Lubelska masakra kotem podwórkowym - Piotr Mrok - ebook + książka

Lubelska masakra kotem podwórkowym ebook

Piotr Mrok

3,8

Opis

Dariusz jest nastoletnim pisarzem. Ma głowę pełną marzeń, ale też kompleksów. Spotkanie z bratem w jednej z lubelskich kawiarni staje się dla niego początkiem obłędnej przygody. Oczywiście gra idzie o miłość, bo o cóż innego warto walczyć? Na drodze chłopaka staje zakonnica i wielki gość w białym kapeluszu, przy którym Kuba Rozpruwacz to niewinna pensjonarka. Darek otrzymuje od tajemniczej pary propozycję nie do odrzucenia. Rozróba ma szeroki zasięg. W sprawę zamieszani są faszyści, elfy, agenci służb, zombie, centaury, młodociani czarodzieje, fanatycy religijni i wielu innych. A że na wojnie i w miłości wszystkie chwyty dozwolone, wolno używać nawet kotów. Acz potem można żałować.

Darek w swoich literackich fantazjach, zawsze zdobywa ukochaną Basię i triumfuje nad znienawidzonym nauczycielem. Czy będzie jednak umiał stawić czoła swoim lękom, przemierzając wraz z bandą odmieńców iście kafkowski świat, gdzie trzeba zabijać, by przetrwać, i wciąż od nowa unikać śmierci?

Czytelniku, jeżeli wierzysz w swoje poczucie humoru, czytaj i daj postaciom tej niezwykłej, szalonej powieści szansę na lepsze życie.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 400

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (11 ocen)
3
3
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PIOTR MROK

LUBELSKA MASKARA

KOTEM PODWÓRKOWYM

Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2013–2015

Redakcja: Joanna Ślużyńska

Korekta: Natalia Szczepkowska, Robert Wieczorek

Redakcja techniczna: zespół RW2010

Copyright © Piotr Mrok 2013–2015

Okładka Copyright © Maciej Kaźmierczak

Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2013–2015

e-wydanie I

ISBN 978-83-63598-86-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.

Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.

Oficyna wydawnicza RW2010

Dział handlowy: [email protected]

Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

Drogi Czytelniku

Historia, którą za chwilę poznasz, jest z pewnością najbardziej niedorzeczną opowieścią, z jaką się kiedykolwiek spotkałeś. Jednak to bardzo ważne, byś po przeczytaniu ostatniej strony pomyślał o niej jeszcze przez chwilę. Wiem, nie znasz mnie, wyskakuję nagle, nie wiadomo skąd, i wymagam wiele – żebyś doczytał do końca. Sam prawdopodobnie wyśmiałbym kogoś takiego i dał mu adres dobrego psychiatry. Tym bardziej jestem w kropce. Ale muszę spróbować, gdyż w moich rękach leży los dziewczyny, którą kocham. Uśmiechasz się, a to oznacza, że wiesz, o czym mówię. Bo gdy kogoś kochasz, mógłbyś godzinami przyglądać się, jak je, śpi, czeka na autobus. Już wiesz, co czuję i dlaczego proszę o pomoc.

Błagam cię, przeczytaj do końca, a dopiero potem zdecyduj, co o tym wszystkim sądzisz. Nie masz nic do stracenia, w najgorszym wypadku przeczytasz po prostu zakręconą historię, która umili Ci czas. Oczywiście istnieje też szansa, że mi zaufasz, uwierzysz i odmienisz wszystko.

Autor

1.

Zabawne. Dopiero tamtego dnia uświadomiłem sobie, że wnętrze restauracji „Ulice miasta”, przylegającej do Lubelskiej Bramy Krakowskiej, wystylizowane zostało na przytulną uliczkę starego miasta. Ze ścian na gości spoglądały okna kamieniczek z firankami, witryny: sklepu kolonialnego, cukierni, fryzjera. Czasem, pogrążeni w nieistotnych detalach, nie zauważamy rzeczy oczywistych i zapominamy o tym, co ważne.

– I tylko po to mnie tu ściągnąłeś? – zapytał Marek, mój starszy brat, wpatrując się w dno kufla, które z bezlitosną szczerością oznajmiło, że złocisty trunek właśnie się skończył.

– Aha – odpowiedziałem, omal nie dławiąc się pierogiem z bobem. Uwielbiam bób, więc zrozumiałe, że jadłem łapczywie. Wyglądałem zapewne jak zadowolony chomik, który napchał sobie policzki pysznościami i najchętniej poszedłby już spać.

– Chcesz wycyganić ode mnie trzy tysiące złotych na strój szturmowca ze Star Wars, żeby przyjęli cię do dziecinnego klubu?

– Pięćset pierwszy Legion to elita. Mają surowe zasady odnośnie przyjmowania nowych członków. Kandydat musi mieć strój możliwie najbardziej podobny do filmowego. Niedopuszczalne są nawet różnice w odcieniach kolorów.

Na talerzu zostały jeszcze dwa pierogi. Przez chwilę z pietyzmem celowałem w jednego widelcem. Szkoda, że to już prawie koniec, pomyślałem. Zamówiłbym jeszcze jedną porcję, ale nie miałem więcej pieniędzy. Nadziałem przedostatnie trofeum tak mocno, że metalowy ząb zazgrzytał o talerz. Zamruczałem. Mojego zadowolenia nie podzielała kelnerka obsługująca sąsiedni stolik. Zmierzyła mnie karcącym spojrzeniem, jakbym właśnie zjadał jej kota i popijał złotą rybką.

– Młody, ja czasem poważnie się zastanawiam, czy my naprawdę mamy wspólną matkę – to mówiąc, brat z gracją drwala walnął kuflem o blat.

Kobieta znów spojrzała na nas wzrokiem, który nie zwiastował nic dobrego. Pewnie zastanawiała się, kiedy zaczniemy bekać i pierdzieć. Albo, nie daj Boże, prać się po pyskach.

– Może ty jesteś adoptowany? – zastanawiał się na głos Marek. – To by wszystko tłumaczyło. Ja nie byłem taki laluś i nie wpierdalałem pół chleba na śniadanie. Spójrz na siebie, człowieku. Czy ktokolwiek w ogóle robi stroje szturmowców takich rozmiarów? Widziałem Gwiezdne Wojny i jedynym osobnikiem twojego kalibru był Jabba.

– Bardzo zabawne, proszę, nabijaj się dalej. To takie dojrzałe.

– Darek, posłuchaj, gdybyś chciał sobie kupić laptopa, motor, kamerę czy cokolwiek bardziej użytecznego niż latarka na baterie słoneczne, to uwierz, pożyczyłbym ci te pieniądze. Co mówię, dałbym ci je bez mrugnięcia okiem!

Oho, zaczyna się, pomyślałem, w panice szukając wyjścia awaryjnego, by uniknąć nieuniknionego, które nadchodziło niczym deszcz z czarnych chmur. Panie Boże, spraw, by lokal się zapalił. Samozapłon w zimie? Wiem, że to trudne, ale dla Ciebie przecież nie ma rzeczy niemożliwych. Ostatnio co prawda nieco zaniedbywałem wizyty w świątyni, ale czy to powód, byś pozwolił mi tu umrzeć podczas słuchania moralitetu brata?

– Wiesz, że mam pieniądze, a te trzy tysiące to dla mnie tyle co nic.

Ta płyta już tak się zdarła, że wolałbym słuchać szumu telewizora bez anteny. Wielka firma informatyczna – tymi rękami zbudował ją od zera. Gówno prawda, pofarciło się braciszkowi, że tata został radnym i załatwił mu przetarg na oprogramowanie dla urzędu pracy.

– Tymi rękami zbudowałem firmę. A przecież też mogłem siedzieć pod spódnicą u mamusi, bawić się żołnierzykami, grami komputerowymi lub wymyślać bajki. Człowieku, spoważniej, za półtora roku masz maturę. Ja w twoim wieku…

Włożyłem do ust ostatniego pieroga. Już nie smakował tak dobrze. Chciałem tylko przełknąć i wyjść.

– A co ci da ten Legion? To jakaś objazdowa trupa cyrkowa? Zarobicie miliony?

Nie zamierzałem odpowiadać. Nie zrozumiałby, że to jedyna szansa na dołączenie do klasowej paczki. Czym innym mógłbym im zaimponować? W tym roku polski Legion miał w wakacje jechać na obóz do Francji; to była niesamowita okazja, by zobaczyć kawałek świata. Nie wspominając o tym, że bujałem się w księżniczce Lei, znaczy Basi, drobnej, kasztanowłosej dziewczynie, z warkoczem opadającym aż do samego końca pleców, a nawet niżej. Ale ona umawiała się tylko z legionistami.

– Tak myślałem. – Pokiwał głową, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Zmądrzej, człowieku, matka wiecznie żyć nie będzie, a ty pewnie nadal piszesz te swoje bzdurki. Pamiętam, że gdy jeszcze mieszkałem z wami, to miałeś cały kajet z tymi wypocinami. Statki kosmiczne, lasery, ufo.

– Teraz piszę kryminały – odparłem. – Fantasy jest zbyt oklepane, a SF zbyt niszowe.

– O, jakaż zmiana. – Marek zaśmiał się. – A gdzie można kupić twoje dzieła?

Nie dam się sprowokować, postanowiłem, i powtarzałem to sobie w myślach niczym mantrę.

– To kwestia czasu. Teraz piszę opowiadanie o socjopacie.

Marek obejrzał się, obracając głowę niemal o sto osiemdziesiąt stopni, by zlustrować nogi kelnerki. Musiało zaboleć, ale znałem brejdaka i wiedziałem, że gdyby zaszła konieczność, dla ładnej panienki polizałby się po łokciu, nawet jeśli musiałby w tym celu złamać sobie rękę. Jakim cudem Dorota tak długo z nim wytrzymała? Nie mam pojęcia.

– No, mów, mów, słucham, słucham – ponaglił, patrząc na mnie rozbawionym wzrokiem.

– Kończę właśnie szóste opowiadanie z serii. Jak uzbieram z dziesięć, może wyślę do jakiegoś wydawnictwa.

– A oni z otwartymi rękami je przyjmą i od razu wypiszą czek na pięciocyfrową kwotę. Przestań żyć mrzonkami. Z pisarstwa się nie utrzymasz, do tego trzeba mieć talent, a ty w gimnazjum ledwo wyciągnąłeś tróję z polskiego; w technikum, jak słyszałem od matki, nie idzie ci lepiej.

– Suchar mnie nie lubi – wtrąciłem.

– Kto?

– Pan Zachariasz, sor od polskiego.

– A, DżejZiii, pamiętam, niezła piła, ale idzie przywyknąć. Mały, zrozum, energetyk to nie pensjonat dla panienek. Chciałeś bawić się lalkami w domu, to było iść do liceum.

Brat chodził do tego samego technikum co ja, więc znał realia. No ale on był typem łobuziaka, po studiach poszedł do wojska na ochotnika i bawił się tam równie dobrze jak na balu karnawałowym. Może faktycznie mieliśmy innych starych.

– Prześladuje mnie niczym inkwizycja! – jęknąłem.

– Matka mówiła, że masz pały za nieczytanie lektur.

– Bo to same nudy. Tych książek nie da się czytać. Taki Pan Tadeusz albo Dziady – co mnie, kurde, obchodzi, że nie mieli niepodległości? To było dawno. A zresztą teraz ją mamy, i co? I nic. Dalej gówno z tego.

Marek walnął pięścią w stół, aż kufel podskoczył.

– Wyrażaj się, młody! – krzyknął. – Wam to się teraz w głowach poprzewracało. Tylko gry wideo, komiksy i głupie filmy rysunkowe o ludziach z oczami jak szklanki. Pierwszy komputer kupiłem sobie z pieniędzy za zbieranie truskawek. Za dobrze wam, to i śnicie o wyspach Bergamutach.

– Też czytałeś komiksy, Tytusa, Kajko i Kokosza, Kleksa.

– Nie można ciągle żyć w świecie marzeń, trzeba zdobyć wykształcenie i dobrze płatną pracę. Tylko to się liczy. Ciężka praca, a nie manna z nieba. Pieniędzy nie da się zarobić, ot tak, zaraz i już.

– Powiedz to twórcy Facebooka czy tym od Google.

– Poszczęściło się im i nic ponadto. Minie moda i znikną jak wiosenny śnieg.

– Co u Doroty? – zapytałem, zmieniając temat, gdyż jak zwykle dobiliśmy do ściany, a nie zamierzałem tym razem iść na noże.

– Siedzi nad kolokwiami. Studenci są coraz głupsi. Prostych spraw nie łapią, najchętniej by ich pooblewała, ale dziekan naciska, bo chce, by słupki statystyczne ładnie wyglądały – odpowiedział Marek.

– Ta, czyli nic nowego.

Piersiasta kelnerka przepłynęła przez salę, niosąc na tacy dwa kieliszki z nalewką. Postawiła je przed mężczyznami siedzącymi przy sąsiednim stoliku, zachwalając trunek jako domowej roboty. Mój brat lustrował dziewczynę od stóp do głów, jakby całe dotychczasowe życie spędził w zakonie. Częściowo go rozumiałem, niezła była, ale żeby aż tak się gapić…

Z głośników rozwieszonych na ścianach knajpy dobiegała melodyjna piosenka z lat sześćdziesiątych:

Friends ask me „am I in love”

I always answer „yes”

Might as well confess

If the answer’s yes

Maybe, you may love me too

Oh, my darling, if you do

Why haven’t you told me?

Da-dum, da-da-da-da-da-da-da

Da-dum, da-dum

Da-da-da-da-da-da-da-da

Da-dum, da-dum

Da-da-da-da-da-da-da-da

Da-dum, da-dum

Może to dziwne u nastolatka, ale lubiłem lata sześćdziesiąte. Ludzie wtedy mieli jakieś ideały, cieszyli się drobnostkami. Marek nazwałby ich niepoprawnymi marzycielami. Ale ci marzyciele polecieli przecież w kosmos, no i mieli Beatlesów, oraz Elvisa Presleya. A my dziś co mamy? Dodę, Lady Gagę, no i Justina Biebera.

Jeden z mężczyzn przy sąsiednim stoliku był chyba profesorem akademickim, gdyż opowiadał drugiemu o rzezi niewiniątek, jak określił zbliżające się kolokwium, które zaplanował dla swoich studentów. Po drugiej stronie sali, obok drzwi, siedziały dwie psiapsióły, głośno plotkując o kolegach z banku. Trajkotały jak katarynki i szczerze powiedziawszy, z każdą sekundą zaczynałem żywić do nich coraz bardziej mordercze uczucia. Gdy obrobiły już wszystkich znajomych, zaczęły opowiadać sobie brazylijską telenowelę, i wtedy pomyślałem, że nie przejąłbym się, gdyby któraś nagle się zakrztusiła. Może to by je nauczyło, że jak się konsumuje, to się nie papla.

Dzwoneczek umieszczony nad drzwiami cicho zakwilił. Do lokalu weszło dwoje kolejnych klientów. On, postury przerośniętego Minotaura, musiał się schylać w progu, by nie przywalić głową w futrynę. Z szarego prochowca, który na nim wisiał, wystarczyłoby materiału na namiot dla oddziału skautów. Zdziwiłem się, bo przecież na dworze trzaskał mróz, a kolo wystroił się w lekki płaszczyk, na jego głowie zaś, wielkości dyni, tkwiła biała panama. Kobieta, która z nim przyszła, najwyraźniej urwała się z tego samego cyrku. Wychudzona i żylasta, mogła mieć koło metra pięćdziesięciu wzrostu, może mniej. Kruczoczarne włosy, oprószone śniegiem, związane były w kucyk, a oczy jak dwa kawałki węgla upodobniały ją do bohaterki filmu Krąg; tej, co wyłaziła z telewizora i zabijała w drastyczny sposób Bogu ducha winnych ludzi, którzy siedem dni wcześniej obejrzeli feralną kasetę video.

Ludzie są dziwni. Najpierw zgrywają chojraków, a potem jęczą, że są chorzy. Mogliby się chociaż pozapinać.

– Mówię ci, stary, ile mam roboty. Nie mogę się opędzić od zleceń – oświadczył Marek, przerywając niezręczną ciszę.

– To świetnie – odparłem.

– A co w szkole?

– Nuda, a co ma być.

– Można przeszkodzić?

Przeszedł mnie dreszcz, gdy usłyszałem ten chrypiący, gardłowy pomruk. Nie musiałem nawet odwracać głowy, by wiedzieć, do kogo należał. Zerknąłem na mężczyznę w kapeluszu, patrzącego na nas z góry, i odniosłem dziwne wrażenie, że skądś go znam. Cholercia. Déjà vu zawsze jest niepokojące, ale to konkretne wibrowało pod czaszką jak komar, który nie da ci usnąć w nocy, dopóki go nie zabijesz kapciem.

– Tak, słuchamy – odparłem, patrząc na orli nos czarnookiej kobiety. Oby to nie byli kolejni akwizytorzy, bo nie zdzierżę. Nienawidziłem tych naciągaczy jak psów. Dostawałem szału, gdyż traktowali ludzi jak debili. Wydzwaniali domofonem z rana i wciskali maszynki do golenia swetrów czy nietłukące się talerze.

– Czy możemy się przysiąść? – zapytała czarnooka.

Musieli wczoraj ostro zapić, bo głosik miała równie miły dla ucha jak jej towarzysz, tylko o nieco cieplejszej barwie.

– Czy my się znamy? – zapytałem, wpatrując się w twarz faceta, obsianą bliznami niczym zbocze wygasłego wulkanu zastygłą lawą. To nie była facjata, którą łatwo się zapomina. Dlaczego więc nie mogłem skojarzyć, gdzie ją już widziałem?

– I tak, i nie – odparł. – Mamy sprawę do obgadania.

Kolegowałem się w podstawówce z jednym takim równie urodziwym gościem. Stosował Clearasil non stop, ale przynosiło to podobne efekty, co polewanie ognia benzyną. Mężczyzna stojący przede mną mógł mieć z pięćdziesiąt parę lat. Podobieństwo istniało, i to bardzo niepokojące podobieństwo. Może to jakiś krewny?

– Mów pan szybko, bo nie mamy całej wieczności. Nic od was nie kupimy, nie zapiszemy się do sekty, nie damy jałmużny, nie mamy fajek – wyartykułował szybko mój brat apodyktycznym tonem. – Więc, jaka sprawa, wodzu? Mów albo spadaj.

– Krótka – mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo – ale za to z tłumikiem.

Marek zaczął rechotać.

– Bez jaj, facet, kpisz sobie czy rozumu szukasz? – zapytał, wciąż parskając śmiechem. Okulary na jego nosie podskakiwały. – Halloween już było, Prima Aprilis dopiero przed nami. A może to ukryta kamera?

Mężczyzna rozchylił poły płaszcza. U paska spodni dyndała skórzana kabura, a w niej tkwił wielki pistolet ze stalowym cylindrem tłumika zamocowanym na lufie.

– Idziecie z nami i to molto presto – rozkazał facet, nim zdążyliśmy zamrugać.

Marek momentalnie przestał się śmiać i szeroko otworzył usta, popatrując to na mnie, to na gnata, to na faceta i jego kumpelkę. Zabrakło mu języka w gębie, rzecz niespotykana. Ja prawdopodobnie nie zrobiłem mądrzejszej miny niż on. Nic dziwnego; po raz pierwszy widziałem z bliska broń palną i jakoś nie zamierzałem powątpiewać w jej prawdziwość.

– Wow, wow, wow. – Marek pierwszy się przełamał – To jakieś ogromne nieporozumienie.

– Dokładnie – dodałem. – Usiądźmy i porozmawiajmy, wszystko się na pewno wyjaśni.

– Powiedziałem, kurwa, podnosić dupy z krzeseł i to migiem – zawarczał facet, kładąc dłoń na spluwie.

– Andrzej – wysyczała do niego czarnooka – zachowuj się.

Zignorował kobietę i patrzył przed siebie coraz mniej ludzkim wzrokiem, jakby zapadał w głęboki trans. Odniosłem dziwne wrażenie, że stoję w ciemnym lesie, naprzeciw świeżej mogiły, z moim imieniem wydrapanym na tabliczce wbitej w ziemię. Coś mi mówiło, że jestem bliski przydziału do tego lokalu, szczególnie jeśli zrobię coś głupiego.

Zamieszanie przy naszym stoliku przyciągnęło uwagę pozostałych gości. Zamilkli i oczekiwali z nabożnym skupieniem na rozwój wydarzeń. To dlatego Big Brother odniósł tak niebywały sukces. Ludzie uwielbiają podglądać życie innych. Interesują ich cudze problemy, zwłaszcza dramaty. Jeden rozgrywał się na ich oczach i nie zamierzali przeoczyć ani jednego kadru tego wspaniałego widowiska, nawet jeśli będzie miało tragiczny finał – przede wszystkim wtedy.

Kelnerka zatrzymała się na środku sali, najwyraźniej nie wiedząc, co się dzieje, i czy ma podejść, czy powrócić do swoich spraw. Dzwoń po policję, kobieto, powtarzałem w myślach. Modliłem się, by okazała się telepatką albo przynajmniej byłą członkinią Gromu. Ale ona po prostu stała.

– To jak będzie? Po dobroci czy po złości? – Mężczyzna w panamie nie ustępował.

Wątpiłem w jego dobroć, a złości wolałem nie prowokować, więc odparłem:

– Szeroko się wozisz, facet. Rozejrzyj się. Lokal pełen ludzi, centrum miasta. Chyba przeszarżowałeś. Gębę masz jak jeden wielki znak rozpoznawczy. Przed takimi akcjami zainwestowałbym w Clearasil albo gumową maskę. Tu są kamery, człowieku. – Czasem tak mam, jak się zdenerwuję, gadam trzy po trzy i wzbiera we mnie głupia odwaga. Matkę już kilka razy dyrektor wzywał do szkoły, bo odpyskowałem jednemu czy drugiemu sorowi. – Zostawcie nas w spokoju i zapomnijmy o sprawie.

Nim odpowiedział, drzwi znów zadzwoniły i do sali wszedł jeden z kelnerów, taszcząc w obu rękach pękate reklamówki z zakupami.

– Sami widzicie, za dużo świadków. Odpuśćcie – dodał Marek. W końcu pozwolił sobie na głęboki oddech.

Przyjemniaczek w kapeluszu rozejrzał się i chyba faktycznie dotarło do niego, że nie pójdzie tak łatwo, gdyż zdjął rękę z pistoletu i ponownie zakrył go płaszczem. Poczułem, jak ulga rozlewa się po moim ciele ciepłą, kojącą słodyczą.

– Ta – burknął krościaty. – Mały ma rację, siostrzyczko, za dużo świadków. Sama widzisz, że twój plan był do dupy.

Jego dłoń zanurkowała pod płaszcz. W następnej chwili rozległ się cichy trzask, a głowa kelnera eksplodowała niczym świeży melon. Drugi trzask. Taca, którą trzymała długonoga kelnerka, upadła z brzękiem na posadzkę, a potem dziewczyna runęła w ślad za nią. Morderca skierował pistolet w kierunku mężczyzn w garniturach. Zdążyli poderwać się z miejsc, jak stado kuropatw wypłoszone z wysokiej trawy. Facet szarpnął dwukrotnie za język spustu.

Profesor wpadł twarzą w talerz zupy, a jego kolega odbił się od krzesła i znieruchomiał na podłodze w groteskowej pozie. Policja z pewnością zrobi kredą bardzo ładny obrys ciała, pomyślałem.

Nie wiem, dlaczego kobiety muszą krzyczeć. Gdyby idiotki z banku siedziały cicho, lub zrobiły coś konstruktywnego, typu rzucenie się biegiem do drzwi, to mogłyby nadal oglądać telenowele i drażnić otoczenie swoim dwuosobowym maglem. Milczenie bywa złotem. Dwa trzaski później zostały ozłocone na wieczność. Płakać nie zamierzałem, ale po co od razu zabijać, wystarczyłoby wsadzić im knebel.

Taką ładną muzykę grają – szkoda, że już zawsze będzie mi się kojarzyła z masakrą; zmartwiłem się tym szczerze, jakbym nie miał poważniejszych problemów. Ewidentnie świrowałem.

Su-sanna, Su-sanna,

Su-sanna, I’m crazy loving you.

Mój ojciec kochał tę piosenkę, pomyślałem, patrząc na pobojowisko.

– Czy teraz, gdy rozwiązaliśmy już problem świadków, możemy powrócić do tematu wspólnego spaceru? – zapytał mężczyzna, chowając broń. Z przerażeniem stwierdziłem, że zabicie sześciorga osób uspokoiło go. Naprawdę mieliśmy przesrane.

2.

Oczywiście grzecznie wstaliśmy i poszliśmy z naszymi nowymi przyjaciółmi. Kim bylibyśmy, odrzucając ich propozycję? Stygnącymi trupami. A tego chcieliśmy uniknąć, wyjątkowo zgodnie. Dobrze, że pozwolono się nam ubrać. Wątpiłem jednak, by z troski o nasze zdrowie.

Na zewnątrz restauracji, na środku chodnika stał Cadillac żywcem wyjęty z filmów o gangsterach. Zostaliśmy wepchnięci na tylne siedzenie, a obok nas dokooptował się krościaty. Kapelusza oczywiście nie zdjął. Karlica poszła do przodu wozu, gdzie za kierownicą czekał mężczyzna w białym garniturze. Kolejny, któremu za gorąco? Na Eskimosów nie wyglądali.

– Były jakieś problemy? – zapytał kierowca. Przypominał nieco Bruce’a Willisa, ale tego z czwartej części Szklanej pułapki, łysego jak kolano.

– Żadnych – odparł przyjemniaczek w kapeluszu. Kobieta ciężko westchnęła i pokręciła głową. Kierowca zachichotał.

Spojrzałem na brata porozumiewawczo. Przyjemniaczek to zauważył i walnął mnie łokciem w żebro, warcząc:

– Tylko bez numerów. Chyba że chcecie, by znów jakiś świadek przez was zginął. Nie zadręczy mnie to, ale Maria znów będzie marudziła.

Zacząłem się poważnie zastanawiać, z jakiego szpitala wariatów zwiała ta menażeria. Z dwojga złego wolałbym zostać porwany przez zdrowych psychicznie bandytów, niż przez socjopatów, którzy w zaciszu piwnicy urządzą sobie ucztę, wycinając i smażąc kolejne kawałki mojego ciała.

Wóz ruszył z piskiem opon i o mały włos nie potrąciliśmy zgarbionego staruszka kuśtykającego o lasce. Nic dziwnego, że się im spieszyło – przecież urządzili w restauracji bajzel, na widok którego każdy grabarz dostałby orgazmu. Lada moment mogła się tu zwalić cała brygada policji, oddział antyterrorystów i Bóg wie kto jeszcze.

Samochód pędził ulicami Lublina, ignorując znaki drogowe i sygnalizację świetlną. Śnieżyca, która szalała na zewnątrz, każdego średnio rozgarniętego kierowcę zatrzymałaby w domu; a łysy popisywał się iście samobójczą jazdą. Albo miał więcej szczęścia niż rozumu, albo gość był spokrewniony z Kubicą.

– Słuchajcie, to nie ma sensu – zacząłem i pochyliłem się nieco do przodu.

– Wracaj na miejsce – rozkazała kobieta – dziś już wystarczająco narozrabiałeś.

– Nie wiem, o czym pani mówi.

– A ta inteligentna uwaga w kawiarni? Za dużo świadków, odpuśćcie… Równie dobrze mogłeś od razu zaproponować: zabijmy kobiety, zgwałćmy dzieci, a potem zgwałćmy też zwłoki kobiet.

– Tak powiedział? Odpuśćcie? – Kierowca zaśmiał się. – Ja pierdolę, co za idiota. Ostatni raz Andrzejek odpuścił, gdy leciał na niego oddział esesmanów z MP 40, i to tylko pozornie, bo chciał się dłużej zabawić. Zwabił ich do budynku i w ciasnym korytarzu poderżnął im gardła, jakby to były kurczęta.

Rany boskie, oni faktycznie byli psychiczni! Run, Forest, run, bo to pudełko czekoladek ktoś nafaszerował arszenikiem i doprawił gwoździami. Ten cały Andrzejek chyba czytał w moich myślach, bo uśmiechnął się i pokręcił głową. Marek siedział przy drugich drzwiach. Przecież mógłby pociągnąć za klamkę, wyskoczyć i powiadomić policję. Czemu tego nie robi?

Spojrzałem na brata, a potem wymownie na drzwi.

– Zamknięte, mały, myślisz, że nie próbowałem – wyznał lekko drżącym głosem. – Poczekajmy, zobaczmy, czego chcą.

Co za idiota z niego! – płonąłem wściekłością. To jasne, czego chcą: zabić. Może wcześniej przebiorą nas w mundury wermachtu, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia. Nie podzieliłem się z bratem tymi domysłami, ponieważ wystarczyło, że ja się cały telepałem. Rany, jak ja w tamtej chwili chciałem żyć! Oddałbym za odrobinę nadziei całą kolekcję figurek z Gwiezdnych wojen, komiksy, szufladę pełną gier wideo, a nawet wypasiony komputer, który dostałem miesiąc temu.

Najwidoczniej wyjechaliśmy z miasta, bo samochód zaczął nieprzyjemnie podskakiwać na wybojach. Kierowca jednak ani myślał zwolnić, pomimo że koła tańczyły na lodzie oberki i polki. Drift starym Cadillakiem to już gruba przesada. Co potem? Przeskoczymy zerwany most, a może zabawa w tchórza z pociągiem jadącym na czołowe?

– Porozmawiajmy jak cywilizowani ludzie – zaproponowałem po raz kolejny. – Nie jesteśmy ważni, nikt nie zapłaci za nas okupu. Brat ma małą firmę komputerową, ja uczę się w technikum. To chyba jakaś pomyłka.

W przerwie pomiędzy siedzeniami pojawiła się głowa Marii. Uświadomiłem sobie, że gdyby nas złapała policja, moglibyśmy dostać mandat za brak fotelika dziecięcego. Z drugiej strony, ten wóz chyba wcale nie miał pasów, o poduszkach powietrznych, gaśnicy i apteczce już nie wspominając.

– Bracia Kamińscy, prawda? – zapytała chropowatym głosem. – Darek i Marek?

Nie odpowiedzieliśmy.

– A więc nie ma pomyłki – skwitowała.

Czyli wyjaśnienie mogło być tylko jedno.

– To przez ciebie, durniu! – krzyknąłem do brata. – Przyznaj się, w co żeś wdepnął? Nie chcę przez ciebie umrzeć. Pewnie robiłeś interesy z jakimś szemranym towarzystwem. Proszę bardzo, masz swoją prężną firmę, budowaną własnymi rękami. Jak myślisz, kim oni są? Kibice Motoru i mafia nigdy nie wybaczają, kretynie!

Uderzyłem brata pięścią w bark, potem poprawiłem w brzuch. Zamierzyłem się znowu, ale złapał mnie za nadgarstek i mocno przytrzymał.

– Uspokój się, mały. Gadasz bzdury. – Marek musiał użyć naprawdę dużo siły, by utrzymać w ryzach moje dłonie. – Jeden czy dwa ustawione przetargi nie czynią z nikogo wroga mafii. To zwykła polityka; o niej być może nie pisze się wierszy, ale to nie przestępstwo.

– Pierdolę polityków – odezwał się mój niesympatyczny sąsiad. – Są na mojej liście nienawiści, zaraz po policjantach, prawnikach oraz akwizytorach.

O, coś nas łączy, pomyślałem. Chyba lepiej zginąć z ręki kogoś, kto podziela twoje poglądy. Kurwa, o czym ja myślę?! Ratunku!

– Obiecałem sobie, że zabiję każdego z listy. Bez wyjątku.

– Ale ja nie jestem politykiem – zaprzeczył przestraszony Marek. – Tylko robię z nimi interesy.

– Kupców też nienawidzę – skwitował mężczyzna, poprawiając kapelusz, który opadł mu na oczy, gdy samochód gwałtownie podskoczył. – Zginiesz, koleś – dodał na tyle przekonującym głosem, że każdy rozsądny grzesznik w tym momencie rozpocząłby rachunek sumienia, domyślając się, że na wizytę księdza z ostatnim namaszczeniem oraz testament jest już o wiele za późno.

– Ale ja… – zaczął Marek; nigdy do tej pory nie widziałem go tak przerażonego.

– Andrzej, przestań – odezwała się czarnooka. – Nie zabijemy żadnego z nich. Pamiętasz, mamy inny plan.

– Może przynajmniej tego drugiego. Po co nam on? – zapytał socjopata, nadal nie spuszczając morderczego spojrzenia z Marka.

– Żadnego, znaczy ani jednego – powiedziała stanowczym głosem, a patrząc na nas, dodała: – Panowie, nie bójcie się. Andrzej to dobry człowiek. No, może ciut znerwicowany, ale dobry.

– Ta, jasne, świetnie – skwitowałem.– Szkoda tylko, że w to nie wierzę.

– Nie tylko ty, mały – dołączył się ze śmiechem kierowca.

Pryszczaty Andrzej uniósł górną wargę w pełnym ironii grymasie.

– Przegłosowali cię, prostoduszna siostrzyczko – oświadczył z satysfakcją.

Zacisnęła zęby i nadąsana odwróciła się przodem do kierunku jazdy.

Przez następne kilkanaście minut jechaliśmy w ciszy, wsłuchując się w miarowy warkot silnika oraz szum wichury, która najwyraźniej założyła się z ośnieżoną, wijącą się serpentynami drogą o to, która pierwsza zepchnie nas na pobocze. Żałowałem, że szło im tak marnie.

Gdy już byliśmy poobijani jak kartofle wiezione furmanką po kocich łbach, kierowca oznajmił:

– Dojeżdżamy.

– Świetnie – powiedział Andrzej. – Zabijanie nudy nie jest takie zabawne. Wiecie, co mam na myśli.

Zaśmiał się ze swojego żartu. Oczywiście tylko on. Profilaktycznie wolałem się nie przyłączać, bo jak mówiła paniusia, lepiej go nie prowokować.

Samochód zatrzymał się. Pierwsza wysiadła kobieta, za nią krościaty.

– Wyłazić, ptaszki! – kapelusznik krzyknął do wnętrza wozu.

Tymczasem nie wiem jak bratu, ale mnie zrobiło się nagle super wygodnie i nie marzyłem o wyjściu. Nawet mroźny wiatr, który wpadł do środka, przywitałem z radością. A czy ja jakiś delikatesik jestem? Weźmie się w domu antybiotyk, siup pod kołderkę i po kłopocie. Nawet lepiej, bo nie trzeba będzie drałować do budy. Co innego takie obcięcie głowy lub obdarcie, być może żywcem, ze skóry. To już nieco większy kłopot. Tak, to pewne, gdybym mógł, siedziałbym w tym samochodzie do końca świata.

– Radzę wam posłuchać, bo Andrzej szybko się niecierpliwi – ostrzegł kierowca. Trzasnęły drzwi i zostaliśmy w samochodzie sami.

Przez moment zastanawiałem się, jak wielka jest szansa, że uda mi się przeskoczyć do przodu, odpalić silnik i odjechać od tej grupy anonimowych socjopatów, w okamgnieniu i daleko, albo jeszcze dalej. Oczywiście najlepiej zanim Andrzej podziurawi nas pociskami. To była jedna z luk tego planu ucieczki. Co tu kryć, miał wprawę drań, co uzmysłowiłem sobie, wspominając jatkę w restauracji.

– Co za ludzie – wysyczała kobieta – i próbuj z takimi łagodnie.

– Może ja ich bardziej zachęcę? – zaproponował Andrzej.

To pytanie wystarczyło, byśmy w następnej sekundzie stali na baczność obok samochodu. Zawieja przyjęła nas w swoje ramiona z taką radością i zapałem, że wkrótce przypominaliśmy bałwany śnieżne. Gdybyśmy jeszcze chwilę tam postali, Polska miałaby własny gabinet figur, tyle że lodowych. Na szczęście, lub nieszczęście, obok majaczyła chata, do której w końcu poprowadzili nas porywacze.

Drzewa otaczały leśniczówkę szczelnym kordonem. Szanse na to, że ktoś nas znajdzie i uratuje, zmalały nagle z zerowych do ujemnych. W taki mróz policjanci mogli co najwyżej spisać raport w ciepełku komisariatu, popijając kawę i zagryzając pączkami. Zanim zaczną szperać po lasach, nasze mogiły dawno już porośnie mech. Przystanąłem na chwilę tuż przed drzwiami chaty, zastanawiając się, czy naprawdę nie ma innej opcji.

– Parę kilometrów lasu w każdą stronę – powiedziała kobieta, przekrzykując zamieć.

Łysy nacisnął klamkę i wepchnął najpierw mnie, a potem Marka do środka.

Przynajmniej umrzemy w suchym miejscu, pocieszałem się.

3.

Na suficie migotała żarówka, najwyżej dwudziestka; o dziwo wystarczała do oświetlenia całej izby. Stały w niej dwa łóżka polowe, stół, kilka krzeseł, jakieś półki i kuchnia gazowa, na której w dużym garnku coś bulgotało – szczupły, jasnowłosy mężczyzna w czarnym płaszczu mieszał to coś zamaszyście, dzwoniąc łyżką po ściankach naczynia. W rogu wisiała zasłona; pewnie kryła wychodek. W powietrzu unosił się fetor, przebijający intensywnością wszystkie smrody świata. Miałem nadzieję, że to nie zawartość garnka tak capi i że nas nią nie poczęstują. W obecnej sytuacji trudno by nam było odmówić, nawet mając w perspektywie zatrucie ze sraczką jak stąd do Krakowskiego Przedmieścia.

– Nie wiedziałem, że jest taki gruby – stwierdził blondas, nie przerywając mieszania zupy, czy co tam bulgotało w środku garnka, podgniłego, skisłego, zmurszałego. Miał czterdzieści parę lat, a pod nosem hitlerowski wąsik.

– Pokolenie odchowane na hamburgerach, co się dziwisz – odparła Maria.

– To może być trudniejsze, niż przypuszczaliśmy – powiedział kuchcik. – Ludzie nie lubią grubasów.

– Bo za długo się gotują – parsknął Andrzej.

– Weźcie i zamknijcie się, bo jak was słucham, to coś mi się robi – zdenerwowała się kobieta.

Pięknie, a więc jednak chcą nas zjeść, tylko nie mają tak dużego garnka. Zatem będą musieli nas pociąć na kawałki. Jeszcze lepiej.

– To ja może wrócę, gdy schudnę – zaproponowałem. – Nie chcę sprawiać kłopotów.

– Zamknij się, gnoju! – wrzasnął blondas. – Powinni cię rozwalić na miejscu! Co ty sobie wyobrażałeś?

– Hans – mitygowała kobieta – daj spokój, to przecież nie jego wina. On nie chciał.

– A właśnie, że chciał. Zabijmy smarkacza i wracajmy. Gorzej i tak nie będzie.

– Przepraszam najmocniej – odezwał się mój brat – ale może porozmawiajmy spokojnie. Mam pieniądze i pewne wpływy.

– Panie Marku, niech pan się lepiej nie wtrąca. To pana nie dotyczy.

– To mój brat – zaoponował Marek, robiąc krok w kierunku Marii.

Hans jednym susem znalazł się między nimi; w dłoni dzierżył długi, wąski nóż.

– Słyszałeś, o co pani prosiła. Morda w kubeł i dupa na krzesło. A może chcesz, bym ci to wsadził pod żeberko?

Marek posłusznie się cofnął i usiadł na najbliższym krześle.

Hans jak gdyby nigdy nic wrócił do mieszania zupy. Po chwili zapytał:

– Po coście go tu w ogóle przywieźli? Same kłopoty tylko. Jeśli myślicie, że w taki mróz będę doły kopał, to…

Mój brat zerwał się z krzesła.

– Jaki dół? Jeśli sądzicie, że się poddamy…

Maria podniosła dłoń w uspokajającym geście.

– Bez obawy, panie Marku, nikt tu nikogo nie będzie zabijał. Ten typ tak ma. Lubi sobie pogadać.

– Wojna się skończyła, Hans – wtrącił ni z gruszki, ni z pietruszki Andrzej.

W odpowiedzi blondas zaczął mieszać zupę o wiele mocniej, jakby ucierał kogel-mogel, głośno przy tym sapiąc.

– Widzicie, z kim ja muszę pracować? – zapytała nas Maria. – Jeden faszysta, drugi socjopata, a ten… – tu pokazała na naszego kierowcę, który wziął z półki głęboki talerz i szedł do Hansa, najwyraźniej by nalać sobie śmierdzącej zupy – szkoda gadać…

– Nie narzekaj, moja droga – powiedział łysol – jak ci tak nie pasowałem, to przecież mogłaś wziąć profesorka.

– Jasne. Andrzej wyjąłby mu serce przez gardło po kilku sekundach wspólnej drogi. Wystarczyłoby, żeby ten stary dureń otworzył usta.

– Nienawidzę nauczycieli, przez tych skurwysynów dostawałem lanie od matki – odezwał się zapomniany nieco przyjemniaczek, który stał przy oknie i wpatrywał się w zamieć.

– A kogoś pan lubi? – zapytałem jakoś tak odruchowo.

– Tak, matkę. Kocham ją nad życie – odpowiedział, nadal kontemplując śnieg.

Hans i łysol jak na komendę wybuchnęli gromkim śmiechem. Nawet Maria pozwoliła sobie na delikatne uniesienie górnej wargi, choć wyraźnie próbowała się powstrzymać.

– Co w tym takiego śmiesznego, że facet kocha matkę? – zdziwił się Marek. – To chyba dobrze.

Ta uwaga spowodowała, że zaczęli się śmiać jeszcze głośniej. Łysy tak walił pięściami w stolik, że zupa z miski ochlapała drewniany blat. Maria odwróciła się tyłem i oparta głową o ścianę pozwoliła sobie na cichy chichot.

Spojrzałem na draba w kapeluszu, obawiając się, że zaraz wpadnie w amok i zakończy tę imprezę gwałtownym finałem, podczas którego będziemy mogli obejrzeć swoje wnętrzności rozmazane po ścianach. Ale o dziwo on też się śmiał. Gdyby zjadali żywcem królika albo uprawiali seks sodomiczny, nie byłoby to aż tak niepokojące, jak ich wspólny, zdrowy śmiech.

– O co chodzi? – zawołałem. – Przestańcie w końcu. Kocha matkę, no i co?

– Andrzejku, a powiedz Darkowi, gdzie przebywa obecnie mamusia – poprosił Hans, który opanował się najszybciej z całej tej popieprzonej sekty popaprańców.

Krościaty podszedł do mnie spokojnym krokiem, pochylił się i zaczął opowiadać jednostajnym głosem:

– Któregoś dnia powiedziała, że powinienem zostać księdzem, bo z taką twarzą jak moja żadna kobieta mnie nie zechce. Dodała też, że żałuje, iż mnie urodziła. I wtedy się rozpłakałem.

Zrobiło mi się go szkoda. Rodzice potrafią dopiec.

– Gdy nastała noc i matka zasnęła… – Andrzej podszedł do mnie na odległość metra, pochylił się, spojrzał mi w oczy, i nagle wrzasnął: – Wziąłem siekierę i odrąbałem suce łeb!

Odskoczyłem jak oparzony i przywarłem do ściany. Ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że drab mówi prawdę.

– Kocham ją bardzo, ale mnie wkurwiła – kontynuował. – Nikomu nie wolno mnie denerwować. Potem wziąłem jej ciało i…

– Dosyć tego – zaprotestowała Maria. – Przestań, kretynie. Jak mały zemdleje, to na nic się nam nie przyda.

– Zapytał, więc odpowiadam. Na tym polega dobre wychowanie, nieprawdaż?

– Najlepsze maniery mają Niemcy – oświadczył Hans. – Reszta to dzicz i brudasy.

– Nienawidzę Niemców. – Andrzej spojrzał na chudzielca takim samym wzrokiem, jakim patrzył na ludzi w restauracji, gdy wykańczał ich po kolei, jakby byli muchami. – Nie rozumiem, jak mogliście wymordować tylu ludzi dla zysku. Zamiast mózgów macie gówno.

Wyszarpnął pistolet z kabury i odłożył go wysoko na półkę.

– Aniołek się odezwał. – Hans chwycił mocniej trzonek od noża i stanął w lekkim rozkroku. – Ja nie zabiłbym własnej matki, ani matki nikogo, kogo znam. Nie jestem zwierzęciem jak ty.

– Uspokójcie się, pamiętajcie, mamy zadanie. – Maria bezskutecznie usiłowała ostudzić emocje. Odległość między mężczyznami malała z każdą chwilą.

– No, zaraz przekonamy się, ile wart jest twój cios nożem w serce, bezduszny sukinsynu. Skręcę ci kark tymi dłońmi – to mówiąc, Andrzej wyciągnął przed siebie ramiona, prezentując w całej okazałości palce, którymi bez wysiłku mógłby opasać piłkę nożną.

– Możesz spróbować, kupo mięcha. Wyślę cię do mamusi, nim zdążysz zamrugać. Pewnie się ucieszy z powrotu synka marnotrawnego. Matka zawsze kocha, nawet jeśli synalek jest pojebem.

Maria podbiegła do łysego, który pałaszował ze smakiem zupę, zagryzając czymś, co kiedyś było chlebem, nim zmurszało, zostało zjedzone, potem wydalone i znów zmurszało.

– Tom, zrób coś. Pozabijają się i wszystko na nic – mówiła, szarpiąc łysego za ramię.

– Ani myślę – odparł z rozbawieniem, jednocześnie nie spuszczając oka z mężczyzn. – Weź sobie zupy i siadaj. To lepsze niż telewizja.

Wrzasnęła coś w nieznanym języku, podobnym do hiszpańskiego, i pobiegła w kierunku zasłony. Gdy zniknęła za nią, dwaj szaleńcy zderzyli się z impetem. Andrzej trzymał faszystę za nadgarstek ręki z nożem, a wolną pięścią starał się go trafić w głowę. Hans skutecznie parował ciosy. Świetnie pracował nogami, nacierał, cofał się, stawał na palcach jak w balecie. Co rusz odrywał stopę od ziemi i wymierzał przeciwnikowi cios kolanem w nerki. To jednak nie robiło wrażenia na olbrzymie, który metodycznie, niczym stalowy golem, zadawał kolejne uderzenia pięścią. Wyglądali jak wściekłe psy, walczące o przywództwo w sforze. Garnki i puszki spadały z półek, podłoga skrzypiała. W innej sytuacji istotnie wziąłbym kubeł popcornu i z wypiekami na twarzy oglądał starcie tytanów, ale teraz miałem ważniejsze sprawy na głowie: przeżyć, uciec i takie tam. Wpadłem nawet na pewien pomysł. Markowi chyba przyszła ta sama myśl do głowy, bo zaparł się dłońmi o blat i naprężył do skoku. Spojrzał na mnie porozumiewawczo. Dobra nasza, a niech się pozabijają. Brat wskazał brodą drzwi, a ja zacząłem powoli przesuwać się wzdłuż ściany. Kiwnąłem głową na znak, że ruszamy.

Dobiegłem do mety, znaczy drzwi, w rekordowym czasie. Dotknąłem dłonią klamki i szybko obejrzałem się za siebie. Spodziewałem się ujrzeć Marka tuż za swoimi plecami, ale on niestety nawet nie oderwał się od stołka. Przy jego skroni tkwiła lufa glocka – rękojeść pistoletu ściskał kierowca, drugą ręką nadal wiosłując łyżką w misce ze szlamem.

– Siadaj, mały – powiedział łysy z nonszalancją.

– Zwiewaj, Darek, o mnie się nie martw – wyszeptał Marek. – Dasz radę, brejdak.

Łysy przełknął kolejną łyżkę zupy. Odłożył sztuciec i sięgnął po chleb.

– Wzruszające – powiedział. – Oczywiście, że dasz radę, być może nawet dotrzesz do samochodu. Może zdołasz go odpalić. Ale co potem? Znasz drogę przez las? Jak ci się będzie jechało, wiedząc, że naciskając klamkę, zabiłeś brata? Dasz sobie z tym radę?

Psychol i szwab nadal tłukli się zawzięcie. Najwyraźniej kilka ciosów Andrzeja dotarło do celu, bo łuk brwiowy blondasa krwawił obficie, a nos sterczał pod dziwnym kątem. Hans oczywiście nie pozostawał mu dłużny: po nodze Andrzeja, widocznej w rozcięciu spodni, ciekła jucha. Niemiaszek się nie przechwalał, faktycznie nieźle władał nożem. Pomimo odniesionych ran żaden z nich nie tracił zapału. Najwyraźniej zamierzali się naparzać, aż jeden przestanie oddychać lub skończy się kalendarz nie tyle Majów, co Grudniów.

– Uciekaj, mały, na co czekasz? – ponaglał Marek. – Przecież widzisz, co to za ludzie. O mnie się nie martw.

Oderwałem dłoń od klamki. Nie mogłem go tak zostawić, w końcu to rodzina. Usiadłem posłusznie przy stole.

– Dobry chłopczyk – skwitował Tom, chowając pistolet za pasek od spodni. – Może zupy, panowie?

Smród z bliska okazał się jeszcze trudniejszy do wytrzymania. Oferta poczęstunku przypominała propozycję zjedzenie zawartości szaletu publicznego i popicia ze spluwaczki.

– Ładna walka, nieprawdaż? – zagaił ponownie agent. – Ja obstawiam psychola. Hans może i ma technikę, ale brak mu serca. Miej serce i patrzaj w serce, jak mówi wieszcz.

Zagryzł chlebem. Psychopata wytrącił Hansowi nóż z dłoni. Kopnięta stal poleciała na środek sali. Andrzej, dysponując już obiema rękami, z łatwością przełamał obronę przeciwnika. Wyprowadził dwa szybkie ciosy, które zgruchotały szczękę Niemca. Trzecim powalił go na ziemię, jakby przewracał manekina.

Myślałem, że teraz zacznie się walka w parterze, ale przyjemniaczek postanowił jeszcze nieco pozmiękczać ofiarę siarczystymi kopnięciami wielkich buciorów.

Gdy leżąca na podłodze skrwawiona sterta kości i mięsa zaprzestała jęków, kat przykucnął i położył dłonie na szyi Niemca.

– Tak jak obiecywałem, sukinsynu, tymi dłońmi, skurwielu.

Rozległ się głośny huk. Światło na moment przygasło, a z sufitu posypał się tynk.

– Dosyć tego, do jasnej cholery! – wrzasnęła Maria, która niepostrzeżenie powróciła do izby. Stała w rozkroku, na jej poczerwieniałej twarzy malował się gniew. W dłoniach trzymała armatę albo strzelbę na mamuty. W każdym razie cokolwiek to było, nadawało się raczej na sprzęt oblężniczy, niż na broń osobistą.

– Uspokójcie się, idioci, bo jak Boga kocham, rozwalę wam te puste łby, jeśli będę musiała.

– Mówiłem, że warto poczekać – mruknął łysy. Skończył jeść zupę, a teraz ku naszemu obrzydzeniu wycierał chlebem glutowate resztki z talerza.

Olbrzym podniósł głowę i spojrzał na kobietę. Nie widziałem jego oczu, ale domyślałem się, jak bardzo musiał być wściekły.

Wycelowała broń w jego głowę i powiedziała:

– No, spróbuj szczęścia. Niewielka strata. I tak go nie używasz, ty bezmyślna maszyno do zabijania, ty…

– Siostrzyczko – zaczął Andrzej, wyraźnie rozbawiony – ja siostry nie poznaję. Broń, grożenie śmiercią. Czy Biblia tego przypadkiem nie zabrania?

– Pan spalił Sodomę i Gomorę. Czymże jest wyrwanie kilku chwastów? Trzy zdrowaśki i po grzechu – wysapała. Jej ręce drżały. Widocznie strzelba zaczynała kobiecie ciążyć, ale komu by nie ciążyła?

Andrzej puścił szyję Niemca. Nie zdążył jeszcze porządnie zacisnąć palców, dlatego Hans tylko cicho rzęził, zamiast stygnąć, jak wypada przyzwoitemu trupowi.

– Może jeszcze będą z siostry ludzie – zahuczał Andrzej, podnosząc się z kolan. Był od niej wyższy o ponad pół metra, ale na twarzy Marii nie zauważyłem ani jednej oznaki strachu. Nacisnęłaby spust, gdyby nie ustąpił. To pewne.

– Siostra to odda, bo jeszcze rączki spuchną. Obiecuję, że dziś już nic nie zrobię Adolfowi. – Andrzej wyjął z dłoni Marii broń, jakby to był gałązka oliwna, a nie kupa żelastwa ważąca kilkadziesiąt kilo.

– Mam was na oku – ostrzegła kobieta, a do smakosza śmierdzącej zupy powiedziała: – A ty, skoro już się najadłeś, podnieś tego drugiego kretyna i połóż na łóżku. Szybko. Na co się gapisz?

– Powinniście dostać Oskara, to było piękne. Wzruszyłem się. Rocky się chowa. Brawo – łysy zaczął klaskać – bis, proszę, jeszcze raz. To poezja. Dla takich chwil się żyje.

– Przestań pajacować. Myślałam, że jesteś dojrzalszy.

– Dojrzewanie jest nudne i nieprofesjonalne – skwitował, maszerując w kierunku leżącego Niemca. Pochylił się nad nim i niczym rzeczoznawca ubezpieczyciel, szacujący straty po pożarze, taksował wzrokiem dzieło Andrzeja.

– Całkiem ładnie jak na amatora – mruknął cicho i złapał dogorywającego za ręce, a potem sprawnie uniósł do pionu. Oczywiście Niemiec chwiał się na nogach jak dmuchawiec na wietrze i gdyby nie pomoc łysego, wykonałby natychmiastowy pad na ziemię.

Gdy Hans spoczął już na łóżku polowym, całkowicie nieprzytomny, prawdopodobnie umierający – acz nikt się tym specjalnie nie przejął – pozostali członkowie bandy zasiedli wokół stołu. Maria porozkładała naczynia i ponalewała wszystkim zupy. Także mnie i Markowi. Łysy, ku mojemu obrzydzeniu, ochoczo poprosił o dolewkę.

– Posilmy się i w drogę – rzuciła Maria i z takim zapałem wzięła się do pałaszowania zupy, jakby to był żurek z Sheratona.

Spojrzałem w mój talerz. Do smrodu przywykłem. Ale zupa wyglądała jak gluty, w które narzygano, i pozwolono całości zakrzepnąć. Nie potrafiłem jednak odmówić. Zaczerpnąłem cieczy na łyżkę i zamknąwszy oczy, wsunąłem do ust. O dziwo, nie smakowała tak źle, a nawet dziwnie orzeźwiała. Po kilku łyżkach poczułem się wzmocniony, zaś odrazę zastąpiło zadowolenie.

Marek nie przełknął nawet jednej łyżki. Wpatrywał się w przeciwległą ścianę niczym w telewizor plazmowy, na którym leci finał ligi mistrzów.

Trąciłem go w bark.

– Oprzytomniej, bierz łyżkę i wcinaj.

– Po co? – wyszeptał. – Wytłumaczysz mi? I tak nas zabiją.

Nadal nie spuszczał wzroku ze ściany. Z każdą chwilą jego podbródek coraz bardziej drżał. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby płakał.

– Nie zabijemy żadnego z was – zapewniła Maria. – Macie moje słowo. Jesteście bezpieczni.

– Powiedzcie to tym ludziom z restauracji. – Marek przymknął oczy i ukrył twarz w dłoniach.

– Widziałem kiedyś taki film: psychopata związał ofiarę, której za chwilę miał zrobić na żywca niepotrzebną operację – wtrącił Tom. – I nim wbił biedakowi skalpel w mostek, mówił: już jesteś bezpieczny, ciii…

– Tom, zamknij się. Andrzej, przestań rechotać. Nie jesteście w przedszkolu.

– Tak, pse pani – odpowiedział Tom.

– Widzieliśmy wasze twarze, nie możecie nas zostawić przy życiu. Przecież to oczywiste – kontynuował Marek.

– To bez znaczenia, uwierzcie – przekonywała Maria. – I tak nikt nas nigdy nie znajdzie. Przecież już wiesz, Dariuszu, kim jesteśmy?

Położyła swą kościstą dłoń na stole. Na serdecznym palcu tkwił duży sygnet z bursztynowym oczkiem w kształcie krzyża. Zamiast najmniejszego palca sterczał zabliźniony kikut.

– Tak, siostro Mario – odparłem, nie całkiem wierząc w to, co nagle do mnie dotarło.

W stresie trudno jest dodać dwa do dwóch. Natomiast na spokojnie wynik może wprawić w zdumienie. Tak jak mnie wprawił. Oczywiście wniosek już wcześniej kołatał mi się gdzieś na obrzeżach świadomości, ale dopiero teraz wypłynął jak kolczasta mina z czasów drugiej wojny światowej, mrożąc krew w żyłach.

– W mordę jeża – wyszeptałem – to… ty, wy, on.

– Tak – odparł Tom Stone. – To jest poprawna odpowiedź. Główna nagroda wędruje do Darka Kamińskiego. Jest nią korespondencyjny kurs szydełkowania na elektrycznych drutach, pod napięciem oczywiście.

– Ale przecież to… niemożliwe – zauważyłem. Łyżka wypadła mi z dłoni. Maź ochlapała blat stołu.

– Ktoś kiedyś powiedział, że nie ma rzeczy niemożliwych. Brzmi znajomo? – zapytał Andrzej Bogusz.

– To taka metafora, są przecież pewne prawa fizyki, chemii – próbowałem za wszelką cenę uratować zdrowy rozsądek.

– Naprawdę? – głos dobiegał z kąta, a konkretnie z łóżka, na którym siedział Hans Anker i wyglądał jak nowo narodzony. Tylko poplamiona koszula oraz poszarpane spodnie przypominały o walce z King Kongiem, którą stoczył i przegrał z kretesem.

– Nie, nie, nie, to jakiś chory żart, albo sen. O tak, sen, dokładnie, co za ulga. – Zaśmiałem się sztucznie. – Co za koszmar, uff, a ja już na serio myślałem, że tu wykituję. Teraz tylko wystarczy się obudzić. Zaraz zadzwoni budzik i to wszystko zniknie. Mam nadzieję, że nic nie będę pamiętał, bo taki szajs potrafi nieźle namieszać w czaszce, nawet gdy jest nieprawdziwy.

– Młody, o czym ty mówisz? – zaniepokoił się Marek.

– To sen, brachu. Oni, ta chata, całe to porwanie, trupy w restauracji, a nawet ty. To wszystko zły sen. Rozumiesz? Wow. Ależ mi ulżyło. – Uniosłem dłonie w geście triumfu. – Yeah, co za emocje.

– Darku, muszę cię zmartwić, ale nie wydaje mi się – zauważył Marek. – To wszystko jest bardzo realne, słyszę swoje myśli, pamiętam rzeczy, o których raczej nie masz pojęcia. Twoja teoria nie trzyma się kupy.

– Twój brat ma rację – wtrąciła Maria, a właściwie siostra Maria Clemence z zakonu Pallotynek. – To nie jest sen.

– To żaden dowód, we śnie nie takie bzdury wydają się realne – powiedziałem z przekonaniem w głosie. – Kiedyś obudziłem się i poszedłem do ubikacji, ale tam okazało się, że nadal leżę w łóżku. Więc znów się zwlokłem, ponownie stanąłem nad klopem, i to znów okazało się snem. Gdy po raz trzeci dotarłem do świątyni dumania, byłem pewien, że tym razem to dzieje się naprawdę. Jednak dopiero za piątym razem rzeczywiście udało mi się obudzić.

– A jaką masz pewność, że kiedykolwiek się obudziłeś? – zapytała Maria. – Jak odróżniasz sen od jawy?

– We śnie… – zacząłem, ale nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy; co więcej rozgorzała w niej niezła bitwa myśli. Czy gdybym śnił, to mógłbym wątpić w cokolwiek, zastanawiać się tak intensywnie? Ale przecież oni nie istnieją. Znaczy, realnie nie istnieją. Cóż to jest realność? Przecież na jawie nie pali się nigdzie żadna lampka z napisem: „Uwaga. Rzeczywistość”. A jeśli wszystko jest snem, albo co gorsza, wszystko jest rzeczywiste?

Obawy powróciły niczym sępy, które krążą nad człowiekiem przemierzającym pustynię bez jednego bukłaka wody. Przepraszam, czy mógłby nam pan powiedzieć – pyta jeden z nich, lądując tuż przed gościem czołgającym się po piasku – kiedy pan zamierza zdechnąć, bo nie wiemy, czy opłaca się czekać. Za tamtą wydmą ponoć padł wielbłąd. Rozumie pan?

Kurde, czy naprawdę śnię?

– Kiedyś ci wkopię, neandertalu – odezwał się Hans i popatrzył mściwym wzrokiem na Andrzeja. – Prawie mnie zabiłeś, kretynie.

– Nie zaczynaj, to nie oberwiesz – skwitowała Maria. – Ostatni raz ci ratuję skórę, sama nie wiem zresztą po co.

– Pierdol się razem ze swoim miłosierdziem, siostrunio – warknął Hans. Podniósł nóż z podłogi i schował do cholewki oficerskiego buta.

Czekam na alarm budzika, powtarzałem sobie w myślach jak mantrę. Lada moment. Już za chwilę. No, zaraz się rozlegnie.

Maria podniosła się z krzesła.

– Musimy ruszać, Darku – powiedziała. – Idziemy, chłopaki.

Cała gromada poszła w jej ślady; oprócz mojego brata, który wpatrywał się we mnie pytającym wzrokiem.

– Wytłumaczysz mi w końcu, o co tu, do cholery jasnej, chodzi?

Chciałem mu opowiedzieć o wszystkim, o tym całym szaleństwie. Byłem ciekaw jego zdania, bo nawet jeśli mi się tylko śnił, to nadal wyglądał na bardzo logicznie myślącego. Niestety nie zdążyłem ust otworzyć.

Siostra Maria, która nie wiedzieć jakim cudem znalazła się za plecami Marka, wbiła mu igłę w ramię i wcisnęła do oporu tłok strzykawki. Brat, nim zdążył uświadomić sobie, co się stało, z głuchym łoskotem zarył twarzą w blat stołu.

– Co ty wyrabiasz? – krzyknąłem i już zamierzałem się na nią rzucić, gdy łapa Bogusza opadła na mój bark, uniemożliwiając oderwanie pośladków od krzesła. – Obiecywałaś. Tyle znaczy twoje słowo?

– Uspokój się – powiedziała kobieta. Wyciągnęła igłę z barku Marka i schowała zestaw do kieszeni. – Nic mu nie jest, po prostu śpi. Musimy już ruszać, a on by tylko utrudniał.

Aż mną zatrzęsło. Zupełnie zapomniałem o teorii ze snem. Znów zacząłem się bać. Dobrze, że górę wzięła wściekłość.

– Jeśli myślisz, siostrzyczko, że zostawię tu brata, to grubo się mylisz. Możecie mnie nawet zabić, nie zamierzam ruszyć się na krok. Rozumiecie?

– Nie pyskuj, gnojku, bo możemy zaraz porozmawiać inaczej. – Andrzej znów włączył te swoje oczy maniakalnego mordercy, ale tym razem na mnie nie podziałały.

Może dlatego że odkryłem, kim jest ta pieprzona banda debili.

– Bo co mi zrobisz? Zabijesz? Nie po to mnie ściągaliście, jak mniemam.

Nie miałem zielonego pojęcia o ich planach. Ale wiedziałem, że nie pozwolę im skrzywdzić mojego brata.

– Ale możemy cię, kolego, nieźle poobijać – wtrącił Anker. – Znam kilka niemiłych trików, ale przecież o tym wiesz.

Tym razem szwab skradał się do mnie. Bardzo dużo mi brakowało do umiejętności Andrzeja, więc nasze starcie miałoby raczej charakter jednostronny i potrwałoby sekundę. Mimo to nie zamierzałem ustępować, brat by ze mnie tak łatwo nie zrezygnował.

– Hans, przestań – zaoponowała Maria. – A ty nie dramatyzuj, twojemu bratu nic nie jest. Tom zawiezie go do jakiegoś szpitala, gdzie się nim zajmą. Rano o niczym nie będzie pamiętał.

– Co za głupi sen – spróbowałem po raz ostatni przemówić sobie do rozsądku. – Mam go dosyć.

– Też tak sobie kiedyś powtarzaliśmy, ale ileż można się okłamywać – powiedział Tom.

Razem z Andrzejem wzięli Marka pod ramiona i wynieśli z izby. Nadal nie byłem przekonany, czy siostra Clemence mówiła prawdę, ale cóż mogłem poradzić. Musiałem jej zaufać.

4.

Auto odjechało, a Bogusz wrócił chwilę później, cały biały jak golem śnieżny.

– Nadal tak sypie? – zapytałem, by sprawdzić, w jakim jest nastroju.