Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Lucja Słotka. Wróżka, która widziała za dużo” to czwarty odcinek serialu literackiego Marty Guzowskiej i Leszka Talko. W nim – tarot, czarodziejskie kule, wizje i przepowiednie, które kończą się zbrodnią.
Nowym zleceniodawcą Lucji zostaje rekin biznesu – Pan Kowalski. Jest po pięćdziesiątce, z sumiastymi wąsami, w szortach i przyciasnej koszuli, której guziki rozchodzą się na brzuchu, z nieodłączną foliową torbą w ręku. Na nogach nosi sandały i nieskazitelnie białe skarpetki. Kowalski zatrudnia Lucję – Home Disaster Manager – aby zajęła się wielkim kryzysem w jego firmie – call center „Magia Kowalski sp. z o.o.”.
A naprawiać jest co – zanim powstało tu centrum wróżenia, firma nazywała się „Girls Kowalski” i dorobiła się nawet kanału w telewizji kablowej. Ludzie szaleli, dzwonili bez ustanku. Niestety złote czasy minęły, a Kowalskiego gnębi konkurencja: „Magia Twardowski. Prócz braku funduszy na metamorfozę centrum erotyki w centrum wróżenia, sytuację pogarszają kłótnie między pracownikami, którzy przy okazji nakładają na siebie klątwy. Tarocistka Eulalia jest skonfliktowana z jasnowidzem Eugeniuszem. Swoje niezadowolenie okazują pozostałe wróżki: Eufemia, która widzi całe życie w szklanej kuli i Eurydyka – była pielęgniarka – teraz wróżąca z linii papilarnych. Wróżka od numerologii Eudokia – była nauczycielka matematyki – dopiero w „Magii Kowalski” znalazła szansę, żeby w pełni rozwinąć swój potencjał, ale otoczenie pracy wytrąca ją z równowagi.
Kryzys pogłębia nagła śmierć jednej z wróżek. Kto padł ofiarą mordercy? Jakie były motywy zbrodni? W rozwiązaniu zagadki towarzyszą Lucji aspirant Konieczny i podkomendny Waldek, którzy jak zawsze pojawiają się na miejscu zbrodni dziwnym zbiegiem okoliczności badając inną sprawę.
Ale to nie wszystko! W tym odcinku Lucja wyjawi tajemnice swojego imienia!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 132
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział 1
Nie wiem, jak wyobrażacie sobie magię. Być może kojarzy wam się z fatamorganą, pustynią i dżinem wymykającym się z lampy Aladyna. Może z nastrojowymi wrzosowiskami, na których tańczą wróżki i elfy. A może ze starymi domostwami, w których skrzypią trzystuletnie podłogi, a po korytarzach przemykają zjawy dawno zmarłych służących.
W każdym razie bylibyście rozczarowani otoczeniem magii, z którą ja miałam właśnie do czynienia.
Po wyjeździe z miasta trzeba było minąć ostatnie osiedla stojące wśród szczerych pól, przejechać obok hurtowni materiałów budowlanych i hydraulicznych, by w końcu dotrzeć do ogródków działkowych z jednej strony i ciągu warsztacików przeżywających okres świetności pół wieku temu z drugiej. Pośrodku tego wszystkiego stał piętrowy budynek biurowy z zaciekami na tynku i reklamami biznesów, które miały swoje pięć minut całe dekady temu. „Najtrwalsze dyskietki do twojego komputera” – zachęcała jedna z nich, wciąż czytelna. Wyszczerbione schodki prowadziły do metalowych drzwi wejściowych z pękniętą szybą, a przed nimi stał Jan Kowalski.
Mój nowy zleceniodawca nie tylko nazywał się jak typowy Polak, ale i tak wyglądał. Przynajmniej taki Polak z memów. Po pięćdziesiątce, z sumiastymi wąsami i siwiejącymi blond włosami zaczesanymi na bok z eleganckim przedziałkiem, w szortach i przyciasnej koszuli, której guziki rozchodziły się na brzuchu, z foliową torbą w ręce. Na nogach miał, oczywiście, sandały i nieskazitelnie białe skarpetki. Zapewne pod kolor najnowszego mercedesa, obok którego zaparkowałam swojego forda mustanga.
– Zapraszam w moje skromne progi – uśmiechnął się Kowalski i szarpnął za drzwi, które jednak tak łatwo się nie poddały. Szarpnął znowu. Po drugiej stronie pojawił się wątły, łysy staruszek i próbował pchnąć je w naszą stronę. W końcu udało się i drzwi stanęły otworem.
– Niedługo się naprawi – westchnął Kowalski i klepnął starszego pana w ramię. – To jest pani Łucja Słotka, będzie tu pracować, proszę wpisać ją na listę – polecił.
Staruszek zniknął w mikroskopijnej dyżurce i wychynął z niej z antycznie wyglądającym zeszytem. Na okładce wykaligrafowano starannie słowa: „Księga wejść i zejść”. Mężczyzna ją otworzył i wpisał: „Łucja Słodka”.
Zajrzałam mu przez ramię.
– Lucja – poprawiłam. – I Słotka, przez „t”.
– Zapisałem. – Spojrzał na mnie, a właściwie gdzieś obok, bo najwyraźniej nie tylko niedosłyszał, ale również niedowidział.
– Pan Zdzisław jest oddanym pracownikiem od wielu lat – tłumaczył Kowalski, kiedy szliśmy korytarzem w kolorze yellow bahama, bardzo modnym w latach siedemdziesiątych, dziś określanym częściej jako sraczkowaty. – Ale on i tak pani nie zapamięta. Dwa lata zajęło mu zakodowanie sobie, kim jestem. Niemniej bardzo przykłada się do pracy.
Weszliśmy po schodach z lastryko na czwarte piętro. Barierka zaczynała rdzewieć, farba olejna odpadała ze ścian. Pod yellow bahama była wściekła zieleń. Doszłam do wniosku, że w tym zestawieniu sraczkowaty nie jest taki zły.
– Niedługo się odmaluje. – Kowalski machnął ręką, łapiąc moje spojrzenie. – Pewnie jest pani zaskoczona. Zapewne inaczej wyobrażała sobie pani centrum magii. No, ale jesteśmy na miejscu.
Stanęliśmy przed drzwiami ze sklejki. Lata temu jakiś interesant najwyraźniej postanowił sforsować je za pomocą stopy rozmiaru czterdzieści pięć lub większej, po której zostały dwie malownicze dziury niemal na wylot.
– Niedługo się wymieni – zapewnił Kowalski.
Nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Dwiema pinezkami przypięto do nich kartkę o treści: „Magia Kowalski sp. z o.o.”.
– Witamy w naszym skromnym call center – oznajmił właściciel.