Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
60 osób interesuje się tą książką
Trzydziestodwuletni Bruno Woliński od pięciu lat mieszka na włoskiej wyspie Sardynii, w małej turystycznej miejscowości Stintino. Dołączył do starszej o trzy lata siostry Sary i jej rodziny, w pełni realizując testament babci. Szczęśliwe i harmonijne dotąd życie rodzin Wolińskich i Moretti w diametralny sposób zakłóca obecność tajemniczej kobiety o imieniu Łucja. Skąd się pojawiła i po co? Na te pytania długo szukają odpowiedzi, ponieważ młoda kobieta w wyniku wypadku traci pamięć.
Łucja niewątpliwie przed czymś lub przed kimś ucieka. Groźba niebezpieczeństwa rytmicznie stuka z tyłu jej głowy, paraliżując zmysły, a puste klatki filmu z przeszłości wywołują złość. Na siebie, z przekonaniem, że znowu się w coś wplątała i na świat, że tradycyjnie stanął przeciwko niej. Z czasem odkrywa, że potrafi pięknie grać na harfie i jako korespondentka wojenna uczestniczyła w misjach w Afganistanie, walcząc o prawa kobiet. W tym samym kraju służył Bruno Woliński. Ona nie pamięta swoich wyjazdów, on aż za dobrze.
Bruno i Łucja w wyniku splotu niesprzyjających okoliczności trafiają do domu włoskich bogaczy Paolo i Constanzy Conti. W nim stają przed swoimi demonami i najgorszymi wrogami, a zwłaszcza przed politykiem Monako, uwikłanym w nielegalny handel bronią.
„Łucja” to opowieść o poświęceniu i wypaczaniu podstawowych wartości w trakcie wojen, ale także ślepym wykonywaniu przesłań religijnych, w których człowiek się nie liczy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Joanna Misztal
Projekt okładki
Maksym Leki
Fotografie na okładce
© Taras Pol / shutterstock.com | William Toman / shutterstock.com
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Maksym Leki
Korekta
Urszula Bańcerek
Marketing
Wydanie I, Siemianowice Śląskie 2025
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12
tel. 600 472 609, 664 330 229
www.videograf.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Mikołów 2025
tekst © Elżbieta Downarowicz
ISBN 978-83-8293-267-6
Leżała na brzegu morza, smagana powiewami chłodnego wiatru. Otwierała bardzo powoli powieki, dostrzegając przed sobą pierwsze, padające na plażę, promienie słońca. Zdrętwiałe ręce ciągnęły ją do przodu, ale bezwładne nogi za nic nie chciały się poruszyć. Bolały, a to akurat dobry znak, bo przynajmniej paraliż jej nie groził. Za to ostry piasek kłuł prawie całkiem nagie ciało.
— Jeszcze chwila — szepnęła. — Krótka, króciuteńka, i wstanę.
Ciałem kobiety wstrząsnął kolejny dreszcz wywołany podmuchem wiatru, powodując gęsią skórkę. Ledwo zamknęła oczy, ktoś lub coś złapało ją za wskazujący palec prawej dłoni. Natychmiast usiadła, nie bacząc na ból poobijanych kończyn, i z wrzaskiem podniosła się do pozycji stojącej. Wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w pokaźnych rozmiarów raka i jego liczną rodzinę, zajmującą wygodną pozycję do ataku, w okolicy dopiero co postawionych na piasku stóp. Zdzierała głos, bardziej charcząc niż wydobywając z krtani czyste dźwięki, szukając jednocześnie ratunku. Patrzyła na bezkresną dal rozległej piaszczystej plaży i oczywiście nie odnalazła ani jednej żywej duszy na horyzoncie. Pomoc nadeszła tak nagle i niespodziewanie, jak atak rodziny raków. Zdążyła jedynie usłyszeć „nie ruszaj się” i już ktoś energicznie odganiał skorupiaki długim drewnianym kijem.
— Spokojnie, one nic ci nie zrobią. Na ogół bardziej nas się boją, niż my powinniśmy ich — powiedział z uśmiechem.
Nie zamierzała dopytywać, czy się zwyczajnie z niej nabija, czy faktycznie stara uspokoić. Momentalnie zaniemówiła, choć z pewnością długo nie używała aparatu mowy, wnioskując po iście zgrzytliwym tonie w trakcie rzekomego krzyku. Podchodził do niej wysoki mężczyzna, a ona odniosła nieodparte wrażenie, że cofnęła się w czasy wikingów. Co prawda na krótko i równo przyciętej brodzie nie zauważyła charakterystycznych warkoczyków, ale za to kilka z nich złożono w całkiem pokaźny, gruby warkocz, w długich, zaczesanych na gładko do tyłu włosach. Skąpy strój, a raczej jego całkowity brak, przeczyły wizerunkowi wojownika, za to tatuaże… O, tu do pooglądania i podziwiania było wiele. Błądziła wzrokiem, wyraźnie i nieprzyzwoicie zainteresowana, po muskularnym torsie i umięśnionych ramionach, do tego stopnia pochłonięta widokiem, że w ogóle nie usłyszała pytania padającego z ust przybywającego dosłownie z morza — choć właściwsze i dokładniejsze byłoby określenie z łódki — mężczyzny.
— Wszystko w porządku? — zapytał po raz drugi.
— Nic, do cholery, nie jest w porządku. — Nie wiedzieć czemu zareagowała agresywnie, dostrzegając, że on też bez skrupułów wpatruje się… nie w jej twarz, tylko… brzuch? Podążyła wzrokiem za zerknięciem fioletowych tęczówek, stwierdzając w myślach, że przecież nie ma takiego koloru oczu. Zatrzymała swoje spojrzenie na strzępach chyba wieczorowej sukienki, ukazującej obecnie gołą, jędrną, prawą pierś i piękne, to prawda, koronkowe, czerwone majteczki, które niewiele zakrywały i pozostawiały małe pole dla wyobraźni. — Ożeż kurwa! — Na nic zdały się zabiegi zakrycia poranionymi rękami miejsc intymnych, więc w ostateczności stanęła tyłem, pokazując odsłonięte pośladki, ponieważ koronkowe majteczki, w wyniku niewyjaśnionych okoliczności, przemieniły się w stringi.
— Ten widok też jest niezły. — Mężczyzna, który to co najważniejsze zdołał ukryć za fikuśnymi i kolorowymi spodenkami, ubaw miał niezły, ale krótki.
Tuż nad powierzchnią miałkiego, choć dość ostrego piasku, zdążył złapać upadającą kobietę, osłabioną nagłym obrotem wykonanym wokół własnej osi i wciąż otwartymi ranami, z których wyciekała krew.
— Nie dotykaj mnie! — warknęła.
— Mogę cię tu zostawić. — Nie czekając na pozwolenie, wziął zwiotczałe ciało na ręce i ruszył w kierunku morza. — Pytanie tylko, jak sama sobie poradzisz?
— Zostaw mnie. — Sprzeciw nie nabrał odpowiedniej mocy.
— Jasne — parsknął. — Żeby mnie potem zabiły wyrzuty sumienia, kiedy przeczytam w lokalnej gazecie, że na najpiękniejszej plaży Sardynii znaleziono martwą młodą kobietę. A tak na marginesie, jak masz na imię?
— Na Sardynii? Co to jest? — pytała ledwo przytomna.
— Ej, paniusiu, nie mów, że nie słyszałaś o Sardynii. — Kontrolował jej oczy, szukając kontaktu.
— Nie wiem… Chyba nie…
Powieki odruchowo zakrywały intensywnie niebieskie oczy, głowa opadała rytmicznie do tyłu, a długie blond włosy falowały na wietrze. Zapewne zostały wcześniej upięte w misterny kok, bo gdzieniegdzie jeszcze zwisały, mocno uczepione u nasady głowy, wsuwki.
— Słuchaj… — Szedł szybkim krokiem, pokonując napierające fale. — Jak mam do ciebie mówić… Hej, zostań jeszcze chwilę… Ej!
— Łucja. — Gdyby nie jej usta znajdujące się na wysokości jego uszu, nie usłyszałby wypowiadanego imienia.
— Łucja — wypowiedział z jakąś niespodziewaną nostalgią. — Popłyniemy na przystań. Tam mieszka lekarz. Musi cię opatrzyć.
