Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Katastrofa domowa? A może trup w szafie? Zadzwońcie do Home Disaster Manager, czyli Lucji Słotkiej – bohaterki przezabawnego serialu literackiego autorstwa Marty Guzowskiej i Leszka Talko. Gdy w pobliżu pojawia się Lucja, żadna zbrodnia nie pozostanie tajemnicą. Tym razem Lucja rozpracuje środowisko internetowych influencerów. Odcinek szósty – „Lucja Słotka. Influencerka, która spadła ze schodów” – dostępny już od 1 grudnia na stronie wydawnictwa Wielka Litera.
Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. A święta to, jak wiadomo, czas wyjątkowy…ch katastrof. Wie o tym najlepiej Lucja Słotka, która otrzymała niecodzienne zlecenie. Ma pomóc grupie nastoletnich influencerów, gromadzących ponad dziesięć milionów wyświetleń miesięcznie. Menadżerka Joanna Zaraz chce, aby jej podopieczni – Rodzinka Ciotki Klotki, czyli Pan Zdziwko, Ciotka Klotka, Czerwona Ka, Wilczyca oraz Żrekotek – nagrali promocyjne filmiki w klimacie tradycyjnych polskich świąt. „Nie to miałam na myśli, mówiąc o tradycji” mówi Lucja średnio raz na godzinę, komentując dosłownie i w przenośni wybuchowe pomysły grupy nastolatków.
Co innego okaże się jednak jej najtrudniejszym zadaniem. Pozornie cała grupa wesoło spędza czas na wymyślaniu co i rusz nowego kawału, mającego zdobyć jeszcze większą liczbę wyświetleń, a co z tym związane – milionowe kontrakty reklamowe. Ale za kulisami toczy się bezlitosna walka o wpływy. Bycie influencerem to wszak intratny biznes. Ktoś z tej niesfornej piątki zginie. „Przyczyną śmierci był upadek ze schodów – mówi aspirant Konieczny. – Śmierć nastąpiła w wyniku nieszczęśliwego…
– Zabójstwa” – kończy Lucja, która nawet świąt Bożego Narodzenia nie będzie miała w tym roku spokojnych. Znów musi wyręczyć policję w prowadzeniu śledztwa.
Seria przygód z Home Disaster Manager w roli głównej to pierwszy w Polsce przezabawny literacki serial kryminalny – luźne nawiązanie do tradycji powieści w odcinkach, niezwykle popularnej przed czasami platform streamingowych. Odcinki pojawiać się będą co miesiąc, dostępne na stronie wydawnictwa Wielka Litera. Każda książka stanowić będzie osobną historię, zagadkę kryminalną, którą rozwiązać będzie musiała zuchwała Lukrecja Słotka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 128
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział 1
Wejście do wielkiego dworu prowadziło przez ogromne marmurowe schody, z obu stron obramowane kamiennymi lwami (naturalnej wielkości). Za wielkim oknem, z którego sączyło się łagodne światło, majaczył cień kogoś ubierającego choinkę.
Pod to główne wejście podjechał z rykiem silnika wielki czarny hummer i zahamował, wyrzucając gejzer błota. Z samochodu wysiadły trzy osoby. Chłopak na przedzie dźwigał chyba z dziesięć pudełek, każde zapakowane w złoty lub srebrny papier i przewiązane kolorową wstążką.
Zacinał deszcz, postacie skuliły się pod porywem wiatru. Żadna z nich nie nosiła płaszcza ani kurtki. Dwóch chłopaków miało na sobie tylko lekkie bluzy, a jeden z nich w dodatku był w samych szortach – na ten widok zrobiło mi się jeszcze zimniej, mimo że byłam owinięta w puchówkę.
Silny wiatr zdmuchnął pudła pierwszemu chłopakowi. Poszybowały w stronę podjazdu, dwa wylądowały w wielkiej kałuży. Chłopak się tym nie przejął. Dogonił je i z rozmachem kopnął, aż poszybowały w powietrze. Potem chwycił inne prezenty, które jakimś cudem uniknęły błota, a kilka zostawił w wodzie.
Drugi chłopak włączył tymczasem szperacze na dachu hummera i oświetlał leżące w błocie szczątki prezentów. Obaj najwyraźniej świetnie się bawili. Bezustannie chichotali i poklepywali się po plecach.
Dziewczyna, która była z nimi, niosła tylko dwa obwiązane wstążką pudełka. Niebacznie postawiła je na moment na dachu samochodu, a podmuch wiatru uniósł je w powietrze. Oba poszybowały w ciemność. Dziewczyna również nie wyglądała na przejętą utratą paczek. Zamiast gonić pudła, stanęła na jednej nodze z dłońmi złożonymi jak do modlitwy i zastygła w tej pozycji.
Po chwili jeden z chłopaków klepnął ją w ramię i wskazał drzwi. Wszyscy troje wbiegli do środka z kilkoma prezentami, które uniknęły zagłady, a pozostałe wiatr turlał po podwórku.
Nowo przybyli przeszli przez wysoki na dwa piętra hall i znaleźli się w salonie, którego sporą część zajmował stół nakryty śnieżnobiałym obrusem. Ogromna choinka błyszczała setkami światełek. Na jej szczycie sterczała wielka gwiazda, a bombki i łańcuchy, od których odbijało się światło lampek, rzucały kolorowe refleksy na świątecznie udekorowany stół. Przy każdym nakryciu – a było ich osiem – leżała starannie udrapowana serwetka, z jakiegoś powodu ozdobiona nadrukiem wypukłej trupiej czaszki. Z wielkich głośników, ukrytych dyskretnie w rogach pokoju, dobiegały dźwięki Cichej nocy.
Na środku stołu stała podświetlona szopka. Święta Rodzina siedziała przy żłóbku, osiołek zajadał siano, krówka wpatrywała się z zadumą w dal, a trzej królowie podążali za Gwiazdą Betlejemską, która zresztą też była elektryczna i jasnym światłem wskazywała drogę. Obok stajenki starannie zaparkowano kilka modeli samochodów, między innymi forda mustanga, takiego jak mój, tylko w skali jeden do pięćdziesięciu pięciu, no i czerwonego.
Młoda kobieta, która wyszła z cienia i zbliżyła się do stołu, miała długie rude włosy, szczupłą figurę, za którą wiele osób dałoby się zabić, i zupełnie niepasujące do siebie ubrania: cienkie legginsy, białą bluzkę i góralską kamizelkę. Uniosła srebrną pokrywę jednego z półmisków, sięgnęła po danie i w tym momencie z talerza buchnęła chmura białego dymu, a spod stroika stojącego na stole siknęła przezroczysta ciecz – prosto w twarz kobiety. Jednocześnie rozległ się głośny chichot. Kobieta zrobiła krok do tyłu, zachwiała się, zawadziła nogą o girlandę i klapnęła na pupę. Ponownie rozległ się donośny chichot i zza choinki wypadł chłopak w szortach, jeden z tych z hummera.
– Święta, święta i po świętach! – wrzasnął. – Poznaj renifera Rudolfa.
Wyciągnął spod bluzy maskę i założył ją na twarz. Trzeba było dużej dozy wyobraźni, żeby uznać to za przebranie renifera, ale chłopak najwyraźniej nie miał z tym problemu. Zaczął galopować po salonie, wydając odgłosy, które zapewne uznał za typowe dla reniferów. Przy bliższym przyjrzeniu się można było dostrzec, że pysk zwierzęcia jest wykrzywiony w upiornym uśmiechu i niewątpliwie lekko zakrwawiony.
– Tyłek mnie boli! – krzyknęła rudowłosa. – I to już trzecia bluzka dzisiaj.
– Ale klapnęła! – Młody człowiek w bluzie nadal chichotał. – Marcin, nagrało się?
Facet z kamerą, ukrywający się do tej pory za choinką, skinął głową.
– Szlag by to! – Ruda podniosła się z podłogi i ze złością zaczęła ściągać bluzkę. – Co z tą kolacją? – zapytała, stojąc przy stole w samym biustonoszu, zresztą bardzo ładnym. I drogim. Znam niewiele kobiet (oprócz siebie), które stać na bieliznę tej firmy. – Jest tu jakieś normalne jedzenie?
– Wybuchło. – Chłopak w bluzie diabolicznie zachichotał.
– Jestem głodna – zdenerwowała się rudowłosa. – Chciałabym, żeby przynajmniej czasem jedzenie dawało się zjeść, zamiast wybuchać. I to nie była nawet żadna świąteczna potrawa.
– Mamy świąteczne hot dogi! – ryknął chłopak do kamery. – Kochani! Całą ogromną misę świątecznych hot dogów. Jeśli jeszcze nas nie subskrybujecie, natychmiast to zróbcie. Aha, no i dawajcie łapki w górę. Zaraz zaczynamy świąteczny challenge w jedzeniu hot dogów, które przyniósł nam sam Święty Mikołaj. Nie kłamię, wszedł gościu kominem z workiem hot dogów. Nastawiaj stoper. – Skinął na drugiego chłopaka. – Kochani, postanowiłem pokonać Żrekotka w jego konkurencji. Zjadł pięć hot dogów w minutę, ja postaram się zjeść sześć. Trzy, dwa, jeden, zero, start!
Drugi chłopak wcisnął przycisk i na ogromnym telewizorze ruszył licznik czasu. Chłopak w szortach pochłaniał kolejne hot dogi. Gęsty sos skapywał mu po bluzie, ale w ogóle nie zwracał na to uwagi.
– Pan Zdziwko bardzo się zdziwi, ale nie uda mu się mnie prześcignąć. – Narrację podjął drugi chłopak, z oczywistych powodów: Pan Zdziwko miał usta zapchane kłębem buły i parówek. – Zdziwi się, bo nigdy nie pobije Żrekotka. A wy, kochani, pamiętajcie: łapki w górę i subskrybujcie nasz kanał. Łeeeee, dopiero czwarty hot dog, a tylko dziesięć sekund do końca.
Pan Zdziwko wybełkotał coś niezrozumiałego, wyciągając jednocześnie kciuk w górę i dając do zrozumienia, że nie powiedział ostatniego słowa, jeśli chodzi o zjadanie hot dogów na czas. Sięgnął po kolejnego, obiema rękami wepchnął go sobie do ust i wtedy rozległ się świdrujący dźwięk dzwonka.
– Koniec, koniec, tylko cztery – ucieszył się Żrekotek.
– Jakie cztery, pięć! – zagrzmiał Pan Zdziwko, kiedy już przełknął hot doga.
– Nie liczy się, po czasie. – Żrekotek zaczął tańczyć wokół stołu, wymachując rękoma.
– Pięć, było pięć. Rekord wyrównany – protestował Pan Zdziwko. – Kochani, jeśli uważacie, że było pięć, to dawajcie łapki w górę.
– Mamy sto dwadzieścia tysięcy polubień – mruczała menedżerka Joanna Zaraz. Poznałam ją ledwie kilka minut wcześniej. Była nieco starsza od chłopaków, ale nie rzucało się to w oczy, bo tak jak oni była ubrana w obszerną bluzę i dżinsy i nosiła nawet podobną krótką ciemną fryzurę. Teraz ze zmarszczonym czołem sprawdzała liczby na komórce. – Ciśnijcie dalej.
– Ciotka Klotka, Ciotka Klotka! – zaczęli skandować obaj: Żrekotek i Pan Zdziwko. – Dajesz, pobij rekord.
Rudowłosa w staniku zrobiła groźną minę i wydęła wargi.
– Nie ma mowy.
– Ale się boi – zachichotał Pan Zdziwko.
– Ciotka Klotka padłaby po jednym hoddożku – zawtórował mu Żrekotek.
Rudowłosa pokręciła głową, westchnęła ciężko i uderzyła dłonią w minutnik, po czym porwała z półmiska hot doga i jednym kęsem odgryzła połowę. Zaczęła żuć, ale nagle poczerwieniała i zakrztusiła się. Rozpaczliwie rozejrzała się dookoła, złapała butelkę coli i wlała sobie do gardła prawie połowę, po czym zaczęła się wachlować chusteczką. Kolor jej twarzy powoli wracał do normy.
Rozległ się dzwonek minutnika. Żrekotek i Pan Zdziwko zaczęli ponownie podskakiwać, zachwyceni psikusem.
– Czego tam dodaliście? – Ciotka Klotka z furią ruszyła w ich stronę.
– Nic takiego – powiedział Pan Zdziwko z niewinną miną, sprytnie umykając za fotel. – Trochę ostrej papryki.
– Rany, przedwczoraj wrzuciłeś mi to samo do kebaba – skrzywiła się Ciotka Klotka. – Ile można powtarzać numer z ostrą papryką?
– Do oporu. – Pan Zdziwko padł na kanapę, zastygając w bezruchu i udając, że nie żyje.
– Cięcie! – zawołał operator i Pan Zdziwko ożył. Wstał z kanapy, a Ciotka Klotka opróżniła do końca butelkę coli, wciąż patrząc na niego z wyrzutem.
– Sto osiemdziesiąt tysięcy, całkiem nieźle – zawiadomiła Joanna Zaraz. – Plus tysiąc pięciuset nowych subskrybentów. Pani Lucjo, jak pani sądzi, dobrze poszło?
– Chyba tak. – Wzruszyłam ramionami. – Przynajmniej jeśli chodzi o nowych subskrybentów.
– Tak, ale jak poszło, jeśli chodzi o świąteczny klimat? – doprecyzowała pytanie menedżerka. – Bardzo nam zależy, żeby wszystkie filmiki były utrzymane w tradycyjnym polskim klimacie świątecznym. Było tradycyjnie?
– No cóż, scena z prezentami na początku nie była zbytnio przekonująca. Może i ten czarny hummer z ledami robi wrażenie, ale z tradycyjnymi świętami bardziej kojarzy się bryczka. A najlepiej sanie, tylko potrzebowalibyśmy śniegu.
– No właśnie, śnieg! – Menedżerka klepnęła się w czoło. – Na śmierć zapomnieliśmy o śniegu. Bryczka to taka z koniem?
– Owszem, jeśli bryczka albo sanie, to koń w zasadzie jest niezbędny – przytaknęłam.
– Darek, gdzie ty jesteś? – huknęła menedżerka.
Po chwili zmaterializował się obok nas niski mężczyzna po trzydziestce. Zaczynał łysieć i zapewne dlatego postanowił ufarbować te włosy, które jeszcze zostały mu na głowie, na kolor kanarkowy. Nie posłużyło im to. Ani jemu.
– Potrzebujemy bryczki zimowej. Jak ona się nazywa?
– Sanie? – podsunął usłużnie Załatwiacz. Naprawdę nazywał się Darek Wybuch.
– Właśnie. Sanie. I ten biały. Snow.
– Śnieg? – zasugerował mężczyzna.
– Tak. Śnieg. – Joanna Zaraz uśmiechnęła się. – Na zaraz. Spędziłam całe życie w Japonii, rodzice byli na placówce, a potem zostałam – wyjaśniła na mój użytek. – Wciąż brakuje mi polskich słów.
– Dobra, załatwię – mruknął Załatwiacz i ruszył w stronę schodów, ale menedżerka go powstrzymała.
– Poczekaj. Pani Lucjo, a poza tym było okej?
– Hm, prezenty powinien raczej przynieść Mikołaj – zauważyłam. – I nie powinny odlatywać, kiedy zawieje wiatr. Wydają się wtedy puste.
– Bo są puste – oznajmił Darek Wybuch.
– Oglądałam taką reklamę o polskich tradycjach świątecznych – wtrąciła Joanna Zaraz. – Tam podjeżdża samochód bez Mikołaja, tylko z modelkami, a wszystkie prezenty fruwają.
Westchnęłam.
– Obawiam się, że Mikołaj jest nieodzowny, jeśli ma być tradycyjnie. Bryczka lub sanie również. Poza tym w czasie kolacji wigilijnej rzadko zdarza się challenge w jedzeniu świątecznych hot dogów.
– Mówiłeś, że to polska tradycja. – Menedżerka zmierzyła złym spojrzeniem Pana Zdziwko.
– No co, żartowałem. – Chłopak wzruszył ramionami. – U mnie w domu nie było hot dogów. Był za to wielki kubeł smażonych skrzydełek. Nie mogłem się doczekać przez cały rok.
– Niestety smażone skrzydełka również nie są tradycyjne. – Pokręciłam głową. – Makowiec? Kutia? Pierogi? Zupa grzybowa, ewentualnie barszczyk?
Po każdym moim słowie mina Joanny Zaraz wydłużała się coraz bardziej.
– Makowiec? – zapytała z powątpiewaniem. – Czy to bezpieczne? Nie chcielibyśmy, żeby były zażalenia, skojarzenia z narkotykami, makiem, heroiną.
– Bezpieczne i tradycyjne – potwierdziłam. – Może po kolacji jakieś wierszyki świąteczne?
– Świetny pomysł – ucieszyła się menedżerka. – Challenge dziewczyny na chłopaków. Czerwona Ka, Wilczyca, chodźcie tu.
Dwie dziewczyny, które zjawiły się w salonie, wyglądały jak copy-paste z obrazka „współczesna nastolatka”. Długie włosy (u obu blond, u jednej naturalne, u drugiej peruka), krótkie dżinsowe szorty i jasne bluzy, podmalowane oczy, sprawiające wrażenie podbitych.
– Wilczyca, czyli Marysia Wilk, jest z nami od początku. – Joanna Zaraz przedstawiła tę trochę wyższą. – A Czerwona Ka dopiero od miesiąca. Zastąpiła Małą Tosię, która...
– Się szarogęsiła – podpowiedziała dziewczyna w peruce. Sięgnęła do kieszeni, wyjęła małą czerwoną czapeczkę i założyła na głowę.
– Marlena Czerwonka występuje jako Czerwona Ka, czyli Czerwony Kapturek – wyjaśniła menedżerka. – Poszerzamy target. Z jednej strony dzieci siedem plus, z drugiej odbiorcy trzydzieści plus i, jeśli się uda, rodzice dzieci w wieku szkolnym. Dlatego potrzebujemy tej tradycji. Mówiła pani o wierszykach?
– Na przykład challenge z kończenia wierszyków. – Starałam się mówić językiem, który byłby zrozumiały dla obecnych. – Powiedzmy: Święty Mikołaj dużo prezentów miał... – Spojrzałam wyczekująco na dwie dziewczyny.
– Nikomu ich nie dał, wszystkie wywalił i fajki sobie popalił – zadeklamowała Czerwona Ka.
– Święty Mikołaj dużo prezentów miał, ale był głupawy, prezentami sam się bawił, dzieciom nic nie zostawił. – Wilczyca rozwinęła poetyckie skrzydła, po czym skrzywiła się i mruknęła: – Ale to nudne. Nakręćmy coś w wesołym miasteczku.
Nie do końca takie wierszyki miałam na myśli, mówiąc „tradycja”. Ale przecież nie inkasowałam obłędnie wysokiej gaży za zmaganie się z codziennymi błahymi problemami.