundusze. Tak, to było wymarzone rozwiązanie. No cóż, bądźmy szczerzy, prawie wymarzone. Lizzie będzie żoną z piekła rodem.
Miała diabła pod skórą, nawet gdy była jeszcze mała. Może dlatego, że już od dzieciństwa życie jej nie było usłane różami. Matka uciekła z lokajem, ojciec albo traktował córkę jak pieska pokojowego, albo zapominał o jej istnieniu. Kiedy miała jedenaście lat i po śmierci ojca zamieszkała w Fortune Hall, w domu przyrodnich braci, synów jej matki z pierwszego małżeństwa, sytuacja niewiele zmieniła się na lepsze. Braci nie obchodziła ani trochę. Monty Fortune, chcąc uspokoić sumienie, zatrudnił dla niej guwernantkę. Lizzie podrzucała jej myszy do łóżka i kobieta wymówiła. Żadna z jej następczyń nie wytrzymała długo na posadzie, wszystkie zgodnie stwierdzały, że Lizzie jest niesforna, niezdyscyplinowana i nie sposób utrzymać jej w ryzach.
Szczególnie zadowolony z takiego obrotu spraw był Tom Fortune. Nat wciąż pamiętał pierwsze spotkanie z Lizzie, kiedy jako kolega uniwersytecki Toma przyjechał do Fortune's Folly i zobaczył tam zadziorną istotę w brudnej białej sukience, z nieziemsko potarganymi rudymi włosami i wielkimi zielonymi oczami, która wspinała się na drzewo jak chłopak. Gdy po chwili spadła i Tom zaśmiewał się do rozpuku, Nat pomógł jej się pozbierać po tym wypadku. Tak to się zaczęło i odtąd to Nat niezmiennie wyciągał Lizzie z najrozmaitszych opresji, jednak wydarzenia tego wieczoru to była istna katastrofa.
Lizzie jako żona i hrabina? Nie wydawała się Natowi szczególnie odpowiednią kandydatką. Samowolna, uparta, kłótliwa i wybuchowa… Ale też piękna i niezwykle zmysłowa… Tak czy inaczej nie miał wyboru: musiał się oświadczyć.
Lizzie wróciła do sypialni przez okno, wspiąwszy się po ścianie pokrytej bluszczem. Tylko ona wiedziała, że pnącze maskuje bardzo poręczne uchwyty, które kiedyś wykonali budowniczowie Fortune Hall. Korzystała z tej drogi od niepamiętnych czasów, mogła bowiem dzięki niej wychodzić i przychodzić, kiedy jej się podobało, nie opowiadając się braciom oraz unikając dyscyplinujących zakusów guwernantek lub przyzwoitek, jeśli takowe akurat przebywały w Fortune Hall.
Tego wieczoru podczas wspinaczki zobaczyła przez okno Monty'ego samotnie popijającego porto w bibliotece. Drugi pusty kieliszek wskazywał na to, że wcześniej ktoś Monty'emu towarzyszył. Odkąd Tom przestał być człowiekiem wyjętym spod prawa, bracia zdołali załagodzić dawne niesnaski. Monty dyplomatycznie zapomniał, że go wydziedziczył, zdawało się też, że Tom jest mu gotów przebaczyć. Lizzie uważała, że za tym ociepleniem rodzinnych stosunków stoi głównie rozsądek, nikt bowiem w Fortune's Folly nie chciał mieć z żadnym z braci nic wspólnego. Monty'ego powszechnie nie cierpiano za jego coraz większą chciwość we wprowadzaniu zapomnianych od średniowiecza podatków, ale jeszcze większą nienawiścią otaczano Toma, który uwiódł i porzucił ciężarną Lydię Cole.
Lizzie nie przestąpiłaby progu domu brata, gdyby nie to, że Monty zagroził prawnymi krokami wobec każdego, kto ośmieli się udzielić jej schronienia pod swoim dachem. Zaniedbał sprawę przyzwoitki dla siostry, w wyniku czego w noce takie jak ta Lizzie nie musiała się obawiać, że ktoś zażąda od niej wyjaśnień.
Marzyła o kąpieli. Cała była obolała. Suknia i włosy wciąż pachniały dymem, czuła także zapach Nata, choć nie wykluczyłaby, że to tylko igraszki jej wyobraźni. Nie chciała pamiętać niczego z tamtych chwil. Wzdrygnęła się i zamknęła oczy, licząc na to, że pozbędzie się niepożądanych myśli.
Niestety, musiała się zadowolić zimną wodą. Wracając do domu, miała wielką ochotę wskoczyć do stawu, obawiała się jednak, że znajdzie ją tam Nat. Teraz więc zapaliła nędzną świeczkę, sprawdziwszy uprzednio, czy dobrze zaciągnęła zasłony, i zdjęła z siebie porozrywaną i ubrudzoną suknię. Zwykle zostawiała ubranie na podłodze, aby zajęła się nim służąca, tym razem nie mogła sobie na to pozwolić. Haftki były poodrywane, koronki podarte, co niechybnie spowodowałoby plotki, a także byłoby trudne do wytłumaczenia.
Zdawało jej się, że w ramionach Nata umrze z rozkoszy. Nie wyobrażała sobie, że można doznać czegoś tak niezwykłego, ekscytującego, zniewalającego. Odniosła wrażenie, że jej zaspokojone ciało topnieje niczym rozgrzany miód. Przez chwilę cieszyła się również spokojem ducha, ten jednak uleciał wraz ze spojrzeniem na twarz Nata. Musi się wziąć w garść. Było, minęło. To, co przeżyła, zachowa dla siebie, nikt się nie dowie.
Ostrożnie zwinęła suknię i bieliznę w kłębek i starannie ukryła pod stertą koców w skrzyni. Zamierzała wyjąć je i spalić, gdy tylko będzie ku temu sposobność. Unikając spoglądania w wysokie lustro, zaczęła omywać ciało, wspomagając się dzbankiem z wodą i ściereczką. Z myciem głowy musiała poczekać do rana. Zaczęła ablucje od twarzy. Lodowata woda podziałała na nią orzeźwiająco. Teraz szyja, ramiona. Dłoń trzymająca ściereczkę znieruchomiała na piersi. Lizzie mimo woli przypomniała sobie usta Nata i znów obudziło się w niej pragnienie. Zrozumiała, że nie sposób tych wspomnień wymazać. Opuściła dłoń ze ściereczką i zaczęła przyglądać się swemu ciału w lustrze.
Nie wyglądała tak jak zwykle. Miała na skórze sinawe ślady, świadectwo intensywności ich pasji, a zarazem straconej niewinności. Czekała na uczucie wstydu albo żalu. Na próżno. Musiało to dowodzić, że rzeczywiście jest tak szalona i zuchwała, jak twierdzili wszyscy dookoła. Nie wstydziła się przeżytego aktu miłosnego. Żałowała jedynie, że popełniła omyłkę, bo Nat nie odwzajemnia jej uczuć. Ta świadomość ją upokarzała.
Na udzie znalazła niewielką plamkę zaschniętej krwi. Starła ją kilkoma energicznymi ruchami. Straciła dziewictwo i to był dowód. Jakiś mąż w przyszłości zapewne wpadnie w gniew, odkrywając, że żona nie zachowała cnoty. Mężczyźni w tych sprawach przejawiali hipokryzję. Mało ją to jednak obchodziło, choć może powinno, jednak nie potrafiła wyobrazić sobie siebie w roli mężatki. Takie życie wymagało kompromisów i dojrzałości, a ona miała przykrą świadomość, że nie jest gotowa na ustępstwa. Prawdę mówiąc, odróżniała się od innych panien, nie marzyła bowiem o ślubie ani nie dążyła do tego, aby stanąć przed ołtarzem. Teraz zaś możliwość wyjścia za mąż wydawała się jeszcze bardziej nierealna.
Włożyła koszulę nocną, ale nie położyła się do łóżka, tylko usiadła na ławie pod oknem. Czy w spowitym mrokiem ogrodzie stoi Nat? Trudno jej było oprzeć się pokusie sprawdzenia. Powstrzymała ją jedynie świadomość, że nawet jeśli on tam jest, to nie z powodu, jakiego by sobie życzyła. Przyszedłby tu nie dlatego, że ją kocha, lecz z poczucia odpowiedzialności. Chciałby się upewnić, że bezpiecznie wróciła do domu, i uczciwie załatwić sprawę.
Od dawna Nat okazywał jej troskę, ale uczucie to wypadało niezmiernie blado w porównaniu z miłością, jaką do niego żywiła. Troska była przeznaczona dla dzieci i staruszków. Na jej miłość Nat odpowiedział pożądaniem, a ona początkowo mylnie wzięła je za miłość.
Tymczasem jej dłoń samowolnie wyciągnęła się do krawędzi zasłony. Lizzie uświadomiła to sobie i natychmiast ją opuściła. Nie chciała namiastki pokrzepienia, nie życzyła sobie troski. Wszystko albo nic. Okruchami nie warto się zadowalać.
Wreszcie położyła się do łóżka. Próbowała zasnąć, nie zwracając uwagi na obolałe członki i na pragnienie, które w nich żyło po doznanej rozkoszy. Rozbudzone ciało nie chciało się pogodzić z brakiem zaspokojenia. Lizzie przewracała się z boku na bok, a kiedy wreszcie zapadła w sen, śniła o swojej matce, złej sławy hrabinie Scarlet, samowolnej, niefrasobliwej żonie, która uciekła z lokajem. We śnie Lizzie szukała zdawkowej czułości, którą matka okazywała jej od czasu do czasu, gdy przypominała sobie, że ma córkę. Sen dał jej pocieszenie, ale gdy rano się zbudziła, wróciła rzeczywistość: lady Scarlet od dawna nie żyje, a ona jest całkiem sama.
Tytuł oryginału: The Undoing of a Lady
Pierwsze wydanie: Harlequin Historical Romance, 2009
Redaktor prowadzący: Małgorzata Pogoda
Opracowanie graficzne okładki: Robert Dąbrowski
Korekta: Jolanta Nowak
© 2009 by Nicola Cornick
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2010, 2015
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgoda Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-238-9315-8
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com