— Ja nie… Proszę, nie… On mnie nie może… znaleźć… — Ten jakże krótki, choć intensywnie wypowiedziany komunikat spowodował pewnie nie pierwszą utratę przytomności.
— Sara, pomóż mi! — krzyknął, jeszcze zanim stanął na pierwszym stopniu prowadzących mocno pod górę kamiennych schodów.
Na niewielkim wzniesieniu stał estetyczny, okazały, parterowy dom. Włoski minimalizm i prostota w niczym nie zepsuły jego piękna, a białe i piaskowego koloru cegły podkreślały niezwykłą elegancję. Budowany odrobinę na wzór polskich dworków, składał się z trzech części z osobnym podwójnym garażem. Prawa i lewa strona domu, dodatkowo ozdobione gustownymi pistacjowymi okiennicami, liczyły tę samą ilość pomieszczeń, po trzy sypialnie, każda dysponująca funkcją przechodnią i osobnym wyjściem na część tarasową, z dwuskrzydłowymi, białymi, zaokrąglonymi drzwiami i wspomnianymi okiennicami. Do tego obowiązkowo filary, z tego samego co budynek budulca, podtrzymujące dach z jasnoczerwonych dachówek ceramicznych. Jedynie nad główną częścią — kuchenną, jadalną i łazienkową — dobudowano jedno piętro. Pojedyncze, przestronne, przedzielone przez środek parawanem pomieszczenie, z wykuszowymi oknami wychodzącymi na wschód i zachód, służyło za gabinet dla Sary i biuro dla jej brata Brunona.
To właśnie przebywając w tym miejscu, usłyszała dobiegający z daleka krzyk mężczyzny, który najpierw zbagatelizowała, myśląc, że czeka ich kolejna sprzeczka, ale widok, nawet z daleka przerażający, natychmiast zmusił ją do działania.
— Czy ty zawsze musisz ciągnąć za sobą kłopoty? — Nie omieszkała użyć w stosunku do brata tradycyjnego i dość wyświechtanego już wyrzutu.
— Tym razem to nie ja. — Gdyby mógł, podniósłby ręce w poddańczym geście, ale wciąż trzymał w ramionach nieprzytomną kobietę.
— Kto to jest?
Sara zbiegała zwinnie na dół, podczas gdy Bruno ostatkiem sił wchodził po schodach, pokonując uprzednio prawie kilometr po piaszczystej plaży.
— Nie mam pojęcia. Znalazłem ją w zatoczce na Plaza La Pelosa.
— Rany boskie! — Przejęła część ciężaru bezwładnego ciała, łapiąc za zwisające nogi. — Kto ją tak pokaleczył? Nie wiem, jak złapać, by nie dotknąć rozciętej skóry.
— Myślę, że to nie ktoś, a coś.
Bruno w końcu zarzucił sobie Łucję na plecy, bo faktycznie kapiąca na piasek krew nie zachęcała do dotyku, nawet wprawioną w bojach panią weterynarz.
— Musiała bardzo długo dryfować w morzu, a na brzegu niestety nieprzytomną poobijał dość długi klif, zanim prąd zniósł ją do zatoczki.
— Dlaczego nie zawiozłeś jej do szpitala? — zapytała z wyrzutem. — Z La Pelosa jest bliżej.
— Bo… bo… — Nie potrafił wyjaśnić tego niepokoju, który ogarnął go na widok dziewczyny, dodatkowo podsycony słowami Łucji „on nie może mnie znaleźć”.
— Dobra! Przestań już bełkotać. Dawaj, staruszku, nie z takimi przeszkodami dawałeś sobie radę. — Sara pobiegła przodem. — Jednej wątłej dziewczyny nie zaniesiesz na górę?
— Nabijaj się dalej, zołzo!
Wkurzony pokonywał po dwa stopnie naraz i sapał z wysiłku. Pot leciał mu z czoła aż po brodę, a stamtąd już swobodnie na schody, bo na wrażliwość i uczynność Sary w tym zakresie nie liczył. Jeszcze słońce dobrze nie zagościło na niebie, a już słupek termometru wskazywał na nadciągający upał. Końcówka maja całą swą wiosenną aurą zachęcała do odpoczynku i przyjazdu turystów.
— No i to mi się podoba, żołnierzu! — krzyknęła… i natychmiast przystanęła, wykonując z przerażeniem obrót o sto osiemdziesiąt stopni. — Przepraszam — wyszeptała i poczekała, aż Bruno do niej podejdzie.
— Saro, ile razy mam ci to powtarzać? — Spodziewanego krzyku nie usłyszała, choć ten spokojny ton zdecydowanie bardziej dyscyplinował.
— Wiem… Wiem… — Spuściła głowę. — Szybciej powiedziałam niż pomyślałam. Przepraszam. Tak długo trzymałam się w ryzach. Tyle lat. Teraz po prostu, cholera, wyrwało mi się. — Uderzyła się otwartą dłonią w czoło.
— Dobra… Dość tego samobiczowania. — Spojrzał z pospiesznie ukrytym strachem w oczy siostry. — Przysięgałaś dochować tajemnicy i jej dotrzymaj. Nie chcę mieć znowu, jak ty to mówisz, ciągnących się za sobą kłopotów. — Zmęczony, kilka razy głęboko odetchnął. — A teraz, kobieto, przepuść mnie, bo wbrew fantastycznej, szczupłej figurze nieco waży ta nasza tajemnicza panienka.
— A gdzie i kiedy zdążyłeś dostrzec walory jej figury? — zapytała z uśmiechem na twarzy, momentalnie zdyscyplinowana karcącym chrząknięciem. — OK, nie wnikam. — Teraz to ona wykonała poddańczy gest rękami, zwiastujący zakończenie tematu.
Kiedy Łucja już wylądowała, rzucona jak worek kartofli, na białej pościeli w jednej z sypialni najbliżej części wspólnej okazałego domu, nie było im do śmiechu. Sara przyznała bratu rację. Rany nie wyglądały ani na cięte, ani postrzałowe, a raczej poszarpane na ostrych skałach, mało łaskawych dla drobnej kobiety. Leżała krucha i delikatna, ze zranieniami wymagającymi szycia, więc Sara pospieszyła po swoją torbę z narzędziami. Bruno zmył krew i wstępnie ocenił kolejność obrażeń, omijając podskórne krwiaki i siniaki. Te pozostawili samowyleczeniu. Pod nieobecność siostry mężczyzna swobodnie rejestrował rysy twarzy nieprzytomnej ofiary żywiołów. Ocenił, że Łucja na pewno skończyła trzydzieści lat. Uroku dodawał jej szelmowsko zadarty mały nosek i usta ukształtowane w dyskretny uśmiech. Swoje naturalne blond włosy rozjaśniała od połowy na pszeniczny kolor, co przywodziło na myśl leśnego duszka, ale zdecydowanie z tych psotniejszych wydań. Charakterek zdążyła pokazać podczas przeprowadzonej w ekspresowym tempie pseudorozmowy.
— Długo tak zamierzasz stać i lustrować ciało biedaczki? — Sara, jeśli chodzi o brata, nigdy nie przywiązywała wagi do uprzejmości i waliła z grubej rury, czekając na równie cięte riposty.
— Ja nie…
— Nie, no ty nie. — Podeszła do łóżka, kręcąc głową.
— Możesz przestać? — Zmieszany skupił uwagę na płukaniu ręcznika w misce z wodą.
— Dawno nie widziałam u ciebie tego rumieńca na policzkach. — Cmoknęła zadowolona.
— Bo dawno nie widziałaś mnie w towarzystwie kobiety — odparował nader uprzejmie.
— No coś ty? To my nie mieszkamy razem od prawie pięciu lat? — Przewróciła oczami.
— Jak cię zaraz zdzielę tą szmatą… — Zamachnął się i zawiesił rękę w powietrzu tuż przed twarzą siostry.
— A bo to pierwszy raz, sprawco przemocy domowej? — Walnęła go pięścią w wyrzeźbione przedramię, oczywiście z szerokim uśmiechem na twarzy. — Żarty na bok. — Spoważniała natychmiast, kiedy Łucja wydała cichy pomruk. — To niedobrze, że odzyskuje przytomność…
— Co ty mówisz? — Bruno usiadł na skraju łóżka i sprawdził źrenice znalezionej.
— Mam ją szyć na żywca?
— Na pewno coś tam w swoich specyfikach znajdziesz, by znowu zasnęła kamiennym snem — odpowiedział, zerkając, jak układa zdezynfekowane wcześniej instrumenty.
— Jasne! — Wypowiedziała to słowo mocno, jednak zaintrygowana. — Końską dawkę środka znieczulającego.
— Sara, przestań się popisywać. — Łypnął na siostrę z politowaniem. — Popisy nie są w twoim stylu, a poza tym zapomniałaś, że dzielimy twój gabinet z moim biurem. Nieraz widziałem, co potrafisz zdziałać przy zwierzakach.
— Ale to nie jest zwierzę… — dodała cicho i urwała, by nie usłyszał strachu, który pragnęła ukryć.
— Boisz się.
Za późno, pomyślała i przytaknęła jedynie skinieniem głowy, kiedy zadowolony klasnął w ręce. W pracy przy zwierzętach zawsze cechowała ją zimna krew i zdrowe, bezkompromisowe podejście.
— Przecież to człowiek! — Zacisnęła pięści i popatrzyła wielkimi, niebieskimi oczami na wysoką postać brata.
— No i co? — Nie zrozumiał oporu.
— Jak to co? A jak zrobię jej jakąś dodatkową krzywdę?
— Tak jakbyś zwierzakom robiła. — Podszedł do Sary i podniósł jej podbródek. — Łatwiej pójdzie, jak sobie wyobrazisz, że to… No nie wiem… — zmierzył postać Łucji od głowy po koniuszki palców u stóp. — Trochę większych rozmiarów foka?
— No wiesz? — Dostał kuksańca w drugie ramię.
— Chciałem pomóc. — Rozłożył bezradnie ręce.
— Weź ją lepiej przytrzymaj i kontroluj oddech, a ja się, cholerka… — wciągnęła głęboko powietrze — …a ja się, cholerka, ogarnę. — Nawlekała nitkę na igłę drżącymi palcami. W końcu zacisnęła mocno usta i przystąpiła do szycia. — Sporo tego… — dodała po dłuższej chwili milczenia i maksymalnego skupienia na zachowaniu równych odległości pomiędzy kolejno wiązanymi supełkami nici chirurgicznych z polipropylenu. — Siedem szwów na lewej łydce, trzy na prawej tuż pod kolanem. Prawe udo też kilka zaliczy. Na szczęście resztę ukryje pod ubraniem i pod jednoczęściowym strojem kąpielowym — wyliczała bardziej po to, by uspokoić walące serce. — Ramiona i przedramiona potłuczone, ale całe… tylko… — Urwała zaniepokojona.
— Tylko? — powtórzył Bruno i spojrzał na siostrę, przez cały zabieg bardzo skoncentrowany na twarzy Łucji.
— Ta rana na głowie wygląda koszmarnie. Wolałabym, żeby ją obejrzał fachowiec — mówiła i nieprzerwanie wiązała supełki.
— Niewiele mówiła na plaży — Bruno złapał Sarę za nadgarstek. — ale z pewnością ktoś jej zagraża.
— Musisz mnie straszyć?
— Powiedziała „on nie może mnie znaleźć”. To ani żart, ani straszenie.
— To może znaczyć tak wiele. — Przerwała zdenerwowana. — Może uciekła od męża, od kochanka, dla kaprysu, dla chwilowej fanaberii.
— Nie widziałaś strachu w jej oczach. — Utkwił nieruchome spojrzenie w miękkim, żółtym zagłówku łóżka.
— Bruno… — poprosiła cicho.
—Poczekajmy, aż się obudzi i sama zdecyduje. — Odgarnął włosy Łucji, by Sara dokładniej mogła obejrzeć sączącą się dwucentymetrową ranę. — Tak łatwo popełnić błąd — dodał już szeptem i jakby bardziej do siebie.
— Wiem. — Sara przerwała oględziny i położyła dłoń na ramieniu brata. — Kiedy uwierzysz, że to nie ty zawiniłeś w…
— W jakim języku rozmawiacie? — zapytała raptem po angielsku Łucja, nadal z zamkniętymi oczami, ale dość sugestywnym grymasem bólu na posiniaczonej twarzy.
— Po polsku — odpowiedziała zdenerwowana obrotem sytuacji i zaskoczona Sara.
— Ale on… — otworzyła oczy i odnalazła wzrokiem Brunona — …mówił do mnie… po… po…
— Po angielsku — dokończył za Łucję. — Uznałem, że to na tyle uniwersalny język, że będąc zarówno tubylcem, jak i turystką, powinnaś go znać.
— Słusznie — szepnęła i znowu zapadła w sen.
— Lepiej niech śpi. — Sara z ulgi aż opadła na kolana. — Dużo śpi. Ja w międzyczasie zaproszę doktora Bianca na domową wizytę. — Powstrzymała potok słów brata gestem dłoni. — Sama nie ocenię tego urazu głowy. A wyrzutów sumienia nie chcę mieć tak samo, jak ty. — I wyszła, nie pozostawiając wątpliwości, że właśnie przeprowadzoną minioperację, jak i rozmowę uważa za skończoną.
Trzydziestodwuletni Bruno Woliński mieszkał na włoskiej wyspie Sardynii, w małej turystycznej miejscowości Stintino, od pięciu lat. Dołączył do starszej o trzy lata siostry Sary i jej rodziny, w pełni realizując testament, w wyniku którego rodzeństwo odziedziczyło włoską posiadłość po babci od strony matki, Halinie Wolińskiej-Fontanie. Kobiecie, którą uwielbiali mężczyźni, a których ona zmieniała jak rękawiczki, wychodząc za mąż cztery razy, ostatni za uroczego i w końcu od niej starszego Włocha, Carla Fontanę. Zbyt długo swoją obecnością się nie nacieszyli, bo przeżyli razem raptem sześć wspólnych, ale za to intensywnych lat, zanim Carlo pożegnał swoją piękną małżonkę. Wcześniej zdążył przepisać gromadzony przez lata majątek na żonę i syna — przysposobionego pasierba z pierwszego małżeństwa. Bardzo dobrze prosperującą hurtownię owocowo-warzywną przekazał we władanie młodemu Sergio Morettiemu, który z czasem pokochał Sarę, wnuczkę Haliny.
Przez dwanaście lat szczęśliwe małżeństwo dochowało się dwójki potomstwa, dziesięcioletniej Camilli i oczka w głowie całej dorosłej części połączonej rodziny, czteroletniego Vita, urwisa, za którym już w przedszkolu ciągnęły się liczne kłopoty. Chłopiec bardzo przypominał wujka Brunona, który też za młodu często popadał w tarapaty, w dorosłym życiu dzielniej walcząc z przeciwnościami losu, choć nie zawsze z pozytywnym skutkiem. Szczególnie biorąc pod uwagę wydarzenia sprzed pięciu lat, które w konsekwencji spowodowały przeprowadzkę na drugą pod względem wielkości wyspę Morza Śródziemnego i przeobrażenie z elegancika w garniturze o nienagannej fryzurze w przypominającego wikinga właściciela wypożyczalni luksusowych jachtów.
Pełne radości i harmonijne dotąd życie rodziny Wolińskich i Moretti w diametralny sposób zakłóciła obecność tajemniczej kobiety o imieniu Łucja. Skąd się pojawiła i po co, na te pytania długo nie mogli znaleźć odpowiedzi.
„Powstrzymaj ten tłum, Bruno!”. — Do uszu mężczyzny po raz kolejny dotarł rozkaz przekazany za pomocą systemu łącznościowego. — „Cholera, Bruno! Wyceluj do nich! Musimy startować! Hercules wszystkich nie udźwignie!”. Te polecenia, jakże sprzeczne z sumieniem, doprowadziły do całkowitego paraliżu zmęczonego ewakuacją ciała. Zaniechał nawet poruszania powiekami, by ponad sto wpatrzonych w niego par oczu nie dojrzało rosnącej rozpaczy. Jak miał im powiedzieć, że muszą ich zostawić w tej zapomnianej przez Boga krainie? Że zaplanowana szczegółowo misja ratunkowa znacznie wymknęła się spod kontroli, bo na lotnisku zgromadzony tłum przekroczył dopuszczalny limit osób mogących wejść na pokład. Kogo wybrać? Dzieci czy kobiety? Starców? Mężczyzn w sile wieku? „Kurwa, nie dokonam selekcji!” — krzyknął we wnętrze ładowni, ale odpowiedzi już nie zdążył usłyszeć, bo niespodziewanie nastąpiła ogromna eksplozja. Zwielokrotnione ciepło dotarło do jego wysokiego ciała, a podmuch wybuchu odrzucił je kilka metrów w głąb maszyny. W uszach dzwonił okropny, jednostajny dźwięk, przeplatany jękami ranionych osób, krzykiem kobiet i płaczem dzieci. I ten wszechogarniający strach…
— Bruno, Bruno, obudź się. — Sara szarpała brata za ramię, a on przeżywał nocne koszmary, rzucając głową na prawo i lewo, i odganiając siostrę rękami. — To tylko sen. — W końcu z całej siły przytuliła wierzgające ciało, czekając, aż ich oddechy znajdą wspólny rytm. — To tylko sen — powtarzała monotonnie, działając kojąco na tragiczne wspomnienia.
— Już dobrze — szepnął po chwili. — Jesteś ciężka… Zejdź ze mnie… — Nadal łapał szybkie, urywane oddechy.
— Dawno nie miałeś tych snów.
Zignorowała komentarz o wadze i usiadła z podkulonymi nogami na skraju dwuosobowego łóżka, w sypialni ulokowanej w lewym skrzydle, najdalej od części wspólnej. Głośne krzyki Brunona ściągnęły ją aż z drugiego końca domu, z prawego skrzydła, które należało do jej rodziny. Aż dziw, że obudził tylko ją. Sergio zawsze spał kamiennym snem, a dzieci widocznie ten przywilej odziedziczyły po nim, bo w konsekwencji sama wpadła do sypialni Brunona, przebiegając przez wszystkie pomieszczenia.
— Tak… — Westchnął głęboko i otarł dłonią spocone czoło. — Myślałem, że mam już za sobą tamte dni i tamten ból…
— Bruno, nie ponosisz winy za tamten wypadek. — Czule pogłaskała brata po ramieniu.
— Wiem… Ale wciąż trudno mi się pogodzić z masakrą, jakiej wówczas dokonano. — Zamknął oczy, bo z wielkim trudem ukrywał strach, nieustannie towarzyszący mu od pięciu lat.
— To nie ty odpaliłeś detonator.
— Nie pomagasz, Sara — szepnął. Zbyt wiele godzin przegadał z psychologami, by znowu rozkładać problem na niełatwe do posklejania kawałki.
— Może i nie… — urwała. — Ale mam nadzieję, że to nie ma związku ze śpiącą obok kobietą.
— Ja też — padła szczera odpowiedź. — Życzyłaś sobie, by spała jak najdłużej, ale czy teraz to nie trwa za długo? — Zmienił temat, pragnąc uniknąć kolejnych komentarzy.
— Dwa dni to niewiele, patrząc na obrażenia i wyczerpanie organizmu. — Stanęła w progu i spojrzała na pacjentkę ulokowaną w pokoju obok sypialni Brunona. — Na szczęście doktor Bianco nie zauważył żadnych poważniejszych urazów, a jego wzmacniające kroplówki już niebawem powinny przynieść efekty. Kiedy odzyska przytomność, ocenimy jej stan. Ta rana na głowie…
— Wcale nie musi oznaczać najgorszego. — Poprawił prześcieradło, które od nadejścia upałów służyło mu za kołdrę. — Przepraszam za pobudkę i dziękuję za troskę, siorka, ale wracaj już do małżeńskiego łoża. Za kilka godzin i tak wskoczy na ciebie ten mały szatan o wielkich, niebieskich oczach. Nie mógł chociaż po ojcu odziedziczyć zielonych, tylko wdał się ze wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami wyglądu i charakteru w naszą rodzinę — dywagował, demonstracyjnie ziewając, potem odwrócił się plecami do wejścia.
— No wiesz, w ostateczności z obu wziął podwójny temperament, nadmierną żywiołowość, włosko-polską kłótliwość i nieumiarkowaną ekspresję — westchnęła, przymykając drzwi.