Lucja Słotka. Milioner, który napisał testamenty - Marta Guzowska, Leszek Talko - ebook

Lucja Słotka. Milioner, który napisał testamenty ebook

Marta Guzowska, Leszek Talko

4,3

Opis

Kolejna misja specjalna Lucji wydaje się być dosyć prosta… Oto milioner John Polend – czyli Jan Koniecpolski – od lat żyjący w Australii, postanawia przyjechać do ojczyzny i zlecić Home Disaster Manager zakup mieszkania. Ma być „olbrzymie i oszałamiające”. Ponieważ John mógłby mieć na drugie „Zdegustowany”, Lucja musi urządzić lokum w najdroższym stylu i wyposażyć w nieosiągalne dla przeciętnego Kowalskiego gadżety. Do tego w wyznaczonym dniu, zebrać w nim bliskich swojego szefa.

Niestety w zleceniu pojawia się błąd i gospodarz pojawia się dziesięć dni wcześniej oczekując, że plan zostanie wykonany w tym momencie… I tak Lucji udaje się dotrzeć do kolejnych członków rodziny.

Zebrani mają nie lada motywację do pojawienia się w drogim apartamencie w Alei Róż w Warszawie – gospodarz zamierza odczytać im swój testament, ale najpierw muszą przejść specjalny test. Niestety całe spotkanie przerywa nagła śmierć Johna, który ginie od ozdobnej szpili ze szkła z Murano…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (54 oceny)
27
16
10
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam
00
mamotato

Nie oderwiesz się od lektury

Mega przyjemna lektura. Doskonale się z żoną bawiliśmy, czytając ją. ❤️ polecamy 💪 #mamotato
00
Sengatime

Dobrze spędzony czas

Po poznaniu konwencji, lepiej się czyta.
00
deegrengolada93

Całkiem niezła

Książka niewymagająca, działa na tym samym schemacie co pierwsza część. Czyta się ją przyjemnie.
00
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

fajna książka
00

Popularność




Roz­dział 1

„Ocze­kuj nie­spo­dzie­wa­ne­go” – mówi sta­re przy­sło­wie i chcia­ła­bym spo­tkać mądra­lę, któ­ry je wy­my­ślił. Już wi­dzę, jak bie­ga po apar­ta­men­cie w alei Róż, roz­strzy­ga­jąc co chwi­lę dy­le­ma­ty w ro­dza­ju: „Pani sza­now­na, a ten or­na­ment to gdzie dać?”. I kie­dy roz­strzy­gnie już wszyst­kie, roz­le­ga się dzwo­nek u drzwi i po­ja­wia się nie­spo­dzie­wa­ne we wła­snej oso­bie – czy­li Jan Ko­niec­pol­ski.

Och, prze­pra­szam. Nie Jan Ko­niec­pol­ski, tyl­ko John Po­lend. Za­pew­ne zde­gu­sto­wa­ny trud­nym do wy­mó­wie­nia na­zwi­skiem zmie­nił je na po­dob­ne (choć nie do ko­ńca), kie­dy tyl­ko jego sto­pa do­tknęła au­stra­lij­skiej zie­mi ja­kieś pi­ęćdzie­si­ąt lat temu.

Zmia­na nie po­mo­gła, Jan Ko­niec­pol­ski był zde­gu­sto­wa­ny wszyst­kim od uro­dze­nia. Z całą pew­no­ścią bar­dzo ni­sko oce­nił sta­ra­nia mat­ki, oj­ciec rów­nież nie­spe­cjal­nie przy­pa­dł mu do gu­stu, a resz­ta ży­cia nie oka­za­ła się tym, cze­go ocze­ki­wał. Nie omiesz­kał więc da­wać świa­tu do zro­zu­mie­nia, jak bar­dzo jest tym wszyst­kim zde­gu­sto­wa­ny.

Nie­wy­klu­czo­ne, że był ta­kże zde­gu­sto­wa­ny wła­snym wy­glądem, cho­ciaż nie po­my­śle­li­by­ście o nim „eme­ryt”. To ten typ fa­ce­ta, któ­re­go ogląda się w re­kla­mie rej­sów oce­anicz­nych: z bu­rzą si­wych wło­sów, opa­le­ni­zną i wy­ra­źny­mi efek­ta­mi ope­ra­cji pla­stycz­nych (Po­lend prze­sze­dł co naj­mniej dwie – pla­sty­kę oczu i wsz­cze­pie­nie im­plan­tów po­licz­ków). Bra­ko­wa­ło mu tyl­ko faj­ki i ka­pi­ta­ńskiej czap­ki.

Wie­lu lu­dzi cie­szy­ło­by się ta­kże, że ich war­to­ść net­to wy­no­si dwa­na­ście prze­ci­nek sze­ść mi­lio­na do­la­rów (oczy­wi­ście spraw­dzi­łam). Ale nie John Po­lend. On był zde­gu­sto­wa­ny fak­tem, że jego dom w Mel­bo­ur­ne kosz­to­wał za­le­d­wie czte­ry mi­lio­ny do­la­rów, pod­czas gdy dom Bil­la Ga­te­sa był dwa­dzie­ścia pięć razy dro­ższy. Nie wspo­mi­na­jąc o resz­cie ak­ty­wów na kon­cie, któ­re by­ły­by wy­ższe, gdy­by nie nie­kom­pe­tent­ni pra­cow­ni­cy. Sądząc po zde­gu­sto­wa­nych sło­wach Po­len­da, sku­tecz­nie oga­ła­ca­li go z go­tów­ki, co unie­mo­żli­wi­ło mu w wie­ku osiem­dzie­si­ęciu lat ku­pie­nie po­rząd­ne­go jach­tu z lądo­wi­skiem dla he­li­kop­te­ra.

Krót­ko mó­wi­ąc, ten oto czło­wiek stał w pro­gu miesz­ka­nia z gry­ma­sem zde­gu­sto­wa­nia na twa­rzy i by­łam w sta­nie za­ło­żyć się o mi­lion do­la­rów (w go­tów­ce), że za­raz po­wie: „Je­stem zde­gu­sto­wa­ny”.

Wie­cie co? Wy­gra­ła­bym ten za­kład.

Od­kąd pra­cu­ję jako Home Di­sa­ster Ma­na­ger, nie­wie­le rze­czy mnie za­ska­ku­je. Te­le­fon w środ­ku nocy pod­czas jaz­dy sa­mo­cho­dem, kie­dy aku­rat po­li­cjant za­trzy­mu­je mnie za prze­kro­cze­nie pręd­ko­ści, rów­nież mnie nie za­sko­czył. Po­dob­nie jak na­tar­czy­wy głos, do­ma­ga­jący się rze­czy nie­mo­żli­wych.

– Pani Łu­cja Słot­ka?

– Lu­cja – po­pra­wi­łam, da­jąc po­li­cjan­to­wi znak, żeby po­cze­kał chwi­lę z tym man­da­tem.

– Pani Łu­cjo. – Głos w słu­chaw­ce nie przy­jął do wia­do­mo­ści po­my­łki. – Pro­szę dla mnie szyb­ko ku­pić i wy­re­mon­to­wać miesz­ka­nie. Oczy­wi­ście w alei Róż, w War­sza­wie...

– Ja­kie ma być to miesz­ka­nie? – za­py­ta­łam.

– Ol­brzy­mie i osza­ła­mia­jące – uści­ślił głos.

– I to już wszyst­ko? – za­py­ta­łam.

– A, nie. W tym miesz­ka­niu ma się ze­brać moja uko­cha­na ro­dzi­na – do­dał głos i wy­czu­łam zło­śli­wą sa­tys­fak­cję. – Czy to za­da­nie pani nie prze­ra­sta?

– I to już wszyst­ko?

– Po­trze­bu­ję ko­goś na miej­scu, kto będzie nad­zo­ro­wał re­mont. Przy­la­tu­ję do Pol­ski za mie­si­ąc i nie mam cza­su się w to ba­wić. Wszyst­ko ma być na tip-top. Ocze­ku­ję, że sta­nie pani na wy­so­ko­ści za­da­nia. Ro­zu­mie­my się.

To ostat­nie nie było py­ta­niem, ale stwier­dze­niem fak­tu.

– Ro­zu­mie­my się – od­pa­rłam i po­da­łam sumę. Dwu­krot­nie wy­ższą, niż wy­no­szą moje staw­ki. Ale od­bie­ra­nie te­le­fo­nów w środ­ku nocy i w środ­ku roz­mo­wy z po­li­cjan­tem ma swo­ją cenę i jest to cena wy­gó­ro­wa­na.

John Po­lend nie tar­go­wał się, co ka­za­ło mi po­wtór­nie prze­my­śleć staw­ki dla osób dzwo­ni­ących w złym mo­men­cie. Prze­my­śle­nia były krót­kie: zde­cy­do­wa­łam, że na­stęp­nym ra­zem je pod­nio­sę. Po­lend po­wie­dział na­to­miast, że wszyst­ko ma zo­stać do­pi­ęte na ostat­ni gu­zik, zwle­ka­jące z za­ko­ńcze­niem eki­py fa­chow­ców mają zo­stać ro­ze­rwa­ne na strzępy przez dzi­kie zwie­rzęta (ujął to ina­czej, ale do tego się spro­wa­dza­ło), a za­gi­nie­ni człon­ko­wie ro­dzi­ny – od­na­le­zie­ni i do­pro­wa­dze­ni na miej­sce w kaj­da­nach (to też ujął w nie­co in­nej for­mie). Wszyst­ko naj­pó­źniej w dniu jego przy­jaz­du do Pol­ski.

A te­raz stał przede mną zde­gu­sto­wa­ny.

– Je­stem bar­dzo zde­gu­sto­wa­ny. – Skrzy­wił się jesz­cze bar­dziej, roz­gląda­jąc się po apar­ta­men­cie. – Tu wszyst­ko jest jesz­cze w prosz­ku.

Nie wiem, jaki ma­cie gust i czy lu­bi­cie ro­ze­ty na su­fi­cie, me­ble ku­chen­ne rze­źbio­ne w li­ście, wi­tra­że mi­ędzy po­ko­ja­mi i podło­gę in­tar­sjo­wa­ną wstaw­ka­mi z mar­mu­ru w drew­nie spro­wa­dzo­nym z da­le­kie­go afry­ka­ńskie­go kra­ju, gdzie za­pew­ne po­zy­ska­no je z ty­si­ąc­let­nich drzew pod ści­słą ochro­ną, ale tak wła­śnie Jan Ko­niec­pol­ski wy­obra­żał so­bie luk­sus i ten blichtr bił po oczach. Wra­że­nie psu­ło tyl­ko kil­ku ro­bot­ni­ków, któ­rzy zwi­ja­li płach­ty fo­lio­we i po­pra­wia­li ostat­nie drob­ne nie­do­rób­ki. Eki­pa sprząta­jąca ro­bi­ła swo­je w po­ko­jach, w któ­rych oni już sko­ńczy­li.

– Jak pani so­bie wy­obra­ża przy­jąć tu dziś wie­czo­rem moją uko­cha­ną ro­dzi­nę?! – fuk­nął, zde­gu­sto­wa­ny. – Mó­wio­no mi, że jest pani naj­lep­sza, a tym­cza­sem re­mont w po­wi­ja­kach, a ja mu­sia­łem sam zła­pać tak­sów­kę na lot­ni­sku, bo nie przy­sła­ła pani li­mu­zy­ny.

Spoj­rzał na mnie z po­tępie­niem przy­pra­wio­nym pew­ną dozą zde­gu­sto­wa­nia. Wy­trzy­ma­łam jego spoj­rze­nie.

– Dwu­dzie­ste­go siód­me­go.

– Słu­cham?

– By­li­śmy umó­wie­ni na dwu­dzie­ste­go siód­me­go. Taką datę przy­lo­tu po­dał mi pan w ko­re­spon­den­cji. Dzi­siaj jest sie­dem­na­sty.

– Nic po­dob­ne­go! – obu­rzył się. – Pro­szę, tu jest mejl, któ­ry do pani wy­sła­łem, z wy­ra­źną in­for­ma­cją, że pla­nu­ję im­pre­zę ro­dzin­ną, przy­będę rano i ocze­ku­ję, żeby wszyst­ko było przy­go­to­wa­ne.

– Dwu­dzie­ste­go siód­me­go. – Wska­za­łam mu pal­cem od­po­wied­nie miej­sce na wy­dru­ku.

Zer­k­nął na kart­kę i na­wet je­den mi­ęsień nie drgnął mu na twa­rzy. Wi­ęk­szo­ść lu­dzi po­czu­ła­by się głu­pio po wsz­częciu awan­tu­ry z po­wo­du li­te­rów­ki, któ­rą sami zro­bi­li w mej­lu. John Po­lend naj­wy­ra­źniej do nich nie na­le­żał.

– Co w ta­kim ra­zie za­mie­rza pani zro­bić z moją ro­dzi­ną?

– Ści­ągnę ich na dzi­siaj.

Zgod­nie z po­le­ce­niem od­na­la­złam wszyst­kie oso­by z li­sty i wszyst­kie obie­ca­ły zna­le­źć wol­ny wie­czór. Dwu­dzie­ste­go siód­me­go, nie sie­dem­na­ste­go. Ale nie do­sta­wa­łam prze­cież obłęd­nie wy­so­kiej gaży za to, żeby wszyst­ko szło zgod­nie z pla­nem. Ni­g­dy nie szło.

Po­lend zmarsz­czył brwi i rzu­cił okiem na swo­ją je­dy­ną wa­liz­kę sto­jącą smęt­nie przy drzwiach.

– Resz­ta ba­ga­ży zo­sta­ła na dole, niech ktoś się nimi zaj­mie – mruk­nął po­nu­ro i ru­szył w głąb miesz­ka­nia. – Nie wiem, dla­cze­go nie ma win­dy.

– Je też ści­ągnę – obie­ca­łam i po­szłam za nim. Gdy­by dał mi z mie­si­ąc wi­ęcej, na pew­no zna­la­zła­bym ar­chi­tek­ta, za­ła­twi­ła po­zwo­le­nia i ma­te­ria­ły na do­bu­do­wa­nie win­dy ze­wnętrz­nej.

– Gdzie jest ten ga­bi­net? – uty­ski­wał, zde­gu­sto­wa­ny.

– Tu­taj. – Wska­za­łam drzwi, któ­re je­den z człon­ków eki­py re­mon­to­wej w po­pło­chu omia­tał z ku­rzu. Jego ko­le­dzy już się zmy­li z tej części miesz­ka­nia, naj­wy­ra­źniej kie­ro­wa­ni zdro­wym in­stynk­tem sa­mo­za­cho­waw­czym.

Jan Ko­niec­pol­ski, któ­ry upar­cie na­zy­wał sam sie­bie Joh­nem Po­len­dem, ka­zał prze­zna­czyć na ga­bi­net naj­wi­ęk­sze po­miesz­cze­nie, gdzie wi­ęk­szo­ść lu­dzi urządzi­ła­by sa­lon. Nie za­mie­rza­łam z nim po­le­mi­zo­wać. Tę wi­ęk­szo­ść lu­dzi mu­sia­ło­by być naj­pierw stać na ku­pie­nie miesz­ka­nia w alei Róż za trzy mi­lio­ny zło­tych.

Otwo­rzył drzwi i skrzy­wił się lek­ko. U in­nych osób by­ła­by to da­le­ko po­su­ni­ęta dez­apro­ba­ta, ale w jego przy­pad­ku miał to być, jak mi się zda­wa­ło, wy­raz uzna­nia.

– Nie jest tra­gicz­nie – mruk­nął i pod­sze­dł do wiel­kie­go biur­ka. Me­bel na­le­żał kie­dyś do Jó­ze­fa Pi­łsud­skie­go, a te­raz mu­siał kon­ku­ro­wać z chi­ński­mi wa­za­mi z epo­ki Ming, lam­pa­mi (praw­dzi­wym tif­fa­nym!), szez­lon­giem obi­tym ma­te­ria­łem w dzi­kie róże oraz nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ną rzym­ską rze­źbą bez gło­wy sto­jącą przy oknie.

Z wes­tchnie­niem ulgi za­sia­dł w ob­ro­to­wym skó­rza­nym fo­te­lu i prze­su­nął pal­ca­mi po zie­lo­nym ak­sa­mi­cie po­wle­ka­jącym po­wierzch­nię biur­ka.

– Pi­łsud­ski tego do­ty­kał – roz­ma­rzył się.

Nie wy­pro­wa­dza­łam go z błędu. Biur­ko było au­ten­tycz­ne, ale ak­sa­mit nowy, sama pod­pi­sy­wa­łam ra­chun­ki. Szan­sa, by Pi­łsud­ski go do­ty­kał, była zni­ko­ma. Zresz­tą tka­ni­nę le­d­wo dało się za­uwa­żyć pod przed­mio­ta­mi, któ­re za­wa­la­ły blat. Lap­top z naj­szyb­szym pro­ce­so­rem do­stęp­nym na ryn­ku, bły­ska­wicz­na dru­kar­ka la­se­ro­wa i ryza naj­dro­ższe­go pa­pie­ru (mu­sia­łam się nie­źle na­szu­kać, żeby zna­le­źć ja­kiś na­praw­dę dro­gi) sta­no­wi­ły wierz­cho­łek góry lo­do­wej. Oprócz tego były tam: szkla­na kula z ba­łwan­kiem, spe­cjal­ny sto­jak z ko­lek­cją wiecz­nych piór, srebr­ny wi­zy­tow­nik, nóż do pa­pie­ru i ze­staw ko­pert we wszyst­kich roz­mia­rach z we­li­no­we­go pa­pie­ru. Oraz klat­ka z pta­kiem.

– To jest gwa­rek, o któ­re­go pan pro­sił – za­pre­zen­to­wa­łam pta­ka. Sło­wo „pro­sił” nie było tym, któ­re na­su­wa­ło się jako pierw­sze, ale po­sta­no­wi­łam trzy­mać się kon­we­nan­sów. – Ma na imię Ma­ciuś.

– Dla­cze­go tak głu­pio? – Po­lend był wy­ra­źnie zde­gu­sto­wa­ny.

– Tak mu nada­li na chrzcie – za­ry­zy­ko­wa­łam, ale Po­lend nie za­re­ago­wał. Być może pi­ęćdzie­si­ąt lat w Au­stra­lii za­ta­rło nie­co jego zna­jo­mo­ść niu­an­sów mowy oj­czy­stej. – Jest bar­dzo zdol­ny. To je­den z pi­ęciu tak wy­szko­lo­nych gwar­ków w Pol­sce. Wy­ucze­nie go ko­lej­nych słów po­win­no za­jąć panu kil­ka mi­nut.

Prze­jście do po­rząd­ku nad sumą, któ­rą za­pła­ci­łam za Ma­ciu­sia, do­pi­sa­ną do ogól­ne­go ra­chun­ku, może na­to­miast po­trwać dłu­żej. Gdy­by Ma­ciuś był z pla­ty­ny i wy­sa­dza­ny bry­lan­ta­mi oraz sie­dział w klat­ce ze szcze­re­go zło­ta, kosz­to­wa­łby znacz­nie mniej.

Po raz pierw­szy zo­ba­czy­łam na twa­rzy Po­len­da wy­raz, któ­ry od bie­dy mo­żna by uznać za ra­do­ść. Trwał uła­mek se­kun­dy. Gdy­bym mru­gnęła, prze­ga­pi­ła­bym go.

Po­lend po­chy­lił się nad klat­ką.

– Dzień do­bry! – po­wie­dział, naj­wy­ra­źniej na pró­bę. – Dzień do­bry!

– Dzień do­bry! – za­skrze­czał Ma­ciuś. – Dzień do­bry!

Jak już wspo­mnia­łam, nic nie dzi­wi Home Di­sa­ster Ma­na­ger. Ale Ma­ciu­sio­wi uda­ło się mnie za­dzi­wić. Do­sko­na­le na­śla­do­wał głos Po­len­da i jego pol­sko-au­stra­lij­ski ak­cent.

– Sta­ra rura – po­wie­dział Po­lend.

– Sta­ra rura! Sta­ra rura! – po­wtó­rzył Ma­ciuś.

– Sta­ra wa­riat­ka – spró­bo­wał jesz­cze raz Po­lend.

Ma­ciuś po­wtó­rzył i to. Naj­wy­ra­źniej nie było dla nie­go ba­rier. Ta­kże mo­ral­nych.

Po­lend na­praw­dę wy­glądał na za­chwy­co­ne­go. Przez uła­mek se­kun­dy. Po­tem mu prze­szło.

– A gdzie szpi­la? – ock­nął się.

Wska­za­łam na ozdob­ne podłu­żne pu­de­łko. Mógł je prze­oczyć w po­wo­dzi przed­mio­tów na biur­ku.

Po­lend zdjął po­kryw­kę, wy­jął z pu­de­łka ozdob­ną szpi­lę ze szkła z Mu­ra­no i chwi­lę po­dzi­wiał pod świa­tło.

– Uj­dzie – stwier­dził i scho­wał. – To pre­zent dla Sa­bi­ny.

Szpi­la kosz­to­wa­ła mniej niż kar­ma dla gwar­ka. Ale Sa­bi­na była daw­ną mi­ło­ścią Po­len­da i może nie za­słu­gi­wa­ła na nic lep­sze­go.

