Nienawidzę, że cię kocham - Ali Hazelwood - ebook + książka

Nienawidzę, że cię kocham ebook

Hazelwood Ali

4,5
35,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Muza
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2023
Opis

Trzy krótkie nowele Ali Hazelwood, autorki "The Love Hypothesis", światowego bestsellera i fenomenu TikToka. Po raz pierwszy w formie książkowej i ze specjalnym, z dodatkowym rozdziałem!

Mara, Sadie i Hannah są najlepszymi przyjaciółkami, ale przede wszystkim naukowczyniami. Ich badania wiodą je w różne strony świata, gdzie wszystkie dochodzą do podobnych wniosków – w miłości i nauce przeciwieństwa się przyciągają, a rywalizacja potrafi podgrzać atmosferę...

"Pod jednym dachem"

Teoretycznie to ona władowała się z butami w jego życie. Liam mieszkał samotnie w wielkim domu swojej ciotki do czasu, aż jego połowę odziedziczyła w spadku Mara. Przystojny i pociągający, ale też wiecznie naburmuszony, robi co w jego mocy, by życie pod jednym dachem nie było dla Mary przyjemne. Ona jednak nie zamierza się wyprowadzić. Im więcej wie o Liamie, tym trudniej jest jej go nienawidzić...

"Skazani na siebie"

Sadie wie, że inżynierowie budownictwa powinni budować mosty zamiast je za sobą palić. Jako kobieta po studiach STEM zdaje sobie również sprawę, że każdą teorię można podważyć. Kiedy więc utknęła w windzie z facetem, który złamał jej serce, ostatnie, o czym myśli, to odnawianie relacji. Eryk może przepraszać, ile dusza zapragnie. Ona prędzej pocałowałaby Chewbaccę z Gwiezdnych wojen, niż mu wybaczyła.

"Poniżej zera"

Hannah, młoda inżynierka pracująca dla NASA, ma złe przeczucia. Nie tylko doznała groźnego urazu i utknęła w lodowej rozpadlinie na kole podbiegunowym, ale jedyną osobą, która podejmuje się misji ratunkowej, jest jej odwieczny rywal. Dlaczego ryzykuje życiem, by jej pomóc? I dlaczego jego nagłe przybycie sprawia, że serce Hannah bije szybciej?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 395

Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KiraneG

Dobrze spędzony czas

Podoba mi się punkt wspólny tych nowelek, tzn. to, że w pewnym stopniu się łączą osobą głównych bohaterek. Natomiast całość już wyleciała mi z pamięci i jakoś tak miałam wrażenie, że trochę odstaje od reszty dorobku autorki (może ze względu na długość i fakt, że to nowelki, a nie dłuższe formy). Ogólnie nie najgorzej, choć stać Ali na więcej.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Loathe to Love You

Redakcja: Dorota Kielczyk

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Bogusława Jędrasik

Ilustracje wykorzystane na okładce

© lilithsaur

© 2023 by Ali Hazelwood

Under One Roof, Stuck with You, and Below Zero© 2022 by Ali Hazelwood

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.

This edition published by arrangement with Berkley, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Filip Sporczyk

Pod jednym dachem, Skazani na siebie, Poniżej zera zostały wydane osobno jako e-booki w styczniu, marcu i maju 2023.

ISBN 978-83-287-2991-9

You&YA

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2023

–fragment–

Becce, która dała najlepszą podpowiedź i sama jest najlepsza.

PROLOG

Dziś

Rzucam okiem na stertę brudnych naczyń w zlewie i dochodzę do bolesnego wniosku: jest źle.

Chociaż nie. Wróć. Od dawna o tym wiedziałam. Gdybym jednak uważała inaczej, dokładnie w tym momencie dotarłaby do mnie ta brutalna prawda. Sam widok durszlaka i dwunastu upapranych widelców natychmiast przywodzi mi na myśl Liama. Wpatruje się we mnie ciemnymi oczami, oparty o kuchenny blat, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, i pyta tym swoim oschłym, lecz przyjemnym dla ucha tonem: „A cóż to? Jakaś postmodernistyczna instalacja? Czy po prostu zabrakło nam płynu do mycia naczyń?”.

Tak też jest, gdy trochę wcześniej po zmroku wracam do domu i zastaję światło na ganku zapalone przez Liama. To… to zawsze sprawia, że moje serce gubi rytm. Takie na wpół przyjemne, na wpół bolesne odczucie. I znów puls przyspiesza – bo nie zapominam wyłączyć tego światła, kiedy wchodzę do środka. A to do mnie zupełnie niepodobne. Może ta papka z nasion chia, którą Liam codziennie serwuje na śniadanie, wreszcie zaczyna działać i rośnie mi poziom IQ.

Dobrze, że postanowiłam się wyprowadzić. Wszystkim wyjdzie to na dobre. Z tymi ukłuciami w sercu nie da się żyć. Na dłuższą metę z pewnością mi nie posłużą. Ani na głowę, ani na układ krążenia. Co prawda, dopiero zaczęłam usychać z tęsknoty, ale i tak mogę z całą pewnością powiedzieć, że mieszkanie z człowiekiem, którego kiedyś się nienawidziło, a potem pokochało, jest kiepskim pomysłem. Wiem, co mówię. Mam w końcu doktorat. Niby z innej dziedziny, ale co tam.

Ale jest też w tęsknocie coś dobrego. Co? Wieczna nerwówka. Energia, która nie pozwala usiedzieć w miejscu. Dzięki niej, widząc stos naczyń w zlewie, myślę sobie, że sprzątanie kuchni to nie taka znowu nuda. Kiedy dołącza do mnie Liam, natychmiast czuję nagłą i nieposkromioną chęć załadowania zmywarki. I daję się ponieść tej palącej potrzebie. Podnoszę wzrok, zauważam jego sylwetkę – szczelnie wypełnia przejście do salonu. W duszy rozkazuję sercu, by nawet nie próbowało wariować. Nic z tego. Nie dość, że zaczyna bić szybciej, to co kilka uderzeń wyrywa się z piersi.

Głupie serce.

– Pewnie myślisz, że sprzątam, bo zmusił mnie do tego snajper, który właśnie trzyma mnie na muszce. – Szczerzę zęby, nie spodziewając się, że odwzajemni uśmiech. W końcu to Liam. Z jego twarzy nigdy nie daje się nic wyczytać.

Od dłuższego czasu nie próbuję się już dopatrzyć w jego mimice oznak rozbawienia. Zadowalam się tym, że wiem, jaki efekt osiągam. Tak, to sprawia mi przyjemność. Ciep­łe, miłe doznanie – z lubością się w nim pławię. Chcę, żeby z rozbawieniem pokręcił głową i mruknął moje imię – Mara – a następnie roześmiał się wbrew sobie. Chcę stanąć na palcach i odgarnąć mu kosmyk ciemnych włosów z czoła, a potem wtulić się w jego tors i zaciągnąć zniewalającym zapachem skóry.

Niestety wątpię, by on podzielał moje pragnienia. Dlatego odwracam się z powrotem do zlewu i płuczę miskę wygrzebaną spod durszlaka.

– Nie. Miałem raczej wrażenie, że jesteś pod kontrolą pasożytniczej grzybni, która rośnie ci w mózgu, bo wciągnęłaś do płuc jej zarodniki. Tak jak w tym dokumencie, który ostatnio oglądaliśmy. – Niski, dudniący głos. Tak bardzo będzie mi go brakowało.

– To były pąkle, nie grzyby. Nie pamiętasz. Nic dziwnego, zasnąłeś w połowie filmu – prycham. Nie odpowiada. Nie szkodzi. Cały on. Niewiele mówi i rzadko się uśmiecha. – Kojarzysz pieska sąsiadów? Tego buldoga francuskiego. Chyba im się zerwał, bo widziałam go dzisiaj na środku ulicy. Biegł w moją stronę. A smycz ciągnęła się za nim. – Wyciągam rękę po ścierkę. Moja dłoń natrafia na jego brzuch. Liam stoi tuż za mną. – Ojej. Przepraszam. No, to wracając do tematu: złapałam psiaka i odniosłam go do domu. Niesamowity słodziak z… – urywam w pół zdania. Nagle zdaję sobie sprawę, że Liam napiera na mnie całym ciałem. Krawędź szafki wbija mi się w biodro. Na plecach czuję ciepło bijące od niego. O mój Boże. Czy on… Potknął się? Chyba tak. To tylko przypadek. – Liam?

– Nie przeszkadzam? – pyta, ale się nie odsuwa. Tkwi w miejscu jak skała. Jego brzuch i pierś stykają się z moimi plecami; oparty rękoma o blat zamyka mnie w ciasnym półokręgu. To sen? Śnię na jawie? A może serce wreszcie się poddało i właśnie przeżywam jakiś zawał. Mój mózg przetwarza najskrytsze nocne marzenia w halucynacje.

– Liam? – Z mojego gardła wydobywa się ciche, stłumione piśnięcie. On wtula twarz w moje włosy tuż nad skronią. Dotyka ich nosem. Może też ustami. I to nie jest żaden przypadek. Robi to w pełni świadomie. Czy on…? Nie. Wykluczone. Nie do pomyślenia.

A jednak. Obejmuje mnie w pasie. Przesuwa dłońmi po moim brzuchu. I wtedy zdaję sobie sprawę, że to się dzieje naprawdę. To już nie przypadkowy dotyk. Nie przelotne otarcie się ramionami w korytarzu, które tyle razy analizowałam w myślach, interpretując jego znaczenie. To nie to samo co wtedy, gdy potknęłam się o kabel od komputera i wylądowałam Liamowi na kolanach. Albo kiedy opatrywał mi dłoń oparzoną palnikiem. To jest… – Liam?

– Ćśś… – Czuję jego usta na skroni. Są ciepłe. Ich dotyk działa uspokajająco. – Wszystko w porządku, Maro.

W podbrzuszu narasta żar.

ROZDZIAŁ 1

Sześć miesięcy wcześniej

Szczerze mówiąc, powiedzenie „gość w dom, Bóg w dom” jest kompletnie bezsensowne. A co, jeśli gość jest podpalaczem? Wprosi się taki, a potem niepostrzeżenie sfajczy cały lokal. Nie ma co wpuszczać za próg byle kogo. Wiecie, co sobie wyobrażam, jak myślę o tym, że w domu pojawia się niespodziewany gość? Że będzie dym. A nie ma dymu bez ognia. A potem wiadomo: syreny straży pożarnej i tragedia na pół osiedla. Nic tak człowiekowi nie psuje krwi, jak natręt, którego nie da się pozbyć. Dlatego nie wiem, skąd pomysł, że przyjmowanie kogoś u siebie to jak wpuszczanie Boga pod swój dach. Bóg nie poleje twojego ulubionego dywanu benzyną i nie rzuci na środek płonącej zapałki. A gość? Kto wie…

– Proszę pani – kierowca Ubera odwraca się przez ramię, z miną pełną skruchy przerywając mój wywód – za pięć minut będziemy na miejscu.

Uśmiecham się przepraszająco i spoglądam w ekran telefonu. Widać na nim głównie moje dwie najlepsze przyjaciółki. W górnym prawym rogu jestem ja. Z miną jeszcze bardziej naburmuszoną niż zazwyczaj… choć nie bez powodu. Skórę mam bledszą niż w rzeczywistości, o ile to w ogóle możliwe, a włosy jeszcze bardziej rude. Kto uwierzy, że ten kolor to nie żaden filtr?

– Racja, Maro – mówi Sadie, ale wyraz jej twarzy przeczy słowom. – Powinnaś przesłać swoje jak najbardziej uzasadnione spostrzeżenia bezpośrednio pani Merriam-Webster, czy ktokolwiek zajmuje się teraz sprawami językowymi w redakcji słownika… Ale ja tylko pytałam, jak było na pogrzebie.

– Tak, Maro. Jak by… o… grze… bie… – Jakość połączenia u Hannah jest jak zwykle tragiczna.

Ale na takie utrudnienia, jak konieczność porozumiewania się w trybie wideorozmowy, trzeba być gotowym, kiedy najlepszych przyjaciół poznaje się na studiach doktoranckich. Najpierw są euforia, podekscytowanie, kiedy ściskając w dłoniach nowiutkie dyplomy inżynierskie, beztrosko chichoczecie w klubie po piątej kolejce drinków. A chwilę potem przychodzi płacz i zgrzytanie zębów, bo już po studiach i wszystkie się rozchodzą – każda w swoją stronę. I wtedy do życia zaczyna być potrzebny wideoczat. Nigdzie też, jak okiem sięgnąć, nie serwują wściekle zielonych koktajli wyskokowych. A wariackie wywody, do których mam skłonność, mogę wygłaszać nie w zaciszu wspólnego studenckiego mieszkanka, lecz na tylnej kanapie ubera, w drodze na jedno z dziwniejszych spotkań w moim dotychczasowym życiu.

W byciu dorosłą najbardziej wkurzające jest to, że cały świat oczekuje ode mnie dojrzałości. Sadie projektuje ekskluzywne ekologiczne budynki w Nowym Jorku. Hannah odmraża sobie tyłek pod biegunem w jakiejś norweskiej stacji badawczej NASA. A ja?

Ja jestem tu, gdzie jestem. Przeprowadzam się do Waszyngtonu, bo tutaj dostałam wymarzoną posadę i rozpocz­nę pracę jako badaczka w EPA, czyli Agencji Ochrony Środowiska. Teoretycznie powinnam szaleć z radości. Radość jest jednak przereklamowana, bo bywa ulotna.

– Pogrzeb Heleny był… ciekawy. – Moszczę się w fotelu pasażera. – To chyba jedyny plus tego, że wiedziała, że długo nie pożyje. Mogła trochę nastraszyć organizatorów. Odgrażała się, że jeśli przy opuszczaniu trumny nie zagrają piosenki Karma Chameleon, jej duch będzie nawiedzał ich rodziny przez pokolenia.

– Cieszę się, że mogłyście towarzyszyć jej chociaż w tych ostatnich chwilach – mówi Sadie.

Uśmiecham się smutno.

– Niemożliwa do samego końca. Oszukiwała nawet podczas swojej ostatniej gry w szachy. A i tak bym przegrała.

Tęsknię za nią. Strasznie. Helena Harding, moja promotorka na studiach doktoranckich i mentorka, przez ostatnie osiem lat była dla mnie jedyną rodziną. Taką prawdziwą – nie to co moi dalecy krewni, których nigdy nie obchodziłam. Była osobą starszą i schorowaną. Lubiła mawiać, że jest gotowa „odejść i stawić czoło nowym wyzwaniom”.

– Przemiło z jej strony, że zostawiła ci swój dom w Waszyngtonie – stwierdza Hannah. Musiała przepłynąć do fiordu z lepszym zasięgiem, bo wreszcie dobrze ją słychać. – Masz gdzie zamieszkać.

To prawda. Wszystko prawda. I jestem Helenie niezmiernie wdzięczna. Dostałam od niej niezwykle hojny i zupełnie niespodziewany podarunek. Nikt nigdy nie okazał mi tyle dobra i miłości. Ale testament odczytano tydzień temu, a ja do tej pory nie miałam okazji wyjawić przyjaciółkom jednej rzeczy. Czegoś związanego z gośćmi i pożarami.

– Skoro już jesteśmy przy tym domu…

– O nie. Co takiego? – Obie marszczą brwi. – Co się stało?

– To… skomplikowane.

– Uwielbiam skomplikowane sprawy – oznajmia Sadie. – Twoja jest emocjonująca? Poczekaj. Wyciągnę chusteczki.

– Czy ja wiem? – Biorę głęboki wdech. – Ten dom, który zostawiła mi Helena… nie należał do niej.

– Co? – Sadie zamiera w bezruchu, patrząc na mnie.

– To znaczy należał. Ale nie w całości. W połowie.

– Kto jest właścicielem drugiej połowy? – Hannah jak zwykle od razu przechodzi do sedna.

– Kiedyś był nim brat Heleny, tyle że on też zmarł. Dom przypadł w spadku jego dzieciom. Potem najmłodszy syn spłacił rodzeństwo i tak został jedynym właścicielem. To znaczy… na spółkę ze mną. – Odchrząkuję. – Ma na imię Liam. Liam Harding. Prawnik po trzydziestce. I mieszka w tym domu sam jak palec.

Sadie wybałusza oczy.

– Jasny gwint. Helena o tym wiedziała?

– Nie mam pojęcia. Chyba tak, ale Hardingowie to dziwacy. – Wzruszam ramionami. – Bogacze z dziada pradziada. I to prawdziwi. Jak Vanderbiltowie. Albo rodzina Kennedych. Kto wie, o czym myślą tacy krezusi.

– Pewnie o monoklach – podpowiada Hannah.

Kiwam głową.

– Albo żywopłotach.

– O kokainie.

– Turniejach polo.

– Kajdankach.

– Chwileczkę. – Sadie przerywa tę wyliczankę. – A co na to wszystko Liam Vanderbilt Kennedy Harding? Zagaił coś na pogrzebie?

– Doskonałe pytanie. Nie było go tam.

– Nie pojawił się na pogrzebie własnej ciotki?

– Chyba nie utrzymuje kontaktu z rodziną. Pewnie się posprzeczali albo coś w tym stylu. – Drapię się w podbródek. – Może mniej w nich z Vanderbiltów, a więcej z Kardashianów?

– Czyli facet nie ma pojęcia, że od teraz jesteś właścicielką połowy domu?

– Dostałam do niego numer. Dałam znać, że przyjeżdżam. – Zawieszam głos. – SMS-em. Nie mieliśmy okazji rozmawiać. – Znów przerywam. – Niestety nie odpisał.

– Nie podoba mi się to – mówią Sadie i Hannah jednocześnie. W innej sytuacji roześmiałabym się na ten ich skoordynowany komentarz, ale nie tym razem. Jest jeszcze coś, o czym nie wspomniałam. Coś, co nie spodoba im się nawet bardziej.

– A powiedzieć wam ciekawostkę o Liamie Hardingu? Helena była guru w dziedzinie nauk o środowisku, prawda? – Przygryzam wargę, zastanawiając się nad kolejnymi słowami. – I zawsze żartowała, że cała jej rodzina to liberałowie ze środowisk akademickich, w większości owładnięci misją ratowania świata przed wielkimi korporacjami.

Obie przytakują jednocześnie.

– No to jej bratanek reprezentuje od strony prawnej FGP Corp. – Znienawidzona nazwa ledwo przechodzi mi przez gardło. Czuję nieodpartą pokusę wyszorowania sobie języka. Mydłem. Nawet dentysta doceniłby tak wyśrubowany poziom higieny.

– FGP Corp… Ci od paliw kopalnych? – Sadie marszczy czoło. – Ropy naftowej? Największe szkodniki na całym świecie?

– Nie inaczej.

– O Boże! Czy koleś wie, że aktywnie działasz na rzecz ochrony środowiska?

– Cóż, przedstawiłam się w wiadomości. I mógł mnie sobie wyszukać w Google’ach albo przejrzeć LinkedIna. Bogacze korzystają z LinkedIna?

– Nikt nie korzysta z LinkedIna, Maro. – Sadie pociera nerwowo skroń. – Rany boskie, koszmar.

– Bez przesady.

– Nie możesz spotkać się z nim sama.

– Poradzę sobie.

– On cię ukatrupi. Albo ty jego. Pozabijacie się nawzajem.

– Może… – Zamykam oczy i odchylam się w fotelu. Od siedemdziesięciu dwóch godzin przekonuję siebie, żeby nie panikować. I nie idzie mi za dobrze. Wolałabym jednak nie okazywać tego, że jest mi trudno. – Uwierzcie, to ostatnia osoba, z którą chcę dzielić mieszkanie. Ale Helena zostawiła mi pół domu, a ja naprawdę potrzebuję lokum. Mam chyba z miliard długu studenckiego, a Waszyngton to drogie miasto. Pobędę tam chwilę. Zaoszczędzę trochę na czynszu. To odpowiedzialna, dojrzała decyzja, czyż nie?

Sadie chowa twarz w dłoniach, a z głośnika dobiega głos Hannah:

– Maro, dopiero co zrobiłaś doktorat. Jesteś biedna jak mysz kościelna. Nie ustępuj. Nie daj się stamtąd wyrzucić!

– Może nawet nie będę mu przeszkadzała. W sumie to bardzo dziwne, że on tam w ogóle mieszka. To ładny dom, ale… – przerywam, przypominając sobie zdjęcia, które godzinami oglądałam na Google Street View. Nie mogłam się nadziwić, że Helenie aż tak bardzo na mnie zależało, że zostawiła mi w spadku prawdziwy dom. I to wyjątkowo piękny. Z tym że bardziej pasuje na rodzinną rezydencję niż nieruchomość wziętego prawnika, którego zarobki zapewne przekraczają PKB niejednego europejskiego państwa. I mowa tu o stawce godzinowej. – Czy prawnicy na wysokich stanowiskach nie mieszkają w luksusowych apartamentach na sześćdziesiątym piętrze? Ze złotymi bidetami i piwniczkami na brandy? I posągami przedstawiającymi ich samych, ustawionymi tuż przy wejściu? On pewnie nie spędza w tym domu zbyt dużo czasu. Więc zamierzam po prostu szczerze przedstawić mu sytuację. Wyjaśnić wszystko od początku. Na pewno dojdziemy do porozumienia.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmia kierowca, szczerząc zęby. Odwzajemniam uśmiech niepewnie.

– Jeżeli nie napiszesz do mnie w ciągu trzydziestu minut – mówi Hannah śmiertelnie poważnym tonem – założę, że szejk naftowy Liam wziął cię na zakładniczkę i trzyma w piwnicy. Zadzwonię po policję.

– Nie martw się. Pamiętasz, że na trzecim roku chodziłam na zajęcia z kickboxingu? A na festiwalu truskawek skopałam tyłek gościowi, który próbował ukraść twoje ciasto owocowe.

– To był ośmiolatek, Maro. I nie skopałaś mu tyłka, tylko oddałaś dzieciakowi własny kawałek i jeszcze cmoknęłaś go w czółko. Więc albo piszesz za trzydzieści minut, albo wzywam gliny.

Rzucam jej piorunujące spojrzenie.

– Dobra, jeśli do tego czasu nie zaatakuje cię niedźwiedź polarny.

– Ona jest w Nowym Jorku i ma numer do waszyngtońskiej policji.

– Tak jest – potwierdza Sadie. – Właśnie wpisuję.

Kiedy tylko wychodzę z samochodu, dopada mnie stres. Zdenerwowanie wzmaga się z każdym krokiem, który robię w kierunku drzwi mojego nowego domu. Czuję ucisk w piersi. Zatrzymuję się w pół drogi i biorę głęboki wdech. To wszystko przez Hannah i Sadie – ich wieczne zamartwianie się tylko podkręciło mój niepokój. Będzie dobrze, powtarzam sobie. Dam radę. Odbędę przyjemną, uprzejmą rozmowę z Liamem Hardingiem i wypracujemy kompromisowe rozwiązanie.

Rozglądam się po ogrodzie, zatrzymuję wzrok na drzewach – liście zaczynają żółknąć.

Budynek jest prosty. Duży, ale bez tandetnych rzeźb roś­lin, altanek w stylu rokoko czy paskudnych krasnali. Jest tu za to dobrze utrzymany trawnik z rabatą kwiatową w jednym rogu, kilka drzew i duże drewniane patio z meblami ogrodowymi – wyglądają na wyjątkowo wygodne. W świetle zachodzącego słońca czerwona cegła, z której zbudowano dom, nadaje budowli charakter komfortowego rodzinnego gniazdka. Cały trawnik pokrywają żółte liście miłorzębu.

Wciągam zapach trawy, kory drzew i nagrzanego od słońca muru, po czym się śmieję. W tym miejscu mogłabym się zakochać. Albo już się zakochałam. Moja pierwsza miłość od pierwszego wejrzenia?

Pewnie dlatego Helena zostawiła mi ten dom. Bo wiedziała, że poczuję z nim więź. A może sama świadomość, że mnie wyznaczyła, abym tu zamieszkała, otworzyła mi serce na to miejsce. Tak czy inaczej, cała posiadłość sprawia wspaniałe wrażenie. Na pewno mogłabym poczuć się tu jak u siebie. Helena jak zwykle postawiła na swoim – nawet zza grobu. Pamiętam, jak powtarzała, że chciałaby, bym wreszcie znalazła swoje miejsce na ziemi.

– Wiesz, Maro, mnie się zdaje, że jesteś samotna – mawiała, kiedy wpadałam do jej gabinetu zamienić słowo.

– A skąd takie przypuszczenie?

– Bo ludzie, którzy nie są samotni, w wolnych chwilach nie piszą fanowskich opowiadanek w uniwersum Kawalera do wzięcia.

– To nie jakieś opowiadanka, to egzegeza uwzględniająca wątki epistemologiczne pojawiające się w poszczególnych odcinkach, a mojego bloga czyta mnóstwo ludzi!

– Posłuchaj. Jesteś inteligentną młodą kobietą. Do tego rudą, a wszyscy faceci kochają rude. Dlaczego nie umówisz się z którymś kolegą ze swojej grupy badawczej? Najlepiej z takim, który nie śmierdzi kompostem.

– Bo u mnie wszyscy faceci to fiuty. Wciąż tylko pytają, kiedy wreszcie zrezygnuję ze studiów, bo lepiej sprawdziłabym się przy garach.

– No tak. To całkiem niezły powód.

Może Helena w końcu zdała sobie sprawę z tego, że nie ma dla mnie nadziei na znalezienie partnera, więc postanowiła chociaż zapewnić mi miłą przestrzeń do życia. Oczyma wyobraźni widzę ją, jak rechocze niczym stara wiedźma, której niecny plan właśnie się spełnia. I zalewa mnie fala jeszcze boleśniejszej tęsknoty.

Podbudowana wspomnieniem o przyjaciółce, ruszam naprzód; zostawiam walizkę przed gankiem. Nikt jej nie ukradnie. Całą okleiłam napisami w stylu: SPOKOJNIE, TO TYLKO RECYKLING, SZANUJ ZIEMIĘ – DRUGIEJ TAKIEJ NIE ZNAJDZIESZ, ZAUFAJ MI – JESTEM INŻYNIEREM ŚRODOWISKA. Przeczesuję swoje długie kręcone włosy palcami, wbrew rozsądkowi licząc na to, że w ten sposób je poskromię. Powtarzam sobie, że nie muszę się bać Liama Hardinga. Jest tylko bogatym, rozpieszczonym facetem, który nie potrafi dorosnąć. Kimś o wewnętrznej głębi wielkości kałuży w środku lata. Unoszę rękę do dzwonka. Z tym że zanim mój palec sięga celu, drzwi nagle otwierają się z impetem na oścież, a moim oczom ukazuje się…

Męska klata.

Szeroka, umięśniona, opięta koszulą. Do tego krawat i ciemna marynarka.

Są też oczywiście inne części ciała, ale chwilowo ich nie dostrzegam ze względu na wielkość torsu. Wreszcie otrząsam się z szoku i widzę całą resztę: długie, muskularne nogi, równie potężne ramiona i ręce, kwadratową żuch­wę i pełne usta, krótkie ciemne włosy, oczy w odcieniu jeszcze głębszego brązu.

Te oczy wpatrują się we mnie. Wzrok jest równie przenikliwy, co zagubiony. Mężczyzna stoi zahipnotyzowany, wydaje się, jakby był pod wpływem jakiegoś zaklęcia. Czuję ulgę, bo ja też nie mogę oderwać od niego spojrzenia. Nie chcę.

Coś mnie do niego przyciąga. Brakuje mi powietrza – zupełnie jakbym dostała pięścią w splot słoneczny. Z tego człowieka emanuje niesamowity wewnętrzny magnetyzm; przestaję trzeźwo myśleć. Na moment zapominam, że stoję i gapię się jak głupia na nieznajomego. Że powinnam coś powiedzieć, natychmiast się otrząsnąć.

Facet odchrząkuje. Peszy się.

Rozciągam usta w uśmiechu.

– Cześć – mówię, a potem gwałtownie biorę wdech.

– Cześć. – On też wygląda tak, jakby dopiero przypomniał sobie, że do życia potrzebuje tlenu. Oblizuje usta. Ten widok… robi wrażenie. Przykuwa mój wzrok na nowo. – W czym mogę… W czym mogę pomóc? – Ma piękny głos. Głęboki. Przeszywający. Lekko ochrypły.

Za kogoś z takim głosem mogłabym wyjść za mąż. To brzmienie otula. Z rozkoszą słuchałabym go codziennie, już zawsze, nawet kosztem wszystkich innych dźwięków. Ale najpierw muszę odpowiedzieć na pytanie.

– Czy… ty tu mieszkasz?

– Tak mi się zdaje. – Jego twarz wciąż wyraża dezorientację.

Wybucham śmiechem.

– Ekstra. Przyjechałam w pewnej sprawie. – Zaraz, zaraz, właściwie, w jakiej? A, tak. Już pamiętam. – Szukam niejakiego Liama. Liama Hardinga. Znasz go przypadkiem?

– Tak. Tak się nazywam. – Kolejne odchrząknięcie. Rumieniec na policzkach. – To znaczy, ja jestem Liam.

– Och. – O nie. Nie. Tylko nie to! – Mara. Mara Floyd. Ta… Przyjaciółka Heleny. Przyjechałam w sprawie domu.

Mina mężczyzny się zmienia. I to drastycznie.

Na kilka sekund Liam zamyka oczy, jak gdyby właśnie usłyszał tragiczne wieści, których od dawna się spodziewał. Potem przez chwilę w jego spojrzeniu widać taki żal, jakby ktoś podarował mu coś niezwykle wartościowego, po czym odebrał prezent, nie pozwalając go nawet rozpakować.

– To ty… – W jego pięknym głosie nie da się nie wychwycić nuty goryczy.

Odwraca się do mnie plecami i odchodzi w głąb korytarza. Waham się przez moment jak zareagować. Nie zamknął drzwi, więc chce, żebym poszła za nim. Prawda? Nie byłabym tego taka pewna. Z drugiej strony, połowa tego domu jest moja, więc mogę wchodzić jak do siebie. Wzruszam ramionami i podążam śladem gospodarza, starając się nadążyć. Muszę przebierać nogami dwukrotnie szybciej niż on, żeby nie zostać w tyle. Nie mam nawet czasu dobrze się rozejrzeć.

A wnętrze zapiera dech w piersi. Wszystkie okna są ogromne, a podłogi wyłożone dębowym parkietem. W jednym z pokoi jest nawet kominek! Na jego widok nachodzi mnie przemożna chęć usmażenia sobie słodkich pianek na patyku. Albo upieczenia prosiaka w całości, z jabłuszkiem w pysku.

– Cieszę się, że możemy porozmawiać bezpośrednio. – Oddycham już spokojniej. Powoli dochodzę do siebie po tym, co wydarzyło się przed drzwiami. Bawię się bransoletką, patrząc, jak Liam pisze coś na kartce. – Moje kondolencje. Twoja ciotka była mi bardzo bliska. Nie rozumiem, dlaczego postanowiła zostawić mi dom. Zdaję sobie sprawę, że taka współwłasność może być dla ciebie odrobinę problematyczna, ale… – Cichnę, kiedy składa kawałek papieru na pół, po czym mi podaje. Jest taki wysoki… Unoszę głowę, by spojrzeć mu w oczy. – Co to? – Nie czekając na odpowiedź, rozkładam kartkę. Widnieje na niej liczba. W jej skład wchodzi niewiarygodnie wiele zer. Ciągną się przez trzy czwarte papierka. Ponownie podnoszę wzrok. – Co to ma być?

Liam patrzy mi w oczy. Gdzie się podział ten speszony, niepewny facet, który przywitał mnie kilka chwil temu? Teraz jego piękna twarz przybiera chłodny, opanowany wyraz.

– To kwota.

– Kwota?

Kiwa głową.

– Nie rozumiem.

– Należność za twoją połowę posiadłości – wyjaśnia, krzywiąc usta ze zniecierpliwieniem. Dopiero wtedy dociera do mnie, że chce kupić moją część.

Spoglądam w dół. Nigdy w życiu nie widziałam takich pieniędzy. I pewnie przez resztę życia nie zobaczę. Wiedziałam, że na posadzie inżyniera środowiska nie zarabia się kokosów, a kwota widniejąca na kartce tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu. Nie znam się na nieruchomościach, podejrzewam jednak, że propozycja Liama znacznie przewyższa wartość należnego mi udziału.

– Przepraszam. Chyba zaszło jakieś nieporozumienie. Ja nie chcę… Nie przyjechałam tu po to… – przerywam. Biorę głęboki oddech. – Moja połowa nie jest chyba na sprzedaż.

Wbija we mnie wzrok z tą samą kamienną twarzą.

– Chyba?

– Nie. Nie jest. Na pewno.

– Za mała kwota? To ile żądasz?

– Co?

– Ile mam zapłacić, żebyś sprzedała mi swoją połowę?

– Nie rozumiesz. Nie interesuje mnie sprzedaż. Wcale – podkreślam. – Nie mogłabym pozbyć się tego domu. To podarunek od Heleny…

– Podwoję kwotę.

– Podwoisz!? Jakim cudem? Rabujesz ludzi i zakopujesz ich zwłoki w piwnicy, że tak szastasz kasą?

Obrzuca mnie lodowatym spojrzeniem.

– Podaj swoją cenę.

Czy on w ogóle słucha, co mówię? Co to za dziwaczny upór? I gdzie się podział uroczy, chłopięcy rumieniec? Kiedy Harding otworzył mi drzwi, wydawał się taki…

E tam. Nieważne. Przywidziało mi się.

– Nie sprzedam tego domu, i tyle. Przykro mi. Ale może w ciągu następnych kilku dni wypracujemy jakieś rozwiązanie. Na razie nie mam gdzie spać, więc się wprowadzę…

Z jego ust wydobywa się ciche prychnięcie. A potem na twarzy wykwita wyraz nagłego zrozumienia.

– Wykluczone. – Energicznie kręci głową.

– Cóż… – Staram się zachować neutralny ton głosu. – Wydaje się tu wystarczająco dużo przestrzeni na nas dwoje…

– Nie pozwolę ci się wprowadzić.

Biorę głęboki wdech.

– Rozumiem. Znalazłam się jednak w trudnej sytuacji finansowej. Za dwa dni zaczynam nową pracę. Biuro jest całkiem niedaleko. Chodziłabym tam na piechotę. Więc ten dom to dla mnie idealne miejsce do zamieszkania. Przynajmniej na pewien czas. Aż stanę na nogi.

– A ja przed chwilą napisałem ci na kartce kwotę, która rozwiązałaby wszystkie twoje kłopoty.

Krzywię się.

– To nie takie proste. – Choć z drugiej strony… Sama już nie wiem. Przywołuję w myślach obraz okolicznych miłorzębów i wyobrażam sobie, jak wyglądałyby wiosną. Helena chciałaby, żebym mogła podziwiać ten ogród przez cały rok. Jeżeli zamierzała jedynie przekazać majątek, dlaczego nie zostawiła mi w spadku góry pieniędzy? – Nie sprzedaję i mam dobry powód, żeby tego nie robić. Ale przecież jakoś się dogadamy. Mogłabym na przykład wynająć ci swoją część. Za czynsz, który byś mi płacił, zorganizowałabym sobie inne lokum. – W ten sposób nieruchomość zostałaby przy mnie. Nie przeszkadzałabym Liamowi, a czynsz za taki dom pozwoliłby mi żyć grubo ponad granicą ubóstwa. No, jeśli nawet nie tak grubo, to na pewno trochę. A w przyszłości, kiedy Liam się ożeni – z narzeczoną, która pewnie zarządza międzynarodową korporacją, potrafi wymienić wszystkie spółki giełdowe w kolejności od najbardziej do najmniej rentownej i pasjami czytuje biuletyn goop – i postanowi się przeprowadzić do kiczowatej rezydencji dla nowobogackich w Potomac, aby spłodzić tam gromadkę dzieci, przyszłych polityków i ekonomistów, ja wprowadzę się do odziedziczonego domu. I tak wypełnię wolę Heleny. To wszystko jednak przy założeniu, że do tego czasu dostanę jakąkolwiek podwyżkę i będzie mnie stać na opłacenie rachunków.

To dość rozsądna propozycja, nieprawdaż?

– Nie – odpowiada. To chyba jego ulubione słowo.

– Dlaczego? Przecież cię stać…

– Chcę to załatwić i mieć z głowy. Raz na zawsze. Daj mi namiar na swojego prawnika – prosi. Już mam się roześmiać facetowi w twarz i rzucić jakiś żarcik o elitarnej grupie adwokatów, która tylko czeka na moje polecenia, kiedy rozbrzmiewa dźwięk iPhone’a. Liam sprawdza, kto dzwoni, i klnie pod nosem. – Muszę odebrać. Nigdzie się nie ruszaj. – Polecenie wydaje tonem nieznoszącym sprzeciwu. Rzuca mi surowe, oziębłe spojrzenie, po czym wychodzi z salonu, burcząc: – To nie jest i nigdy nie będzie twój dom.

I to by było tyle.

Ostatnie zdanie nie pozostawia żadnych wątpliwości. Ale nie zapominajmy też o wyniosłym, aroganckim i oschłym tonie, jakim zwracał się do mnie przez ostatnie dwie minuty. Przybyłam tutaj z nadzieją na rzeczową i owocną rozmowę. Zaoferowałam Liamowi kilka wyjść z sytuacji, a on je odrzucił. I całkiem poważnie mnie tym wkurzył. Mam takie samo prawo jak on mieszkać w tym domu. I jeśli sądzi, że wolno mu ot tak sobie olać treść testamentu…

Cóż. Jego strata.

Ogarnięta falą wściekłości, drę na cztery części kartkę zapisaną cyframi i ciskam ją na stolik kawowy. Wracam na ganek, łapię walizkę i rozpoczynam poszukiwanie pokoju gościnnego.

Zgadnijcie co. Piszę do Sadie i Hanny. Dr Mara Floyd właśnie wprowadziła się do nowego domu. I będzie z tego dym.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

You&YA

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz