Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Biblioteka Publiczna w Nowych Ostrowach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 451
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SREBRNA
SERIA
Saga rodu Ballantyne’ów
w Wydawnictwie Amber
Lot sokoła
w przygotowaniu
Twardzi ludziePłacz AniołaLampart policje w ciemności
WILBUR
SMITH
LOTSOKOŁA
tom 2
przekładMARCIN WAWRZYŃCZAK
SREBRNA
SERIA
Tytuł oryginałuA FALCON FLIES
Autor ilustracjiSTEVE CRISP
RedaktorALEKSANDRA ZIEMBICKA-HUSZCZO
Redaktor technicznyANNA WARDZAŁA
Copyright © Wilbur Smith 1980
For the Polish edition
Copyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-392-0
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.Warszawa 1993. Wydanie IDruk: Drukarnia Wojskowa w Łodzi
To nie wszystko, zdał sobie nagle sprawę Zouga. Było coś jeszcze ważniejszego. Opuścili już „krainę tse-tse”. Wiele godzin i tysiąc stóp wspinaczki dzieliło ich od miejsca, gdzie po raz ostatni napotkali te małe, śmiercionośne insekty. Ziemia rozciągająca się teraz przed nimi była przyjazna, wkraczali do krainy, gdzie człowiek mógł żyć i hodować swoje zwierzęta. Zostawiali zabójcze gorąco tej surowej, nieprzystępnej doliny.
Zouga rozglądał się dokoła z zachwytem i radością. Poniżej para sępów wznosiła się na szeroko rozpostartych skrzydłach, tak blisko niego, że widział każde, nawet najmniejsze piórko. Po chwili usiadły na kosmatym gnieździe, które wisiało uczepione szczeliny w gładkiej skalnej ścianie. Zouga wyraźnie słyszał niecierpliwe krzyki piskląt.
Na kamiennej półce wysoko nad jego głową siedziała rzędem rodzina pulchnych, puszystych jak dziecinne zabawki, zającopodobnych stworzeń i gapiła się na niego w zdumieniu, by wreszcie przestraszyć się i zniknąć w swojej skalnej kryjówce ze zdumiewającą szybkością.
Chylące się już ku zachodowi słońce oświetlało ten krajobraz łagodnymi promieniami, zamieniając zwały chmur w pełne splendoru, wysokie, grzybokształtne kolumny srebra i czystego złota, przetykane mięsistymi, czerwonymi językami, których barwa przywodziła na myśl płatki dzikich róż.
Teraz Zouga nie miał już wątpliwości, dokąd prowadzi szlak słoni i poczuł, jak ogarnia go uniesienie, a w jego ciało, zmęczone wspinaczką, wstępują nowe siły. Wiedział, że te poszarpane szczyty w górze są progiem, pierwszą granicą baśniowego królestwa Monomatapa.
Chciał przecisnąć się obok Jana Cheroota idącego wąską ścieżką i pobiec w górę ku pięknemu, szerokiemu zalesionemu zboczu, lecz mały żółty Hotentot zatrzymał Zougę, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Spójrz! — syknął cicho. — Są tam!
Zouga powiódł wzrokiem za jego wyciągniętą ręką. Daleko w przodzie, pomiędzy tymi magicznymi, czerwonoróżowymi gajami coś się poruszyło, coś wielkiego, szarego, powolnego i bezkształtnego jak duch. Patrzył na to z bijącym coraz szybciej sercem, po raz pierwszy widząc afrykańskiego słonia w jego dzikim otoczeniu, lecz ogromne zwierzęta zaraz skryły się w gęstym listowiu.
— Moja luneta — pstryknął palcami nie spuszczając wzroku z miejsca, w którym zniknęła olbrzymia bestia, a Mateusz wetknął mu w dłoń gruby cylinder chłodnego mosiądzu.
Lekko drżącymi palcami rozciągnął tubę lunety, lecz zanim zdążył przyłożyć ją do oka, drzewo, które zasłoniło ciało słonia, zaczęło trząść się gwałtownie, jakby pod wpływem trąby powietrznej i ich uszu dobiegł ledwie słyszalny trzask łamanego drewna, skamlący protest żywej rośliny, a potem wysokie drzewo pochyliło się i upadło z trzaskiem, który niczym wystrzał z armaty przetoczył się echem po zboczach.
Zouga uniósł lunetę do oka i oparł ją o cierpliwe ramię Mateusza. Wyregulował ostrość. Nagle słoń pojawił się bardzo wyraźnie w szklanym oku lunety. Jego głowę opasało listowie drzewa, które przewrócił. Wielkie uszy wydawały się równie szerokie jak główny maszt klipera. Zwierz zamachał nimi leniwie i Zouga ujrzał obłoki kurzu unoszące się znad wielkiego, szarego zada.
Widział wyraźnie ciemną, wilgotną stróżkę łez spływającą z małego oka po wysuszonym, pomarszczonym policzku, a gdy słoń uniósł głowę, Zouga wstrzymał z wrażenia oddech na widok nieprawdopodobnej wielkości podwójnych łuków poplamionych, żółtych kłów. Jeden czubek był równo odłupany i kość lśniła śnieżną bielą na powierzchni złamania.
Gdy Zouga obserwował słonia, zwierz użył swojej trąby, z jej elastycznymi palcami mięsa na końcu, by zerwać garść świeżych liści z powalonego drzewa. Posługiwał się trąbą z finezją doświadczonego chirurga, a potem opuścił swoją trójkątną dolną wargę i wepchnął liście głęboko do gardła, a jego kaprawe stare oczka zwilgotniały z zadowolenia.
Ktoś natarczywie klepnął go w ramię i Zouga odwrócił się z irytacją. Jan Cheroot wskazywał wyżej na zbocze.
Dwa pozostałe słonie wyłoniły się z lasu. Zouga wyregulował ostrość i aż sapnął ze zdumienia. Pierwszy słoń wydał mu się olbrzymi, a tutaj był następny równie wielki — lecz ogrom trzeciego samca przeszedł wszelkie jego wyobrażenia.
Jan Cheroot szeptał obok chrapliwym z napięcia głosem, a jego skośne czarne oczy zalśniły.
— Młodsze samce są jego askari, jego indunami. Służą mu za oczy i uszy. W tak poważnym wieku musi być niemal głuchy i na wpół ślepy, ale spójrz na niego. Czyż nie jest nadal królem?
Najstarszy samiec był wysoki i kościsty, wyższy niemal o głowę od swoich pomocników. Workowate fałdy skóry zwisały z olbrzymiego szkieletu słonia. Był chudy, tak jak chudzi są niektórzy starzy ludzie; czas dokonał swego dzieła, zdając się zostawiać tylko skórę, żylaste ścięgna i kruche kości. Opis Mateusza właściwie oddawał istotę rzeczy, słoń poruszał się jak starzec, jakby przy każdym kroku odczuwał reumatyczne bóle, a ciężar kłów, które dźwigał od stu lat, przytłoczył go wreszcie.
Kły stanowiły kiedyś symbol jego majestatu i nadal były wspaniałe, wyrastając z wargi i zawijając się tak, że niemal stykały się końcami. Królewskie łuki wydawały się idealnie równe, a kość miała przepiękny, żółty kolor. Pomimo że stoczył za ich pomocą wiele bitew, wywracał nimi drzewa, które potem obdzierał z kory, i wykopywał z kamienistej ziemi korzenie, kły zachowały przepiękną barwę.
Lecz teraz, na starość, te wielkie łuki stały się dla niego ciężarem, męczyły go i sprawiały ból, tak że musiał nosić głowę nisko przy ziemi. Wiele lat minęło od czasu, gdy używał ich jako przerażającej broni, by utrzymywać kontrolę nad stadami. Równie dawno po raz ostatni szukał towarzystwa młodych samic i ich hałaśliwie piszczących cieląt.
Teraz te długie żółte kły były dla niego źródłem niewygód i bólu. Sprawiły, że znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, gdyż stał się atrakcyjną zdobyczą dla człowieka, jego jedynego naturalnego wroga. Zawsze wydawało się, że łowcy depczą mu po piętach, a zapach człowieka kojarzył się z błyskiem i hukiem strzelb oraz z kłującym bólem żelaza wbijającego się w jego stare, zmęczone ciało.
Kawałki metalu i okrągłych, utwardzanych kul z ołowiu tkwiły głęboko pod skórą słonia, rana po strzale, który trafił w sklepienie czaszki, pokryła się chrząstką i sformowała bryły wielkości dojrzałych jabłek, a ślady po włóczniach i po utwardzanych w ogniu drewnianych oszczepach zabliźniły się tworząc lśniące, szare zgrubienia na szorstkiej, pofałdowanej powierzchni jego łysej skóry.
Bez swoich dwóch askari już dawno padłby ofiarą myśliwych. Ten dziwny, intymny związek, który łączył małą grupę starych samców trwał już ponad dwadzieścia lat. Razem przeszli dziesiątki tysięcy mil, od gór Cashan na dalekim południu, przez wypalone, pozbawione wody równiny pustyni Kalahari, wzdłuż wyschniętych koryt rzek, gdzie klękali, by kłami kopać piasek w poszukiwaniu wody. Pławili się wspólnie w płytkim jeziorze Ngami, gdy skrzydła wodnego ptactwa zaciemniały niebo nad nimi, obrywali korę z drzew w lasach wzdłuż Linyati i Chobe i przekraczali te szerokie rzeki, stąpając po dnie i nabierając powietrza czubkami trąb wystającymi ponad powierzchnię.
Przez lata krążyli szerokimi zakolami po dzikiej krainie leżącej na północ od Zambezi, żywiąc się w lasach rozrzuconych na przestrzeni tysięcy mil, a ich przybycie zbiegało się z dojrzewaniem kolejnych plonów.
Przeprawiali się przez jeziora i rzeki, długo wygrzewając się na gorących bagnach Sudu, gdzie temperatura w południe dochodziła do pięćdziesięciu stopni Celsjusza i łagodziła bóle w starych kościach. Lecz potem żądza włóczęgi kazała słoniom wracać na odwieczny szlak ich migracji, ruszać znowu na południe przez górskie łańcuchy i głębokie doliny wielkich rzek, wzdłuż sekretnych ścieżek i pradawnych przejść, które stworzyli ich przodkowie. Przemierzali je jeszcze jako cielęta u boku swych matek.
Jednak ostatnio ludzie pojawili się tam, gdzie wcześniej nigdy ich nie było. Odziani w białe opończe Arabowie, uzbrojeni w długolufe strzelby, polowali na północy wokół jezior. Wysocy, brodaci ludzie ubrani w ciemne, szorstkie samodziały zjawili się na południu, ze swymi mocnymi, kosmatymi kucykami, a oprócz nich zagrożenie stanowili maleńcy buszmeni z ich zatrutymi strzałami albo liczące po tysiąc ludzi oddziały Nguni, spychające zwierzynę na ustalone pozycje, gdzie czekali upierzeni oszczepnicy.
Z każdym rokiem bezpiecznych szlaków było coraz mniej, nowe zagrożenia czekały na ich odwiecznych pastwiskach i stary samiec czuł się zmęczony. Kości słonia były coraz słabsze, a kły przyginały go do ziemi. Mimo to z determinacją piął się po zboczu ku skalnemu przejściu, kierując się wyłącznie swoimi instynktami, potrzebą przestrzeni, wspomnieniem smaku owoców, które, jak wiedział, dojrzewały już w dalekim lesie na brzegach odległego jeziora.
— Musimy się pośpieszyć — głos Jana Cheroota wyrwał Zougę z zamyślenia. Stał zahipnotyzowany widokiem królewskiego zwierza, przepełniony dziwnym uczuciem deja-vu, jakby przeżył już kiedyś tę chwilę, jakby to spotkanie było częścią jego przeznaczenia. Stary samiec zdumiewał go, a widok tego ponadczasowego piękna wprawiał w stan uniesienia i Zouga nie miał wcale ochoty powracać do rzeczywistości.
— Dzień kończy się bardzo szybko — nalegał Jan Cheroot i Zouga spojrzał przez ramię na zachodzące słońce krwawiące pod chmurami niczym śmiertelnie ranny wojownik.
— Tak — przyznał, a potem zmarszczył brwi widząc, że Hotentot ściąga onuce i bryczesy, po czym składa je i chowa razem z kocem oraz torbą najedzenie w najbliższej szczelinie skalnej ściany.
— Biegam szybciej w ten sposób — odpowiedział z figlarnym uśmiechem na nieme pytanie Zougi.
Zouga poszedł za jego przykładem, rozbierając się do biegu, zostawiając plecak i ściągając pas, z którego zwisał nóż i kompas, lecz kiedy przyszło do bryczesów, Zouga zawahał się. Nagie, żółte, chude pośladki Jana Cheroota były kompletnie pozbawione godności, a jego dyndający penis co chwila wyłaniał się spod koszuli. Są obyczaje, których oficer królowej musi przestrzegać, zdecydował Zouga stanowczo, a jednym z nich jest niezdejmowanie bryczesów w miejscu publicznym. Pobiegł za Janem Cherootem wzdłuż wąskiej ścieżki, aż dotarli do zalesionego zbocza i natychmiast pokryte liszajami pnie drzew wyrosły na ich drodze ograniczając widoczność. Słyszeli jednak, jak słoń z odłamanym czubkiem kła pożywia się przy zwalonym drzewie.
Jan Cheroot wspinał się szybko w poprzek zbocza, by uniknąć spotkania z askari, ominąć go i wyjść prosto na głównego samca. Dwukrotnie zatrzymał się, żeby sprawdzić wiatr, wiejący jednak niezmiennie w dół zbocza prosto w ich twarze, poruszając liśćmi, które wzdychały cicho nad ich głowami.
Przeszli sto metrów, gdy nagle odgłosy świadczące o obecności słonia ucichły gwałtownie. Jan Cheroot zatrzymał się ponownie i mała grupka łowców zamarła wraz z nim, wstrzymując instynktownie oddech i nasłuchując, lecz wokół rozległ się tylko jęk wiatru i śpiew cykad w gałęziach nad głową.
— Ruszył, żeby przyłączyć się do pozostałych — wyszeptał w końcu Jan Cheroot. Zouga także był pewny, że słoń nie mógł jeszcze podejrzewać ich obecności. Wiatr nie zmienił się i słoń nie miał szans wyczuć ich zapachu. Zouga wiedział, że chociaż zwierzę to ma bardzo słaby wzrok, to jego węch i słuch są niemal doskonałe, lecz zachowywali się przecież tak cicho.
Był to przykład korzyści, jakie trzy stare samce czerpały ze swojego związku. Myśliwemu trudno było dokładnie ustalić, gdzie znajduje się każdy z nich, szczególnie w tak gęstym lesie, a dwaj askari zdawali się zawsze trzymać blisko starego samca, żeby osłaniać go i chronić.
Stojąc teraz i nasłuchując w oczekiwaniu, Zouga zastanawiał się, czy trzy słonie łączy jakieś prawdziwe uczucie, czy wspólne przebywanie sprawia im przyjemność, czy askari będą żałować starego samca i tęsknić za nim, kiedy padnie wreszcie z kulą w mózgu albo w sercu.
— Chodźcie! —Jan Cheroot przywołał ich gestem dłoni i ruszyli pod górę po zboczu, pochylając się pod wiszącymi nisko gałęziami. Zouga szedł cztery kroki w bok od Hotentota, żeby móc lepiej obserwować teren i w każdej chwili złożyć się do strzału. Miał oczy i uszy szeroko otwarte. Wysoko w górze trzasnęła gałązka i czterej mężczyźni zamarli w bezruchu, oddychając płytko z napięcia, lecz dźwięk tak przykuł ich uwagę, że żaden z myśliwych nie zauważył askari.
Słoń czekał nieruchomy jak granitowy blok. Jego wysuszona skóra była szara i szorstka niczym pokryte mchem pnie drzew, a cienie rzucane przez wiszące nisko słońce sprawiły, że jego wielkie ciało wtopiło się w fakturę lasu, tak że minęli słonia w odległości dwudziestu kroków nie zauważając go.
Askari pozwolił, by łowcy przeszli obok niego i stanęli z wiatrem, który przywiał przez las gryzący zapach mięsożernego człowieka. Samiec wciągnął czubkiem trąby cuchnące powietrze i rozpylił wokół organów węchowych pod górną wargą, a jego nozdrza rozwarły się jak miękkie, wilgotne pączki czerwonych róż i askari zaryczał.
Zdawało się, że dźwięk odbił się od nieba i potoczył po skalistych szczytach w górze, był to ryk nienawiści i bólu, echo straszliwych wspomnień z setek innych spotkań z cuchnącymi ludźmi. Samiec zaryczał ponownie, po czym dźwignął swoje olbrzymie ciało i popędził w górę zbocza, żeby zniszczyć źródło tego straszliwego fetoru.
Zouga odwrócił się na wpół ogłuszony przeraźliwym rykiem, a las zatrząsł się od szarży samca. Gęsta, lśniąca roślinność rozstąpiła się jak uderzająca w skałę sztormowa fala i słoń wypadł na zewnątrz.
Zouga nie był świadom swoich własnych ruchów, wiedział tylko, że patrzy na słonia przez celownik sharpsa, a huk wystrzału wydawał się stłumiony przez dzwoniący w uszach ryk, który zapoczątkował szarżę. Widział, jak mały obłoczek kurzu unosi się znad czoła samca, ujrzał szarą skórę rozstępującą się jak po cięciu szablą, po czym sięgnął za siebie i poczuł ciężar grubej kolby jednej ze strzelb na słonie w swojej dłoni. Znowu niemal mechanicznie podniósł broń do oka, lecz słoń był już o wiele większy w grubej muszce strzelby. Zouga odchylił się, żeby spojrzeć na gigantyczną głowę, a długie pale żółtej kości słoniowej sięgnęły po niego, zasłaniając niebo. Widział wyraźnie jasną, porcelanową biel ułamanego kła.
Słyszał Jana Cheroota obok siebie, jego podniecone krzyki.
— Skiet hom! Zastrzel go!
Potem ciężka kolba uderzyła go w ramię, odrzucając do tyłu o krok i Zouga ujrzał, jak z gardła słonia wytryskuje maleńka fontanna jasnej krwi, podobna do prześlicznego, szkarłatnego pióra flaminga. Sięgnął po następną naładowaną strzelbę, chociaż wiedział, że nie starczy mu czasu, by z niej skorzystać.
Był zaskoczony, że nie czuje strachu, chociaż zdawał sobie sprawę, iż jest już martwym człowiekiem. Słoń biegł prosto na niego, nie istniała szansa uratowania życia, wiedział o tym, a jednak zmusił się, by odciągnąć gruby kurek i podrzucić lufę do góry.
Sylwetka zwierzęcia zaczęła się nagle oddalać i Zouga pojął, że samiec odwraca się, nie zdoławszy wytrzymać straszliwego ataku ciężkich strzelb.
Obracał się, mijając ich z głową i piersią ociekającymi krwią. Gdy przebiegał, Zouga strzelił mu z bliska w złączenie ramienia na linii płuc i kula wbiła się w klatkę piersiową.
Samiec pędził w górę po zboczu i z czwartej strzelby Zouga trafił go wysoko w grzbiet, celując w kościste wzgórki kręgosłupa widoczne pod szarą skórą. Słoń z bólu podrzucił swój gruby, zakończony kępką ogon i zniknął w lesie jak widmo w szarzejącym świetle zachodu.
Zouga i Jan Cheroot spojrzeli na siebie, oniemiali, obaj z dymiącymi strzelbami przy piersiach, nasłuchując tupotu słonia w górze zbocza.
Zouga pierwszy odzyskał głos i odwrócił się do tragarzy.
— Ładujcie! — wysyczał, gdyż ich także sparaliżowała bliskość gwałtownej, pędzącej z hukiem śmierci, lecz otrząsnęli się na dźwięk rozkazu Zougi. Z toreb przewieszonych przez ramię wyciągnęli garść czarnego prochu i wsypali go do jeszcze gorących luf.
— Główny samiec i drugi askari uciekną — lamentował Jan Cheroot, gorączkowo pracując wyciorem przy swoim enfieldzie.
— Możemy dogonić je jeszcze przed szczytem — odparł Zouga chwytając pierwszą naładowaną strzelbę. Słoń biegnie w górę po stromym zboczu dość wolno, tak że dobry biegacz może go dogonić, lecz w dół pędzi jak oszalała lokomotywa, nic nie zdoła go doścignąć, nawet pierwszorzędny koń.
— Musimy złapać je przed grzbietem — powtórzył Zouga i ruszył pod górę. Tygodnie marszu po ciężkim terenie zrobiły swoje, a myśliwski zapał dodawał mu jeszcze sił. Wydawało się, że frunie w powietrzu.
Świadomość braku doświadczenia, którego rezultatem było oddanie tak niewielu celnych strzałów, powiększała jeszcze gwałtowną determinację Zougi, żeby dogonić samca-przewodnika i uratować myśliwski honor. Domyślał się, że jako nowicjusz nie zdołał trafić w żaden z głównych organów, a jego kule ominęły mózg; serce i płuca, wywołując tylko ból i cierpienie zamiast szybkiej śmierci, która jest celem prawdziwego łowcy. Desperacko pragnął zdobyć jeszcze jedną szansę, żeby tym razem błyskawicznie zakończyć sprawę i piął się niezmordowanie pod górę.
Nie zdążył jeszcze przebyć dwustu metrów, kiedy znalazł dowody, że jego strzały nie były jednak tak niecelne, jak z początku sądził. Pochylił się nad kamienistym gruntem, który wyglądał tak, jakby ktoś wylał nań wiadro krwi. Krew miała szczególną, jasnoszkarłatną barwę, pływały po niej maleńkie bąbelki, więc musiała pochodzić z płuc. Bez wątpienia ta ostatnia kula wystrzelona w grzbiet samca, gdy biegł w górę po zboczu, musiała trafić w płuca. Był to zabójczy strzał, lecz śmierć miała przyjść powoli. Stary samiec dusił się swoją jasną, tętniczą krwią, rozpaczliwie próbując pozbyć się jej przez trąbę, gdy napływała mu do gardła.
Umierał, lecz agonia miała być długa i Zouga popędził za nim.
Nie spodziewał się, że samiec zatrzyma się ponownie. Sądził, iż będzie biegł, aż upadnie lub aż dogonią go łowcy. Zouga wiedział, że błędem jest posądzać zwierzęta o ludzkie odruchy, lecz mimo to odniósł wrażenie, że słoń postanowił zginąć, by w ten sposób umożliwić drugiemu askari i staremu samcowi ucieczkę na drugą stronę górskiego grzbietu.
Czekał na Zougę na zboczu, nasłuchując swoimi szeroko rozpostartymi, szarymi uszami, z piersią wielkości dębowej beczki napinającą się z wysiłkiem i pompującą powietrze do porozrywanych płuc.
Zaszarżował, gdy tylko usłyszał zbliżającego się człowieka. Z ogromnymi uszami odchylonymi za głowę i zawiniętymi na końcach, z trąbą przyciśniętą do piersi, rozpylającą delikatną mgiełkę czerwonej krwi, rycząc przenikliwie, ruszył z łomotem przez las, wprawiając ziemię w drżenie i łamiąc gałęzie, które pękały z trzaskiem przypominającym salwy muszkietów.
Sapiąc z wysiłku, Zouga zatrzymał się, by stanąć z nim twarzą w twarz i pochylił głowę, szukając samca między gęstą roślinnością. Jednak w ostatniej chwili słoń zwolnił, zawrócił i pobiegł z powrotem pod górę. Za każdym razem, gdy myśliwi zaczynali piąć się po zboczu, słoń ruszał do kolejnego, gwałtownego, fałszywego ataku, zmuszając ich do zatrzymania się, po czym umykał ponownie.
Minuty upływały między kolejnymi szarżami, a myśliwi musieli pozostać na zboczu, z rozpaczą zdając sobie sprawę, że drugi askari i samiec-przewodnik z pewnością dotarli już na grzbiet wzniesienia i popędzili w dół, jak tocząca się lawina.
Zouga otrzymał dwie ważne lekcje: pierwsza dowodziła, że stary Tom Harkness miał ragę, kiedy mówił, iż tylko nowicjusz lub głupiec poluje na słonia używając lekkiej broni. Kule sharpsa poradziłyby sobie bez problemu z amerykańskim bizonem, lecz słoń afrykański ma cielsko dziesięć razy cięższe i bardziej odporne. Stojąc pomiędzy drzewami msasa i słuchając ryków rannego potwora, Zouga poprzysiągł sobie, że już nigdy więcej nie ruszy z lekkim amerykańskim karabinem na wielką zwierzynę.
Druga nauczka była taka, że jeśli pierwsza kula nie zabije słonia, to wydaje się uodparniać go na ból. Zabij pierwszym strzałem albo kolejne trafienia w serce i płuca nie odniosą żadnego skutku. Ranne zwierzę wpadało we wściekłość, lecz jeszcze groźniejsza była ta wywołana bólem nieśmiertelność.
Po kolejnym półtuzinie szarż Zouga stracił cierpliwość i narażając się na niebezpieczeństwo pobiegł do przodu wrzeszcząc głośno.
— Tutaj jestem! — krzyczał. — Chodź do mnie!
Tym razem podszedł bliżej i wpakował odwracającemu się słoniowi jeszcze jedną kulę w klatkę piersiową. Opanował swoje dzikie podniecenie i nabój trafił dokładnie w serce. Słoń popędził dalej i Zouga wypalił po raz ostatni, zanim gniewny ryk przeszedł w żałosne wycie, które odbiło się echem od szczytów i zadźwięczało w pustce błękitnego nieba ponad górami.
Usłyszeli, jak pada, a impet uderzenia potężnego cielska sprawił, że ziemia zatrzęsła się pod stopami myśliwych. Grupka łowców ruszyła ostrożnie pod górę i znalazła go klęczącego, z przednimi nogami złożonymi równo pod piersią, z długimi, żółtymi kłami wystającymi z zakurzonych, pomarszczonych starych warg, celującymi w dół zbocza, jakby słoń stawiał opór nawet w chwili śmierci.
— Zostawcie go! — zawołał Jan Cheroot. — Znajdźmy dwa pozostałe! — I pobiegli dalej, mijając martwe zwierzę.
Noc zaskoczyła ich, zanim dotarli do krawędzi zbocza, nagła, nieprzenikniona czarna noc środkowej Afryki. Zgubili trop i nie znaleźli przejścia.
— Będziemy musieli pozwolić im uciec — lamentował Jan Cheroot w ciemnościach. Jego żółta twarz wyglądała jak blada plama.
— Tak — zgodził się Zouga. — Tym razem nam się wymknęły. — Lecz przeczucie podpowiadało Zoudze, że nie było to ich ostatnie spotkanie. Nadal miał nieodparte wrażenie, że to przeznaczenie kazało mu zmierzyć się ze starym samcem. Tak, to nie był ostatni raz, nie miał co do tego wątpliwości.
Tej nocy Zouga po raz pierwszy w życiu jadł największy przysmak myśliwego — płaty serca słonia nabite na zielony patyk, z kawałkami białego tłuszczu wyciętego z klatki piersiowej, posolone i popieprzone, upieczone nad żarem ogniska, spożywane z zimnymi plackami z kukurydzianej mąki i popijane gorącą, gorzką i mocną herbatą. Nie pamiętał, by kiedyś jadł coś lepszego, a potem położył się na twardej ziemi, okryty jednym kocem i chroniony przed wiatrem przez olbrzymie cielsko martwego słonia i spał jak zabity, bez snów, nie obracając się na bok nawet jeden raz.
Rano, kiedy wycięli z ciała jeden z kłów i położyli go pod drzewami msasa, usłyszeli śpiew tragarzy i ujrzeli główną karawanę rozciągniętą na wąskiej ścieżce, okrążającą krawędź góry i wspinającą się po zboczu.
Robyn szła sto kroków przed tragarzami i kiedy dotarła do ciała martwego słonia, zatrzymała się.
— Słyszeliśmy strzały wczoraj wieczorem — powiedziała.
— To piękny stary samiec — rzekł Zouga wskazując na świeżo odciętą kość słoniową. Był to nienaruszony prawy kieł, wyższy od Zougi, a jego dolna część tkwiła dotąd zanurzona w ciele. Ten kawałek był gładki, idealnie biały, podczas gdy resztę pokrywały plamy roślinnych soków.
—Waży pewnie ponad sto funtów — ciągnął Zouga dotykając kła czubkiem buta. — Tak, to piękny stary samiec.
— Już nie — odparła cicho Robyn, obserwując Jana Cheroota i jego tragarzy tnących olbrzymią, poranioną głowę. Małe kawałki białych kości fruwały w porannym świetle, gdy mężczyźni rąbali ciężką czaszkę, żeby uwolnić drugi kieł. Robyn przez kilka sekund patrzyła na tę rzeźnicką robotę, po czym ruszyła po zboczu w kierunku grzbietu.
Zouga był zirytowany i wściekły na nią, gdyż odebrała mu radość płynącą z upolowania pierwszego w życiu słonia. Toteż gdy godzinę później usłyszał, jak woła go z góry, zignorował jej krzyki. Robyn była jednak jak zwykle uparta i wreszcie, mrucząc pod nosem z irytacją, Zouga ruszył przez las pod górę. Siostra zbiegła mu na spotkanie, a jej twarz jaśniała nieopanowaną, zaraźliwą radością dziecka.
— Och, Zouga. — Chwyciła jego dłoń i zaczęła ciągnąć brata w górę po zboczu. — Chodź i zobacz, musisz to zobaczyć.
Stary szlak słoni przecinał przełęcz głębokim przesmykiem otoczonym z obu stron szarymi ścianami ostrych skał i gdy zrobili ostatnie kilka kroków mijając najwyższy punkt wzniesienia, ich oczom ukazał się nowy, piękny świat. Zouga wstrzymał nieświadomie oddech, gdyż nie spodziewał się takiego widoku.
Niskie wzgórza rozciągały się pod ich stopami, regularne jak fale oceanu, porośnięte dostojnymi drzewami, których pnie były wysokie i szare jak dęby w Windsor Park, a dalej za wzgórzami falujące, lekko zalesione łąki, złote jak pola dojrzałej pszenicy, rozciągały się aż po błękitny horyzont. Między polanami jasnej trawy wiły się zakolami czyste strumienie, a stada dzikiej zwierzyny piły z nich wodę lub wylegiwały się na brzegach.
Bawoły były wszędzie, gdzie Zouga skierował wzrok, czarne, ciężkie sylwetki, stojące grzbiet przy grzbiecie w ciemnych skupiskach pod parasolami gałęzi drzew akacjowych. Bliżej stado kruczoczarnych antylop z białymi brzuchami, z długimi symetrycznie wygiętymi rogami odchylonymi za głowy tak mocno, że niemal dotykającymi zadów, szło do wodopoju długim rzędem za samcem przewodnikiem. Zwierzęta zatrzymały się bez obawy, by spojrzeć na intruzów, tworząc dostojne, niemal greckie w kompozycji malowidło.
Nie kończąca się przestrzeń przetykana była wzgórzami przypominającymi zrujnowane zamki, zbudowane przed eonami przez gigantów i monstra z mamucich kamiennych bloków, które przybrały teraz fantastyczne kształty, niektóre z bajkowymi wieżyczkami i iglicami, inne zwieńczone płasko, ułożone geometrycznie, jakby przez metodycznego architekta posługującego się pionem i teodolitem.
Tę przepiękną scenę oświetlała szczególna, perłowa jasność porannego słońca, tak że nawet najdalsze wzgórza, zapewne oddalone o sto mil i więcej, były widoczne jak na dłoni. Przejrzyste powietrze pachniało słodko.
— To piękne — wyszeptała Robyn, wciąż trzymając brata za rękę.
— Królestwo Monomatapa — odparł Zouga, głosem ochrypłym z emocji.
— Nie — rzekła Robyn cicho. — Nie ma tu śladu ludzi, to jest nowy Eden.
Zouga milczał, pozwalając oczom błądzić dokoła, szukając, lecz nie znajdując, śladów człowieka. Była to kraina nietknięta, dziewicza.
— Nowa ziemia, czekająca, by ją wziąć we władanie! — powiedział, nie puszczając dłoni Robyn. Czuli się teraz tak mocno ze sobą związani, jak nigdy dotąd, a baśniowa kraina czekała na nich, rozległa, nieskończona, pusta i piękna.
Wreszcie, niechętnie, zostawił Robyn na szczycie przełęczy i wrócił przez szare kamienne portale, żeby poprowadzić karawanę. Drugi kieł został odcięty i oba były przywiązane sznurami do kijów z gałęzi msasa, a tragarze odłożyli na bok swoje ładunki i oddali się orgii jedzenia świeżego mięsa, a przede wszystkim tego największego przysmaku Afryki, grubych, białych płatów tłuszczu słonia.
Wycięli otwór w brzuchu martwego samca i wyjęli wnętrzności. Wielkie, śliskie węże purpurowych i żółtych flaków, puchnące i nabrzmiewające uwięzionymi w nich gazami, lśniły w porannym słońcu.
Pół tuzina tragarzy, rozebranych do naga, wczołgało się do wnętrza ogromnego cielska, znikając zupełnie z widoku i brodząc niemal po pas w lepkiej, krzepnącej krwi. Po jakimś czasie wygramolili się z brzucha zwierzęcia, umazani posoką od stóp do głów, z oczami i zębami błyszczącymi zaskakującą bielą na wilgotnych, czerwonych twarzach, trzymając kawałki wątroby, tłuszczu i śledziony.
Te wspaniałości nabito następnie na ostrza assegai i wciśnięto w żar pół tuzina ognisk, by wyciągnąć je wkrótce z powrotem, czarne z zewnątrz i niemal surowe w środku, i pożreć z wszelkimi oznakami niewysłowionej rozkoszy.
Nie ruszą dalej, dopóki nie będą syci, zdał sobie sprawę Zouga. Zostawił więc instrukcje Janowi Cherootowi, ociężałemu od mięsa, które pochłonął, by karawana ruszyła, gdy tylko cielsko słonia zostanie zjedzone albo zapakowane do transportu, po czym wziął sharpsa i ruszył z powrotem pod górę do miejsca, w którym została Robyn.
Wołał ją, bezskutecznie, przez niemal pół godziny i zaczął już niepokoić się nie na żarty, gdy nagle jej odpowiedź odbiła się echem od skał i ujrzał Robyn stojącą na ścieżce sto metrów nad jego głową, dającą znaki, by do niej dołączył.
Wspiął się szybko na górę, lecz powstrzymał się od skarcenia siostry, gdy dostrzegł wyraz malujący się na jej twarzy. Robyn była blada, w pozłocie słońca jej skóra przybrała niezdrowy żółty kolor, a z zaczerwienionych oczu dziewczyny nadal spływały łzy.
— O co chodzi, Sissy? — zapytał zatroskany, lecz Robyn nie była w stanie odpowiedzieć, słowa więzły jej w gardle, tak że musiała przełknąć ślinę i dać bratu znak, żeby poszedł za nią.
Ścieżka, na której stali, była wąska, lecz równa — wycięto ją pod grzbietem, tworząc długą, niską jamę. W tej pieczarze musieli przebywać ludzie, gdyż nierówne sklepienie było zakopcone czarnym dymem niezliczonych ognisk, a tylną ścianę dekorowały wzruszająco dziecinne rysunki małych, żółtych buszmenów, którzy przez stulecia musieli korzystać z osłony tego miejsca podczas ich nie kończących się wędrówek.
Rysunkom brakowało perspektywy i właściwej formy, lecz doskonale oddawały naturę tego, co przedstawiały, od wdzięcznego wygięcia żyrafiej szyi, po szerokie ramiona bawołu z Cape z jego żałobnie opadającymi rogami okalającymi uniesiony nos.
Buszmeński artysta postrzegał siebie i swoje plemię jako wiotkie, patykowate istoty z napiętymi łukami, okrążające ofiarę, a każda z tych małych figurek miała nieproporcjonalnie wielkiego w stosunku do reszty ciała penisa. Nawet w gorączce polowania nie zapominali o uniwersalnej próżności męskiej płci, pomyślał Zouga.
Był oczarowany tą nieruchomą kawalkadą ludzi i zwierząt. Postanowił już, że spędzi w grocie noc, żeby mieć więcej czasu na przestudiowanie i opisał nie tego bogactwa prymitywnej sztuki, kiedy Robyn zawołała go ponownie.
Szedł za nią, aż dotarli do miejsca, gdzie pieczara kończyła się nagle, tworząc skalną półkę wiszącą nad wyśnioną krainą w dole. Zouga nie wiedział, czy patrzyć na tę panoramę lasów i łąk, czy na jaskiniowe malunki za plecami, gdy Robyn raz jeszcze wezwała go z niecierpliwością.
Pasma różnokolorowych skał biegły poziomo przez ścianę urwiska. Poszczególne warstwy różniły się od siebie twardością, a erozja wyżłobiła w skale długą, niską jamę poniżej półki.
Ta warstwa skały miała bladą, zielonkawą barwę, tam gdzie nie została zamalowana przez buszmenów albo okopcona dymem ich ognisk, a w miejscu, z którego widać było imperium Monomatapa, ktoś metalowym narzędziem wydrapał gładką, kwadratową tabliczkę w zielonkawej skale. Jej powierzchnia wyglądała tak świeżo, jakby wykonano ją tego samego dnia, lecz wyryte na tabliczce słowa zadawały kłam temu wrażeniu.
Głęboko w kamieniu wydrapano prosty chrześcijański krzyż, a pod nim widniało nazwisko i data, wykaligrafowane bardzo starannie przez kogoś doskonale obeznanego z piórem.
FULLER MORRIS BALLANTYNE
Zouga krzyknął głośno widząc nazwisko ojca, tak wyraźnie wypisane jego własną ręką.
Data pod krzyżem pochodziła sprzed siedmiu lat — 20 lipca 1853. Zamilkli oboje, patrząc na inskrypcję, każde z nich opanowane przez inne uczucie — Robyn przez wzbierającą ponownie miłość i przywiązanie, przez nieodparte pragnienie, by być znowu z ojcem po tylu latach. Wielka pusta przestrzeń w jej sercu bolała jeszcze bardziej w oczekiwaniu na wypełnienie. Oczy Robyn zaszły łzami, które pociekły w dół po policzkach.
— Proszę, Boże — modliła się w duchu — zaprowadź mnie do mojego ojca. Drogi Boże, spraw, żeby nie było za późno.
Zougą targały uczucia równe silne, lecz odmienne. Do wściekłości doprowadzał go fakt, że jakikolwiek człowiek, ojciec czy nie, ubiegł go w dotarciu przez te skaliste wrota do królestwa Monomatapa. Ta kraina należała do niego i nie chciał dzielić się nią z tym okrutnym, bezdusznym potworem, jakim był jego ojciec.
Patrzył zimno na inskrypcję pod nazwiskiem i datą, a wewnątrz czuł gniew i urazę.
„W imię Jedynego Boga”. Te słowa widniały na dole tabliczki, nazwiskiem ojca.
Było typowe dla Fullera Ballantyne’a, że wyrył tutaj swoje własne nazwisko razem z krzyżem i boskim imieniem, jak ambasador Pana. Robił to setki razy na drzewach i skałach kontynentu, który uważał za osobisty dar od swojego Boga.
— Miałeś rację, kochany Zougo. Prowadzisz nas do niego, tak jak obiecałeś. Nigdy nie powinnam była w ciebie wątpić.
Zouga zdał sobie sprawę, że gdyby był sam, mógłby zniszczyć tę inskrypcję, zdrapać ją swoim myśliwskim nożem, lecz pojął, jak bezcelowe byłoby takie działanie, gdyż nie unicestwiłoby przytłaczającej obecności ojca.
Zouga odwrócił się od skalnej ściany i jej prześladującego napisu. Spojrzał na nowo odkrytą krainę — lecz jego radość mąciła w jakiś sposób świadomość, że inny człowiek przeszedł już przed nim tą drogą. Usiadł na półce dyndając nogami nad przepaścią i czekając, aż Robyn zmęczy się gapieniem na nazwisko ojca.
Jednak zanim się to stało, karawana tragarzy weszła na górę. Zouga usłyszał śpiew dochodzący z zalesionego zbocza długo przed tym, jak kolumna dotarła do przełęczy. Tragarze z własnej woli podwoili swoje ładunki i wspinali się po zboczu dźwigając wielkie ilości mięsa, tłuszczu i szpiku kostnego z zabitego słonia, zawinięte w zielone liście msasa i obwiązane sznurami z kory.
Gdybym kazał im nieść tę samą ilość materiału albo paciorków, lub nawet prochu strzelniczego, spotkałbym się z natychmiastowym buntem, pomyślał Zouga ponuro, ale przynajmniej nieśli drogocenne kły. Na czele kolumny czterech tragarzy uginało się pod ciężarem zawieszonych na kijach ogromnych kłów, lecz nawet ci nieśli dodatkowe kosze z mięsem. Waga ładunku musiała przekraczać trzysta funtów, lecz mimo to pięli się po zboczu bez narzekań, niemal radośnie.
Karawana wyłaniała się powoli z lasu i wchodziła w gardło przełęczy, zaczynając przemieszczać się pod skalną półką, na której siedział Zouga. Widziane z tej perspektywy postacie tragarzy i hotentockich muszkieterów Jana Cheroota wydawały się dziwnie zdeformowane. Zouga podniósł się, chciał zawołać do sierżanta Cheroota, żeby rozbił obóz tam, gdzie skalny grzbiet przechodził w łagodniejsze zbocze. Z miejsca, w którym stał, Zouga widział skrawek soczystej trawy u podnóża jednego ze wzniesień i parę bladoszarych, długonogich ptaków polujących na żaby na tym zielonym, wilgotnym terenie. Musiało bić tam źródło, a jego tragarze, po mięsie, którym się objedli, przed zmrokiem będą umierali z pragnienia.
Łąki przy źródle były dobrym miejscem do rozbicia obozu, miałby też możliwość skopiować następnego ranka rysunki buszmenów. Zwinął dłonie przy ustach — kiedy huk, niczym armatnia salwa z okrętu wojennego, wypełnił przełęcz grzmotem, który odbijał się echem od skalnych ścian.
Przez wiele sekund Zouga nie rozumiał, co się dzieje — gdyż huczące dźwięki powtarzały się, zagłuszając niemal słabe krzyki tragarzy. Ludzie rzucali swoje ładunki i rozpierzchali się jak grupa mew atakowana przez sokoła.
Potem coś innego przykuło jego uwagę, wielki obły kształt zaczął staczać się z osypiska poniżej szczytu, pędząc prosto na przerażoną karawanę. Przez moment Zouga był pewien, że to jakiś drapieżnik atakuje jego ludzi, więc biegnąc wąską ścieżką ściągnął sharpsa z ramienia, gotów wystrzelić w dół w jeden z tych ciemnych, toczących się kształtów.
A potem spostrzegł, że nad osypiskiem unoszą się iskry i delikatny szary dym, wyczuł też lekki zapach, podobny do spalonej saletry. Pojął nagle, że to olbrzymie, okrągłe głazy toczą się na karawanę, nie jeden, lecz tuzin lub więcej, każdy o masie wielu ton. Źródłem tego natarcia zdawało się samo niebo, więc rozejrzał się dokoła szukając winowajcy, popędzany wrzaskami tragarzy i widokiem toczących się głazów rozbijających skrzynie z bezcennymi zapasami i rozrzucających je po kamienistym gruncie przełęczy.
Daleko w dole usłyszał głuchy huk enfielda i ujrzał Jana Cheroota mierzącego niemal pionowo w górę, a kiedy powiódł wzrokiem za lufą jego karabinu, spostrzegł, że coś poruszyło się na krawędzi urwiska, wyraźnie widocznego na tle błękitnego bezmiaru nieba.
Lawina głazów nadciągała z samego szczytu wzniesienia i Zouga ujrzał, jak kolejny głaz, a potem jeszcze jeden zaczęły toczyć się w dół ku przełęczy. Zouga zmrużył oczy i przyglądał się krawędzi urwiska. Było tam jakieś zwierzę. Nawet nie pomyślał, że może to być człowiek, gdyż przekonał już samego siebie, że nowa kraina jest zupełnie bezludna.
Poczuł zimny dreszcz przerażenia na myśl, że jakieś stado gigantycznych małp siedzi tam na górze, bombardując jego ludzi ogromnymi odłamami skał, a potem otrząsnął się i rozejrzał szybko dookoła, szukając jakiegoś sposobu wspięcia się wyżej i zajęcia pozycji, która pozwoliłaby mu wypalić do stworów atakujących z przeciwległej strony przełęczy i dać ochronę przerażonym tragarzom.
Niemal natychmiast spostrzegł inną ścieżkę pnącą się pod górę pod ostrym kątem. Tylko wprawne oko żołnierza mogło ją zauważyć. Maleńkie stopy górskiego świstaka nadały skale lekki połysk i to on przyciągnął wzrok Zougi do wąskiej ścieżki.
— Nie ruszaj się stąd! — krzyknął do Robyn, lecz ona zastąpiła mu drogę.
— Zouga, co chcesz zrobić? — zapytała ostro, a potem dodała nie czekając na odpowiedź: — Tam na górze są ludzie. Nie możesz do nich strzelać! —Jej policzki nadal lśniły od łez, lecz oczy rzucały groźne błyski.
— Zejdź mi z drogi — warknął.
— Zouga, to będzie morderstwo.
— To oni próbują zamordować moich ludzi.
— Musimy z nimi pertraktować! — Robyn chwyciła go za ramię, gdy przeciskał się obok niej, lecz strząsnął jej rękę i pobiegł ścieżką w górę.
— To będzie morderstwo! — towarzyszył mu krzyk Robyn i gdy wspinał się po skale, Zoudze przypomniały się słowa Toma Harknessa, oskarżające jego ojca, że nie zawahałby się przed zabiciem żadnego człowieka, który stanąłby mu na drodze. To właśnie taką sytuację miał na myśli stary Harkness, Zouga był tego pewien. Zastanawiał się, czy jego ojciec również musiał wywalczyć sobie drogę przez przełęcz, tak jak on miał zrobić to teraz.
— Jeśli ulubieniec Wszechmocnego może to zrobić, to cóż za piękny przykład do naśladowania — mruknął po nosem wspinając się po stromej skale.
Poniżej enfield zadudnił ponownie, dźwięk stłumiony był przez odległość, niemal zagubiony w huku nowej lawiny kamieni. Jan Cheroot mógł liczyć co najwyżej na przestraszenie przeciwnika strzelając pod takim kątem, dopiero gdyby któryś z atakujących, wychylił się poza krawędź szczytu, kula z dołu mogłaby go dosięgnąć.
Zouga wspinał się gnany zimną wściekłością, przeskakując bez wahania nad niebezpiecznymi szczelinami na wąskiej ścieżce. Małe odłamki skał chrzęściły mu pod nogami, spadając ku odległej o setki stóp przełęczy.
Nagle wyszedł na szerszą ścieżkę, wznoszącą się pod łagodniejszym kątem, tak że mógł biec teraz bez obawy, że się pośliźnie. Wspinał się szybko, nie minęło jeszcze dziesięć minut od chwili, gdy pierwszy głaz spadł z łoskotem na przełęcz; atakujący kontynuowali swoje bombardowanie, wzgórza rozbrzmiewały hukiem i trzaskiem toczących się kamieni.
W przedzie na ścieżce dwa maleńkie szare skoczki umykały po skale, zdając się ślizgać na swoich wydłużonych kopytkach, przerażone obecnością ludzi i hukiem spadających głazów. Dotarły do zakrętu dróżki i wykonały coś, co wyglądało jak samobójcze rzucenie się w otwartą przestrzeń, fenomenalny skok, który przeniósł je piętnaście metrów dalej na następną gładką skalną ścianę. Zdawałoby się, że nie będą tam miały czego się uchwycić, lecz one przykleiły się do śliskiej powierzchni niczym muchy i wspięły szybko, znikając za krawędzią szczytu.
Zouga zazdrościł im tej akrobatycznej zręczności, wdrapując się z wysiłkiem po stromym zboczu, z potem zalewającym mu oczy i wsiąkającym w koszulę. Nie mógł zatrzymać się teraz na odpoczynek, gdyż cienki, przeraźliwy krzyk agonii, który rozległ się daleko w dole, świadczył o tym, że przynajmniej jeden z tragarzy został trafiony przez olbrzymi głaz.
Pokonał następny ostry zakręt ścieżki kozic, wdrapał się po krawędzi skały i nagle znalazł się na płaskim jak stół wierzchołku, przetykanym kępkami zarośli i rzadkiej, sztywnej trawy przypominającej kolce jeża.
Padł na ziemię, dysząc z wysiłku i ocierając pot z oczu, by spojrzeć na skały po drugiej stronie przełęczy. Zougę dzieliło od nich trzysta czy czterysta metrów, łatwy dystans dla sharpsa. Jedna z gładkolufych, ćwierćfuntowych strzelb na słonie byłaby w tym przypadku kompletnie bezużyteczna.
Ładując broń przyjrzał się dokładnie skałom naprzeciw siebie natychmiast zrozumiał, dlaczego atakujący wybrali tamtą stronę przełęczy, a nie tę, na której się znajdował.
Stali na płasko zwieńczonym skalnym szczycie, który wydawał się zupełnie niedostępny, jedyna ścieżka prowadząca na górę musiała być dobrze zamaskowana. Mieli niewyczerpany zapas amunicji, gdyż wzgórze usiane było zaokrąglonymi głazami, małymi jak ludzka głowa lub wielkimi jak cielsko słonia i Zouga widział, jak za pomocą ciężkich pali z surowego drewna przesuwają jeden z nich na krawędź urwiska.
Zoudze trzęsły się ręce, próbował opanować ich drżenie, lecz lufa sharpsa tańczyła mu przed oczami, gdy próbował wycelować w małą grupkę ludzi po drugiej stronie przełęczy. Było ich nie więcej niż dwa tuziny. Oprócz krótkich skórzanych spódniczek nie mieli na sobie nic więcej, a ich ciała były ciemne i lśniły blaskiem potu w świetle słońca.
Zouga oddychał już spokojniej i podczołgał się na brzuchu, opierając lufę sharpsa o skalny występ. Tkwiła nieruchomo, a gdy spojrzał przez muszkę, grupka ludzi zdołała właśnie przetoczyć głaz poza krawędź skały.
Rozległ się głośny zgrzyt, a potem głaz pofrunął w dół z miękkim szumem przywodzącym na myśl trzepotanie skrzydeł orła, by uderzyć w przełęcz dwieście stóp niżej. Wzgórza ponownie zatrzęsły się niemal od impetu jego upadku.
Mała grupka czarnych mężczyzn odsunęła się od krawędzi przepaści, odpoczywając przed wybraniem następnego pocisku. Tylko jeden z nich miał ozdobę na głowie. Wyglądała jak czapka z grzywy lwa, były to długie brązowe włosy przetykane czernią. Sprawiała, że mężczyzna zdawał się wyższy od pozostałych, którym wydawał rozkazy, gestykulując i popychając tych obok siebie.
— Ty będziesz w sam raz, kochaneczku! — wyszeptał Zouga. Oddychał już spokojniej, a pot chłodził mu kark i plecy. Ustawił celownik na trzysta metrów i oparł się na łokciach, przymykając jedno oko. Karabin tkwił zupełnie nieruchomo na swojej skalnej podpórce, gdy Zouga mierzył do mężczyzny w lwiej czapce.
Pociągnął lekko za spust i gdy trzask wystrzału wciąż dzwonił mu w uszach, ujrzał, jak kula odłupuje maleńki kawałek skały na krawędzi urwiska po drugiej stronie przełęczy.
— Za nisko, lecz na linii — powiedział do siebie, po czym złamał sharpsa i wcisnął kolejny ładunek.
Strzał przestraszył małą grupkę czarnoskórych. Rozglądali się dookoła, zaskoczeni, nie wiedząc, co to było ani skąd nadeszło. Wysoka postać w ozdobie na głowie zbliżyła się do krawędzi przepaści i pochyliła nad świeżym odpryskiem skały, dotykając go jednym palcem.
Zouga założył kapturek i odciągnął kurek sharpsa. Wymierzył uważnie, celując w falującą żółtą czapkę, odblokował spust, a potem trącił go lekkim ruchem palca.
Kula uderzyła głośno, z mięsistym klapnięciem niczym gospodyni domowa trzepiąca dywan, a mężczyzna w lwiej ozdobie na głowie okręcił się gwałtownie wokół własnej osi, rozkładając szeroko ramiona. Jego nogi zaszurały w groteskowym krótkim tańcu, a potem ugięły się i czarnoskóry runął na ziemię przy samej krawędzi skały jak trafiona harpunem ryba.
Jego towarzysze zdrętwieli, nie robiąc nic, by mu pomóc, kiedy mężczyzna potoczył się w kierunku krawędzi urwiska, a spazmatyczny skurcz nóg rzucił go w przepaść. Spadał przez długi czas, z rozpostartymi kończynami obracającymi się jak szprychy w kole wozu, a kiedy wylądował w końcu na skalistym osypisku daleko w dole, rozległ się kolejny mięsisty trzask.
Zouga wystrzelił ponownie w zbitą ciasno grupkę mężczyzn, nie próbując celować w poszczególne sylwetki i trafił dwóch jednym strzałem, gdyż nawet przy tym dystansie ołowiana kula z sharpsa była w stanie przebić na wylot ludzkie ciało nie tracąc prędkości, a czarnoskórzy stali ciasno jeden obok drugiego.
Gdy pocisk uderzył w ich towarzyszy, rozbiegli się na boki, wrzeszcząc tak głośno, że Zouga słyszał ich wyraźnie, lecz zanim zdążył wypalić ponownie, zniknęli w wąskim skalnym przesmyku z niewiarygodną szybkością grupy małych futrzastych skoczków.
Cisza była nagła i zaskakująca po huku toczących się głazów oraz głośnych wystrzałach z broni palnej i trwała przez wiele minut, aż wreszcie przerwał ją przenikliwy głos wołającego z dołu Jana Cheroota. Zouga wstał i przytrzymując się gałęzi drzewka pomarańczowego, wychylił się ponad krawędź przepaści.
— Przeprowadźcie karawanę, sierżancie! — Podniósł głos, żeby być lepiej słyszanym, a echo przedrzeźniało jego słowa. — Sierżancie, sierżancie, sierżancie...
— Będę was osłaniał, osłaniał, osłaniał... — powtarzało echo.
Zouga zawołał małą dziewczynę Matabele, klęczącą przy ognisku obok Robyn i pomagającą jej opatrywać tragarza, któremu odłamek spadającej skały rozciął ramię aż do kości.
— Juba — powiedział jej. — Chcę, żebyś poszła ze mną. Dziewczyna obejrzała się na Robyn, wahając się, czy wykonać polecenie. Zouga znowu poczuł falę irytacji. Nie rozmawiał z Robyn od chwili, gdy odparł atak za pomocą karabinu, a Jan Cheroot ustawił karawanę ponownie w szyku i wyprowadził ją z pułapki przełęczy. Rozbili obóz na zboczu jednego z pagórków.
— Chodź — powtórzył Zouga i dziewczynka spuściła oczy słysząc ton głosu brata swojej pani i poszła za nim posłusznie w stronę przełęczy.
Zouga poruszał się ostrożnie, przystając co pięćdziesiąt kroków, żeby podejrzliwie badać wzrokiem szczyty skał, chociaż był całkiem pewny, że atak głazów nie powtórzy się. Mimo to trzymał się blisko podnóża skalnej ściany, wiedząc, że ewentualny kamienny pocisk uderzy dużo dalej.
Droga przez piaszczyste osypisko i porastające je gęste zarośla była męcząca. Trwało prawie godzinę, zanim dotarli do miejsca, w którym według obliczeń Zougi musiało upaść ciało wojownika w lwiej ozdobie na głowie, lecz znalezienie trupa zajęło im niemal drugie tyle.
Czarnoskóry spadł w głęboką szczelinę między dwiema skałami i leżał teraz na plecach na jej dnie. Na ciele nie było żadnych obrażeń poza małą dziurką po kuli nisko po lewej stronie klatki piersiowej.
Oczy były nadal otwarte, ale mężczyzna stracił swoje nakrycie głowy.
Po chwili Zouga odwrócił się do Juby.
— Kim on jest? Z jakiego jest plemienia? — zapytał.
Dziewczynka nie przejęła się obecnością martwego ciała. W swoim krótkim życiu widziała już o wiele gorsze rzeczy.
— Mashona! — odpowiedziała lekceważąco. Juba była Matabele z krwi Zanzi, a szlachetnie urodzeni nie przychodzili na świat poza kraalem króla Mzilikaziego. Czuła pogardę dla wszystkich innych szczepów w Afryce, a szczególnie dla tych ludzi.
— Mashona! — powtórzyła. — Zjadacze brudu.
Tym poniżającym terminem Matabele określali wszystkie plemiona, które wzięli w niewolę albo wytrzebili niemal zupełnie.
— Te pawiany zawsze walczą w ten sposób — wskazała na martwego mężczyznę gestem swojej ładnej rączki. — Stoją na skałach i ciskają kamieniami. — Jej ciemne oczy zabłysły. — Z każdym rokiem naszym młodym wojownikom coraz trudniej jest zanurzyć włócznie w ich krwi, a dopóki tego nie zrobią, król nie pozwoli im pojąć za żonę żadnej kobiety. — Przerwała, a Zouga uśmiechnął się ironicznie. Oburzenie dziewczyny nie wynikało z domniemanego braku znajomości zasad sztuki wojennej u Mashona, lecz z faktu, że z ich powodu powstały komplikacje na rynku małżeńskim u Matabele.
Zouga wśliznął się do skalnej szczeliny i pochylił się nad ciałem martwego wojownika. Pomimo pogardy Juby mężczyzna był dobrze zbudowany, miał proste, mocne kończyny i przystojną, inteligentną twarz. Po raz pierwszy Zouga poczuł żal, że wystrzelił kulę, która wydrążyła tę małą, niewinnie wyglądającą dziurkę. Dobrze, że mężczyzna leżał na wznak, gdyż otwór wylotowy musiał wyglądać strasznie. Żołnierz nie powinien nigdy oglądać ciał ludzi, których zabił w gorączce bitwy, bowiem potem zawsze nadchodziło poczucie winy i wyrzuty sumienia. Zouga przekonał się o tym dobrze w Indiach. Wzruszył ramionami odpędzając od siebie te myśli, gdyż nie przyszedł tu, żeby napawać się widokiem trupa albo kajać w poczuciu winy, lecz po to jedynie, by dokonać identyfikacji przeciwnika.
Dlaczego ci wojownicy zaatakowali karawanę bez ostrzeżenia, zastanawiał się. Czy byli strażą graniczną baśniowego Monomatapa? To wydawało się najbardziej prawdopodobne, chociaż, oczywiście, mogli też być zwykłymi bandytami, takimi jak indyjscy dakoici, z którymi Zouga zawarł gorzką znajomość.
Patrzył w zamyśleniu na trupa mężczyzny. Kim był? I jak wielkie niebezpieczeństwo jego plemię stanowiło jeszcze dla karawany Zougi? Martwy mężczyzna nie mógł jednak odpowiedzieć na te pytania i Zouga miał już wstać, kiedy nagle zauważył naszyjnik na piersi wojownika. Klęknął, żeby mu się przyjrzeć.
Sporządzono go z tanich paciorków nanizanych na zwierzęce ścięgno i byłaby to zwykła tandetna ozdoba, gdyby nie wisiorek, który ześliznął się pod pachę.
Zouga wyciągnął go, obejrzał uważnie, a potem zdjął cały naszyjnik z karku mężczyzny. Kiedy podniósł głowę czarnoskórego, poczuł pod palcami odłamki strzaskanej czaszki, niczym kawałki potłuczonej porcelany. Opuścił zakrwawioną głowę i wstał z naszyjnikiem owiniętym wokół dłoni, przyglądając się wisiorkowi.
Wyrzeźbiono go z kości słoniowej, która pożółkła ze starości, a na wygładzonej powierzchni uformowała się siatka maleńkich czarnych pęknięć. Zouga oglądał wisiorek pod światło, obracając go w palcach, żeby przyjrzeć mu się z każdej strony.
Widział już niemal identyczną figurkę, złotą figurkę, która teraz leżała w bankowym sejfie w Cape Town, gdzie zdeponował ją przed wejściem na pokład kanonierki „Black Joke”.
W ręku trzymał takiego samego stylizowanego ptaka osadzonego na okrągłej podstawce, którą ozdabiały te same trójkątne wzory przypominające zęby rekina. Ptak miał wypiętą pierś i krótkie, spiczasto zakończone skrzydła złożone na grzbiecie. Można by uznać go za gołębia albo mewę, gdyby nie jeden szczegół. Zakrzywiony i ostry dziób, typowa broń drapieżnika.
To sokół, Zouga nie miał żadnych wątpliwości i był też pewien, że figurka tego heraldycznego ptaka kryje jakąś tajemnicę. Złoty naszyjnik, który dostał od Toma Harknessa, musiał należeć do króla, królowej albo wysokiego kapłana. Wskazywał na to fakt, że był wykonany z drogocennego kruszcu. Wisiorek na szyi mężczyzny wyglądającego na wodza plemienia miał ten sam kształt, wiernie oddany w kości słoniowej.
Sokół Monomatapa, myślał Zouga, oglądając starodawny wisior, starodawny, gdyż błyszcząca kość słoniowa pokryła się już głęboką patyną.
Zouga spojrzał na niemal nagą dziewczynkę Matabele, stojącą nad nim i obserwującą go z uwagą.
— Widziałaś to kiedyś? — spytał.
— To ptak.
— Czy widziałaś już kiedyś coś takiego?
Juba kręciła głową, a jej małe, jędrne piersi zakołysały się zgodnie.
— To ozdoba Mashonów — powiedziała wzruszając ramionami. Cóż ją, córkę synów Senzangakhona i Chaki, mogłoby to obchodzić?
Pod wpływem nagłego impulsu Zouga podniósł naszyjnik i przełożył go sobie przez głowę, pozwalając sokołowi z kości słoniowej schować się w rozcięciu flanelowej koszuli i oprzeć wygodnie o gąszcz ciemnych, sprężystych włosów na piersiach.
— Chodź! — powiedział do Juby. — Nie mamy tu już nic do zrobienia — i ruszył w drogę powrotną do obozu.
Kraina, do której stary samiec zaprowadził ich sekretnym szlakiem przez przełęcz, była królestwem słoni. Być może napór myśliwych posuwających się od odległego południowego krańca kontynentu zmusił je do ukrycia się w tym nie zaludnionym świecie. Stada były wszędzie. Każdego dnia Zouga i Jan Cheroot polujący daleko w przodzie przed karawaną napotykali olbrzymie szare bestie i zabijali je.
Zastrzelili czterdzieści osiem słoni w pierwszym miesiącu i niemal sześćdziesiąt w drugim, a Zouga starannie odnotowywał każdą ofiarę w swoim dzienniku, opisując okoliczności polowania, wagę poszczególnych kłów i dokładne położenie kryjówki, w której zostały zakopane.
Jego mała grupka tragarzy nie zdołałaby unieść nawet niewielkiej części tak ogromnej masy kości słoniowej, a cały czas nie wiedzieli, jak długa droga jeszcze ich czeka. Zouga zakopywał swoje bogactwo, zawsze niedaleko łatwo rozpoznawalnego fragmentu krajobrazu, wyróżniającego się drzewa, niezwykłej skały, wzgórza albo zlewiska rzek, by móc je później odnaleźć.
Miał wrócić po swój skarb któregoś dnia, a wtedy straciłby już większość swojej wilgoci i byłby łatwiejszy do niesienia.
Na razie całe dnie spędzał w pogoni za zwierzyną, przechodząc i przebiegając wielkie odległości, aż jego ciało stało się twarde i sprężyste jak ciało doskonale wytrenowanego atlety. Ramiona i twarz przybrały barwę ciemnego mahoniowego brązu, nawet broda i wąsy połyskiwały złotymi odcieniami w jaskrawym świetle słońca.
Każdego dnia uczył się od Jana Cheroota sztuki tropienia, aż potrafił iść za trudnym śladem po skalistym gruncie bez zatrzymywania się. Nauczył się przewidywać wszystkie sztuczki ściganej zwierzyny zmierzające do tego, żeby stanąć pod wiatr i wyczuć zapach myśliwego. Znał zasady kierujące ich zachowaniem, tak że przecinając w poprzek wijący się zakolami trop mógł oszczędzić wiele godzin upartego pościgu. Potrafił na postawie śladu zaokrąglonej stopy określić płeć, wielkość i wiek słonia oraz rozmiar kłów bestii.
Przekonał się, że jeśli pozwoli się stadu przejść w ten rytmiczny krok pomiędzy truchtem a galopem, to będzie biegło przez dzień i noc bez przerwy — lecz jeśli zaatakuje się je w upale południa, ścigając twardo przez pięć mil, doprowadzając do zmęczenia, to maleńkie cielęta zatrzymają się, zmuszając również całe stado do przystanięcia. W czasie postoju słonie machają szerokimi uszami, żeby się ochłodzić, wtykając sobie trąbę do brzucha, żeby wyssać z niego wodę i spryskać nią głowę i grzbiet.
Nauczył się znajdować serce oraz mózg, płuca i kręgosłup ukryte w tej bezkształtnej górze szarej skóry i mięsa. Umiał jednym strzałem łamać ramię zwierzęcia, kiedy stało do niego bokiem, powalając je, jakby zostało trafione przez piorun, lub strzelać z biodra, kiedy biegło krztusząc się w chmurze pyłu za uciekającym stadem, roztrzaskując kość biodrową i przygważdżając bestię w nieśpiesznym coup de grace.
Polował na stada na szczytach wzgórz, gdzie wspinały się, by złapać chłodną wieczorną bryzę. O świcie polował w gęstych lasach i na otwartych łąkach, a w południe tropił słonie w starych zarośniętych ogrodach zaginionych ludów, gdyż krainę, którą z początku uważał za dziewiczą, od wielu tysięcy lat zamieszkiwali ludzie.
Za porzuconymi ogrodami, gdzie sadzono niegdyś zboża, lecz gdzie teraz słonie wróciły, by upomnieć się o swoje dziedzictwo, Zouga znajdował pozostałości po wielkich miastach, świadectwa kwitnącej niegdyś cywilizacji: okrągłe fundamenty krytych strzechą chat, poczerniałe kamienie piecowe i utwardzane w ogniu pale używane do ogradzania łąk, na których pasły się kiedyś wielkie stada bydła. Sądząc z wtórnej roślinności w pradawnych ogrodach, nikt nie uprawiał tu ziemi od dziesiątków lat.
Dziwnie było napotykać grupy ogromnych bestii przechodzące wolno przez zrujnowane miasta i pola. Zoudze przypomniały się wersy niezwykłej, egzotycznej poezji opublikowanej w Londynie rok wcześniej, którą czytał zaraz przed opuszczeniem Anglii.
Powiadają, że lew i jaszczurka panują tam,
W tych zamkach, gdzie Jamshyd sławny jadł i pił;
A Bahram, łowców król — nad jego głową kopyt stuk
Gdy on złożony twardym leży snem.
Zouga szperał między fundamentami chat i znalazł popiół, który kiedyś musiał być drewnianymi ścianami i krytymi słomą dachami. W jednej z pradawnych wiosek naliczył tysiąc takich domostw, zanim znużyły go te rachunki. Wielki naród, lecz co się z nim stało?
Częściową odpowiedź dało starożytne pole bitwy leżące na otwartym terenie za wioską. Kości błyskały bielą jak stokrotki w świetle słońca, zbielałe i wysuszone, większość zanurzona do połowy w żyznej ziemi albo pokryta polami gęsto rosnącej, falującej trawy o puszystych źdźbłach.
Ludzkie szczątki zajmowały teren wielu akrów i leżały w stertach i rzędach jak świeżo skoszone zboże po żniwach. Niemal wszystkie czaszki zostały strzaskane, jakby zadano im gwałtowne ciosy pałką albo maczugą.
Zouga pojął nagle, że jest to bardziej miejsce egzekucji niż pole bitewne, gdyż takiej rzezi nie można było nazwać walką. Jeśli to samo wydarzyło się we wszystkich zrujnowanych miastach, na jakie się natknął, to ogólna liczba zabitych dochodziła do dziesiątek, czy wręcz setek tysięcy. Nic dziwnego, że z tego wielkiego narodu zostały tylko małe, porozrzucane grupki tubylców, jak ta garstka wojowników, którzy próbowali uniemożliwić im pokonanie przełęczy leżącej na szlaku słoni. Byli też inni. Czasem Zouga widział dym ogniska unoszący się nad najwyższym punktem jednego z dziwnie ukształtowanych skalnych pagórków, które ciągnęły się we wszystkich kierunkach. Jeśli byli to potomkowie upadłej cywilizacji, to musieli nadal żyć w strachu przed losem, który zgładził ich przodków.
Kiedy Zouga i jego oddział myśliwych docierali do którejś z tych maleńkich siedzib na wzgórzach, przekonywali się, że szczyty otoczone są wzniesionymi przez człowieka skalnymi murami, a z góry toczyła się na nich lawina głazów, zmuszając oddział do odwrotu. Często poniżej ufortyfikowanych wzgórków znajdowały się małe pola uprawne.
Hodowano tam proso, ropoko i duże słodkie bulwy yam, a także, co dla Zougi było najbardziej istotne, ciemnozielony miejscowy tytoń. Ziemia była żyzna, ropoko rosło dwa razy wyższe od człowieka, a kłosy uginały się pod ciężarem czerwonych ziaren.
Liście tytoniu były wielkości uszu słonia i miały grube łodygi. Zouga skręcał czubki liści w mocne cygara o bogatym, wyrazistym smaku, zastanawiając się, w jaki sposób ta roślina dotarła do ziemi tak odległej od swego miejsca pochodzenia. Musiał niegdyś istnieć szlak handlowy łączący tutejsze plemiona z wybrzeżem. Dowodziły tego paciorki z naszyjnika mężczyzny zabitego na przełęczy, a teraz także te egzotyczne rośliny, podobnie jak pochodzące z Indii drzewa tamaryndowe, rosnące pomiędzy ruinami pradawnych wiosek.
Co kolonia brytyjskich osadników, z ich przemysłem i wyrafinowaną techniką rolniczą, z orką i płodozmianem, z selekcją nasion i nawozami mogłaby uczynić z tą soczystą, żyzną ziemią, myślał Zouga przemierzając wolno rzadko zaludnioną, zalesioną krainę, bogatą w łowną zwierzynę i ptactwo, karmioną wartkimi strumieniami czystej wody.
Za każdym razem, gdy wracał do głównej karawany, robił metodyczne obserwacje słońca i posługując się chronometrem oraz almanachem obliczał swoje dokładne pozycje, by nanieść je wraz z własnymi zwięzłymi notatkami na mapę, którą podarował mu stary Tom Harkness. Wartość mapy wzrastała, gdy pojawiały się na niej nowe rzeki, zaznaczone granice „pasów much” i „bezpiecznych korytarzy”, a notatki z obserwacji terenu, gleby i roślinności czynione przez Zougę wypełniały puste fragmenty starego pergaminu.
Gdy nie siedział pochylony nad mapą, tak długo, jak pozwalało na to światło, pracował nad swoim dziennikiem i manuskryptem. W tym czasie Jan Cheroot i tragarze przynosili ostatnie zbiory kości słoniowej, która już zaczynała nieco cuchnąć, i zakopywali je.
Opierając się na spisie, który sporządzał w dzienniku, Zouga obliczył, że ma już ponad dwanaście tysięcy funtów kości słoniowej ukryte na szlaku. Wartość funta tej cennej kości w Londynie wynosiła sześć szylingów, razem niemal cztery tysiące funtów szterlingów. Cała sztuka w tym, żeby przewieźć ją do Londynu, uśmiechnął się w duchu Zouga kończąc swoje obliczenia. Tuzin wozów albo pięciuset tragarzy — to wszystko, czego potrzebował do przebycia dwóch tysięcy mil.
Za każdym razem, gdy przeprawiali się przez rzekę, Zouga brał płaski czarny rondel z żelaza, który służył zamiennie jako miednica do prania i kuchenny garnek — i badał piasek wiele mil w każdą stronę wzdłuż brzegów. Napełniał rondel w obiecującym miejscu koryta rzeki na jej zakręcie, a potem zanurzając naczynie i obracając nim wprawiał zawartość w ruch wirowy, wylewając nieco lżejszego piasku przy każdym obrocie, napełniając rondel ponownie wodą i obracając nim dalej, aż na dnie zostawał tylko zakręcony „ogon”, osad najdelikatniejszego, najcięższego materiału. Ogon był ciągle ciemny i pozbawiony złotego błysku, za którym tak bardzo tęsknił.
Kiedy opisywał to wszystko w swoim dzienniku, tylko jedna rzecz była źródłem wątpliwości — kwestia jak nazwać tę nową i piękną krainę. Dotychczas nie natknął się na żadne dowody, które wskazywałyby, że poruszają się po terenie imperium Monomatapa, czy choćby że Monomatapa kiedykolwiek naprawdę istniało. Bojaźliwe, nieliczne grupy zdemoralizowanych ludzi, które dotychczas spotkali, z pewnością nie były wojownikami potężnego imperium. Jeszcze jedna rzecz przemawiała za tym, żeby nie używać tej nazwy. Gdyby Zouga to zrobił, oznaczałoby to milczące przyznanie, że ktoś rościł sobie już prawa do tej ziemi, a z każdym kolejnym dniem podróży po tym dzikim pustkowiu marzenia o zajęciu go dla królowej i narodu wydawały się bardziej realne. Zouga zaczął używać nazwy „Zambezia” — kraina poniżej rzeki Zambezi — i tak pisał w swoim dzienniku i grubym stosie kartek manuskryptu.
Cała ta praca opóźniała postęp wyprawy, tempo marszu było leniwe lub, jak Robyn powiedziała Zoudze z gniewem: „Ślimak wyglądałby przy tobie jak wyścigowy koń, który wygrał derby”. Bo chociaż Zouga mógł przebyć dwieście mil krążąc w pogoni za zwierzyną, karawana w tym czasie rozbijała obóz i czekała na jego powrót, a potem czekała jeszcze cztery czy pięć dni, aż Jan Cheroot i tragarze zwiozą i zakopią masy zdobytej kości słoniowej.
— Jak dobrze wiesz, Morrisie Zougo, twój ojciec może w tym czasie umierać, czekając na łyk lekarstwa, a ty...
— Jeśli przeżył już osiem lat, to jeszcze przez kilka dni nie wyciągnie chyba nóg — odparł Zouga, ukrywając irytację pod lekkim tonem. Od czasu gdy zabił wojownika Mashona na przełęczy, stosunki między bratem i siostrą były tak napięte, że oboje mieli trudności z utrzymaniem uprzejmego tonu podczas tych kilku okazji, kiedy ze sobą rozmawiali.
Fakt, że Zouga tak często i na długo opuszczał główną karawanę, nie był spowodowany wyłącznie jego zamiłowaniem do łowów i badania okolicznego terenu. Bardzo się uspokajał, kiedy nie musiał widzieć swojej siostry. Ich podniosły nastrój, gdy stali na krawędzi dziewiczej krainy, trzymając się za ręce jak dwójka dzieci przed bożonarodzeniowym drzewkiem, opuścił ich wiele miesięcy wcześniej.
Krzątając się przy swoim samotnym ognisku, z hienami chichoczącymi i wrzeszczącymi nad ciałami świeżo zabitych słoni w lesie nie opodal, Zouga myślał, że jest prawdziwym cudem, iż dwóm tak mocnym osobowościom, których cele bardzo różniły się od siebie, udało się dotrzeć tak daleko bez poważniejszych nieporozumień. Nie mogło to trwać wiecznie i teraz Zouga zaczął się zastanawiać, jaki może być finał. Powinien był postąpić zgodnie z tym, co podpowiadał mu instynkt i odesłać Robyn do Tete i Cape Town, kiedy miał wymówkę, żeby to zrobić, gdyż teraz rosło prawdopodobieństwo rychłego konfliktu, który mógł się skończyć katastrofą dla całej ekspedycji.
Kiedy dołączy do karawany następnego dnia, załatwi to z nią w ten czy inny sposób. Będzie musiała przyjąć wreszcie do wiadomości, że to on jest dowódcą ekspedycji i w związku z tym jego decyzje są ostateczne. Gdyby to zrozumiała, Zouga był gotów spełnić część próśb Robyn, chociaż poszukiwanie Fullera Ballantyne’a znajdowało się na samym dole listy jego priorytetów. Byłoby zapewne najlepiej dla nich wszystkich, nie wyłączając Fullera Ballantyne’a, gdyby okazało się, że już dawno temu został złożony przez swoich wiernych tragarzy w bohaterskim grobie.
Ta myśl sprawiła, że Zouga poczuł wyrzuty sumienia i wiedział, że nigdy nie napisze tego zdania, nawet na najbardziej prywatnej stronie dziennika, tak jak nie wypowie go na głos przy swojej siostrze. Lecz myśl nie zniknęła, nawet wtedy gdy owijał się kocem, kładąc się między dwoma małymi ogniskami, które miały za zadanie rozpuścić gruby, chrzęszczący, biały szron pokrywający o świcie trawę oraz ziemię i słuchając serenady chrapań Jana Cheroota, dodających bosso profundo do sopranów hien. Zouga zasnął wreszcie.
Podjąwszy decyzję, by wzmocnić swoją dowódczą pozycję, Zouga wyszedł spod koca o świcie i zdeterminowany ruszył szybkim marszem do miejsca, gdzie przed dwunastoma dniami zostawił Robyn i główną karawanę. Od obozu dzieliło ich jakieś czterdzieści mil, może odrobinę mniej, więc narzucił ostre tempo, nie zatrzymując się nawet na południowy odpoczynek, lecz prąc niezmordowanie do przodu.
Specjalnie kazał rozbić obóz za dziwacznie ukształtowanym kopje, którego skaliste wieżyczki widoczne były z odległości wielu mil i który nazwał „Mount Hampden”, dla upamiętnienia swojej wizyty w tym zamku.
Byli jeszcze daleko, kiedy Zouga zaczął się niepokoić. Nad podnóżami pagórków nie unosił się dym, mimo że powinien. Zostawił niemal tonę słoniowego mięsa piekącego się na rożnach, a odchodząc widział kolumnę dymu długo po tym, jak szczyty wzgórz zniknęły za drzewami.
— Nie ma dymu! — powiedział do Jana Cheroota, a mały Hotentot skinął głową.
— Nie chciałem powiedzieć tego pierwszy.
— Czy Camacho mógł iść za nami aż tak daleko?
— Oprócz Portugalczyków są tu i inne drapieżne zwierzęta — odparł Jan Cheroot i przekrzywił głowę jak ptak, kiedy Zouga zaczął rozbierać się do biegu. Potem, bez słowa, poszedł za przykładem swojego dowódcy, oddając bryczesy i niepotrzebne rzeczy jednemu z tragarzy.
— Idźcie za nami najszybciej jak możecie! — rzucił Zouga, po czym wziął woreczek z prochem od Mateusza, odwrócił się i puścił biegiem.
Jan Cheroot trzymał się przy nim i biegli ramię w ramię, tak jak wiele razy wcześniej, szybkim tempem, zdolnym zmusić stado słoni do zatrzymania się ze zmęczenia po kilku milach. Wszystkie niechętne uczucia, jakie Zouga żywił dla swojej siostry, zniknęły zalane falą głębokiej troski o jej bezpieczeństwo. Seria potwornych obrazów przemknęła mu przez głowę: zniszczony obóz, zmasakrowane ciała leżące w pogniecionej, czerwonej od krwi trawie, podziurawione kulami portugalskich muszkietów albo zakłute na śmierć szerokimi ostrzami assegai odzianych w pióra i krótkie spódniczki wojowników.
Zaczął modlić się o jej bezpieczeństwo, powtarzając znane z dzieciństwa formułki, których tak rzadko używał od tamtego czasu, a potem bezwiednie zwiększył tempo, aż Jan Cheroot sapnął w proteście i zaczął zostawać w tyle, gdy Zouga nie zwalniając biegł dalej.
Dotarł do podnóża pagórka milę przed Janem Cherootem i odwróciwszy się twarzą ku czerwonemu dyskowi słońca, obiegł skalistą ścianę, wspiął się na małą górkę i stanął, dysząc ze zmęczenia, z piersią wznoszącą się i opadającą gwałtownie i potem cieknącym po brodzie.
Spojrzał na zacienioną dolinkę pod wysokimi drzewami mukusi, gdzie zostawił karawanę i jego serce zamarło. Poczuł, jak przygniata go fizyczny ciężar przerażenia. Obóz był opustoszały, ogniska wygaszone, a przykryte słomą, zakurzone komórki nabrały już wyglądu charakterystycznego dla wszystkich opuszczonych zabudowań. Wciąż łapiąc oddech, Zouga popędził po łagodnym zboczu do pustego obozu i wiodąc dookoła dzikim wzrokiem, zaczął szukać martwych ciał. Nie znalazł ich i najpierw pomyślał o handlarzach niewolników. Oni wzięliby wszystkich i Zouga zadrżał z przerażenia na myśl o tym, przez co musiała przejść Robyn.
Pobiegł do jej szałasu. Żadnych śladów. Pobiegł do następnego i jeszcze następnego — wszystkie były puste i dopiero w ostatnim znalazł jakieś ciało. Leżało zwinięte na piaszczystej podłodze prymitywnego szałasu i okryte kocem, który był naciągnięty na głowę i okręcony mocno wokół tułowia.
Bojąc się odkryć zmasakrowane ciało swojej siostry Zouga przyklęknął. Pot zalewał mu oczy, kiedy wyciągnął drżącą ze strachu i zmęczenia rękę i odwinął połę szarego koca zakrywającą nieruchomą głowę.
Trup obudził się z przerażonym okrzykiem i podskoczył pół metra nad ziemię, bełkocąc niezrozumiale, próbując zrzucić z siebie koc i w obronie wymachując dziko rękami i nogami.
— Hellhound! — Zouga ochrzcił tak najbardziej leniwego ze swoich tragarzy, chudego osobnika o wilczym apetycie i o wiele mniejszym entuzjazmie dla wszystkiego, co miało związek z pracą fizyczną. — Co się stało? Gdzie jest Nomusa?
Hellhound, kiedy się w końcu uspokoił, wyciągnął krótki list z odpowiedzią na te pytania. Była to pojedyncza kartka papieru, wyrwana z dziennika Robyn, złożona na pół i zapieczętowana kleksem czerwonego wosku. Jej treść była następująca:
Drogi Zouga, uważam, że dalsze opóźnianie wyprawy w poważny sposób naruszy interesy sponsorów.
W związku z tym postanowiłam wyruszyć tempem pozwalającym osiągnąć nasze cele przed nadejściem pory deszczowej.
Zostawiam Hellhounda, żeby czekał na twój ewentualny powrót. Ruszaj za nami tak szybko, jak uważasz to za stosowne.
Twoja kochająca siostra,
Robyn
List nosił datę sprzed dziesięciu dni i było to wszystko, co Robyn mu zostawiła. Nie miał nawet woreczka soli czy torebki z herbatą, bez których musiał obywać się przez ostatnie dni.
Odrętwienie wywołane Szokiem trwało do chwili, gdy Jan Cheroot dotarł do opuszczonego obozu, ale kiedy nadbiegli wyczerpani tragarze, czarna wściekłość zaczęła ogarniać Zougę. Chciał ruszyć w pościg za karawaną, lecz chociaż kopał ich po żebrach i przeklinał szpetnie, tragarze byli tak zmęczeni, że pokładłszy się pokotem na ziemi, nie zdołali się już podnieść.
Robyn miała wielkie trudności z przekonaniem tragarzy, żeby chwycili swoje ładunki i opuścili obóz. Jej pierwsze wysiłki powitano zdumieniem i lekkim śmiechem, gdyż nikt nie wierzył, że Robyn mówi poważnie. Nawet Juba nie potrafiła zrozumieć, że Nomusa, kobieta, przejmuje dowództwo nad karawaną.
Gdy wszystkie argumenty zawiodły, Robyn wzięła bykowiec z hipopotamiej skóry i ruszyła na małego hotentockiego kaprala, którego Jan Cheroot wyznaczył jako swojego następcę. Z górnych gałęzi drzewa mukusi, na które zapędziła go Robyn, kapral piskliwym krzykiem wydał rozkazy swoim ludziom.