– Moja uko­cha­na... – roz­ma­rzył się Po­lend. – Pani Łu­cjo...

– Lu­cjo.

– ...wi­dzia­ła ją pani nie­daw­no. Niech mi pani opo­wie o niej parę słów. Bar­dzo się po­su­nęła w la­tach?

– Nie po­wie­dzia­ła­bym – od­pa­rłam z re­zer­wą. – Ele­ganc­ka star­sza pani na eme­ry­tu­rze.

– Pew­nie mar­na ta eme­ry­tu­ra.

– Nie­ste­ty dał mi pan za mało cza­su, że­bym za­wa­rła przy­ja­źnie w urzędzie skar­bo­wym i do­wie­dzia­ła się szcze­gó­łów. Ale pani Sa­bi­na nie wy­gląda na bied­ną. Ma sa­mo­chód i do­mek.

– Jaki sa­mo­chód? – za­in­te­re­so­wał się Po­lend.

– Huyn­da­ia i30 – wy­ja­śni­łam.

– Eeee... – skwi­to­wał. – To nie jest sa­mo­chód dla lu­dzi. A ten do­mek duży?

– Na oko ze sto me­trów.

– Bar­dzo mały – ucie­szył się. – Nie mogę się do­cze­kać, kie­dy zno­wu ją zo­ba­czę, po tylu la­tach. To już dziś wie­czo­rem.

Po­pra­wił się w fo­te­lu.

– Kto jesz­cze będzie? Moja uko­cha­na sio­strze­ni­ca Ma­rze­na. Cór­ka mo­jej sio­stry Ma­rii, świeć Pa­nie nad jej du­szą.

– Edy­ta – po­pra­wi­łam. – Cór­ka Ma­rian­ny.

– Za­wsze uwa­ża­łem, że ma w so­bie coś z Ma­rze­ny. Wspa­nia­ła oso­ba. Sły­sza­łem, że nie naj­le­piej jej się wie­dzie.

– Nie po­wie­dzia­ła­bym. – Chrząk­nęłam. – Dwój­ka dzie­ci w pry­wat­nych szko­łach.

– Och, dziś ka­żdy po­sy­ła dzie­ci do pry­wat­nej szko­ły. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Moja sprzątacz­ka w Mel­bo­ur­ne też. A te dzie­ci Ma­rzen­ki to mądre?

– Edyt­ki.

– Mają ja­kieś sty­pen­dia?

Tego nie wie­dzia­łam.

– Ale w kra­ju ta pry­wat­na szko­ła, nie za gra­ni­cą?

– W kra­ju – przy­zna­łam.

Po­lend za­ta­rł ręce.

– A ten jej mężuś? Ma­te­usz.

– Ma­riusz – po­pra­wi­łam. – Pro­du­cent te­le­wi­zyj­ny. Ale od kil­ku lat bez suk­ce­sów za­wo­do­wych.

– Rzut­ki czło­wiek, ener­gicz­ny i zde­cy­do­wa­ny. – Po­lend po­ki­wał gło­wą.

Tak­tow­nie nie sko­men­to­wa­łam. Na­sze spoj­rze­nia na rze­czy­wi­sto­ść naj­wy­ra­źniej bar­dzo się ró­żni­ły.

– No i ten mój sio­strze­niec. Za­baw­ki mu wy­sy­ła­łem, kie­dy był ma­lut­ki, cho­ciaż to strasz­ny koszt taką za­baw­kę przy­słać z Au­stra­lii. Pi­sa­łem mu: „To­mecz­ku, ta­kie­go ste­ro­wa­ne­go sa­mo­cho­dzi­ku, jaki ci wuj­cio przy­słał, to nikt mieć nie będzie” – wes­tchnął Po­lend.

– Pana sio­strze­niec ma na imię Ser­giusz – spro­sto­wa­łam.

– Bez sen­su moje sio­stry po­na­zy­wa­ły te swo­je dzie­ci. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Ja na swo­ją sprzątacz­kę w Mel­bo­ur­ne wo­łam Jane. Na wszyst­kie. Wci­ąż się zmie­nia­ją, kto by to spa­mi­ętał.

– À pro­pos sióstr. Pro­sił pan, żeby po­ja­wi­ła się też pana sio­stra – przy­po­mnia­łam, cho­ciaż sło­wo „pro­sił” zno­wu nie wy­da­ło mi się na miej­scu. – Ta ży­jąca.

– Ach, ona. – Po­lend był zde­gu­sto­wa­ny. – Sta­ra rura.

– Sta­ra rura! Sta­ra rura! – zgo­dził się Ma­ciuś. Naj­wy­ra­źniej wart był swo­jej ceny.

– Uwie­rzy pani, pani Łu­cjo...

– Lu­cjo.

– ...że ona te­raz na­zy­wa się Skar­ga? Po mężu. I na wszyst­ko się ska­rży.

– Sta­ra rura! – po­twier­dził Ma­ciuś, nie­py­ta­ny.

– No do­brze, dzi­siaj o osiem­na­stej. Pro­szę do­pil­no­wać, żeby wszy­scy byli punk­tu­al­nie. Nie zno­szę spó­źnial­skich. Kie­dy przy­cho­dzi moja sprzątacz­ka w Mel­bo­ur­ne, cze­kam przy drzwiach z se­kund­ni­kiem.

– O osiem­na­stej. – Chce co do se­kun­dy, do­sta­nie co do se­kun­dy.

– Przed­sta­wię im te­sta­ment... – Po­lend się za­my­ślił.

– Te­sta­ment! Te­sta­ment! – po­wtó­rzył Ma­ciuś.

– A prze­wi­du­je pan po­częstu­nek? – spy­ta­łam.

– A tak, tak, oczy­wi­ście. Ro­dzi­nę trze­ba prze­cież god­nie pod­jąć. Zwłasz­cza je­śli się nie wi­dzie­li­śmy tyle lat, a z nie­któ­ry­mi to wca­le, na przy­kład z moim stry­jecz­nym wnucz­kiem Me­tju. Po­częstu­nek, ko­niecz­nie. – Za­sta­no­wił się przez mo­ment, po czym za­dys­po­no­wał: – Pro­szę za­mó­wić ja­kąś piz­zę, ale bez sza­le­ństw. W ko­ńcu nie przy­cho­dzą się na­je­ść. Po­wiedz­my: trzy piz­ze, wi­dzia­łem re­kla­mę, ta trze­cia będzie za dar­mo. I ko­niecz­nie ha­waj­skie z ana­na­sem, bo one są w pro­mo­cji. I może jesz­cze kil­ka bu­te­lek coli.

– Też trzy? – za­py­ta­łam.

– Niech będzie pięć. Ro­dzi­nę trze­ba prze­cież god­nie ugo­ścić. Aha, i jesz­cze po dwie cze­ko­la­dy dla dzie­ci Ma­rze­ny, tej, któ­ra ma ja­koś ina­czej na imię. Po­rząd­ne, z orze­cha­mi.

Ski­nęłam gło­wą.

– Nie za­pi­sa­ła pani. – Zmarsz­czył brwi.

– Trzy piz­ze ha­waj­skie, pięć bu­te­lek coli i czte­ry cze­ko­la­dy. Za­pa­mi­ętam.

– I niech pani da to ro­bot­ni­kom, żeby się po­spie­szy­li. – Pod­su­nął mi ko­per­tę.

Za­nim wy­szłam z miesz­ka­nia, za­mie­ni­łam kil­ka słów z sze­fem eki­py. Naj­pierw na­rze­kał na swój los, ale kie­dy zaj­rzał do ko­per­ty, zbla­dł i przy­si­ągł na pro­chy mat­ki, że wszyst­ko będzie zro­bio­ne przed szes­na­stą. Sądząc po gru­bo­ści ko­per­ty, mó­głby ku­pić naj­bli­ższą piz­ze­rię.

Ze­szłam na par­ter i wsia­dłam do swo­je­go for­da mu­stan­ga. Mia­łam spo­ro osób do przy­wie­zie­nia.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki Po­ry­sun­ki/Mag­da Da­naj
Re­dak­tor pro­wa­dzącaMo­ni­ka Koch
Re­dak­cjaBe­re­ni­ka Wil­czy­ńska
Ko­rek­taElżbie­ta Ła­nik Te­re­sa Zie­li­ńska
Co­py­ri­ght © by Mar­ta Gu­zow­ska i Le­szek Tal­ko, 2022 Co­py­ri­ght © by Wiel­ka Li­te­ra Sp. z o.o., War­sza­wa 2022
ISBN 978-83-8032-812-9
Wiel­ka Li­te­ra Sp. z o.o. ul. Ko­sia­rzy 37/53 02-953 War­sza­wa
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.