39,90 zł
Wampirzyca i wilkołak zawierają niebezpieczny związek.
Z tego małżeństwa wynikną same problemy.
Z nią będą same problemy.
W świecie zamieszkanym przez wampiry, wilkołaki i ludzi od zawsze trwa wojna. Sarkastyczna Misery Lark, jedyna córka wpływowego wampirzego polityka, ma pogodzić wrogie klany wampirów i wilkołaków. Ceną za pokój na świecie jest jej aranżowane małżeństwo z dość gburowatym i nieprzewidywalnym wilkołakiem.
Lowe Moreland, wilkołak alfa, nie patyczkuje się ze swoim stadem. Jest bezwzględny, ale przynajmniej sprawiedliwy. I do tego ma uczucia. W przeciwieństwie do niektórych wampirów.
Od razu widać, że nie ufa Misery.
Gdyby tylko wiedział, jak bardzo instynkt go nie myli!
Misery ma własne powody, by przystać na to małżeństwo z rozsądku. Powody, które nie mają nic wspólnego z polityką czy sojuszami.
Kiedyś kogoś straciła. Teraz gotowa jest zrobić wszystko, aby odzyskać tę osobę. Zniesie nawet Lowa, mimo że jedyne, co ją łączy z wilkołakiem, to wielowiekowa, międzygatunkowa nienawiść.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 466
Tytuł oryginału: Bride
Redakcja: Grażyna Muszyńska
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Jędrzej Szulga, Marta Stochmiałek
Ilustracja wykorzystana na okładce
© lilithsaur
© 2024 by Ali HazelwoodThis edition published by arrangement with Berkley, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Kaja Burakiewicz
ISBN 978-83-287-3229-2
You&YA
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Thao i Sarze. Nie dałabym rady powiązać tego bez Was i nawet bym tego nie chciała.
Z tego małżeństwa będą same kłopoty. Z nią będą same kłopoty.
Ta nasza wojna, ta pomiędzy wampirami i wilkołakami, zaczęła się kilkaset lat temu brutalną eskalacją przemocy. W kulminacyjnym momencie ziemia spływała strumieniami różnobarwnej krwi. A kończyła się pochlipywaniem nad ciastem z kremem w dniu, gdy poznałam swojego męża.
Tak się składa, że również tego dnia mieliśmy się pobrać.
Co tu dużo mówić, nie o tym marzą małe dziewczynki. Jednak z drugiej strony nie jestem marzycielką. W ponurych czasach swojego dzieciństwa tylko raz pomyślałam o małżeństwie. Po serii przesadnie dotkliwych kar i nieudolnie przeprowadzonym zamachu obmyśliłyśmy z Sereną plan spektakularnej ucieczki. W założeniu miała ona obejmować pirotechniczne zabiegi dywersyjne, kradzież samochodu nauczyciela matematyki i pokazanie środkowego palca w lusterku wstecznym naszym opiekunom.
– Po drodze zatrzymamy się w schronisku dla zwierząt i adoptujemy jednego z tych kudłatych psów. Kupimy ci krew, a dla mnie mrożony napój i na zawsze znikniemy gdzieś na terytorium ludzi.
– Sądzisz, że mnie wpuszczą, mimo że nie jestem człowiekiem? – zapytałam, choć to akurat był najmniejszy problem.
Obie miałyśmy po jedenaście lat. Żadna z nas nie potrafiła prowadzić, a jednym z warunków utrzymania pokoju międzygatunkowego w rejonie południowo-zachodnim było to, że pozostanę w miejscu zamieszkania.
– Poręczę za ciebie.
– Jesteś pewna, że to wystarczy?
– Ożenię się z tobą! Uwierzą, że jesteś człowiekiem. Moją człowieczą żoną.
Propozycja Sereny wydała mi się całkiem rozsądna. Przytaknęłam więc i uroczyście odparłam:
– Akceptuję.
Od tamtej chwili minęło jednak czternaście lat, a Serena jeszcze się ze mną nie ożeniła. Co więcej, od dawna jej nie widziałam. I dlatego tkwię tu sama jak palec, przed gigantyczną stertą ekskluzywnych upominków ślubnych, w nadziei, że to oszuka gości i przykryje brak dopasowania genetycznego, miłości, a nawet wcześniejszej znajomości między mną a panem młodym.
Próbowałam się z nim spotkać. Zasugerowałam moim ludziom, żeby zasugerowali jego ludziom, żebyśmy wyskoczyli na lunch tydzień przed uroczystością. Albo na kawę w przeddzień ślubu. Albo chociaż na szklankę wody z kranu z samego rana w dniu zaślubin, cokolwiek, byle uniknąć konieczności wydukania drętwej formułki „miło mi pana poznać” przed obliczem urzędnika udzielajacego nam ślubu. Moją prośbę przekazano Radzie Wampirów, co poskutkowało telefonem od jednego z jej członków. Wysilił się na uprzejmy ton, jednocześnie wyraźnie dając do zrozumienia, że uważa mnie za kompletną świruskę.
– On jest wilkołakiem. Bardzo potężnym i niebezpiecznym wilkołakiem. Sama logistyka związana z zapewnieniem środków bezpieczeństwa podczas takiego spotkania byłaby…
– Wychodzę za mąż za tego niebezpiecznego wilkołaka – zauważyłam ze spokojem.
W odpowiedzi odchrząknął i stwierdził:
– On jest Alfą, panno Lark. Nie ma czasu na spotkania.
– A czym jest taki zajęty?
– Masą, panno Lark.
Wyobraziłam go sobie niezmordowanie trenującego mięśnie brzucha w domowej siłowni i wzruszyłam ramionami.
Choć od tamtej pory minęło dziesięć dni, wciąż nie poznałam pana młodego. Tymczasem stałam się projektem – takim, który wymaga skoordynowanego wysiłku interdyscyplinarnej ekipy, usiłującej nadać mi wygląd stosowny do ślubnego kobierca. Manikiurzystka naciąga różowy lakier na moje paznokcie. Kosmetyczka z lubością oklepuje moje policzki. Fryzjer, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ukrywa moje spiczaste uszy pod pajęczyną warkoczyków w kolorze ciemny blond, a wizażysta odmalowuje mi inną twarz, bardziej interesującą, wyrafinowaną i wykonturowaną.
– Jesteś artystą – komplementuję go, studiując w lustrze swój makijaż. – Powinieneś zostać stypendystą Guggenheima.
– Wiem. A dopiero co zacząłem – odpowiada wyniośle, po czym zanurza kciuk w słoiczku z ciemnozieloną farbką i pociera nim wewnętrzną stronę moich nadgarstków. Nasadę gardła. I kark.
– Co robisz?
– Dodaję akcenty kolorystyczne.
– Po co?
Wizażysta prycha z wyższością.
– Rozpuściłem wici, żeby wybadać zwyczaje wilkołaków. Twój mąż będzie zachwycony – rzuca i znika, zostawiając mnie samą z pięcioma dziwnymi plamami na skórze i zupełnie nowym kształtem kości policzkowych.
Gdy wciskam się w ślubny kombinezon – stylistka błagała, żebym nie nazywała go pajacykiem – zjawia się mój brat bliźniak.
– Wyglądasz olśniewająco – stwierdza Owen beznamiętnym tonem, nieufnie mrużąc oczy, jakbym była fałszywym banknotem dziesięciodolarowym.
– To efekt pracy zespołowej.
– Mam nadzieję, że przy okazji zaszczepili cię na wściekliznę – rzuca, po czym kiwa dłonią, żebym poszła za nim.
Ceremonia zaślubin powinna symbolizować pokój. I właśnie dlatego mój ojciec w iście wzruszającym geście zaufania zażądał, by ślub ochraniała uzbrojona po zęby wampirza obstawa. Wilkołaki odmówiły, co poskutkowało wielotygodniowymi negocjacjami, które nieomal doprowadziły do zerwania zaręczyn, a w końcu do ostatecznego ustalenia, które nie spodobało się w równym stopniu obu stronom, a mianowicie do obsadzenia imprezy ludźmi.
Napięta atmosfera to jedno, ale takie rozwiązanie przekracza wszelkie pojęcie. Jedno pomieszczenie, trzy gatunki, pięć wieków konfliktu i ani krzty dobrej woli. Sztywniacy w czarnych garniturach eskortujący Owena i mnie sprawiają wrażenie rozdartych między chęcią zapewnienia nam ochrony a zabiciem nas, byle tylko mieć to już z głowy. Noszą okulary przeciwsłoneczne i porozumiewają się beznadziejnie komicznym szyfrem, mamrocząc do rękawa: „Nietoperz wlatuje do auli. Powtarzam, mamy nietoperza”.
Przy panu młodym ewidentnie zabrakło im weny, bo mówią o nim „wilk”.
– Jak myślisz, kiedy twój przyszły mąż będzie próbował cię zabić? – zagaja Owen, wbijając wzrok w przestrzeń. – Jutro? W przyszłym tygodniu?
– Któż to może wiedzieć.
– Na pewno w przeciągu miesiąca.
– Na pewno.
– Należy zadać sobie pytanie, czy wilkołaki zakopią twoje zwłoki, czy… no wiesz. Zjedzą je.
– Należy je sobie zadać.
– Gdybyś jednak zechciała jeszcze trochę pożyć, spróbuj rzucić mu patyk, gdy będzie chciał cię zaatakować. Słyszałem, że uwielbiają aportować.
Zatrzymuję się znienacka, czym wprowadzam agentów w lekki popłoch.
– Owen – zaczynam i odwracam się do brata.
– Tak, Misery? – odpowiada, nie spuszczając ze mnie wzroku. Nagle maska gnuśnego i sardonicznego komedianta zsuwa mu się z twarzy i zamiast pustego dziedzica naszego ojca widzę brata, który zakradał się do mojego łóżka, kiedy dręczyły mnie nocne koszmary; który przysięgał, że ochroni mnie przed okrucieństwem ludzi i krwiożerczością wilkołaków.
Od tamtego czasu minęło kilkanaście lat.
– Wiesz, co się stało ostatnim razem, gdy wampiry i wilkołaki podjęły podobną próbę – stwierdza Owen, przechodząc na naszą mowę.
Oczywiście że wiem. Nie ma podręcznika, który nie wspomniałby o Astrze, choć jego interpretacje bywają diametralnie różne. Chodzi o dzień, w którym fiolet naszej krwi i zieleń krwi wilkołaków połączyły się w jeden wartki nurt, równie jaskrawy i piękny, co kwiat, od którego nazwano tamtą rzeź.
– Do jasnej cholery, kto byłby na tyle głupi, by po tym wszystkim zawierać małżeństwo dla politycznych korzyści?
– No jak to kto? Najwyraźniej ja.
– Zamieszkasz wśród wilkołaków. Zostaniesz sama jak palec.
– No cóż. Na tym polegają wymiany zakładników. – Wokół nas garniturowcy nerwowo zerkają na zegarki. – Musimy już iść…
– Zarżną cię. – Owen zaciska szczękę. To jest tak dalece nie w jego stylu, że ze zdziwienia marszczę czoło.
– Od kiedy cię to obchodzi?
– Dlaczego to robisz?
– Ponieważ sojusz z wilkołakami jest konieczny dla przetrwania…
– Wykręcasz się słowami ojca. Nie dlatego na to przystałaś.
Mój brat ma rację, ale nie zamierzam się do tego przyznawać.
– Być może nie doceniasz jego daru perswazji.
Owen zniża głos do szeptu.
– Nie rób tego. Podpisujesz na siebie wyrok śmierci. Powiedz im, że zmieniłaś zdanie. Daj mi sześć tygodni.
– A co niby miałoby się zmienić w sześć tygodni?
Mój brat milknie i po chwili dodaje:
– Niech będzie miesiąc. Ja…
– Czy coś się stało? – Oboje podskakujemy na dźwięk ostrego tonu ojca. Na ułamek sekundy na powrót stajemy się dziećmi, po raz kolejny karconymi za sam fakt istnienia. I jak zwykle to Owen szybciej odzyskuje rezon.
– Nie – rzuca, przyklejając do twarzy głupkowaty uśmieszek. – Postanowiłem jedynie udzielić Misery kilku wskazówek.
Ojciec przeciska się przez szpaler ochroniarzy i bierze mnie pod ramię z taką swobodą, jakby od naszego ostatniego kontaktu fizycznego nie minęła przynajmniej dekada. Z trudem powstrzymuję odruch wymiotny.
– Misery, jesteś gotowa?
Przekrzywiam głowę. Omiatam wzrokiem jego surową twarz. I pytam, głównie z ciekawości:
– A czy to ma jakieś znaczenie?
Najwyraźniej nie ma, bo nawet nie raczy na mnie spojrzeć. Owen odprowadza nas obojętnym wzrokiem i krzyczy:
– Mam nadzieję, że spakowałaś rolkę do ubrań. Słyszałem, że zdarza im się linieć.
Jeden z agentów zatrzymuje się przed podwójnymi drzwiami, które prowadzą na dziedziniec.
– Radny Lark, panno Lark, proszę o chwilę cierpliwości. Potrzebują jeszcze kilku minut.
Gdy przystajemy, zapada niezręczna cisza, a po dłuższej chwili ojciec mierzy mnie wzrokiem. Za sprawą szpilek, w które na siłę wcisnęła mnie stylistka, niemal dorównuję mu wzrostem, więc nasze spojrzenia się spotykają.
– Powinnaś się uśmiechnąć – karci mnie w naszej mowie. – Ludzie uważają, że ślub to najpiękniejszy dzień w życiu panny młodej.
Tłumię śmiech. To wszystko ociera się o groteskę.
– A co z ojcem panny młodej?
– Zawsze byłaś nieprzyzwoicie krnąbrna – wzdycha.
Tak, wiem, moje przewiny nie mają końca.
– Misery, słowo się rzekło, nie ma już odwrotu – dodaje bez złośliwości. – Po zaślubinach zostaniesz jego żoną.
– Wiem. – Nie potrzebuję pociechy ani zachęty. Ani razu nie próbowałam się od tego wymigać. Nie jestem bojaźliwa ani podatna na ataki paniki i nie mam w zwyczaju zmieniać zdania w ostatnim momencie.
– To nie jest mój pierwszy raz, pamiętasz?
Przez krótką chwilę wpatruje się we mnie z uwagą, aż otwierają się drzwi. Przekraczam próg, rozpoczynając kolejny etap życia.
Wieczór jest wprost wymarzony na ceremonię pod gołym niebem: girlandy świetlne, lekki wietrzyk, mrugające gwiazdy. Nabieram powietrza do płuc i wsłuchuję się w marsz Mendelssohna w wykonaniu kwartetu smyczkowego. Według entuzjastycznej konsultantki ślubnej – która nieprzerwanie bombardowała mnie linkami, których nie otwierałam – altowiolista jest członkiem ludzkiej filharmonii. „Jest w top 3 światowej listy” – napisała w esemesie, okraszając zdanie większą liczbą wykrzykników, niż zdołałam użyć w komunikacji pisemnej od chwili swych narodzin. Ale przyznam, że grają ładnie. Nie przeszkadza to zgromadzonym z zakłopotaniem rozglądać się na boki, aż do chwili, gdy zaganiany członek obsługi gestem dłoni zachęca wszystkich do powstania.
To nie ich wina. Od ponad stu lat ceremonie zaślubin pozostają wyłącznie w gestii ludzi. Społeczeństwo wampirów ewoluowało i odeszło od monogamii, a wilkołaki… Cóż, nie mam pojęcia, co robią wilkołaki, bo nigdy żadnego nie poznałam.
Gdyby tak było, już bym nie żyła.
– Chodź. – Ojciec chwyta mnie za łokieć, pociągając za sobą.
Mimo że goście usadzeni po stronie panny młodej wyglądają znajomo, kojarzę ich mgliście. Spoglądam na las smukłych postaci, liliowe, nieruchome oczy, szpiczaste uszy, wargi zaciśnięte na kłach i na poły współczujące, ale głównie zdegustowane spojrzenia. Dostrzegam kilku członków koterii mojego ojca; radnych, których nie widziałam od dzieciństwa; potężne rodziny i ich dziedziców, z których większość, gdy byliśmy dziećmi, podlizywała się Owenowi, a mnie traktowała jak gówno. Nikogo z obecnych w żadnym razie nie określiłabym mianem przyjaciela, ale nie mogę za to winić tego, kto sporządzał listę gości – mój brak bliskich znajomych musiał sprawić, że zapełnienie miejsc stanowiło nie lada wyzwanie.
Po drugiej stronie nawy zasiedli goście pana młodego. Emanują obcym rodzajem ciepła. I ewidentnie życzą mi śmierci.
Krew wilkołaków tętni szybciej, głośniej, ma żelazisty, dziwny zapach. Są wyżsi od wampirów, silniejsi od wampirów, szybsi od wampirów i nie wyglądają na szczególnie zachwyconych faktem, że ich Alfa zamierza poślubić jedną z nas. Spoglądają na mnie gniewnie i wyzywająco. Ich wstręt jest tak wyraźny, że czuję jego posmak na języku.
Nie mam do nich żalu. Nie dziwię się nikomu, kto nie ma ochoty tu być. Nie dziwią mnie szepty, złośliwe komentarze ani nawet fakt, że połowa gości nie ma pojęcia, iż dźwięk niesie się dalej niż smród gówna.
„…przez dziesięć lat była Gwarantką, a teraz to?”
„Założę się, że uwielbia być w centrum uwagi…”
„…pijawka ze spiczastymi uszami”.
„Daję jej dwa tygodnie”.
„Raczej dwie godziny, jeśli te bestie…”
„…albo ustabilizują region raz na zawsze, albo ponownie doprowadzą do wybuchu wojny…”
„Sądzisz, że będą się dziś pieprzyć?”
Po lewej stronie nie mam przyjaciół, a po prawej jedynie wrogów. Dlatego usiłuję zachować spokój i spoglądam wprost przed siebie.
Na mojego przyszłego męża.
Stoi na końcu alejki, tyłem do mnie, słuchając mężczyzny, który szepcze mu coś do ucha – być może to jego drużba. Z oddali nie mogę dostrzec twarzy narzeczonego, ale dzięki zdjęciu, które doręczono mi kilka tygodni wcześniej, wiem, czego się spodziewać. Jest przystojny, charyzmatyczny, poważny. Ma krótko przystrzyżone, kasztanowe włosy i czarny garnitur, doskonale dopasowany do jego szerokich ramion. Jako jedyny z obecnych tu mężczyzn nie założył krawata, a mimo to wygląda elegancko.
Być może korzystaliśmy z usług tej samej stylistki. Cóż, może to nie najgorsza prognoza.
– Uważaj na niego – szepcze ojciec, ledwo poruszając wargami. – Jest wyjątkowo niebezpieczny. Nie zadzieraj z nim.
Każda panna młoda marzy, żeby to usłyszeć trzy metry od ołtarza, zwłaszcza że już z daleka napięte ramiona mojego narzeczonego każą mi domniemywać, że jest wściekły. Zniecierpliwiony. Zirytowany. Nie raczy spojrzeć w moim kierunku, jakbym była nieistotna, jakby miał ciekawsze zajęcia. Zastanawiam się, co jego przyjaciel szepcze mu do ucha. Możliwe, że to lustrzana wersja ostrzeżeń, które sama usłyszałam: „Misery Lark? Nie musisz mieć się na baczności. Nie jest szczególnie niebezpieczna, więc spokojnie możesz z nią pogrywać. Co ci zrobi? Rzuci w ciebie rolką do ubrań?”.
Cicho parskam śmiechem. To był błąd. A to dlatego, że wilkołak słyszy mój chichot i w końcu się odwraca.
Zbiera mi się na mdłości.
Zwalniam krok.
Szepty cichną.
Na zdjęciu, które mi doręczono, oczy mojego narzeczonego niczym się nie wyróżniały, były błękitne, zupełnie zwyczajne. Gdy jednak nasze spojrzenia się spotykają, uświadamiam sobie, co następuje: po pierwsze, że się myliłam, bo jego tęczówki są bladozielone, wręcz białe. A po drugie, że mój ojciec miał rację: ten mężczyzna jest bardzo, ale to bardzo niebezpieczny.
Gdy obejmuje mnie wzrokiem, natychmiast zdaję sobie sprawę, że najwyraźniej nie dostarczono mu moich zdjęć. A może nie chciało mu się ich oglądać, bo nie był ciekaw swojej narzeczonej? Tak czy inaczej, jedno jest pewne: nie jest mną zachwycony. Ponieważ nieprzerwanie od kolebki sprawiam innym zawód, dlatego nie zamierzam się tym teraz przejmować. Jeśli mu się nie podobam, to jego problem.
Prostuję się. Podchodzę bliżej i omiatam go wzrokiem, żeby nie umknął mi żaden, najmniejszy nawet szczegół.
Źrenice mojego narzeczonego rozszerzają się.
Brwi marszczą.
Nozdrza falują.
Spogląda na mnie, jakbym była glistą, i bierze głęboki, powolny oddech. A potem kolejny, tym razem gwałtowniejszy, w chwili gdy staję przy ołtarzu. Twarz mu tężeje i przez moment, nie wiedzieć czemu, wydaje się dziwnie poruszony. Wiedziałam, wiedziałam, że wilkołaki nie lubią wampirów, ale to wykracza poza zwykłą antypatię. Emanuje z niego najczystsza, nieprzejednana osobista pogarda.
Trudno, kolego, myślę, unosząc podbródek. Robię kolejny krok naprzód, aż stajemy naprzeciw siebie, zdecydowanie za blisko.
Dwoje nieznajomych, którzy właśnie się poznali i lada moment mają się pobrać.
Muzyka cichnie. Goście zajmują miejsca. Moje serce bije w ślimaczym tempie, jeszcze wolniej niż zwykle, a to ze względu na spojrzenie, którym obrzuca mnie pan młody. Nachyla się, przyglądając mi się z uwagą jak jakiejś olejnej abstrakcji. Klatka piersiowa faluje mu łapczywie, jakby próbował mnie… wchłonąć. Po chwili, nie odrywając ode mnie wzroku, oblizuje wargi i cofa się o krok.
Gapi się i gapi.
Cisza się przeciąga. Urzędnik odchrząkuje. Na dziedzińcu rozlegają się pomruki zdziwienia, które stopniowo ustępują miejsca znajomej gęstniejącej atmosferze. Zauważam, że drużba wysunął pazury. Vania, szefowa ochrony mego ojca, obnaża kły. A ludzie, rzecz jasna, sięgają po broń.
Mój przyszły mąż zaś nie przestaje się na mnie gapić.
Nachylam się więc do niego i szepczę:
– Nie obchodzi mnie, jak bardzo jest ci to nie na rękę, ale jeśli chcesz uniknąć drugiego Astra…
Błyskawicznie chwyta mnie za ramię, a ciepło, które bije od jego skóry, przenika przez materiał mojego ślubnego kombinezonu, przyprawiając mnie o nagły dreszcz. Jego źrenice kurczą się, nabierając niesamowitego, zwierzęcego wyglądu. Gdy odruchowo próbuję wyrwać się z jego uścisku, okazuje się, że popełniłam błąd.
Zaczepiam obcasem o bruk i tracę równowagę. W ostatniej chwili pan młody obejmuje mnie w talii, chroniąc przed upadkiem, a za sprawą siły ciążenia i jego czystej determinacji utykam pomiędzy pulpitem a napierającym na mnie ciałem. Osacza mnie, unieruchamia, wpatrując się we mnie, jakby zapomniał, gdzie się znajduje, a ja jakbym była czymś, co należy skonsumować.
Patrzy na mnie jak na łup.
– To jest wysoce… Ojej – sapie urzędnik, gdy pan młody zaczyna na niego warczeć.
Za moimi plecami rozlegają się słowa wypowiadane w naszej mowie i po angielsku. Słychać odgłosy paniki i narastającego chaosu, a także krzyki, powarkiwania drużby i mojego ojca, ludzi miotających groźby, czyjś szloch. Szykuje się kolejny Aster, myślę. I naprawdę powinnam coś zrobić, żeby temu zapobiec, ale…
Niespodziewanie do moich nozdrzy dolatuje zapach pana młodego.
Wszystko znika.
Dobra krew, moja podświadomość syczy, to nonsens. Byłby dobrą krwią.
Wilkołak bierze kilka szybkich wdechów, wypełniając płuca, i przyciąga mnie do siebie. Jego dłoń wędruje od mojego ramienia do zagłębienia pod gardłem, gdzie nieruchomieje, a następnie uciska jeden ze śladów na mojej skórze. Z głębi jego klatki piersiowej wydobywa się gardłowy pomruk, który sprawia, że miękną mi kolana. Gdy otwiera usta, wiem, że niechybnie rozerwie mnie na strzępy, rozszarpie, pożre…
– Ty… – mówi głębokim głosem, niemal zbyt cichym, bym mogła go usłyszeć. – Kurwa, jakim cudem tak pachniesz?
Niecałe dziesięć minut później wsuwa mi pierścionek na palec i przysięgamy sobie dozgonną miłość.
Kiedy w końcu wraca ze spotkania z przywódcą gromady Big Bend, od trzech dni szaleje burza. Dwóch jego przybocznych czeka na niego w domu z niewyraźnymi minami. – Wampirzyca się wycofała. Ociera twarz i stęka. Mądrze z jej strony, myśli. – Ale znaleźli zastępstwo – dodaje Cal, kładąc na blacie tekturową teczkę. – Tutaj masz wszystkie jej dane. Chcą wiedzieć, czy się zgadzasz. – Działamy zgodnie z planem. Cal parska śmiechem. Flor marszczy brwi. – Nie chcesz spojrzeć na… – Nie. To niczego nie zmienia. One i tak niczym się nie różnią.
Sześć tygodni przed ślubem
Zjawia się w start-upie, w którym pracuję, we wczesny czwartkowy wieczór, kiedy słońce już zaszło, a cała załoga kontempluje, czy nie spowodować ciężkiego uszczerbku na zdrowiu.
Moim.
Nie sądzę, żebym zasługiwała na taki poziom wrogości, ale jestem w stanie ich zrozumieć.
I właśnie dlatego postanawiam nie wszczynać afery, gdy po powrocie do biurka po krótkim spotkaniu z menedżerem zauważam stan, w jakim znajduje się mój zszywacz. Szczerze mówiąc, nic takiego się nie stało. Przez dziewięćdziesiąt procent czasu pracuję z domu i rzadko zdarza mi się coś zszywać. Co z tego, że ktoś wysmarował go ptasim gównem?
– Missy, nie bierz tego do siebie. – Pierce opiera się o ściankę odgradzającą nasze boksy. Jego uśmiech nie wyraża bynajmniej przyjacielskiej troski. Przywodzi raczej na myśl cwanego sprzedawcę używanych samochodów i nawet jego krew ma oleisty zapach. Jestem mistrzynią racjonalizacji rówieśniczej pogardy. Trenowałam wszak niczym geniusz fortepianu: niestrudzenie i od najmłodszych lat.
– Żebyś mi się tu nie spociła z nerwów.
– Luz – mówię zupełnie serio, ponieważ nie mam nawet gruczołów potowych.
– I nie słuchaj Walkera. Nie powiedział tego, co myślisz.
Jestem gotowa się założyć, że wrzasnął z drugiego końca sali konferencyjnej „wredna suka”, a nie „witaj, cudna”, ale może się przesłyszałam.
– To zwykłe ryzyko zawodowe. Też byłabyś wściekła, gdyby ktoś przeprowadził test szczelności zapory sieciowej, nad którą pracowałaś od wielu tygodni, i sforsował ją w godzinę.
Zajęło mi to góra dwadzieścia minut, włączając w to przerwę, którą zrobiłam sobie w trakcie pracy. Przeznaczyłam ją na zakup przez internet nowego kosza na pranie, ponieważ cholerny kot Sereny zrobił sobie legowisko w moim starym koszu. Wysłałam jej zdjęcie paragonu, a następnie napisałam: „Ty i twój kot jesteście mi winni szesnaście dolarów”. A potem, jak zawsze, usiadłam i czekałam na odpowiedź.
Nie nadeszła. Nie żebym się jej spodziewała.
– Z czasem dadzą sobie spokój – kontynuuje Pierce. – A poza tym nigdy nie przynosisz lunchu do pracy, więc nie musisz się martwić, że ktoś napluje ci do talerza – dodaje i wybucha śmiechem. Odwracam się do monitora w nadziei, że sobie odpuści. Niestety, nie mogłam się bardziej mylić. – Szczerze mówiąc, jest w tym trochę twojej winy – oznajmia Pierce. – Gdybyś spróbowała być bardziej koleżeńska… Nie zrozum mnie źle, osobiście kupuję ten twój vibe milczącej, tajemniczej samotniczki. Ale niektórzy odbierają cię jako wyniosłą, tak jakbyś uważała się za lepszą od reszty. Gdybyś bardziej się postarała…
– Misery.
Kiedy słyszę swoje imię – to prawdziwe – na ułamek sekundy głupieję i ogarnia mnie ulga, że rozmowa z Pierce’em wreszcie się zakończy. Następnie wyciągam szyję i dostrzegam kobietę stojącą po drugiej stronie przepierzenia.
Jej twarz wydaje mi się znajoma, podobnie jak jej kruczoczarne włosy, ale dopiero gdy skupiam się na biciu jej serca, przypominam sobie, kim jest. Jej serce bije tak powoli, jak biją tylko serca wampirów.
Cóż.
Cholera.
– Vania?
– Nie było łatwo cię znaleźć – oznajmia melodyjnym, niskim głosem.
Przez chwilę zastanawiam się, czy nie walnąć głową w klawiaturę. Ale ostatecznie decyduję się na wyważoną odpowiedź:
– Nieprzypadkowo.
– Domyślam się.
Pocieram skroń. Co za dzień. Co za pieprzony dzień.
– A jednak tu jesteś.
– A jednak tu jestem.
– Cześć. – Pierce odwraca się do Vanii i gapi na nią z obleśnym uśmiechem. Zawiesza wzrok na jej szpilkach, omiata spojrzeniem jej prosty, ciemny kostium i zatrzymuje się na pełnych piersiach. Co prawda nie potrafię czytać w myślach, ale on myśli o MILF-ach tak natarczywie, że niemal go słyszę.
– Jesteś przyjaciółką Missy?
– Można tak powiedzieć. Od kiedy była dzieckiem.
– O mój Boże! Mów: jaka była maleńka Missy?
Kąciki ust Vanii lekko drżą.
– Była… dziwna i absorbująca. Choć bywała użyteczna.
– Czekaj, czy wy jesteście ze sobą spokrewnione?
– Nie. Jestem prawą ręką jej ojca, szefową jego gwardii – odpowiada, patrząc na mnie. – A ona została zawezwana.
Prostuję się.
– Dokąd?
– Do Gniazda.
Jest to nie tyle rzadkość, co coś absolutnie bezprecedensowego. Nie licząc sporadycznych rozmów telefonicznych i jeszcze rzadszych spotkań z Owenem, od lat nie rozmawiałam z żadnym wampirem. A to dlatego, że żaden z nich o to nie zabiegał.
Powinnam powiedzieć Vanii, żeby spierdalała. Już nie jestem głupią smarkulą. Nadzieja, że mój ojciec i reszta moich pobratymców nie zachowają się jak skończone dupki, jest daremna i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Najwyraźniej jednak ta niepoprawna propozycja pomieszała mi w głowie, bo nie mogę się oprzeć, żeby nie zapytać:
– Dlaczego?
– Jak przybędziesz, to się dowiesz. – Vania uśmiecha się zdawkowo.
Świdruję ją wzrokiem, jakby odpowiedź na moje pytanie była wytatuowana na jej twarzy. Tymczasem Pierce postanawia przypomnieć nam o swoim godnym pożałowania istnieniu.
– Ależ drogie panie. „Prawą ręką”? „Zawezwana”? – Śmieje się głośno i skrzekliwie. Mam ochotę pacnąć go w czoło i sprawić mu ból, ale zaczynam się martwić o tego głupca. – Lubicie teatr improwizowany czy…
Nagle Pierce milknie. Bo kiedy Vania odwraca się do niego, nic nie jest w stanie ukryć fioletowego odcienia jej tęczówek. Ani jej długich, idealnie białych kłów, lśniących w świetle lamp.
– T-ty… – Pierce patrzy na nas przez kilka sekund, mamrocząc coś pod nosem.
W tym właśnie momencie Vania postanawia zrujnować mi życie i kłapie na niego zębami.
Wzdycham, pocierając czubek nosa.
Pierce obraca się na pięcie. Rusza sprintem, mijając mój boks i przy okazji przewracając doniczkę z figowcem.
– Wampir! Wampir! Wampir nas atakuje, niech ktoś zadzwoni do FBI, niech ktoś zadzwoni do…
Vania wyjmuje zalaminowaną legitymację z logo Agencji do spraw Stosunków Ludzko-Wampirzych, która zapewnia jej immunitet dyplomatyczny na terytorium ludzi. Ale nie ma nikogo, kto mógłby ją zweryfikować, ponieważ w budynku wybuchła już panika. Większość z moich obecnych współpracowników zbiega po schodach awaryjnych, drąc się wniebogłosy. Ludzie tratują się nawzajem, usiłując dostać się do najbliższego wyjścia. Gdy widzę Walkera, który wybiega z łazienki z kawałkiem papieru toaletowego dyndającego mu ze spodni, opadają mi ręce.
– Lubiłam tę pracę – rzucam do Vanii. Sięgam po oprawiony polaroid przedstawiający Serenę i mnie i z rezygnacją wrzucam go do torebki. – Była mało wymagająca. Łyknęli moją wymówkę o zaburzeniach rytmu okołodobowego i pozwolili mi pracować w nocy.
– Przepraszam – odpowiada Vania, ale w jej głosie nie słychać nawet cienia skruchy. – Chodź ze mną.
Naprawdę powinnam jej powiedzieć, żeby spierdalała, z całą pewnością kiedyś to zrobię. Ulegam jednak ciekawości i podążam za nią, prostując po drodze biednego benjamina.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
You&YA
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz