Not in Love - Ali Hazelwood - ebook

Not in Love ebook

Hazelwood Ali

4,5
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Można powiedzieć, że dr Rue Siebert osiągnęła sukces: jej kariera się rozwija, osiągnęła stabilność finansową, za którą tęskniła jako dziecko, i ma przyjaciół, na których może liczyć. Jest inżynierem biotechnologii w Kline. To nowoczesna firma tworząca nanotechnologie dla branży spożywczej. Jej życie jest stabilne, uporządkowane i całkiem przyjemne. Do czasu próby wrogiego przejęcia przez fundusz kapitałowy, na czele którego stoi wkurzająco atrakcyjny gość.

Eli Killgore i jego partnerzy biznesowi chcą mieć w swoim portfelu Kline i kropka. Eli ma swoje powody. I jest facetem, który zawsze dostaje to, czego chce. Z jednym wyjątkiem: Rue. Kobiety, o której bez przerwy myśli. Tylko zdaje się, że nie powinien wdawać się w romans, kiedy jego firma próbuję przejąć jej firmę.

Gdzie zagra o wszystko: w miłości czy w biznesie?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 419

Rok wydania: 2025

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginalny: Not in Love

Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Anna Sośnicka, Barbara Milanowska (Lingventa)

© 2024 by Ali Hazelwood

This edition published by arrangement with Berkley, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025

© for the Polish translation by Filip Sporczyk

ISBN 978-83-287-3452-4

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Jen. Czasami zastanawiam się, co bym bez ciebie zrobiła.

I przyprawia mnie to o gęsią skórkę.

PS Biała czekolada jest spoko.

PPS Kiedy to przeczytasz, daj Stelli ciasteczko od cioci Ali.

Drogie Czytelniczki, Drodzy Czytelnicy,

wiedzcie, że Not in Love jest książką inną niż moje poprzednie teksty. Rue i Eli mierzyli się i mierzą z konsekwencjami zjawisk takich jak żałoba, niedojadanie i bycie zaniedbywanym w dzieciństwie. Bardzo chcą stworzyć więź, ale nie wiedzą jak. Jedyny znany im sposób wiąże się ze sferą fizyczną. W związku z tym tę książkę trudno określić mianem komedii romantycznej – to raczej romans erotyczny.

Historia Rue i Eliego ma oczywiście szczęśliwe zakończenie! Zawiera jednak również poważne wątki i porusza poważne kwestie. Chciałam Was o tym uprzedzić.

Uściski,

Ali

1

ŁATWIZNA

RUE

– Dziewczyny, mam do was poważne, nieretoryczne pytanie. Oczekuję odpowiedzi! Jak wam się udaje przetrwać w świecie rzeczywistym?

Nyota wpatrywała się we mnie z wyraźną pogardą, a ja zajęłam się tłamszeniem uczucia wstydu. No bo jak tu zareagować, kiedy młodsza siostra najlepszej przyjaciółki (ta sama, którą wielokrotnie wywalałaś z domku na drzewie; która przy wszystkich zjadła gluta z własnego nosa podczas wigilii w 2009; którą kilka miesięcy temu przyłapałaś w szafie na francuskim pocałunku z… mandarynką) powątpiewa w twoją zdolność do prowadzenia produktywnej egzystencji?

Cóż, w czasach słusznie minionych trzy lata różnicy wieku to była przepaść. Obie z Tishą żywiłyśmy więc niczym nieuzasadnione poczucie wyższości nad młodszą dziewczynką. Teraz mała Nyota miała już dwadzieścia cztery lata. Skończyła prawo z wyróżnieniem i została radczynią specjalizującą się w prawie upadłościowym. Jedna godzina jej czasu była warta więcej niż cała moja skandalicznie wysoka składka na OC. Jakby tego było mało, obserwowałam ją też na Instagramie i wiedziałam między innymi, że laska potrafi wycisnąć na klatę więcej, niż sama waży, że wygląda obłędnie w monokini oraz że potrafi upiec rozmarynową focaccię i nie potrzebuje do tego gotowej mieszanki do ciasta.

A najgorsze, że Nyota wiedziała, że obserwuję jej profil, ale sama nie zaobserwowała mojego! Ten pokaz siły charakteru spędzał mi sen z powiek.

– Znasz nas – powiedziałam powoli, decydując się na szczerość. Zresztą obie z Tishą gnieździłyśmy się właśnie przy jednym smartfonie w moim mikroskopijnym biurze w Kline, rozmawiając na FaceTimie z osobą, która zapewne nigdy nawet nie zapisała naszych numerów telefonów. Godność nie grała tu więc żadnej roli. – Ledwie dajemy radę.

– Odpowiedz na pytanie – przypomniała Tisha.

Wszystko to było dla mnie upokarzające, a co dopiero dla niej. Nyota to jej siostra!

– Serio? Dzwonisz do mnie w środku dnia pracy, żeby spytać, czym jest przeniesienie długu? A nie możesz tego wygooglować?

– Już to zrobiłyśmy – odparłam, nie dodając, że hasło w wyszukiwarce zakończyłyśmy frazą „dla debili”. – Coś tam rozumiemy.

– Świetnie, to po co dzwonicie? Dobra, rozłączam się. Do zobaczenia przy Święcie Dziękczynienia…

– Ale! – przerwałam jej. Była końcówka maja. Do Święta Dziękczynienia jeszcze szmat czasu. – Reakcje pozostałych pracowników Kline świadczą o tym, że chyba jednak nie do końca pojęłyśmy wszystkie niuanse tego całego… przeniesienia.

Zazwyczaj mija dobra chwila, zanim połączę kropki i zorientuję się, że nagła zmiana zachowania u bliźnich może sygnalizować jakiś poważny kryzys. Dlatego jakoś do mnie nie trafiło, że kiedy szefowa HR-u na oczach pracowników przeglądała na komputerze oferty pracy w innych firmach, chemicy wpadali na mnie jeden po drugim i nawet nie przepraszali, a mój szef dyktator Matt tylko tępo gapił się w ścianę, kiedy poinformowałam go, że potrzebuję więcej czasu, zanim podeślę mu najnowszy raport, to znaczyło, że stało się coś naprawdę poważnego. Potem podlewałam sobie w najlepsze wodą mineralną roślinkę, która stażem w firmie przebijała wszystkich pracowników o całe lata, gdy do pokoju socjalnego wparował jeden z techników i wypalił:

– Powinna pani zabrać Paprycję ze sobą, doktor Siebert. Nie powinna bidulka zginąć tylko dlatego, że Kline się wali.

Nic do mnie nie trafiało. Jedyne, co wiedziałam, to że kocham moją robotę w tej firmie, że mój najważniejszy życiowy projekt czeka teraz punkt zwrotny, od którego wiele będzie zależało, oraz że jestem zbyt upośledzona społecznie, by kiedykolwiek zmienić pracę. Zaczynało do mnie jednak docierać, że coś jest na rzeczy.

– Za piętnaście minut jest zebranie – wyjaśniłam – i byłoby super, gdybyśmy nie rozpoczynały go, kompletnie nie wiedząc, co się dzieje…

– Nyota, przestań pieprzyć i wyjaśnij nam to jak pięciolatkom – rzuciła ostro Tisha.

– Obie macie tytuł doktora! – Nyota parsknęła. W jej ustach nie brzmiało to jak komplement.

– Okej, dobra, słuchaj, bo zamierzam cię oświecić – cedziła Tish. – Trzeba będzie zgłosić sprawę do ONZ-u i czeka nas pewnie trybunał w Hadze, ale tematyka spółek prawa handlowego i wykupu długów nie była poruszana na żadnych zajęciach na naszych studiach doktoranckich z chemii! Wiem, szokujące niedopatrzenie godne interwencji wojskowej ze strony NATO, ale…

– Zamknij się, Tish. Nie masz prawa się wymądrzać. To ty do mnie dzwonisz po prośbie! – Nyota nabrała powietrza. – Dobra, Rue, skąd wiecie o wykupie długu?

– Florence rozesłała mejla do wszystkich pracowników – powiedziałam – dziś rano.

– Florence to prezeska Kline?

– Tak. – Była kimś o wiele ważniejszym, więc dodałam: – I założycielka. – To wciąż za mało, ale to nie był czas na rozwodzenie się nad swoimi idolkami.

– Czy napisała, jaki fundusz kapitałowy kupił wasz dług?

Przejrzałam na szybko treść mejla.

– Harkness Group.

– Hm. Coś mi się obiło o uszy. – Nyota w ciszy zaczęła coś pisać na klawiaturze. Za jej plecami rozciągała się panorama Manhattanu. Biuro Nyoty znajdowało się w nowojorskim wieżowcu, tysiące kilometrów od Austin. W innym świecie.

Wszystkie zawsze chciałyśmy wyjechać z Teksasu. Wszystkim nam się to udało. Tylko Nyota nigdy tu nie wróciła.

– A, już wiem, co to za goście – powiedziała w końcu, mrużąc oczy.

– Znasz ich? – spytała Tisha. – Są… znani?

– To fundusz kapitałowy, nie koreańska kapela k-popowa. Ale tak, w środowiskach big-techów są dość znani. – Przygryz­ła wargę. Nagle pewność siebie uleciała z jej twarzy.

Tisha cała się spięła.

– To przecież nie pierwszy raz, kiedy coś takiego się dzieje – powiedziałam, usiłując odgonić panikę. Rok wcześniej obroniłam doktorat na Uniwersytecie w Austin, ale pracę dla Florence Kline zaczęłam jeszcze na studiach. Takie sytuacje już się zdarzały. – Co chwila mamy jakieś zmiany w kadrze kierowniczej i nic z tego nigdy nie wynika.

– Tym razem to co innego, Rue. – Nyota zmarszczyła czoło. – Harkness to fundusz kapitałowy inwestujący w spółki sektora prywatnego.

– Dalej nie rozumiem, co to znaczy – wtrąciła Tisha.

– Gdybyś dała mi dokończyć… Fundusze kapitałowe to organizacje tworzone przez bardzo bogatych ludzi, którzy mają bardzo wiele wolnego czasu. Tylko że zamiast baraszkować w wypełnionych złotem skarbcach jak Sknerus McKwacz albo inwestować w lokaty bankowe jak wy…

– To przy założeniu, że mamy co inwestować…

– …oni wolą kupować sobie nowe spółki.

– I właśnie kupili Kline? – spytałam.

– Nie. Kline nie jest spółką giełdową. Nie da się kupić w niej udziałów. Ale lata temu, kiedy zakładano waszą firmę, potrzebne były pieniądze. Bez nich nie opracowalibyście tego całego… ravioli? Co wy tam właściwie tworzycie?

– Nanotechnologie dla branży spożywczej.

– O to, to. Uznajmy, że właśnie tak. W każdym razie kiedy Florence zakładała Kline, zaciągnęła pokaźny dług. Ale teraz jej wierzyciele postanowili sprzedać ten dług Harkness Group.

– Czyli teraz Kline wisi kasę Harknessowi?

– Tak jest. Widzisz, Rue, jednak coś kapujesz. Z kolei moja siostra jak zwykle pozostaje kompletnie… – Głos Nyoty ucichł, a jej wzrok zatrzymał się na czymś na ekranie.

– Co się stało? – spytała Tisha z niepokojem.

Nyota nie miała zwyczaju przerywać w pół zdania, szczególnie gdy to zdanie było przytykiem w stronę siostry.

– Co tam widzisz? – drążyła ta ostatnia.

– Nic. Czytam po prostu o tym całym Harkness. Mają renomę na rynku. Działają w branży średnich przedsiębiorstw technologicznych i start-upów. Zatrudniają chyba jakichś jajogłowych. Naukowców. Kupują firmy z potencjałem i wspierają ich rozwój, a potem sprzedają je z zyskiem. Wykup długu to działanie nie w ich stylu.

Palce Tishy zacisnęły się na moim udzie, a ja nakryłam jej dłoń swoją dłonią. Tego rodzaju gesty nie figurują w mojej bazie, ale dla Tishy jestem w stanie zrobić wyjątek.

– Czyli Florence musi po prostu spłacić dług temu całemu Harknessowi, a on się wtedy od nas odpieprzy? – upewniłam się. To nie brzmiało jak coś trudnego. I po co było od razu przeglądać oferty pracy w sieci, pani haerówko?

– W idealnym świecie może i tak. Ale w prawdziwym jednorożce nie istnieją, Rue. Florence nie ma takiej kasy.

Uścisk Tishy przybrał na sile.

– Ale co to oznacza w praktyce? Przejmą nad nami kontrolę?

– Może. To zależy od umowy kredytu.

Pokręciłam głową.

– Florence nigdy nie pozwoli, żeby firmie stało się coś złego.

– Może nie mieć wyjścia. – Głos Nyoty złagodniał.

I dopiero to sprawiło, że strach ścisnął mi serce.

– W zależności od postanowień umowy Harkness może mieć prawo obsadzić nowego CTO i zacząć poważnie ingerować w wasze działania.

Gdybym spytała, kto to taki ten cały CTO, pewnie nie zwiększyłabym swoich szans na lajki na Insta, więc powiedziałam tylko:

– No dobra. Czyli w skrócie: co się stanie?

– Albo nic szczególnego, albo będziecie musiały szukać nowej pracy. Na tym etapie nie da się stwierdzić.

Tisha mruknęła przekleństwo, a ja zaczęłam się zastanawiać, gdzie jest teraz Florence. I jak ona się z tym wszystkim czuje.

– Dzięki, Nyota – powiedziałam. – Bardzo nam pomog­łaś.

– Zadzwońcie po zebraniu. Wtedy będę wiedzieć więcej. – Jak to miło z jej strony. – Ale nie zaszkodzi, jeśli zredagujecie sobie CV, tak na wszelki wypadek. Austin to świetne miasto dla start-upów. Poszukajcie w sieci, popytajcie wśród znajomych kujonów. Bo… macie znajomych, nie?

– Ja znam jednego Bruce’a.

– Bruce jest kotem, Tish.

– No i?

Siostry znowu zaczęły się kłócić, a ja się odcięłam. W głowie prowadziłam skomplikowane obliczenia prawdopodobieństwa tego, że obie z Tishą zostaniemy zatrudnione w tym samym miejscu. I to w takim, w którym będą dobrze płacić i dadzą nam swobodę badań naukowych. Florence pozwalała nam nawet…

Nagle naszła mnie straszna myśl.

– Ale co się stanie z naszymi projektami? I z patentami pracowników?

– Hm? – Nyota przekrzywiła głowę. – Patentami pracowników? Jakimi patentami?

– Ja mam na przykład taki na bionanokompozyt, który…

– Dobra, wyluzuj z wykładem.

– To takie coś, co przedłuża świeżość warzyw i owoców.

– No, to rozumiem. – Pokiwała głową, a jej oczy rozbłysły ciepłem. Ciekawe, co takiego przyszło jej na myśl. Tisha nigdy nie opowiadała jej o mojej przeszłości, ale Nyota to inteligentna babka i pewnie sama się zorientowała. W końcu przez całe lata przesiadywałam godzinami u nich w domu, żeby tylko nie musieć wracać do własnego. – Ale to twój projekt? Twój patent? Należy do ciebie? Masz umowę, która zabezpiecza twój status jako właścicielki patentu i tech­nologii?

– Tak. Ale jeśli Kline zmieni właściciela…

– O ile masz to na piśmie, jesteś kryta.

Przypomniałam sobie mejla od Florence. Mnóstwo długich słów, bardzo mała czcionka, podpisy elektroniczne i tym podobne. Zalała mnie fala ulgi. Dzięki ci, Florence!

– Nie martwcie się na zapas, okej? Idźcie na to zebranie. Już i tak pewnie jesteście spóźnione. Dowiedzcie się, czego trzeba, i dajcie znać. I, na Boga i wszystkie elfy Świętego Mikołaja, zredagujcie sobie CV! Tish, na tym etapie kariery naprawdę nie musisz pisać, że w podstawówce wyprowadzałaś ludziom psy!

– Odwal się od mojego LinkedIna – mruknęła Tisha i pokazała środkowy palec. Ekran telefonu już jednak zgasł. Odchyliła się na krześle i zaklęła jeszcze raz.

Spojrzałam na nią, skinęłam głową i mruknęłam:

– Dobrze powiedziane.

– Stres zmiany pracy nas wykończy.

– Eheś.

– Wiem, że prędzej czy później znalazłybyśmy nową fuchę. To w końcu branża technologiczna. Tylko…

Kiwnęłam głową jeszcze raz. W Kline było nam dobrze. I byłyśmy razem. I miałyśmy Florence. Ach, Florence!

– Florence napisała do mnie zeszłej nocy – powiedziałam. – Spytała, czy wpadnę.

Tisha obróciła się w moją stronę.

– Mówiła, o co chodzi?

Zaprzeczyłam. Ogarnął mnie wstyd i poczucie winy. Ale z ciebie przyjaciółka, Rue…

– Odpisałam, że jestem zajęta.

– A byłaś? A, już pamiętam. Twoja cokwartalna seksrandka. Rue po zmroku. Rany, ale my jeszcze nawet nie pogadałyśmy o tym gościu!

– Jakim gościu?

– Serio? Wysłałaś mi fotkę prawa jazdy tego kolesia, a teraz jeszcze pytasz? Mnie nie oszukasz.

– Cóż, warto było spróbować. – Wstałam i wyrzuciłam z głowy obraz głęboko osadzonych błękitnych oczu. I ten grec­ki, klasyczny profil, od którego nie byłam w stanie odwrócić wzroku. I krótkie kręcone ciemne włosy, takie rozczochrane. Kiedy jechaliśmy do mnie samochodem, patrzył na wprost, na drogę, jakby wziął sobie za punkt honoru, że na mnie nie spojrzy.

– Coś ci pisał? To znaczy, jeśli zdecydowałaś się na niewyobrażalne i… – zawiesiła głos, złapała się za serce i skończyła – dałaś mu swój numer!

– Nie sprawdzałam. – Mój telefon mieszkał sobie teraz na dnie plecaka, przygnieciony bluzą z kapturem i butelką wody. I stertą książek, które za dwa dni miałam oddać do biblioteki. I tam też miał pozostać do czasu, aż przestanę co dziesięć minut się zastanawiać, czy „ten gość” już coś do mnie napisał. W kwestii facetów zawsze zachowuję zdrowy dystans.

– Powinnam była pojechać do Florence – przyznałam. Żołądek zacisnął mi się z nerwów i poczucia winy.

– E tam. Wybór był pomiędzy przespaniem się z kimś i przedwczesnym dowiedzeniem się o zagładzie firmy. Ja na twoim miejscu też poszłabym w orgazm. Widzisz, jakie jesteśmy podobne? – Tisha zniżyła głos, bo przemierzałyśmy teraz ramię w ramię jeden z bladoniebieskich korytarzy ultranowoczesnego budynku Kline, wypełnionego morzem pracowników. Wszyscy zdążali w tym samym kierunku – do wielkiego hallu na parterze. Wszyscy też uśmiechali się do Tishy. Do mnie tylko uprzejmie kiwali głowami.

Kline rozpoczynał swoją działalność jako mały start-up technologiczny, a potem nagle urósł do rozmiaru kilkuset pracowników. W pewnym momencie przestałam zaprzątać sobie głowę nowymi kolegami i koleżankami. Poza tym sama prowadzę swój projekt, więc niewiele osób ma ze mną na co dzień do czynienia. Jestem tą wysoką, poważną, zdystansowaną dziewczyną, która spędza cały czas z tą inną wysoką dziewczyną – zabawną i przemiłą, którą wszyscy uwielbiają. Wśród współpracowników poziom popularności mój i Tishy są tak odległe jak zawsze, jeszcze od czasów podstawówki. Na szczęście czas nauczył mnie nie zwracać na to uwagi.

– Niestety – mruknęłam – żadnych orgazmów nie doświadczyłam.

– Co?! Nie wyglądał na lamusa! Aż taki kiepski był w łóżku?

– Nie wiem.

Tisha zmarszczyła czoło.

– A nie spotkałaś się z nim właśnie po to, żeby się przekonać?

– Po to.

– I?

– Przyszedł Vincent.

– O kurwałke. Vincent? Jak on się w ogóle… Dobra, nie chcę wiedzieć. Czyli co? Następnym razem?

„Skoro, jak twierdzisz, nie chcesz powtórek…” Tak powiedział, a moje ciało zapłonęło z pożądania, kiedy usłyszałam głębię żalu w jego głosie.

– Nie wiem – szepnęłam zgodnie z prawdą i poczułam odrobinę tego samego żalu. Usiadłyśmy obok siebie w ostatnim rzędzie hallu. – Myślę, że…

– Ale, kurwa, heca, co nie? – odezwał się dźwięczny głos po lewej stronie. To Jay, nasz ulubiony technik laboratoryjny. A w każdym razie ulubiony technik Tishy. Bardzo szybko przypadli sobie do gustu i zostali przyjaciółmi. Skoro jednak nie opuszczam jej na krok jak ten wierny pies, jej przyjaciele to, siłą rzeczy, również moi znajomi. I oto cała historia życia towarzyskiego Rue Siebert.

– Przysięgam – powiedział Jay – że jeśli nas wyleją, a przez to odbiorą mi wizę i będę musiał wrócić do Portugalii, i Sana mnie zostawi…

– Ale z ciebie optymista – rzuciła Tisha, wychylając się do przodu z szerokim uśmiechem. – Zbadałyśmy temat. I możemy ci dokładnie powiedzieć, czym jest to całe przeniesienie długu.

Jay uniósł brew. Zalśniły kolczyki, którymi ją przebito.

– A przedtem nie wiedziałyście?

Tisha schowała się za mnie.

– Już dobrze, kochanie. – Poklepałam ją delikatnie po udzie. – Przynajmniej nie udajemy kogoś, kim nie jesteśmy.

– A kim jesteśmy? Debilkami?

– Na to wychodzi.

W tłumie pojawiła się kaskada ogniście rudych włosów, a mój ściśnięty ze zdenerwowania żołądek rozluźnił się trochę. To Florence. Genialna, zaradna Florence. Kline to ona. Ona to Kline. Walczyła o firmę jak lwica i chroniła ją własnym ciałem. Nikomu nie dałaby jej sobie odebrać. A już na pewno nie jakiemuś…

– Kim jest ta czwórka? – spytała Tisha szeptem, kiedy w sali zapadła nagła cisza. Jej wzrok powędrował gdzieś w przestrzeń za Florence i spoczął na osobach stojących u jej boku.

– Jakieś szychy z Harkness? – strzelił Jay.

Spodziewałam się zaczesanych do tyłu, nażelowanych włosów, drogich garniturów i cwaniackich uśmieszków młodych miliarderów. Ludzie z Harkness wyglądali jednak jak osoby, które mogłyby z powodzeniem pracować u nas. Może ten luźny styl i nieformalny ubiór to była tylko ich taktyka na to spotkanie, ale jak dla mnie wyglądali całkiem… normalnie. Przystępnie. Długowłosa kobieta w dżinsach wydawała się rozluźniona i zadowolona z frekwencji. Tak samo mężczyzna o szerokich barach, stojący trochę za blisko niej. Był jeszcze wysoki koleś z równo przystrzyżoną brodą, wodzący wzrokiem po sali z trochę nadętą miną. Zresztą, może i wcale nie nadętą. Przecież mnie też już kilka razy powiedziano, że bywam oziębła, a wcale nie jestem. Czwarta osoba z Harkness Group dołączyła do reszty jako ostatnia, idąc nieśpiesznym krokiem. Był to mężczyzna. I zdawało mi się, że skądś go…

Serce mi zamarło.

– Już ich nienawidzę – skwitował Jay, a Tisha się roześmiała.

– Ty nienawidzisz wszystkich.

– Wcale nie.

– Wcale tak. Prawda, Rue?

Kiwnęłam głową mimochodem. Śledziłam wzrokiem czwartego faceta z Harkness. Zakręciło mi się w głowie i zabrakło mi tchu, bo znałam tę twarz.

Dokładnie wiedziałam, z kim mamy do czynienia.

2

NIC PRZECIWKO

ELI

POPRZEDNIEJ NOCY

Wyglądała jeszcze piękniej niż na zdjęciu.

A na nim wyglądała totalnie nieziemsko. Aż zapierało dech. Stała przed znanym mu dobrze znakiem Uniwersytetu w Austin. To nie było selfie, tylko oldskulowe zdjęcie, wycięte tak, żeby nie było widać osoby towarzyszącej. Na fotce pozostała więc tylko szczupła, ciemnoskóra ręka przewieszona leniwie przez ramiona kobiety. No i ona sama. Uśmiechała się nieznacznie. Taka zdystansowana.

Przepiękna.

Teraz to nie miało większego znaczenia. Eli był w życiu z tyloma osobami, że wiedział, że wygląd w znikomym stopniu przekłada się na jakość seksu. Tylko że kiedy pojawił się w hotelowym lobby i wypatrzył ją przy barze, siedzącą na wysokim hokerze, aż wryło go w ziemię. Zawahał się, mimo że spotkanie z Harkiem i innymi się przeciągnęło, a przez to, że wpadł jeszcze do domu, żeby zajrzeć do Ciapka, był już spóźniony.

Piła wodę Sanpellegrino. Dobrze. Gdyby piła coś z procentami, ich plany na ten wieczór mogłyby wziąć w łeb. Miała na sobie proste dżinsy i sweter. Siedziała swobodnie, wyluzowana, a jednocześnie pełna godności. Trzymała plecy prosto, ale nie była spięta. Nie wyglądała na niepewną. Zdawała się swobodna, jak ktoś, kto dokładnie wie, czego się spodziewać.

Eli przypomniał sobie jej celne pytania i jasne odpowiedzi. Napisała do niego dzień wcześniej, a kiedy spytał, gdzie chciałaby się spotkać, odpowiedziała, że:

Nie u mnie.

U mnie też nie. Mogę zarezerwować nam pokój. Ja stawiam.

Możemy się podzielić rachunkiem.

Nie ma potrzeby.

Może być. Wyślę adres przyjaciółce, która ma też mój login i hasło do aplikacji.

Oczywiście. Chcesz mój numer?

Możemy pisać do siebie tutaj.

Okej.

Jak wolała. Zabawa aplikacją do randkowania bywała ryzykowna. Choć ta konkretna aplikacja nie była stricte do randkowania. A w każdym razie nie do randkowania w tradycyjnym tego słowa znaczeniu.

Eli spojrzał na kobietę jeszcze raz i poczuł znajome podekscytowanie. Dobrze. Będzie nam dobrze, pomyślał. Ruszył, ale zatrzymał się ponownie po kilku krokach.

Kiedy do kobiety podszedł inny facet.

Podrywa ją jakiś smętny złamas! W każdym razie z początku tak to wyglądało, ale szybko wyszło na jaw, że się znają. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a potem zmrużyły drapieżnie. Spięła się. Odchyliła na krześle, zwiększając dystans.

To jakiś jej były. Eli uważniej przyjrzał się mężczyźnie. Rozmawiali ze sobą stłumionymi głosami. Muzyka płynąca z głośników grała zbyt głośno, by można było usłyszeć konkretne słowa, ale nagle wyprostowana i spięta sylwetka kobiety nie wróżyła nic dobrego. Pokręciła głową, przeczesała palcami ciemne, lśniące loki, a kiedy odrzuciła je do tyłu, Eli dostrzegł napięcie w jej karku. Było coraz bardziej widoczne, im więcej i szybciej ten facet mówił. Zaczął się do niej powoli zbliżać. Gestykulował coraz wyraźniej.

Nagle jego ręka wystrzeliła i palce zacisnęły się wokół jej ramienia. Wtedy Eli wkroczył do akcji. W kilka sekund doskoczył do kontuaru, ale kobieta już próbowała wyswobodzić się sama. Eli wyrósł jak spod ziemi tuż za jej stołkiem i warknął:

– Puszczaj ją.

Facet podniósł wzrok. Miał szkliste oczy. Pijany czy coś.

– Odczep się, koleś. To nie twoja sprawa.

Eli zrobił krok naprzód. Bicepsem otarł się o plecy kobiety.

– Puść ją. Natychmiast.

Facet spojrzał mu głęboko w oczy i przez chwilę wytrzymał wzrok Eliego. Szybko jednak doszedł do jedynego słusznego wniosku: nie miał szans. Powoli, z wahaniem puścił ramię kobiety i uniósł ręce w geście kapitulacji. Przypadkiem przewrócił łokciem szklankę.

– To tylko nieporozumienie…

– To prawda? – Eli spojrzał na kobietę, która właśnie ratowała telefon z kałuży rozlanego sanpellegrino. Jej milczenie było wystarczającą odpowiedzią. – Nic z tego. Wypad stąd – warknął na faceta Eli i spiorunował go wzrokiem. W jego zawodzie najbardziej liczyła się umiejętność znajdowania motywacji dla podległych mu pracowników. Każdego motywowało coś innego. Tego dupka, na przykład, należało wystraszyć.

Podziałało. Dupek pogapił się jeszcze chwilę, zacisnął zęby, rozejrzał się, jakby szukał świadków lub kogoś, kto stanąłby w jego obronie. Kiedy jednak nikt taki się nie pojawił, dupek obrócił się na pięcie i wymaszerował gniewnym krokiem z hotelu. Eli odwrócił się w stronę kobiety.

Przeszył go dreszcz. Miała wielkie oczy w kolorze ciemnego błękitu. W życiu nie widział oczu w takim kolorze. Wpatrywał się w nie przez chwilę, aż stracił rachubę czasu i zapomniał, o co miał ją w zasadzie zapytać.

A, no tak. To było pytanie zasadnicze, bardzo złożone i niezwykle istotne:

– Wszystko w porządku?

Zamiast odpowiedzieć, kobieta zadała własne pytanie:

– Często bawisz się w obrońcę uciśnionych, by zaleczyć swoje kompleksy? – Jej głos był łagodny, ale oczy błyskały niebezpiecznie. Jej górna warga była odrobinę pełniejsza od dolnej. Obie miały odcień ciemnego różu. – Może od razu kup sobie czołg.

Eli uniósł brwi.

– A ty może lepiej wybieraj sobie facetów.

– Będę musiała. Szczególnie że na dzisiaj wybrałam sobie ciebie.

Jasne. Czyli go poznała. I wyglądało na to, że nie została jego fanką.

Eli nie winił jej za to, że wzięła go za aroganckiego, agresywnego chama, ale przecież nie chciał, by czuła się przy nim niekomfortowo. Widać nie chciała spędzać z nim czasu. Szkoda. Poczuł ukłucie zawodu. Uniósł wzrok i zawiesił go na tych ustach, a wtedy uczucie spęczniało do większych rozmiarów. Otrząsnął się z otępienia.

Trudno. I tak w życiu bywa. Skinął jej głową, okręcił się na pięcie i ruszył…

Na nadgarstku zacisnęła się ręka.

Obrócił się i spojrzał na kobietę.

– Przepraszam. – Zaciskała powieki. Wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się. Jej uśmiech był tak delikatny, że ledwie widoczny. Wywołał drżenie serca i kolejną falę ekscytacji.

Eli nie był estetą. Nie miał pojęcia, czy kobieta była obiektywnie, klasycznie piękna, czy też po prostu jej twarz miała takie cechy, które dla niego układały się w obraz ideału. To nie miało jednak żadnego znaczenia.

Pragnął jej jak cholera.

– Jesteś Eli, prawda? – spytała.

Skinął głową. Stanął naprzeciw niej.

– Przepraszam, jeszcze się nie otrząsnęłam. Zazwyczaj się tak nie zachowuję w tego typu sytuacjach. – Uniosła rękę i zrobiła jakiś niewyraźny gest. Miała czerwone paznokcie i smukłe palce. Dłonie jej drżały. – Kiedy ktoś mi pomaga. Dziękuję za pomoc. – Dłoń puściła nadgarstek i spoczęła na jej kolanach.

Eli śledził cały ruch, od początku do samego końca. Był jak zahipnotyzowany.

– Nie przedstawiłaś się – powiedział, zamiast rzucić coś w stylu „nie ma problemu”. W aplikacji podpisała się tylko jako R.

– Nie – przytaknęła. I tyle. Bezkompromisowość w jej głosie podniecała go jeszcze bardziej.

Rachel? Może Rose? Nie, Ruby. Ruby obróciła się w kierunku wyjścia, gdzie dalej kręcił się dupek, miotając w ich stronę wściekłe spojrzenia. Przełknęła ślinę, a Eli zaproponował:

– Mogę go wykurzyć. – Od dawna się z nikim nie bił. Ostatnio w liceum, kiedy trenował hokeja i był mocno zbuntowany. Niemniej wiedział, jak sobie radzić z upierdliwymi facetami.

– Nie trzeba – odparła, kręcąc głową.

– Mogę wezwać policję.

Znów przeczenie. Po chwili wahania podniosła wzrok.

– Ale może mógłbyś…

– Zostanę – odpowiedział na niezadane pytanie.

Wyraźnie ją to uspokoiło. Dupek zachowywał się na tyle niebezpiecznie, że Eli i tak miał zamiar nie spuszczać kobiety z oczu przynajmniej przez jakiś czas. Wiedział, że wyszedłby co najmniej na dziwaka, a bardzo możliwe, że i na jakiegoś perwersa, ale co tam. Tak już miał. Nawet nie znał tej kobiety, ale jej bezpieczeństwo było dla niego sprawą życia i śmierci. Oparł się plecami o kontuar i skrzyżował ramiona na piersi. Do baru podeszła spora grupka ludzi. Zajęli miejsca tuż obok kobiety i Eliego. Musiał się do niej przysunąć.

R.

Rebeka.

Rowan.

– Wiem, że mieliśmy… – Podniosła rękę i machnęła nią, wskazując na windy, a w mózgu Eliego wybuchło milion lasek dynamitu.

Jej pierwsza wiadomość do niego była taka formalna:

Jesteś jeszcze w rejonie Austin? Masz ochotę się spotkać?

W opisie na swoim profilu zaznaczyła, że interesuje ją wyłącznie przygodny seks. Żadnych powtórek. Żadnych drugich randek.

I ta odpowiedź na pytanie o fetysze i podniety w kwestionariuszu… Wow.

Cała lista rzeczy, na które się nie zgadzała w łóżku. I kolejna, opisująca, na co miała ochotę.

W tym momencie Eli podejrzewał już, że tej nocy do niczego między nimi nie dojdzie, ale myślenie o straconych szansach odłożył na później. O tak, będzie o czym myśleć.

– Ale już nie mam ochoty – dokończyła pewnym głosem.

Podobało mu się, że użyła właśnie takich słów zamiast na przykład: „już nie mogę”. W jej tonie nie było słychać żalu. To nie były przeprosiny. Była poważna. Cicha.

– Mówisz, że nie masz ochoty wjechać na piętro i przelecieć faceta, którego nie znasz, tuż po tym, jak facet, którego najwyraźniej znasz doskonale, cię napastował? – Eli skrzywił się, udając bezbrzeżne zdziwienie, wywołując tym tylko nieznaczne skinienie jej głowy.

– Dokładnie tak. Już pewnie za późno, żeby prosić o zwrot za pokój hotelowy, więc jeśli chcesz spotkać się z kimś innym, nie krępuj się.

Kąciki ust Eliego uniosły się nieznacznie.

– Jakoś przeżyję – powiedział spokojnie.

– Jak wolisz – mruknęła kobieta. Nie obeszłoby jej, gdyby wyciągnął teraz telefon i obdzwonił pół miasta w poszukiwaniu kogoś na jedną noc, ale pewnie też nie zrobiłoby na niej wrażenia, gdyby wyznał jej miłość i wierność do końca swoich dni. Eli powstrzymał uśmiech cisnący mu się na usta. Ona przechyliła głowę. – Często tak robisz? – spytała.

– Co? Umawiam się na seks?

– Ratujesz niewiasty w potrzebie.

– Nie. Nieczęsto.

– Bo niewiele takich widujesz czy zazwyczaj nie ratujesz ich z opresji? – Jej głos był miękki, delikatny. W ustach kogokolwiek innego te słowa brzmiałyby jak flirt. Nie w jej. – Tak czy inaczej, schlebiasz mi – dodała.

– I słusznie. Powinnaś się czuć wyróżniona. – Rzucił okiem na dupka, który wciąż miotał się za oknem. – Mieszkasz sama?

Uniosła brwi. Zauważył, że na prawej miała ledwo widoczną bliznę. Postukał w kontuar palcem wskazującym. Korciło go, by przejechać nim po tej bliźnie.

– Próbujesz wybadać, czy kogoś mam?

– Próbuję wybadać, jaka jest szansa, że ten złamas poczeka na ciebie pod drzwiami. I dowiedzieć się, czy masz kogoś, kto ci pomoże, gdyby tak było. Czy na przykład masz psa, który może cię ochronić.

– Aha. – Nie wyglądała na zawstydzoną nieporozumieniem. Fascynujące. – Mieszkam sama. On nie powinien znać adresu.

– Nie powinien?

– Nie wiem, jak mnie tu znalazł. Pewnie dowiedział się, gdzie mieszkam, próbował wejść, ale nie wpuścił go ochroniarz. Potem jechał za moim uberem i mnie tu dopadł. – Jeszcze minutę wcześniej była poruszona, wstrząśnięta, ale teraz brzmiała rozbrajająco szczerze i spokojnie. Zupełnie tak jak w wiadomościach, pomyślał Eli. Pisała do niego bez emotikonów. Żadnych LOL-i, żadnych LMAO, żadnych JBC, WTF i tym podobnych. Nienaganna interpunkcja, wielkie litery, kropki. Myślał, że to takie jej dziwactwo, ale jej zachowanie perfekcyjnie odzwierciedlało tę formalność i dystans.

Jest poważna. Zamknięta. Złożona.

A Eli uwielbiał wyzwania.

– Jak zamierzasz wrócić do domu? – spytał.

– Uberem. Albo boltem. Co tam pierwsze przyjedzie. – Podniosła telefon, ale kiedy dotknęła ekranu, ten się nie włączył. Pozostał ciemny. Eli przypomniał sobie rozlaną wodę. – No tak… – westchnęła. – Będę musiała złapać taksówkę.

Nie ma mowy! – prawie to powiedział, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Stał teraz z półotwartymi ustami. Nie znał tej kobiety. Nie była jego koleżanką, siostrą ani nawet znajomą. Była kimś, z kim planował spędzić noc. Uprawiać seks, a potem się rozejść i nigdy więcej nie zobaczyć. Nie miał prawa jej mówić, co ma robić.

Ale mógłby spróbować ją przekonać.

– On tam dalej jest – powiedział w końcu rzeczowo, wskazując mężczyznę podbródkiem. Ten wciąż dreptał tam i z powrotem za obrotowymi drzwiami. Skórę pokrywała mu lśniąca warstwa potu. – Czeka na ciebie.

– No tak. – Kobieta podrapała się po długiej szyi.

Eli zapatrzył się na nią.

– Mógłbyś ze mną wyjść? – poprosiła.

– Jasne. Ale skoro on wie, gdzie mieszkasz, będzie na ciebie czekał. Co wtedy? – Zamilkł i obserwował, jak ona zastanawia się nad jego słowami. – Masz może zaufanego sąsiada? Przyjaciela? Brata?

Wybuchła krótkim śmiechem, bardzo cichym, pełnym goryczy.

– Raczej nie.

– No dobra. – Eli kiwnął głową. Na myśl o tym, co ich czekało, poczuł odwrotność irytacji. – W takim razie podwiozę cię do domu.

Spojrzała na niego i przez długą chwilę przytrzymała wzrok. Zastanawiał się, dlaczego te wielkie, lśniące oczy robią na nim tak piorunujące wrażenie.

– Sugerujesz, żebym wsiadła do samochodu z facetem, którego nie znam, celem uniknięcia napastowania ze strony faceta, którego znam?

Wzruszył ramionami.

– Czemu nie?

Przygryzła wargę. W tym momencie Eli poczuł bliskość między nimi z intensywnością, jakiej nie czuł od bardzo, bardzo dawna.

– Dziękuję, ale muszę odmówić. Potencjał na bardzo ironiczne zakończenie tej historii jest zbyt wysoki nawet dla mnie.

– Nie wiem, czy to się kwalifikuje jako ironia.

– Jeszcze nie, ale tak by było, gdybyś się okazał mordercą.

Wiedział już, że uśmiechem nic tu nie wskóra, ale nie potrafił się powstrzymać.

– A miałaś ze mną wejść na górę do pokoju, który sam zarezerwowałem, i spędzić tam kilka godzin.

– Godzin, powiadasz?

Ale się w tym momencie czuł! Niesamowite.

– Tak, godzin – przytaknął.

Przez cały czas patrzyła mu prosto w oczy.

– Trochę późno, żeby teraz się martwić, czy cię zamorduję.

– Tak, ale adres podałam koleżance, która w każdej chwili mogła się ze mną skontaktować – odbiła piłeczkę. – Zmiana miejsca rodzi spore zagrożenie.

– Naprawdę? – Nie miał pojęcia, dlaczego tyle radości sprawia mu ta rozmowa i instynkt samozachowawczy nieznajomej.

– Vincent to kutas. Ale ciebie nie znam. Możesz być Unabomberem.

Vincent. Znała imię tego chuja. A Eli dalej nie znał jej imienia. Zaczynało go to wkurzać.

– Unabomber nie żyje.

– Dokładnie to powiedziałby w takiej sytuacji Unabomber, by zyskać moje zaufanie – odpowiedziała bez emocji.

Eli nie miał pojęcia, czy to flirt, czy laska się z niego nabijała, czy też naprawdę mówiła poważnie.

Ekscytowało go to jak mało co.

– Unabomber rozwiązywał zagadki matematyczne i robił bomby. Nie porywał kobiet.

– Sporo wiesz o Unabomberze jak na kogoś, kto twierdzi, że nim nie jest.

Eli uniósł wzrok i spojrzał w sufit, by ukryć rozbawienie. Powoli wypuścił wstrzymywane w płucach powietrze. Wyprostował się. Wyciągnął portfel z tylnej kieszeni dżinsów, a potem wysunął z niego prawo jazdy, które położył na blacie tuż obok jej dłoni.

– Co to jest?

Oparł się znów plecami o bar i nic nie mówił. Kobieta podniosła dokument. Zerknęła na zdjęcie, potem na niego, jakby próbowała znaleźć różnice.

– Eli Killgore – mruknęła. – Kiepskie nazwisko dla faceta, który twierdzi, że nie jest mordercą.

– To szkockie nazwisko. – Nastroszył brwi.

– Brzmi jak pseudonim perwersa, który goli dziewczynom cipki i dzierga z włosów laleczki. – Zamilkła. – Wyglądasz na młodszego niż trzydzieści cztery lata. Naprawdę jesteś taki wysoki?

Eli westchnął ciężko, a ona oddała mu dokument ze śmiertelnie poważną miną.

– No dobrze, to doszliśmy już do tego, że masz nazwisko jak rasowy morderca. Nie wiem jeszcze tylko, czy to prawko nie jest sfałszowane i czy nie używasz go, by wabić niewinne kobiety do swojej mrocznej pieczary.

– Pewnie uważasz, że jesteś zabawna.

– Nie. Wiem, że nie jestem. Urodziłam się bez poczucia humoru. To u mnie genetyczne.

Parsknął. Nabijała się z niego. Nie było innej opcji. A Eli najwyraźniej zupełnie nie miał zamiaru jej w tym przeszkadzać. Podsunął jej cały portfel.

– Przejrzyj sobie. – Obserwował, jak jej szczupłe, długie palce wertują karty i dokumenty. Zastanawiał się, jak to możliwe, by te ruchy stały się jego kolejnym fetyszem.

Kobieta uniosła portfel do nosa i zaciągnęła się zapachem, co tylko rozbudziło podniecenie Eliego. Wyciągnęła kartę kredytową na chybił trafił. Potem kolejną.

– Eli Krwawy-Morderca – powiedziała.

– Nie tak mam na nazwisko.

– Masz kartę biblioteczną. – W jej głosie czuć było rozbawienie. Eli cmoknął z rozdrażnieniem.

– Próbuję ci pomóc w trudnej sytuacji, a ty mi odpłacasz szczerym zdumieniem na wieści, że umiem czytać. Nieładnie.

Uśmiechnęła się na to. Jej uśmiech znów był taki łagodny, ledwie widoczny, tajemniczy. Nie powinien wywoływać u nikogo dreszczy. A jednak.

– Wyglądałeś mi raczej na kolesia z kolekcją wejściówek na siłownię.

– Oho, stereotypy. – Usiłował się nie uśmiechnąć, ale przegrał tę walkę.

Co z tego, skoro ona dalej przeczesywała zawartość jego portfela, zatrzymując się na co bardziej interesujących kąskach. Raz nawet mruknęła coś z uznaniem. Eli poczuł wibrację jej głosu. Przeszyła całe jego ciało. Wyobrażał sobie, jak jej smuk­łe palce powoli, nieubłaganie odzierają go z warstw, docierając coraz głębiej.

– Masz ubezpieczenie zdrowotne, co wskazywałoby na zdolność opłacenia terapii przeciwdziałającej morderczym skłonnościom – powiedziała chłodno, po czym zamknęła portfel i oddała mu go, kiwając głową. Spojrzała w stronę drzwi jeszcze raz.

Vincent tkwił w miejscu. Palił teraz papierosa.

– Bardzo ładny portfel. Wszystko w porządku. Wszystko poza nazwiskiem. Eli Dźgnij-Garota.

– Ani dźgnij, ani tnij, ani na pewno nie garota.

– Nieważne. – Usta kobiety rozciągnęły się w kolejnym tajemniczym półuśmiechu.

Eli poczuł mrowienie w kroczu.

– Panie Killgore, może mnie pan odwieźć do domu.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz