Love on the Brain. Gdy miłość uderza do głowy - Ali Hazelwood - ebook

Love on the Brain. Gdy miłość uderza do głowy ebook

Hazelwood Ali

4,5
35,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nominacja do Goodreads CHOICE AWARDS 2022 w kategorii „Najlepszy romans”.

Kiedy wróg staje się sprzymierzeńcem, a może kimś więcej...

Bee Königswasser żyje według jednej prostej zasady: Rób to, co w danej sytuacji zrobiłaby Maria Curie. Gdyby NASA zaproponowała Marii posadę menedżerki w projekcie neuro-inżynieryjnym, zaakceptowałaby ją z wdzięcznością. To w końcu spełnienie marzeń. Pierwsza wielka fizyczka świata nie miała jednak nigdy do czynienia z Levim Wardem, a to właśnie z nim musiałaby dzielić obowiązki szefowej.

Levi jest przystojny, ma ciemne włosy i piękne zielone oczy... Ale przecież to właśnie on na studiach doktoranckich dał Bee do zrozumienia, że jej nie cierpi. Dwoje arcywrogów ma zarządzać wspólnym projektem? To się nie może udać.

Od samego początku nic nie idzie zgodnie z planem. Ginie cenny sprzęt a pracownicy centrum badawczego ignorują nową menedżerkę. Wtedy niespodziewanie Levi przychodzi jej z pomocą – wspiera ją na każdym kroku, zawsze staje po jej stronie, a przy tym wręcz pożera ją wzrokiem. Czy to możliwe, że Levi Ward jej sprzyja?

Z dnia na dzień cały świat Bee staje na głowie...

KSIĄŻKA DLA CZYTELNIKÓW 18+

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 442

Oceny
4,5 (40 ocen)
26
11
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KiraneG

Dobrze spędzony czas

Pamiętam, że oczekiwania miałam dużo wyższe po wielu pochwalnych recenzjach, ale trochę mnie rozczarowała i czegoś mi zabrakło. To wciąż niezły kawałek prozy, bardzo w stylu Ali, ale nie zachwyciło mnie. Było parę drobiazgów, które cenię - na czele z "co zrobiłaby Maria" - no cudo! <3
00
Olastas

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna lektura
00
mebhe

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka! Zabawna i urocza :) Polecam z całego serca.
00
Naminiki

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemny, nieprzeciętny romans. On - chodzący ideał, ona - śliczna dziewczyna. Łączy ich wszystko, w tym miłość do nauki, a dzieli nieporozumienie. Polecam lekki, dobrze napisany romans. Uwaga! Specyficzne żarty, ale mnie się tam bardzo podobało.
00
Katty252

Dobrze spędzony czas

Podobała mi się mniej niż The love hypothesis, ale wciąż świetnie się przy niej bawiłam! Potrzebuję więcej książek z women in STEM. Jedyny zarzut to motyw hate to love. Zwykle wynika on z nieporozumień, a w tym przypadku jedna strona wyrządza rzeczywistą krzywdę drugiej i choć jest to niby tłumaczone, to jednak nie było to dla mnie satysfakcjonujące uzasadnienie.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Love on the Brain

Redakcja: Dorota Kielczyk

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Kamil Kowalski, Irma Iwaszko

Ilustracja wykorzystana na okładce

© lilithsaur

Ta książka zawiera zachowania i porusza tematy, które mogą urazić odbiorców lub wywołać niepokój, dlatego zalecamy ostrożność podczas czytania. Wszystkie wydarzenia i postaci przedstawione w książce są fikcyjne.

Ostrzeżenie dotyczące treści: sceny erotyczne, wulgaryzmy, mizoginia, seksizm, spożywanie alkoholu, śmierć rodzica (w przeszłości)

© 2022 by Ali Hazelwood

This edition published by arrangement with Berkley, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC.

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Filip Sporczyk

ISBN 978-83-287-2715-1

You&YA

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2023

–fragment–

Moim Gremlinom

1

UZDECZKA: ROZCZAROWANIE

Moja ulubiona ciekawostka ze świata nauki: Maria Skłodowska-Curie na własny ślub przyszła w fartuchu laboratoryjnym.

To w ogóle całkiem ciekawa historia: Maria i Pierre Curie poznali się u wspólnego przyjaciela – również naukowca. Na pierwszym spotkaniu oboje nieśmiało wyznali sobie, że jedno czytało artykuły naukowe drugiego. Potem nastąpił okres flirtu przy pracy nad menzurkami pełnymi radioaktywnego uranu, a niecały rok później Pierre poprosił Marię o rękę. Ona jednak miała zostać we Francji tylko do czasu, aż zrobi doktorat. Niechętnie odrzuciła więc oświadczyny i wróciła do Polski.

Chlip, chlip.

Smutny koniec romansu?

Niezupełnie. Władze Uniwersytetu Jagiellońskiego odprawiły Marię z kwitkiem, bo była kobietą. Pogratulować postępowości. Seksistowska zagrywka – oczywiście, ale w ten sposób panowie z Krakowa stali się czarnymi charakterami tej historii miłosnej, a jednocześnie i kupidynami, ponieważ popchnęli młodą doktorkę z powrotem w ramiona stęsknionego, jeszcze nienapromieniowanego kochanka. Para geniuszy pobrała się w 1895 roku, a Maria, która w tamtym czasie nie opływała w dostatki, postanowiła połączyć przyjemne z pożytecznym i kupiła suknię ślubną na tyle uniwersalną, że mogła ją nosić również jako fartuch w laboratorium. Trzeba przyznać: pragmatyczna dziewczyna.

Potem robi się jednak mniej kolorowo. Nieco ponad dziesięć lat po ślubie Pierre ginie pod kołami konnej bryczki, zostawiając Marię i ich dwie córki na pastwę losu. Morału doszukiwać się więc możemy dopiero w 1906 roku. Brzmi on następująco: nigdy nie przywiązujcie się do ludzi. Wcześniej czy później wszyscy odchodzą. Może pewnego dżdżystego poranka ktoś, na kim najbardziej wam zależy, poślizgnie się na mokrym chodniku Rue Dauphine, a potem po głowie przejedzie mu dorożka. Albo porwą go kosmici. Może też na sześć miesięcy przed ślubem zdradzi was z najlepszą przyjaciółką i będzie trzeba odwołać wesele – a zatem też pożegnać się z wpłaconymi zaliczkami.

Różnie bywa. Opcji jest naprawdę dużo.

Można więc śmiało stwierdzić, że ze wszystkiego złego niedostanie się na Uniwersytet Jagielloński to mały pikuś. Nie zrozumcie mnie źle – lubię wyobrażać sobie sytuację, jak doktor Skłodowska-Curie wparowuje na wydział chemii w Krakowie w laboratoryjnej sukni ślubnej, triumfalnie wznosząc nad głowę swoje dwa medale noblowskie, i krzyczy: „Daliście ciała! Totalnie!”. Największą jednak tragedią w życiu Marii, prawdziwym koszmarem, który spowodował, że całymi miesiącami wypłakiwała oczy i nocami wpatrywała się w sufit, była strata ukochanego. Żałoba. Immanentna efemeryczność relacji międzyludzkich. Prawdziwym antagonistą jest więc miłość – to ona, niczym niestabilny izotop, samorzutnie ulega rozpadowi promieniotwórczemu.

Tylko że miłość zawsze pozostaje bezkarna.

Wiecie, na czym można w życiu polegać? Co pozostało Marii Curie do końca życia? Ciekawość świata. Jej odkrycia. Dokonania.

Jednym słowem: nauka. Nauka jest najważniejsza.

I dlatego, kiedy NASA zawiadamia mnie – mnie! Bee Königswasser! – że dostałam posadę głównej badaczki w programie BLINK: jednym z najbardziej prestiżowych projektów naukowych w dziedzinie neuroinżynierii, piszczę jak oszalała. Wrzeszczę, ile sił w płucach, zamknięta w swoim malutkim gabinecie bez okien na kampusie Narodowego Instytutu Zdrowia w Bethesdzie. Drę się kilka minut, myśląc o wszystkich nieprawdopodobnych technologiach, które odmienią oblicze ziemi, a które opracuję dla astronautów NASA. Następnie przypominam sobie, że ściany między pokojami zrobiono w moim biurowcu z czegoś, co grubością przypomina papier toaletowy, a sąsiad po lewej składał już na mnie doniesienia, kiedy słuchałam alternatywnego rocka z lat dziewięćdziesiątych z głośników, a nie w słuchawkach. Natychmiast zasłaniam dłonią usta, przygryzam ją i ograniczam ekspresję swojej dzikiej radości do rytmicznego podskakiwania w ciszy.

Czuję się tak, jak musiała się czuć doktor Curie, kiedy w końcu dostała etat na Uniwersytecie Paryskim w 1891 roku. Przede mną cały świat odkryć naukowych! Miejmy tylko nadzieję, że mniej radioaktywnych niż u mojej idolki. To naj­większe osiągnięcie w moim dotychczasowym życiu, które przez weekend celebruję na całego. Jak? Po kolei:

• Dzielę się dobrą nowiną z trzema najlepszymi koleżankami z pracy, co sprawia, że wychodzimy wieczo­rem do baru, gdzie wlewamy w siebie siedem kolejek wściekłych psów i prześcigamy się w przedrzeźnianiu Trevora – naszego obleśnego, podstarzałego szefa, według którego wszystkie się w nim kochamy. Akademicy miewają urojenia. Wyjątek stanowił tylko Pierre Curie. On był idealny.

• Farbuję sobie różowe włosy na fioletowo. Robię to w domu, bo pracowników naukowych niższego szczebla nie stać na wizyty w salonach fryzjerskich. Kiedy jest już po wszystkim, brodzik w łazience wygląda tak, jakby ktoś okleił watą cukrową miejsce krwawej zbrodni na jednorożcu. Od czasu incydentu z szopem (tej historii naprawdę nie chcecie poznać) nie liczę już na zwrot kaucji za mieszkanie, więc mogę sobie pozwolić na chlustanie farbą.

• Tym razem nie licząc się z kosztami, kupuję w Vic­toria’s Secret zieloną bieliznę. Udaje mi się nawet uniknąć wyrzutów sumienia, choć od wielu lat przed nikim się nie rozebrałam. I oby tak dalej.

• Nabywam program ćwiczeń biegowych online o wdzięcznej nazwie Z kanapy na maraton. Robię nawet pierwszy trening, po którym obolała kuśtykam do domu, klnąc na czym świat stoi. Wymieniam kurs na Moje pierwsze pięć kilometrów. Do tej pory trudno mi uwierzyć, że ludzie potrafią ćwiczyć codziennie.

• Piekę smakołyki dla Fineasza – wiekowego kota równie wiekowej sąsiadki, który wpada do mnie po kolacji na przekąski. Zwierzak w ramach podziękowania rwie na strzępy moje ulubione conversy. Doktor Curie na pewno wolała psy od kotów.

Podsumowując, bawię się świetnie. Nie podupadam na duchu, nawet kiedy nadchodzi poniedziałek. W robocie nic nowego – tu eksperyment, tam jakieś badanie, potem spotkania w laboratorium, szybki lunch z mrożonki i puszeczka napoju gazowanego, a na koniec analiza danych i trochę obliczeń. Stara rutyna nie wydaje się taka straszna, kiedy w perspektywie mam pracę dla NASA.

Powiem szczerze: miałam ogromnego stracha. Poważnie. Przez ostatnie pół roku odrzucono moje cztery podania o dofinansowanie. Przez chwilę wydawało mi się, że to koniec kariery. Bałam się, że może już po mnie. Kiedy Trevor wzywał mnie do biura, dostawałam palpitacji serca i pociły mi się dłonie. Za każdym razem przeczuwałam, że nie przedłuży mi umowy. Tych kilka lat, odkąd zrobiłam doktorat, było dla mnie trudnym okresem.

Ale wszystko, co złe, kiedyś się kończy. Kontrakt w NASA to rewelacyjna sprawa. Przeszłam cały proces selekcji, pokonując takich prymusów jak Josh Martin, Hank Malik, a nawet Jan Vanderberg – ten obmierzły bufon, który postawił sobie za punkt honoru zmieszać z błotem każdy mój projekt. Po drodze musiałam przeskoczyć sporo przeszkód, ale po specjalizacji i prawie dwudziestu latach ob­sesji na punkcie ludzkiego mózgu wreszcie osiągnęłam to, co chciałam: zostałam główną neurobiolożką w programie BLINK. I zajmę się projektowaniem sprzętu dla astronautów. Z którego oni będą korzystać w kosmosie! Wreszcie uwolnię się ze szponów tego paskudnego seksisty Trevora. Dostanę długoterminową umowę i własne laboratorium, przystosowane do pracy w dziedzinie, w której się specjalizuję. To moment zwrotny w moim życiu zawodowym. A dla mnie żadne inne życie się nie liczy, więc to naprawdę gruba rzecz.

Przez kolejne dni szaleję ze szczęścia. Promienieję. Radość aż we mnie buzuje.

W poniedziałek o szesnastej trzydzieści trzy dostaję mejla z NASA. Odczytuję nazwisko nadawcy – osoby współodpowiedzialnej za projekt. I dokładnie w tym momencie wszystkie pozytywne emocje ulatniają się jak kamfora.

– Pamiętasz Leviego Warda?

– Brennt da etwas… eee… – Mareike ma zaspany głos, dodatkowo zniekształcony z powodu słabego zasięgu mojej komórki i dzielącej nas odległość. – Bee? To ty? Która godzina?

– W Maryland ósma piętnaście, a… – Milknę na moment i liczę. Kilka tygodniu temu Reike była w Tadżykistanie, ale teraz powinna być w… Portugalii? – U ciebie druga w nocy.

Reike odchrząkuje, wydaje z siebie jęk, westchnienie, potem kilka innych dźwięków, do których zdążyłam się przyzwyczaić po dwudziestu latach dzielenia z nią pokoju. Rozsiadam się na kanapie i czekam. W końcu słyszę:

– Ktoś umarł?

– Nie. To znaczy, pewnie ktoś gdzieś niestety… owszem, ale co nam do tego? Naprawdę cię obudziłam? Może jesteś chora? Przylecieć do ciebie?

Autentycznie zaczynam się martwić. Moja siostra powinna szaleć po klubach, pluskać się na golasa w oceanie albo w towarzystwie wiedźm odprawiać magiczne ry­tuały gdzieś w iberyjskich lasach. Noc to dla niej nie pora na sen.

– E tam. Skończyła mi się kasa. – Ziewa. – Daję korki bogatym, rozpuszczonym portugalskim dzieciakom, może uda mi się uzbierać na bilet do Norwegii.

Nie pytam: „Dlaczego akurat Norwegia?”. Odpowiedzią byłoby: „A dlaczego nie?”. Zamiast tego pytam:

– Przesłać ci pieniądze? – Sama dużo nie mam, szczególnie że ostatnie dni spędziłam na świętowaniu… jak się okazuje przedwczesnym. Kilka dolców jednak zawsze się znajdzie. Nie zostanie mi na jedzenie, ale co tam.

– Nie trzeba. Dziani starzy płacą nie najgorzej. Cholera, Bee, słuchaj: wczoraj dwunastoletni gówniarz próbował mnie złapać za cycek.

– Obleśne. I co zrobiłaś?

– Zagroziłam, że utnę mu rękę. Dobra, wracając do tematu: czym zasłużyłam sobie na tę brutalną pobudkę?

– Przepraszam.

– Po co, skoro nie żałujesz?

Uśmiecham się.

– Racja. Nie żałuję. – Jaki byłby sens posiadania identycznych genów z kimś, kogo nie wypadałoby budzić w środku nocy, żeby pogadać? – Pamiętasz, jak mówiłam ci o tym nowym projekcie badawczym? O programie BLINK?

– Że zostaniesz tam szefową? W NASA? I że będziesz wysilać tę swoją przerośniętą mózgownicę, żeby projektować czadowe hełmy dla astronautów, dzięki którym nie zgubią się w kosmosie?

– Tak. Mniej więcej. Okazuje się, że nie jestem szefową, tylko współprzewodniczącą. Finansowanie po­chodzi nie tylko z NASA, ale też z Narodowego Instytutu Zdrowia. Jakieś szychy na szczycie drabiny korporacyjnej pożarły się o to, kto ma rządzić, i wyszło im, że każda agencja typuje po jednej osobie. – Kątem oka dostrzegam rudą smugę. Fineasz mości się na parapecie w kuchni. Wpuszczam go i głaszczę za uchem. Kocur miauczy przeciągle, liże mi dłoń.

– Pamiętasz Leviego Warda?

– To jakiś mój dawny chłopak, który teraz się dobija, żeby powiedzieć, że ma trypra?

– Co? Nie. Poznałam tego gościa na studiach doktoranc­kich. – Otwieram szafkę, gdzie trzymam karmę. – Robił doktorat z inżynierii w tym samym laboratorium co ja. Był na piątym roku, kiedy dostałam się na pierwszy…

– Wredny Ward!

– Tak jest. Właśnie on.

– Już kojarzę. Niezłe z niego było ciacho. Wysoki i umięśniony. Palce lizać.

Zaciskam zęby, żeby się nie uśmiechnąć, i napełniam miskę Fineasza.

– Nie do wiary! O tym strasznym kolesiu, o zmorze moich studenckich czasów, zachowałaś w pamięci jedynie fakt, że był wysoki. – Siostry Marii Curie: znana fizyczka Bronisława Dłuska i działaczka oświatowa Helena Szalay, wiedziałyby, co warto zapamiętać. Chyba że byłyby równie niezaspokojone jak Reike. Wtedy skupiałyby się dokładnie na tym samym.

– I muskularny. Powinnaś być ze mnie dumna, że przechowałam w głowie takie szczegóły.

– Wierz mi, jestem. W każdym razie właśnie dowiedziałam się, z kim będę zarządzać projektem.

– Niemożliwe. – Głos Reike staje się nagle czysty i wyraźny. – Bez kitu?

– Bez kitu. – Kolejne kilka chwil słucham szaleńczego chichotu siostry, wyciskając z saszetki resztki kociej karmy. – Mogłabyś chociaż udawać, że nie sprawia ci to dzikiej radochy.

– Mogłabym, pewnie. Ale nie mam zamiaru.

– Najwyraźniej.

– I co? Popłakałaś się, kiedy usłyszałaś tę nowinę?

– Nie.

– Walnęłaś czołem w biurko?

– Nie.

– Nie kłam. Pewnie dalej masz guza.

– Może małego.

– Oj, Bee. Dziękuję ci bardzo, że postanowiłaś obudzić mnie w środku nocy tą wspaniałą wiadomością. Przypomnij mi: czy Wredny Ward to ten gość, który nazwał cię megapaskudą?

Nie. W ten sposób mnie nie określił. W każdym razie nie tymi słowami. Parskam jednak gwałtownym śmiechem, strasząc Fineasza.

– Jakim cudem pamiętasz?

– Bo ubodło mnie to do żywego. Wyglądasz w opór seksownie.

– Mówisz tak tylko dlatego, że jesteśmy jak dwie krople wody.

– Czyżby? Nie zauważyłam.

Z tym podobieństwem to nie do końca prawda. Fakt, obie jesteśmy niskie i drobne. Mamy symetryczne twarze, błękitne oczy i ciemne, proste włosy. Z wiekiem przestałyśmy się jednak identycznie nosić. Skończyłyśmy dwadzieścia osiem lat i każdy już bez problemu nas rozróżnia. Od dziesięciu lat farbuję włosy na wszystkie kolory tęczy, noszę kolczyki i tatuaże. Moja wiecznie podróżująca siostra artystka jest największym lekkoduchem w rodzinie, ale kompletnie nie interesują jej takie pierdoły, jak nowinki ze świata mody. To ja, nudna badaczka, okazuję się tą odważną i kolorową.

– Czyli to on? Ten, który obraził mnie, obrażając ciebie?

– Zgadza się. Levi Ward. Jedyny i niepowtarzalny.

Nalewam Fineaszowi wody. Z tym obrażaniem to niezupełnie było tak.

Levi nigdy mi otwarcie nie nawrzucał. Sporo jednak mogłam wywnioskować z jego zachowania.

Podczas drugiego semestru studiów doktoranckich miałam poprowadzić swój pierwszy wykład. Sprawę potraktowałam śmiertelnie poważnie. Wyryłam cały tekst na pamięć, napisałam sześć wersji prezentacji w Power­Poincie. Nawet nad strojem zastanawiałam się godzinami. W końcu ubrałam się bardziej elegancko niż na co dzień. Annie, moja najlepsza przyjaciółka w tamtych czasach, wpadła na pomysł, żeby wmanewrować Leviego tak, by musiał mnie skomplementować. I to był błąd.

– Czyż Bee nie wygląda dzisiaj olśniewająco?

Pewnie nic innego po prostu nie przyszło jej do głowy. Odkąd pamiętam, Annie rozpływała się nad Levim – nad aurą tajemniczości, jaką wokół siebie roztaczał, nad jego ciemną czupryną i szerokimi barami, a najbardziej nad interesującą twarzą. Bardzo chciała, by on w końcu się przełamał i zaprosił ją na randkę. Leviego jednak niespecjalnie ciekawiła rozmowa. W odpowiedzi na pytanie mojej przyjaciółki wbił we mnie przenikliwy wzrok swoich zielonych oczu. Przez dobre kilka sekund wpatrywał się we mnie z uwagą. A potem powiedział…

Nic. Nic nie powiedział.

Zrobił minę, którą Tim – mój były narzeczony – określiłby mianem osłupiałej, po czym sztywno kiwnął głową i bez słowa wymaszerował z laboratorium. To ile dostałam komplementów? Zero. Nie zdobył się nawet na jakąś wymuszoną pochwałę. No a potem, jak to na studiach doktoranckich, ruszyła plotkarska machina i historia zaczęła żyć własnym życiem. Studenci opowiadali, że Levi porzygał mi się na sukienkę i błagał na kolanach, żebym za­łożyła na głowę reklamówkę, aby tylko nie musiał już na mnie patrzeć. Aha, i był mną tak zniesmaczony, że opił się wybielacza, chcąc wyrzucić z głowy mój obraz, przez co nabawił się trwałych ubytków neurologicznych. Mam do siebie zdrowy dystans i muszę przyznać, że bycie bohaterką memów trochę mnie nawet bawiło, ale po pewnym czasie plotki stały się wręcz nieprawdopodobnie wymyślne, więc zaczęłam na serio podejrzewać, że coś ze mną nie tak.

Nie winiłam Leviego. W końcu jedyne, co chłop zrobił, to pozostał przy swoim zdaniu. Nie dał się zmanipulować i nie przyznał, że wyglądam atrakcyjnie. Nie powiedział też jednak, że nie jestem odrażająca. Dla mnie Ward zawsze był ideałem męskości. Różnił się od innych facetów na wydziale. Poważny, zdyscyplinowany, zawsze lekko zamyślony, taki chmurny. Niezwykle utalentowany. Z bardzo przenikliwym spojrzeniem. Prawdziwy samiec alfa. Cokolwiek to znaczy w obecnych czasach. Dziewczyna z kolczykiem w przegrodzie nosowej i błękitnym ombré na głowie nie mogła wydać mu się powabna. Kwestia innej estetyki, po prostu. Bywa.

Levi podpadł mi jednak w kilku innych sytuacjach. Na przykład, kiedy do niego mówiłam, nigdy nie patrzył mi w oczy. Zawsze też znajdował wymówkę, by nie pojawić się w klubie dyskusyjnym, kiedy ja prowadziłam spotkania. Do tej pory jestem na niego zła za to, że gdy dołączałam do rozmowy w grupie, on tę grupę natychmiast opuszczał. Cham traktował mnie jak powietrze i nigdy nie mówił „cześć”, kiedy mijaliśmy się w laboratorium. A parę razy przyłapałam go na tym, że gapi się na mnie z wyrazem pogardy na twarzy. Jakbym była jakąś podłą kreaturą. Mam do niego żal, że po moich zaręczynach odciągnął Tima na bok i powiedział mu, że stać go na kogoś o wiele lepszego ode mnie. Co za kutas, nie?

Najbardziej jednak nie cierpię kolesia za jedną rzecz – otóż uważał, że jestem słabą badaczką. Resztę mogłabym mu jeszcze wybaczyć, ale brak szacunku do mojej pracy… Tego nie daruję. U mnie ma przerąbane.

I nie omieszkam go rąbnąć, jak tylko się zobaczymy.

Z Levim zostaliśmy zaprzysięgłymi wrogami w pewne wtorkowe popołudnie w gabinecie mojej promotorki. Samantha Lee była – i nadal jest – gwiazdą w świecie neuroobrazowania. Wie wszystko o każdym sposobie badania ludzkiego mózgu, który nie zakłada uprzedniego roztrzas­kania czaszki. Jest geniuszką i dostaje grant za grantem. Prowadzi też badania interdyscyplinarne, dzięki czemu doradza wielu doktorantom z licznych specjalizacji, zaczynając od neurologii i kognitywistyki – tym zajmuję się ja – przez informatykę i biochemię aż do psychologii. Oraz, oczywiście, z inżynierii.

Nawet w tak wielkiej i różnorodnej grupie Levi przerastał innych. Miał talent w dziedzinach, które najbardziej interesowały Samanthę. W ich wydaniu neuroobrazowanie stawało się sztuką. Na pierwszym roku Levi opracował przenośne urządzenie do spektroskopii w podczerwieni, a należy zauważyć, że doktorzy na różnych uczelniach głowili się nad tą konstrukcją od dekady. Na trzecim zrewolucjonizował proces analizy danych laboratoryjnych. Rok później opublikował swój pierwszy artykuł w „Science”. Na piątym roku, tuż po tym, jak dołączyłam do zespołu, nasza mentorka wezwała nas do swojego gabinetu.

– Planuję rozpocząć rewelacyjny nowy projekt – oznajmiła z charakterystycznym entuzjazmem. – Jeśli wszystko się powiedzie, kompletnie odmienimy całą dziedzinę neuroinżynierii. Jedno z was nie ma sobie równych w neurobiologii, a drugie w inżynierii. Chcę, żebyście przy nim współpracowali.

Za oknem było chłodno i wietrznie. Jak to wczesną wiosną. Pamiętam tamten dzień doskonale, bo był wyjątkowy w moim życiu. Rano Tim klęknął przede mną pośrodku laboratorium i się oświadczył. Zrobił to trochę za bardzo na pokaz, ale nie narzekałam. W końcu ktoś zadeklarował, że chce spędzić ze mną resztę życia. Spojrzałam mu wtedy w oczy, otarłam łzy i powiedziałam: „tak”.

Kilka godzin później stałam w gabinecie promotorki z zaciśniętymi pięściami, czując, jak nowy pierścionek zaręczynowy boleśnie wrzyna mi się w palec.

– Nie mam czasu na współpracę, Sam – odparł Levi. Stał po drugiej stronie gabinetu. Byle dalej ode mnie.

Mimo to wydawało mi się, że wypełnia sobą całe pomieszczenie. Nie spojrzał na mnie. Jak zwykle.

Promotorka zmarszczyła brwi.

– Wczoraj mówiłeś coś innego.

– Musiałem się przejęzyczyć. – Na jego twarzy wymalowała się zaciętość. – Przepraszam, jestem po prostu zbyt zajęty.

Odchrząknęłam, przerywając ciszę, i zrobiłam krok naprzód.

– Wiem, że jestem dopiero na pierwszym roku – starałam się zachować ugodowy ton głosu – ale zrobię, co w mojej mocy. Chciałabym…

– Nie o ciebie chodzi – przerwał mi Levi. Przez ułamek sekundy spotkaliśmy się wzrokiem. Spojrzenie jego chmurnych zielonych oczu zatrzymało się na mnie i przez chwilę miałam wrażenie, jakby nie był w stanie oderwać ode mnie wzroku. Serce szybciej mi zabiło. – Tak jak mówiłem, czasowo nie dam rady zaangażować się w nowe projekty.

Nie pamiętam, dlaczego postanowiłam wtedy wyjść z gabinetu ani dlaczego przez dłuższą chwilę stałam pod drzwiami. Wmawiałam sobie, że wszystko w porządku. Ward po prostu jest zarobiony. Wszyscy mocno tyraliśmy. Życie akademickie to nic innego jak wieczny pęd i bezustanna harówka. Sama ledwo się wyrabiałam z mnóstwem zadań, głównie dlatego, że – jak to ujęła pani profesor – nie miałam sobie równych w neurobiologii. Roboty mi więc nie brakowało.

Stojąc pod biurem Samanthy, usłyszałam przez drzwi jej głos:

– Dlaczego zmieniłeś zdanie? Mówiłeś, że ten projekt to strzał w dziesiątkę.

– Wiem. Ale nie dam rady. Przepraszam.

– Z czym niby nie dasz rady?

– Nie mogę pracować z Bee.

Wtedy Sam spytała dlaczego, ale ja już nie słuchałam. Na karierę akademicką zwykle decydują się ludzie z odrobiną masochizmu, ale tego było już za wiele. Nie będę wysłuchiwać, jak ktoś mnie objeżdża przy szefowej. Zagryzając zęby, wyszłam z budynku. Tydzień później Annie pochwaliła mi się, że Levi zgodził się pracować z nią nad jej projektem. Czas pogodzić się z porażką, powiedziałam sobie.

Levi Ward, zwany złośliwie Wrednym Wardem lub Doktorem Dupkiem, po prostu mnie nie cierpi.

Wyłącznie mnie. Nikogo innego.

Prawdą jest, że Ward był posępnym, wiecznie naburmuszonym wielkoludem. Zamkniętym w sobie odludkiem. Do wszystkiego podchodził z rezerwą i wyniosłością. Nie potrafiłabym go zmusić, by mnie polubił. Zresztą nawet bym nie chciała. Skoro jednak potrafił zdobywać się na uprzejmość, a nawet okazywać sympatię innym, dlaczego nie mógłby się postarać i dla mnie? Po prostu nie chciał. Nie ulegało więc wątpliwości, że Levi Ward mnie nie znosi. Jak mogłam zareagować na tak niczym nieuzasadnioną nienawiść?

Cóż. Nie pozostawało mi nic innego, jak odwzajemnić jego uczucie.

– Jesteś tam? – pyta Reike.

– Tak – mamroczę. – Zamyśliłam się… na temat Leviego.

– Pracuje teraz w NASA? Może wyślą go na Marsa, żeby przywiózł z powrotem jakiś łazik.

– Oby. Niestety najpierw przydzielili go do mojego projektu.

Ostatnio moja kariera przygasła. Można powiedzieć, że desperacko potrzebowała powiewu świeżego powietrza. Jak hipopotam z bezdechem sennym. W tym samym czasie Wardowi wiodło się doskonale. Publikował ciekawe artykuły, otrzymał gigantyczny grant z Departamentu Obrony Narodowej, a nawet dostał się na listę „Forbesa” dziesięciu najbardziej wpływowych naukowców przed czterdziestką, o czym dowiedziałam się z mejla od Samanthy. Nie rzuciłam się na własny miecz w ostentacyjnym geście upokorzenia wyłącznie dlatego, że badania Leviego nie wiązały się zbytnio z neuroobrazowaniem, dzięki czemu nie musiałam z nim współzawodniczyć. Mogłam po prostu o tym typie zapomnieć. I szło mi wspaniale. Aż do dzisiaj.

Serio, co za gówniany dzień.

– Japa mi się śmieje, kiedy słucham tej historii, ale spróbuję wykrzesać z siebie odrobinę siostrzanego współczucia. Na skali od jeden do hiperwentylacji, jak bardzo martwisz się tą sytuacją?

Resztką wody z miski Fineasza podlewam stokrotki.

– Tym, że muszę współpracować z kimś, kto uważa, że nie nadaję się na badaczkę? Charczę jak stara astmatyczka.

– Jesteś wspaniała. Nie ma od ciebie lepszej badaczki!

– Dziękuję. – Fakt, że Reike w poczet prawdziwych nauk zalicza astrologię i kryształoterapię, nawet za bardzo nie umniejsza znaczenia jej komplementu. – To będzie koszmar. Kompletna porażka. Jeśli Levi się nie zmienił, ja chyba… – Pauzuję. – Reike, czy ty sikasz?

Słyszę trzask opadającej deski i szum wody w kranie.

– Oj, przestań. Obudziłaś mnie, więc nie narzekaj. A teraz mów dalej.

Uśmiecham się i kręcę głową.

– Jeśli nadal jest taki, jak za czasów studenckich, współpraca z nim będzie dla mnie najgorszą karą. Poza tym, to jego rewir. Będę tam nowa.

– No fakt. Bo przecież musisz przenieść się do Houston.

– Na trzy miesiące. Zabieram swoją asystentkę i jedziemy w przyszłym tygodniu.

– Zazdroszczę ci. Ja tu marnieję w tej Portugalii i nie wiadomo, kiedy się wyrwę. A na dodatek obmacuje mnie ta nędzna podróba Joffreya Baratheona, której nawet nie jestem w stanie nauczyć, co to tryb warunkowy. Gniję tu, Bee!

Do końca życia nie przestanie mnie dziwić, jak odmiennie zareagowałyśmy z siostrą na los, który rzucał nas po świecie to tu, to tam – zarówno przed śmiercią rodziców, jak i po niej. Pomieszkiwałyśmy u dalekich krewnych i bez końca przenosiłyśmy się z kraju do kraju. I co na to Reike? Wciąż jej mało. Uwielbia podróżować, zwiedzać nowe miejsca, poznawać ludzi. Jest uzależniona od takich doznań. Jak tylko skończyłyśmy liceum, spakowała manatki i wyjechała. Od dziesięciu lat tuła się po świecie. Dokądkolwiek ją jednak wywieje, zaczyna narzekać na nudę mniej więcej dwa tygodnie po wylądowaniu.

Ja mam na odwrót. Chcę zapuścić korzenie. Potrzebuję poczucia bezpieczeństwa. Stabilności. Sądziłam, że uda mi się to osiągnąć z Timem, ale – jak już wspominałam – poleganie na innych zawsze odbija mi się czkawką. Miłość nie idzie w parze z trwałością. Kiedyś zawsze się kończy. Dlatego skupiam się na karierze. Chciałabym dostać stabilną posadę naukową. Prowadzenie programu BLINK to krok w dobrym kierunku.

– Wiesz, co mi właśnie przyszło do głowy?

– Zapomniałaś spuścić wody?

– Tutaj w nocy wody się nie spuszcza. Stare rury robią za dużo hałasu. Sąsiedzi zostawiają karteczki z pogróżkami. Ale słuchaj: trzy lata temu, kiedy całe lato zbierałam arbuzy w Australii, poznałam jednego gościa z Houston. Niezły wariat, mówię ci. I przystojniak. Mogę odkopać jego mejla i podpytać, czy się z kimś nie spotyka…

– W życiu.

– Miał naprawdę ładne oczy. I potrafił dotknąć językiem czubka nosa. Wiesz, że może to zrobić tylko dziesięć procent ludzi?

Obiecuję sobie w myślach, że później sprawdzę tę informację.

– Jadę tam do pracy, nie randkować z facetami o długich językach.

– Kawa nie wyklucza herbaty.

– Nie umawiam się z mężczyznami.

– Dlaczego?

– Dobrze wiesz dlaczego.

– Nie. Nie wiem. – W głosie Reike zaczyna brzmieć upór. Znam ten jej ton. – Wiadomo, ostatnio wyszło, jak wyszło…

– Byłam zaręczona!

– Dobra, wszystko jedno. Nie poszło najlepiej… – urywa na chwilę. Unoszę brew. To najbardziej eufemistyczne określenie tego, co mnie spotkało. – Chcesz się czuć bezpiecznie, więc odcinasz się od emocji, ale nie możesz przestać widywać się z facetami. Nie powinnaś stawiać wszystkiego na karierę. W życiu są też inne ważne rzeczy. Na przykład seks. Fajnie też się całować. Pozwalać facetom płacić za twoje wegańskie żarcie w drogich knajpach. Albo…

Fineasz wydaje z siebie przeciągłe miauknięcie. Co za wyczucie chwili. Brawo.

– Bee! Przygarnęłaś tego kociaka, o którym mi mówiłaś?

– To kot sąsiadki. – Schylam się i głaszczę zwierzaka, w myślach dziękując mu, że przerwał siostrzane kazanie.

– Jeśli nie chcesz spotkać się z gościem z długim jęzorem, przynajmniej spraw sobie własnego kota. Wymyśliłaś już nawet dla niego durne imię.

– Miauria Curie brzmi świetnie. I nie. Nie zamierzam mieć kota.

– Przecież od dziecka chciałaś! Pamiętasz Austrię? Jak bawiłyśmy się w Harry’ego Pottera, zawsze, kiedy miałaś wyczarować patronusa, wybierałaś kota.

– A ty rybę-gluta.

Uśmiecham się. Wspólnie czytałyśmy książki J.K. Rowling po niemiecku, zanim przeprowadziłyśmy się do kuzynki matki w Anglii. Kobieta nie była zachwycona naszą obecnością w swoim tycim mieszkanku. Brr. Aż mnie ciarki przechodzą na myśl o kolejnej przeprowadzce. Smutno mi będzie opuścić moje brzydkie lokum w Bethesdzie. Przyzwyczaiłam się do niego.

– Harry Potter stracił swój urok, a ja nie zamierzam przygarniać kota.

– Dlaczego?

– Bo statystyki mówią, że umrze w ciągu trzynastu, góra siedemnastu lat, a to złamie mi serce na trzynaście do siedemnastu kawałków.

– Noż kurwa.

– Oj, uspokój się już. Wolę zajmować się cudzymi kotami. Przynajmniej nie będę musiała przeżywać ich śmierci.

W słuchawce słyszę łupnięcie. Reike zapewne opadła właśnie na łóżko.

– Wiesz, że na twoją przypadłość jest naukowe określenie? Brzmi ono…

– To nie przypadłość. Już o tym rozmawiałyśmy.

– I brzmi: przywiązanie unikające. Jesteś patologicznie niezależna i nie pozwalasz innym zbliżyć się do siebie, bo boisz się, że cię kiedyś opuszczą. Zbudowałaś dookoła siebie mur. Bee-tonowy. I przeraża cię wszystko, co wiąże się z emocjonalnym… – Głośne ziewnięcie nagle przerywa wykład Reike.

Zalewa mnie fala miłości do siostry. I nie przeszkadza mi nawet, kiedy próbuje stworzyć profil mojej osobowości na podstawie wypowiedzi z internetowego forum dla psychologów amatorów i diagnozuje coraz to nowe zaburzenia.

– Idź już spać, siostrzyczko. Odezwę się niedługo.

– Dobra. – Słyszę kolejne, tym razem krótsze ziewnięcie. – Ale wiesz, że mam rację, Beestio. A ty się mylisz.

– Jasne. Dobranoc, bejbe.

Rozłączam się i kolejne kilka minut drapię Fineasza za uchem. W końcu kot wyskakuje przez otwarte okno i znika w ciemności wiosennej nocy, a ja zaczynam się pakować. Składając obcisłe dżinsy i kolorowe topy, w pewnym momencie natrafiam na coś, czego nie widziałam w szafie od bardzo dawna: błękitną sukienkę w żółte grochy. Jej błękit ma ten sam odcień, co suknia ślubna doktor Curie. Kupiłam tę kieckę w Targecie na wiosnę, jakieś pięćset lat temu. Za dwanaście dolców. W tej właśnie sukience podsłuchałam, jak Levi przyrównuje mnie do upierdliwego czyraka na stopie.

Wzruszam ramionami i wrzucam kieckę do walizki.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

You&YA

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz