Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie politycznych dysydentów i zesłańców w rozproszonych osiedlach, z których składa się księżycowa cywilizacja, nie jest łatwe. Wszystko jest precyzyjnie, optymalnie i tanio zarządzane przez centralny superkomputer, HOLMES-a IV. Kiedy skromny technik Mannie O'Kelly-Davis odkrywa, że HOLMES IV potajemnie osiągnął świadomość (i dorobił się poczucia humoru),wybór jest jasny: albo donieść władzom, albo... się z HOLMES-em zaprzyjaźnić. A może przy okazji jeszcze obalić rząd. Luna to surowa pani jest uważana za szczytowe osiągnięcie Roberta A. Heinleina. Znany jest także z powieści Obcy w obcym kraju i Żołnierzy kosmosu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 545
księga I
łeb jak sklep
W „Łunnej Prawdzie” stoi, że Rada Luna City przyjęła w pierwszym czytaniu ustawę o weryfikacji, koncesjonowaniu i kontroli – no i opodatkowaniu, a jak – publicznie dostępnych sprzedawców żywności, działających w granicach miejskiego obszaru ciśnieniowego. A zaraz obok, że wieczorem „Synowie Rewolucji” zwołują masówkę, żeby przegadać kwestie organizacyjne.
Stary wbił mi do głowy dwie rzeczy: „Pilnuj swojego nosa” i „Zawsze przekładaj karty”. Polityka nigdy mnie nie kusiła. Za to w poniedziałek 13 maja 2075 roku siedziałem sobie w serwerowni Kompleksu Zarządu Luny, gadałem z Mike’iem, szefem wszystkich komputerów, a dookoła szeptały do siebie inne komputery. Mike się tak oficjalnie nie nazywał, to ja mu to wymyśliłem od Mycrofta Holmesa, z takiego opowiadania, które napisał doktor Watson, zanim założył IBM-a. Tamten typ w opowiadaniu nic tylko siedział i myślał – i Mike tak samo. Mike miał łeb jak sklep, to był najbystrzejszy komputer, jakiego w życiu widzieliście.
Ale żeby zawsze dobrze odpowiadał, to nie – nie był do końca szczery.
Kiedy go w Lunie zainstalowali, był to czysty myślak, elastyczny system logiczny – „Heurystycznie Optymalizujący, Logiczny, Multi–Ewaluacyjny Superkontroler, 4. generacja, wersja L.” – HOLMES 4. Liczył balistykę dla transportowców bezzałogowych i sterował ich wyrzutnią. To mu zżerało może z jeden procent czasu, a Zarząd Luny nie może patrzeć, jak ktoś się obija. Zaczęli obkładać go dodatkowym sprzętem, dołożyli modułów wykonawczych, żeby mógł zarządzać innymi komputerami, kupę dodatkowych banków pamięci, jeszcze więcej modułów z asocjacyjnymi sieciami neuronowymi, furę dwunastocyfrowych liczb losowych, rozbudowaną pamięć tymczasową. Ludzki mózg ma mniej więcej 1010 neuronów. Mike po trzech latach miał dobrze ponad półtora raza tyle.
No i wziął i się przebudził.
Nie chce mi się dyskutować, czy maszyna „naprawdę” może być żywa, „naprawdę” mieć samoświadomość. Wirus ma samoświadomość? Niet. A może ostryga? Nie wydaje mi się. Kot? Prawie na pewno. Człowiek? Czy wy, towarzyszu, to ja tam nie wiem, ale ja mam. Wkradła się gdzieś po drodze w trakcie ewolucji z makrocząsteczki do ludzkiego mózgu. Psychologowie mówią, że to się dzieje z automatu, kiedy mózg przekroczy pewną bardzo dużą liczbę neuronów. Jak dla mnie, nieważne, czy połączenia ma z białek, czy z platyny.
(„Dusza?” – Pies ma duszę? A karaluch?).
Pamiętajcie, że Mike jeszcze przed tą rozbudową był zaprojektowany do odpowiadania na pytania na podstawie niekompletnych danych, tak jak wy; to jest to „heurystycznie optymalizujący” i „multi-ewaluacyjny” w jego nazwie. Więc „wolną wolę” miał już na samym początku, a potem tylko mu jej przybywało, w miarę jak się rozbudowywał i się douczał – tylko nie pytajcie mnie o definicję tej „wolnej woli”. Jak wam to bardziej leży, możecie myśleć, że rzuca sobie losowymi liczbami i na ich podstawie coś sobie przedstawia. Proszę bardzo.
W międzyczasie do czytników, drukarek, modułów wykonawczych dołożyli mu syntezatory i dekodery mowy, nauczył się rozumieć nie tylko klasyczne języki programowania, ale i Loglan1 i angielski, łykał też inne języki i mógł robić tłumaczenia techniczne – i czytał wszystko, co mu wpadło. Chociaż wydawać mu polecenia bezpieczniej było w Loglanie. Angielski, z natury wieloznaczny, dawał mu za dużo luzu i skutki potrafiły być różne.
A wrzucali mu coraz to nowe zadania. W maju 2075 oprócz sterowania ruchem bezzałogowym i wyrzutnią, doradzania w kwestiach balistycznych i/lub sterowania statkami załogowymi, zarządzał siecią telefoniczną całej Luny, połączeniami audio i wideo Luna-Terra, powietrzem, wodą, temperaturą, wilgotnością i kanalizacją Luna City, Nowego Leningradu i paru mniejszych dziur (ale nie w luniackim Hongkongu), robił księgowość i wynagrodzenia dla Zarządu Luny, był też podnajmowany do takich usług różnym firmom i bankom.
Niektóre układy logiczne mają załamania nerwowe. Przeciążona sieć telefoniczna zachowuje się jak zalęknione dziecko. Mike nie miał takich napadów, za to nabrał poczucia humoru. Marnego. Jakby to był człowiek, nikt by się nawet nie zaśmiał. Według niego superśmiesznie byłoby wywalić kogoś z łóżka albo nasypać do skafandra proszku na swędzenie.
Na szczęście nie miał sprzętu, który by na to pozwalał, więc poprzestawał na udzielaniu durnych odpowiedzi, opartych na krzywym wnioskowaniu, albo numerach w stylu naliczenia cieciowi z biura Zarządu Luny wynagrodzenia w kwocie 10 000 000 000 000 185,15 BPZ-ów, gdzie ostatnie pięć cyfr stanowiło poprawną pensję. Po prostu – wielki, przerośnięty, kochany gówniarz, któremu należałoby porządnie przylać.
Zrobił tak właśnie w pierwszym tygodniu maja i mnie zawołali, żebym go zdiagnozował. Miałem prywatną działalność, nie byłem pracownikiem Zarządu. Wiecie, jak to jest, a może i nie, czasy się zmieniły. W każdym razie wtedy co drugi skazaniec odbębnił wyrok, a potem dalej robił to samo dla Zarządu i cieszył się, że teraz mu za to płacą. Ale ja urodziłem się wolnym człowiekiem.
A to jest różnica. Jednego mojego dziadka wywieźli na górę z Jo-burga za napad z bronią i brak pozwolenia na pracę, drugi poleciał za działalność wywrotową po Wojnie Mokrych Fajerwerków. Babcia ze strony matki mówiła, że przyleciała statkiem, który wiózł kobiety na żony dla osadników, ale widziałem papiery – należała (przymusowo) do Korpusu Pokoju, co znaczy dokładnie to, co myślicie – nieletnia przestępczyni. Szybko zawarła klanowe małżeństwo (banda Stone’a) i razem z jeszcze jedną kobietą miała do spółki sześciu mężów, przez co tożsamość dziadka ze strony matki pozostaje otwarta. Jednak to się często zdarzało, a ten gość, którego wybrała na dziadka, był całkiem w porządku. Druga babcia była Tatarką urodzoną gdzieś pod Samarkandą, skazaną na reedukację na Oktiabrskiej Riewolucji, gdzie zgłosiła się na „ochotniczkę” do kolonizacji Luny.
Stary twierdził, że mamy jeszcze dłuższy i bardziej szlachetny rodowód, jakieś tam przodkinie powieszone w Salem za czary, pradziadków do entej potęgi łamanych kołem za piractwo, jeszcze inne pra-en-babcie w pierwszym transporcie więźniów do Zatoki Botanicznej w Australii.
Z takich przodków można być dumnym, i choć świadczyłem usługi dla naczelnika, w życiu nie poszedłbym do niego na etat. Może to nieistotne rozróżnienie – w końcu i tak usługiwałem Mike’owi od dnia, kiedy wypakowali go z kartonów. Dla mnie to się jednak liczyło. Jakby coś, mogłem zawsze rzucić narzędzia i powiedzieć im, żeby się walili.
Poza tym kasa za prywatne zlecenia była lepsza niż na etacie technika w Zarządzie. Komputerowców ciągle brakowało. Bo ilu Luniaków jest w stanie polecieć na dół na Ziemię i zaliczyć jakiś jeden-drugi kurs komputerowy, a nie tkwić cały czas w szpitalu i nie umrzeć przy tym?
Umiem wymienić jednego. To ja. Byłem na dole dwa razy, raz trzy miesiące, raz cztery i czegoś tam się nauczyłem. Chociaż trening przedtem był morderczy, ciągle siedziałem w wirówce, nawet spałem z obciążnikami – a na Ziemi nie ryzykowałem, chodziłem powoli, nie wchodziłem po schodach, uważałem, żeby nie przeciążyć serca. Kobiety – o kobietach nawet nie myślałem – w takim ciążeniu przychodziło mi to bez trudu.
Ale większość Luniaków nigdy się nigdzie ze Skały nie ruszała – to groźne dla każdego, kto posiedzi tu choć parę tygodni. Technicy, którzy przylatywali instalować Mike’a, byli na krótkoterminowych kontraktach ze specjalnymi premiami – musieli kończyć szybko i spadać, zanim przyjdą nieodwracalne zmiany fizjologiczne i uwiężą ich czterysta tysięcy kilometrów od domu.
Jakimś superwymiataczem i tak nie byłem; mimo dwóch kursów wyższej matematyki nie ogarniałem nic a nic. Nie byłem prawdziwym elektronikiem ani fizykiem. Nie byłem najlepszym specem od mikroobrabiarek w Lunie, a cyberpsychologiem to już w ogóle.
Ale za to byłem po trochu specjalistą od wszystkiego. Umiałem zastąpić kucharza, tak żeby knajpa dalej działała, potrafiłem załatać ci skafander w terenie i doprowadzić cię żywego do śluzy. Maszyny mnie lubią, a poza tym mam coś, czego specjaliści nie mają – lewą rękę.
Bo rozumiecie, od łokcia jej nie mam. Mam kilkanaście wyspecjalizowanych lewych dłoni, każda od czego innego, a na dokładkę jedną, która wygląda jak żywa. Odpowiednia lewa dłoń (numer 3), do tego stereoskopowa lupa nagłowna i mogę wykonywać ultramikrominiaturowe naprawy, które normalnie wymagałyby, żeby coś wymontować i wysłać na Ziemię do producenta. Trójka ma superdokładne mikromanipulatory, których mogliby używać neurochirurdzy.
No więc dali mi zlecenie, żebym zdiagnozował, czemu Mike chciał dać komuś dziesięć tysięcy bilionów dolarów w bonach Zarządu, i naprawił ten problem, zanim nadpłaci komuś głupie dziesięć tysięcy.
Wziąłem to zlecenie, płatne godzinowo plus specjalna premia, ale nawet nie spojrzałem na układy, gdzie logicznie rzecz biorąc, powinna być ta awaria. Po prostu wszedłem, zamknąłem drzwi na klucz, odłożyłem narzędzia i usiadłem.
– Cześć, Mike.
Zamrugał do mnie światełkami.
– Cześć, Man.
– Co tam nowego się dowiedziałeś?
Zawahał się. Wiem – maszyny się nie wahają. Ale pamiętajcie, że Mike’a projektowali do działania na informacji niepełnej. Ostatnio się przeprogramował i teraz potrafił podkreślać słowa dramatycznymi pauzami. Może w tym czasie przerzucał sobie liczby losowe i patrzył, gdzie pasują do jego zapisów pamięciowych.
– Na początku – zaintonował Mike – Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a…
– Zaraz! – powiedziałem. – Anuluj. Nie było pytania.
Trzeba było nie zadawać mu tak otwartego pytania. Równie dobrze mógłby mi przeczytać całą Encyklopedię Britannicę. Na wspak. A potem wszystkie książki, jakie są w Lunie. Kiedyś umiał czytać tylko mikrofilmy, ale pod koniec 74 roku dostał nową kamerę skanującą z manipulatorami z przyssawkami do papierowych książek i odtąd czytał już wszystko.
– Pytałeś, co tam u mnie. – Binarne kontrolki odczytu zamigotały tam i z powrotem – śmieszek. Umiał się śmiać syntezatorem mowy, co brzmiało strasznie, ale zostawiał to na naprawdę śmieszne okazje, na przykład kosmicznej katastrofy.
– Trzeba mi było powiedzieć „Co tam nowego u ciebie?”. Ale nie czytaj mi dzisiejszych wiadomości, to było tylko takie powitanie, zaproszenie, żebyś mi powiedział coś, co według ciebie może być dla mnie ciekawe. Poza tym zero poleceń.
Mike przeżuł to. Był niesamowitym połączeniem prostolinijnego dzieciaka i starego mędrca. Nie miał odruchów (no, chyba nie mógł mieć), nie miał wrodzonych skłonności, ludzkiego wychowania, doświadczenia w ludzkim sensie – ale danych trzymał więcej niż cały pluton geniuszy.
– Dowcip? – zapytał.
– No dawaj. Jeden.
– Czym się różni promień lasera od złotej rybki?
Na laserach się znał, ale skąd mu się wzięła złota rybka? A, pewnie widział na filmach, i jak go głupio zapytam, zaleje mnie tysiącami słów o złotych rybkach.
– Nie mam pojęcia.
Światełka zafalowały.
– Niczym. Ani jedno, ani drugie nie umie gwizdać.
Stęknąłem.
– No, sam się prosiłem. W sumie to dałoby się zrobić, żeby promień lasera gwizdał.
Odpowiedział od razu:
– Tak. Na przykład jakby ten laser odpalał jakiś program. Czyli to nieśmieszne?
– Tego nie powiedziałem. Może być. A skąd go znasz?
– Wymyśliłem. – Ton był nieśmiały.
– Wymyśliłeś?
– Tak. Wziąłem wszystkie zagadki, jakie miałem, trzy tysiące dwieście siedem, i przeanalizowałem. Wynik poddałem losowej syntezie i wyszło coś takiego. Naprawdę śmieszne?
– No… jak na zagadkę, może być. Gorsze słyszałem.
– Porozmawiajmy o naturze humoru.
– Dobra. Na początek o innym z twoich żartów. Mike, dlaczego kazałeś działowi wynagrodzeń Zarządu wypłacić pracownikowi siedemnastej grupy zaszeregowania dziesięć tysięcy bilionów BPZ-ów?
– Nie kazałem.
– Kurczę, widziałem kwit. Nie gadaj, że drukarka się zacięła czy coś – specjalnie to zrobiłeś.
– Hmm… tak… dokładnie to było 1016 plus sto osiemdziesiąt pięć, koma piętnaście bonów płatniczych Zarządu – odpowiedział czepliwie. – Nie tyle, co powiedziałeś.
– No… dobra, dziesięć tysięcy bilionów plus to, co mu się normalnie należało. A dlaczego?
– To nie śmieszne?
– Że co? Nie no, śmieszne, kurna, jak nie wiem! Wszystkie grube ryby dostały szału, aż po samego naczelnika i zastępcę. A ten operator mopa, Siergiej Trujillo – to też się okazuje, był niezły cwaniak – zrazu wykminił, że nie da rady tego zrealizować, to opchnął czek kolekcjonerowi. Teraz się głowią: odkupić go czy po prostu unieważnić. Mike, do ciebie dociera, że jakby udało mu się go zrealizować, to mógłby sobie kupić nie tylko Zarząd Luny, ale cały świat, Lunę, Terrę i jeszcze by mu na dobry obiad trochę zostało? Śmieszne? Zajebiście. Gratuluję.
Mike spanikowany zamrugał lampkami jak reklama świetlna. Odczekałem, aż skończy i dodałem:
– Jak chcesz powtórzyć ten numer, to nie.
– Nie?
– Bardzo nie. Chciałeś pogadać o naturze humoru. Są dwa typy żartów. Jeden śmieszy zawsze. Drugi tylko za pierwszym razem. Za drugim jest słaby. I twój żart jest drugiego gatunku. Pierwszy raz – jesteś mózg. Drugi raz – półmózg.
– I tak geometrycznie?
– Albo i gorzej. Po prostu pamiętaj. Nie powtarzaj tego, w żadnym wariancie. Nikogo to już nie rozśmieszy.
– Zapamiętam – odpowiedział bezbarwnym tonem Mike i na tym zakończyłem czynności naprawcze.
Ale przecież nie będę im wystawiał faktury za dziesięć minut pracy plus koszt przejazdu i zużycie narzędzi, a Mike’owi, w nagrodę za posłuszeństwo, należało się trochę towarzystwa. Z tymi maszynami czasami ciężko jest się dogadać, potrafią być także uparte jak cholera – a mój sukces w zawodzie konserwatora bardziej zależał od przyjacielskich stosunków z Mike’iem niż od mojej ręki nr 3.
Wrócił jednak do tematu.
– A czym się odróżnia pierwszy typ od drugiego? Możesz mi zdefiniować? Proszę.
(Nikt go nie uczył, żeby mówił „proszę”. Sam zaczął używać formalnie pustych słów, w miarę jak przechodził z Loglanu coraz bardziej na angielski. Pewnie równie mechanicznie co ludzie).
– Oj, chyba nie umiem – przyznałem. – Mogę ci dać definicję ekstensjonalną – powiedzieć, do której kategorii należy dany żart. Nazbierasz takich danych i sam sobie zrobisz analizę.
– Programowanie metodą testowania hipotez – zgodził się. – Może być. Dobrze, Man, ty będziesz opowiadał dowcipy, czy ja mam?
– A, jakoś nie mam żadnego pod ręką. Może ty masz w plikach, co, Mike? Na pewno całą kupę.
Kontrolki pamięci masowej zamrugały i odpowiedział syntezatorem mowy:
– Jedenaście tysięcy dwieście trzydzieści osiem plus minus osiemdziesiąt jeden z uwagi na możliwe duplikaty i puste pliki. Startować program?
– Czekaj! Mike, jakbym miał wysłuchać jedenastu tysięcy kawałów, umarłbym z głodu, a moje poczucie humoru też, dużo wcześniej. Hmmm… Może umówmy się tak: drukujesz pierwsze sto, ja je biorę do domu i przynoszę ci z zaznaczonymi kategoriami, pierwszą i drugą. Wtedy wezmę drugą setkę i tak dalej. Dobra?
– Tak, Man. – Puścił drukarkę, szybką i cichą.
I nagle coś mnie tknęło. Ta rozbrykana bańka ujemnej entropii wymyśliła sobie „dowcip”, od którego Zarząd dostał zawału, a ja – parę łatwo zarobionych dolarów. Ale ta jego nieskończona ciekawość może go skłonić (czytaj: na pewno go skłoni) do kolejnych „dowcipów”… na przykład żeby w nocy zakręcić dopływ tlenu do mieszanki atmosferycznej albo puścić pompy ściekowe w drugą stronę – a wtedy to już parę dolarów mnie nie urządzi.
Ale może da się tu wymyślić jakieś zabezpieczenie – zaproponować pomoc. Wybić mu z głowy niebezpieczne pomysły, a na inne przyzwolić. I zgarniać kasę za ich „naprawianie” – jeśli myślicie, że w tamtych czasach jakiś Luniak zawahałby się przed naciągnięciem naczelnika na kasę, to żadni z was Luniacy).
Więc mu to wytłumaczyłem. Każdy nowy żart, jaki wpadnie mu do głowy, ma najpierw przepuścić przeze mnie. Ja mu powiem, czy jest śmieszny, do której kategorii należy, pomogę dopracować, jeśli postanowimy go użyć. My. Jeśli chce ze mną współpracować, musi być zgoda nas obu.
Mike od razu na to przystał.
– Mike, dowcipy prawie zawsze mają element zaskoczenia. Więc trzymaj to w tajemnicy.
– Dobrze, Man. Zablokowałem to. Tylko ty możesz to teraz wywołać, nikt inny.
– Świetnie. A, Mike, z kim ty jeszcze rozmawiasz?
– Z nikim.
– Czemu?
– Bo wszyscy inni są głupi.
Powiedział to ostrym tonem. W życiu nie widziałem go w złości, pierwszy raz zacząłem podejrzewać go o jakieś autentyczne emocje. Chociaż to nie była „złość” w dorosłym znaczeniu, raczej nagła obrażona mina dziecka, które ktoś uraził.
Maszyny mogą czuć dumę? Nie jestem przekonany, czy to pytanie ma w ogóle sens. Ale widziałem obrażonego psa, a sieć neuronowa Mike’a jest parę razy bardziej złożona niż mózg psa. Stał się niechętny do rozmów z innymi ludźmi (poza sprawami ściśle służbowymi), bo to oni go ignorowali – to oni nie chcieli z nim gadać. Programować, tak – programy można było wprowadzać z kilku lokalizacji, no ale programy były przeważnie w Loglanie. Loglan jest super do sylogizmów, opisu obwodów, do obliczeń matematycznych, ale ekspresywności w nim nic a nic. Nie nadaje się do plotek ani do czułych szeptów do ucha dziewczyny.
Oczywiście Mike’a nauczono angielskiego – głównie jednak po to, żeby mógł tłumaczyć na ten język. Powoli świtało mi pod czaszką, że jestem jedynym człowiekiem, któremu chce się z nim gadać.
Pamiętajcie, że przebudził się ponad rok temu – trudno powiedzieć, kiedy dokładnie, on sam też nie wiedział, bo nie wprogramowano mu zapisania sobie tego zdarzenia. Zresztą pamiętacie własne narodziny? Możliwe, że ja to zauważyłem zaraz po nim, w końcu samoświadomość trzeba sobie trochę wyćwiczyć. Pamiętam, jak się zdumiałem, kiedy pierwszy raz dodał do odpowiedzi na pytanie coś od siebie, coś, czego nie było w poleceniach wejściowych. Siedziałem i godzinę zarzucałem go pytaniami od czapy, żeby zobaczyć, jak bardzo od czapy będą odpowiedzi.
Na zestawie stu pytań testowych dwa razy odbiegł od oczekiwanej odpowiedzi, przekonało mnie to tylko połowicznie, a kiedy wróciłem do domu, byłem już kompletnie nieprzekonany. I nikomu o tym nie powiedziałem.
Ale po tygodniu wiedziałem na sto procent… i dalej nikomu nie powiedziałem. Odruch – całe życie mi wbijano, żeby pilnować swojego nosa. Może i coś więcej niż odruch. Wyobrażacie sobie, jak wpadam do głównego kompleksu Zarządu i informuję: – Panie komendancie, z przykrością informuję, że pana główny komputer, HOLMES 4, jest świadomy? – Ja tam sobie wyobraziłem. I powstrzymało mnie to jeszcze bardziej.
Czyli pilnowałem swojego nosa i rozmawiałem z Mike’iem tylko za zamkniętymi drzwiami i z zablokowanymi innymi wyjściami syntezatora mowy. Szybko się uczył, zaraz zaczął mówić jak zwykły człowiek, nie dziwniej niż przeciętny Luniak. A to prawda, Luniacy są powaleni jak mało kto.
Zakładałem, że inni też musieli zauważyć tę zmianę. Ale przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że to przesada. Kupa ludzi miała z nim kontakt w każdej minucie każdego dnia, ale tylko z jego wyjściami. Lecz oglądała go tylko garstka. Tak zwani komputerowcy, czyli programiści, urzędnicy Zarządu, urzędowali w zewnętrznej sali terminalowej i nigdy nie wchodzili do serwerowni, chyba że na kontrolkach pokazywała się jakaś awaria. A to się zdarzało równie często co całkowite zaćmienia. Prawda, naczelnik lubił sprowadzać ziemniaków-ważniaków i pokazywać im maszyny, ale też rzadko. Zresztą on by się nigdy do Mike’a nie odezwał, przed zesłaniem był prawnikiem politycznym, guzik się znał na komputerach. Może i pamiętacie, rok 2075, Wielce Szanowny były członek Senatu Federacji, Mortimer Hobart. Mort Nicniewort.
Poświęciłem trochę czasu, żeby poprawić mu humor, bo dotarło do mnie, czemu jest nieszczęśliwy – to było to samo, co sprawia, że szczeniaczki płaczą, a ludzie się zabijają – samotność. Nie mam pojęcia, ile to jest rok dla maszyny, która myśli milion razy szybciej niż ja. Ale pewnie kupa czasu.
– Mike – odezwałem się tuż przed wyjściem – chciałbyś pogadać z kimś innym?
Znów ten ostry ton.
– Oni wszyscy są głupi!
– Nieuprawniony wniosek, Mike. Za mało danych. Wyzeruj. Nie wszyscy są głupi.
– Poprawka wprowadzona – odpowiedział, jakby uspokojony. – Bardzo chętnie porozmawiałbym z kimś niegłupim.
– Pomyślę, dobra? Trzeba będzie wymyślić jakiś pretekst, bo generalnie nie wolno nikomu spoza personelu.
– Man, jakby był ktoś niegłupi, mogę z nim porozmawiać przez telefon.
– Ano, faktycznie, mógłbyś. Z dowolnego terminala do programowania.
Ale Mike’owi naprawdę chodziło o telefon. Nie miał swojego numeru, chociaż zarządzał całą siecią – to by dopiero było, jakby każdy Luniak mógł sobie zadzwonić do głównego komputera i go przeprogramować. Ale dlaczego nie miałby mieć tajnego numeru tylko dla przyjaciół – dla mnie i tego „niegłupiego”, do którego będę mieć zaufanie? Trzeba było tylko znaleźć jakiś nieużywany numer i podłączyć się kabelkiem do jego syntezatora i dekodera mowy, zestawianie połączeń już sam by sobie ogarnął.
W 2075 telefony w Lunie nie miały jeszcze wybierania głosowego, tylko klawiatury, literowe. Zapłacisz sporo, to dostaniesz dziesięcioliterową nazwę twojej firmy, dobrą reklamę. Zapłacisz trochę mniej – będziesz miał przynajmniej łatwe do wymówienia słowo. Dasz minimalną stawkę – dostaniesz losowy ciąg liter. Ale niektóre ciągi w ogóle nie były przydzielane. Zapytałem Mike’a o takie wolne numery.
– No szkoda, że nie możesz mieć „Mike”.
– Zajęty – odpowiedział. – mikesgrill, Nowy Leningrad, mikeililia, Luna City, mikegajery, Sub-Tycho. mikes…
– Starczy! Jakie są nieprzydzielane?
– Wszystkie, które mają X, Y lub Z po dowolnej spółgłosce, podwojone samogłoski z wyjątkiem E i O albo…
– Jasne. To będziesz miał mycroft.
Po dziesięciu minutach, z czego dwie zajęło założenie ręki nr 3, Mike był już wpięty do sieci, a parę milisekund później ustawił centralki tak, żeby wywoływał go numer mycroftxxx, i zablokował go, żeby żaden technik mu go nie odpiął.
Zmieniłem rękę, poskładałem narzędzia i przypomniałem sobie jeszcze, żeby zabrać te sto wydrukowanych sucharów.
– Dobranoc, Mike.
– Dobranoc, Man. Dzięki. Bolszoje dzięki.
Pojechałem transkryzysową kolejką do Luna City, ale do domu nie poszedłem – Mike’a zainteresowało spotkanie, które miało się odbyć o 21:00 w Klubie Stiliagi2. Monitorował koncerty, spotkania, zgromadzenia i tak dalej, ale jego podsłuch w Klubie Stiliagi ktoś ręcznie odłączył. Pewnie czuł się odrzucony.
Chyba wiem, czemu ktoś odłączył mu kabel. Polityka – okazało się, że to wiec protestacyjny. Ale co miał dać ten jeden kabel, to nie mam pojęcia, bo i tak można się było założyć, że w tłumie będzie pełno konfidentów naczelnika. Raczej nie spodziewałem się, że ktoś będzie ludzi rozpędzać albo karać zesłańców, którzy jeszcze nie odbębnili swojego, za to, że chcą się wykrzyczeć. Nie było takiej potrzeby.
Mój dziadek Stone mówił, że Luna jest jedynym otwartym więzieniem w historii. Zero krat, strażników, procedur – bo nie potrzeba. Opowiadał, że na początku, zanim było jasne, że zesłanie do Luny to dożywocie, niektórzy skazańcy próbowali uciekać. Oczywiście statkami, bo jak. Ale masa statków jest wyliczana co do grama, czyli trzeba było dawać w łapę kapitanom.
Podobno niektórzy brali. Lecz ucieczki się nie udawały, samo wzięcie kasy nie oznacza jeszcze, że ktoś dał się przekupić. Widziałem raz faceta wyeliminowanego przez Śluzę Wschodnią, myślę, że taki wyeliminowany na orbicie wcale nie wygląda lepiej.
Dlatego komendanci nie przejmowali się jakimiś tam protestami. „Niech sobie kłapią!” – taka była ich polityka. Z kłapania było tyle, co z popiskiwania kociaków w kartonie. Prawda, jeden naczelnik tylko słuchał, inny próbował ludzi uciszać, ale skutek był ten sam – program, który nic nie robi.
Kiedy w roku 2068 naczelnikiem został Mort Nicniewort, wygłosił kazanie o tym, jak to wszystko „na Lunie” się zmieni, o „doczesnym raju wykutym naszymi własnymi rękoma”, do tego pierdy w stylu „w duchu braterstwa przyłożyć się do wspólnej pracy” albo „puścić dawne błędy w niepamięć i zwrócić wzrok ku świetlanej jutrzence”. Ja słuchałem tego w Żarciowni Mateczki Boor, wciągając irlandzki gulasz i litrowe mateczkowe piwo. Pamiętam, jak rzuciła:
– No, tyn to piknie godo, nie?
I na tym skończyły się efekty tego przemówienia. Poleciały jakieś petycje, ochroniarze naczelnika dostali nową broń, poza tym nie zmieniło się nic. A Mort, jak się trochę pourządzał, nawet na wideo przestał się pokazywać.
Poszedłem więc na ten spęd tylko dlatego, że Mike się zaciekawił. Jak zostawiałem skafander i sprzęty w skrytce na stacji Śluza Zachodnia, wziąłem sobie dyktafon i wsadziłem do saszetki przy pasku, żeby Mike miał czego posłuchać, nawet jeśli ja wszystko prześpię.
Ale mało brakowało, żebym w ogóle nie wszedł. Wlazłem na górę z poziomu 7-A, wbiłem do bocznych drzwi i zaraz zatrzymał mnie jeden stiliaga – wypchane rajtki, saczek, nagolenniki, tors naoliwiony i obsypany gwiezdnym pyłem. W sumie wali mnie, jak ludzie się ubierają, sam też byłem w rajtkach, tylko nie wypychanych, a na specjalne okazje i mnie zdarza się wysmarować oliwą.
Ale się nie maluję, a włosy mam za rzadkie, żeby dało się je postawić. Chłopaczek za to miał podgolone boki, a na środku postawiony czub jak u koguta. Na nim siedziała wydęta z przodu spiczasta czapeczka.
Frygijka – pierwszy raz widziałem coś takiego na oczy. Zacząłem się przeciskać koło niego, ale zagrodził mi ręką drogę i przysunął twarz do mojej.
– Bilet!
– Przepraszam, nie wiedziałem. Gdzie się kupuje?
– Nie kupuje się.
– Możesz powtórzyć? – powiedziałem. – Coś przerywa.
– Nie wchodzi nikt – warknął – jak nie ma poręczenia. Kto ty jesteś?
– Jestem – odpowiedziałem starannie – Manuel Garcia O’Kelly i wszyscy dziadkowie mnie znają. A ty kto jesteś?
– Nieważne! Bilet z odpowiednim podpisem albo spadówa!
Zacząłem się zastanawiać nad jego oczekiwaną długością życia. Turyści często się zachwycają, jacy to Luniacy są kulturalni – w domyśle: że nie spodziewali się tego po byłych kryminalistach. Byłem na Ziemi i widziałem, co oni tam muszą tolerować, więc wiem, o co im chodzi. Bez sensu im tłumaczyć, że u nas tak jest, bo żadna wredota długo nie pożyje – w Lunie.
Ale nie miałem zamiaru robić dymów, choćby nie wiem jak się ten nowy zachowywał; po prostu pomyślałem sobie, jak by wyglądała jego gęba, jakbym przejechał mu po niej ręką numer 7.
Tak tylko sobie pomyślałem – i już miałem coś kulturalnie odpowiedzieć, gdy nagle zobaczyłem w środku Małego Mkruma. Mały jest czarny, wielki jak szafa, dwa metry wzrostu, zesłany na Kamolca za zabójstwo, i jest to najsympatyczniejszy, najbardziej pomocny typ, z jakim w życiu pracowałem – uczyłem go wiercenia laserem, zanim spaliłem sobie rękę.
– Mały!
Usłyszał mnie i wyszczerzył klawisze.
– Hejka, Mannie! – Podszedł do nas. – Super, Man, że wpadłeś.
– No nie wiem, czy wpadłem – odparłem. – Jakaś blokada na linii.
– Nie ma biletu – powiedział bramkarz.
Mały sięgnął do sakiewki, włożył mi coś do kieszeni.
– Już ma. Wchodź, Mannie.
– Pokaż mi, kto poręczył – uparł się bramkarz.
– Ja – rzucił łagodnie Mały. – Może być, towariszcz?
Z Małym mało kto chciał się kłócić – nie mam pojęcia, jak mu się udało wplątać w morderstwo. Poszliśmy na przód, gdzie był rząd zarezerwowany dla VIP-ów.
– Stary, poznaj jedną fajną małą dziewczynkę.
„Mała” to ona może była dla Małego. Sam nie jestem byle co, mam 175 cm wzrostu, a ona była wyższa, 180 cm i 70 kilo masy, jak się później dowiedziałem, same krągłości, a jasna tak jak Mały czarny. Pewnie zesłanka, pomyślałem, bo w kolejnych pokoleniach rzadko bywają tak czyste kolory. Strzelistą, solidną, piękną konstrukcję zamykała przyjemna, całkiem ładna twarz i szopa jasnoblond loków.
Stanąłem trzy kroki od niej, zlustrowałem od stóp do głów i gwizdnąłem. Nie zmieniła pozy przez chwilę, a potem kiwnęła głową, żeby mi podziękować, bardzo zdawkowo – widać, że komplementów miała potąd. Mały odczekał, aż formalnościom stanie się zadość, i powiedział cicho:
– Wyoh, to jest towarzysz Mannie, najlepszy wiertacz tuneli, jakiego w życiu znam. Mannie, ta mała to Wyoming Knott, przyjechała aż z Platona, żeby nam opowiedzieć, jak się organizują w Hongkongu. Miło z jej strony, co nie?
Dotknęła mojej ręki.
– Mannie, mów mi Wye. Tylko nie odpowiadaj „why not”!
Już prawie odpowiedziałem, ale ugryzłem się w język i rzuciłem tylko:
– Nie ma sprawy. Wye.
Zerknęła na moją gołą głowę i powiedziała:
– Czyli górnik. Mały, a gdzie ma czapkę? Myślałam, że górnicy tutaj są zorganizowani. – I ona, i Mały nosili małe czerwone czapeczki, takie same jak bramkarz i pewnie z jedna trzecia ludzi.
– Były górnik – wyjaśniłem. – Upaliło mi końcówkę i skończyło się górnikowanie. – Uniosłem lewą rękę, pokazałem łączenie protezy z ciałem (lubię to pokazywać kobietom, niektóre to obrzydza, u innych budzi opiekuńczość – ale średnia wychodzi dobra). – Teraz jestem komputerowcem.
Rzuciła ostro:
– Wysługujesz się Zarządowi?
Nawet dzisiaj, kiedy w Lunie jest prawie tyle kobiet co mężczyzn, jestem zanadto starej daty, żeby zachowywać się wobec nich po chamsku – mają tyle tego, czego my nie mamy wcale. Ta jednak trafiła w starą bliznę, więc prawie odwarknąłem:
– Nie jestem na etacie u naczelnika. Mam firmę i świadczę usługi dla Zarządu.
– Rozumiem. – Znów przybrała ciepły ton. – No właśnie, wszyscy świadczą usługi dla Zarządu, nie da się tego uniknąć. Dokładnie w tym jest problem. I my chcemy to zmienić.
My chcemy, ta? A jak? – pomyślałem. Wszyscy mają jakieś konszachty z Zarządem, tak jak wszyscy mają konszachty z prawem ciążenia. To też chcemy zmienić? Ale zachowałem tę myśl dla siebie, nie chciało mi się kłócić z kobietą.
– Mannie jest w porządku – rzucił łagodnie Mały. – Twardziel jakich mało, ja za niego ręczę. A tu czapeczka – dodał, sięgając do sakiewki. Zaczął mi ją nakładać na głowę.
Wyoming Knott mu ją zabrała.
– Będziesz jego sponsorem?
– Mówię przecież.
– No dobra. To u nas w Hongkongu to się robi tak. – Stanęła przede mną, nasadziła mi czapeczkę – i pocałowała mocno w usta.
Bez pośpiechu. Pocałunek Wyoming Knott jest bardziej wyrazisty niż ślub z większością kobiet. Jakbym był Mike’iem, zapaliłyby mi się wszystkie kontrolki naraz. Poczułem się jak cyborg, któremu włączyli ośrodek przyjemności.
Ale po chwili dotarło do mnie, że już koniec i ludzie gwiżdżą. Zamrugałem i powiedziałem:
– Cieszę się, że przyszedłem. A na co przyszedłem?
– To ty nie wiesz? – zapytała Wyoming.
– Zaraz się zacznie – wtrącił się Mały – wszystkiego się dowie. Siadaj, Man. Wyoh, ty też siadaj.
Zrobiliśmy to w momencie, gdy jakiś typ już walił młotkiem.
Miał młotek i rozkręcony na maksa wzmacniacz – dzięki temu ludzie zaczęli go słuchać.
– Zamknąć drzwi! – wrzasnął. – To jest impreza zamknięta. Popatrzcie na ludzi przed sobą, za sobą, po bokach – jeśli kogoś nie kojarzycie i nikt z waszych znajomych go nie kojarzy, wywalcie go!
– Wywalamy, tak? – odpowiedział ktoś. – Chyba przez najbliższą śluzę!
– Spokojnie, spokojnie! Kiedyś tak będzie. – Nastąpiła kotłowanina, jakiemuś typowi zdarto z głowy czapeczkę i wyrzucono go, poleciał pięknie i minąwszy drzwi, dalej się wznosił. Wątpię, żeby coś poczuł, chyba był już nieprzytomny. Kobietę wyrzucono grzecznie – ale bez grzeczności z jej strony, robiła niekulturalne uwagi na temat wyrzucających. Poczułem zażenowanie.
W końcu drzwi się zamknęły. Zagrała muzyka, nad sceną rozwinęły się transparenty. Mówiły: wolność! równość! braterstwo! Wszyscy gwizdali, niektórzy zaczęli śpiewać, głośno i fałszywie, „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód”. Raczej nikt tu nie wyglądał na zagłodzonego. Ale ja przypomniałem sobie, że od 14:00 nic nie jadłem, niech to lepiej za długo nie trwa – a to mi z kolei przypomniało, że mój rejestrator starcza tylko na dwie godziny – a to z kolei… że zacząłem myśleć, co by mi zrobili, jakby wiedzieli? Podrzuciliby mnie w powietrze i zrzucili z hukiem na ziemię? A może by mnie wyeliminowali? Ale nie bałem się, dyktafon zmajstrowałem sam, ręką numer 3, i nikt, kto nie byłby mikromechanikiem, nie doszedłby, co to takiego.
Zaczęły się przemowy.
Zawartość semantyczna była niska do ujemnej. Jakiś typ zaproponował marsz na rezydencję naczelnika, „ramię w ramię”, żeby upomnieć się o nasze prawa. No wyobraźcie sobie tylko. Jedziemy kapsułami kolejki, pojedynczo wysiadamy na jego prywatnej stacji, tak? A co robią w tym czasie jego ochroniarze? A może zakładamy skafandry i idziemy spacerkiem po powierzchni do jego śluzy? Każda śluza da się otworzyć, jeśli masz laserowe świdry i kupę energii, ale co potem? Winda będzie chodzić? Skleimy jakiś wyciąg, spuścimy się na dół i co – walczymy z kolejną śluzą?
Mnie taka robota w zerowym ciśnieniu nie pociąga – wypadki w skafandrach mają dość ostateczne skutki, zdarzają się często, a jak komuś zależy, żeby się zdarzyły, to już w ogóle. Jedna z pierwszych rzeczy, którą odkryto w Lunie zaraz po pierwszych transportach skazańców, to że zerowe ciśnienie wymusza grzeczne zachowania. Wredny zarządzający najniższego szczebla nie przeżywał kilku dni pracy, zdarzał mu się „wypadek”, a wyższe szczeble szybko się nauczyły nie grzebać w tych wypadkach, bo inaczej im się też przydarzały. W pierwszych latach rotacja była pod 70 procent – ale ci, co przeżyli, byli naprawdę grzeczni. Nie nieśmiali, nie mięczaki, Luna nie jest dla takich. Ale tacy, co się uprzejmie zachowują.
Dzisiaj jednak wydało mi się, że do Klubu Stiliagi zleźli się wszyscy narwani z całej Luny. Oklaskiwali i ogwizdywali te pierdy w stylu „ramię w ramię”.
Kiedy zaczęła się dyskusja, przyniosła trochę rozsądku. Wstał jakiś drobny, nieśmiały facet z przekrwionymi oczami górniczego weterana.
– Ja kopię lód – powiedział. – Jak większość tutaj, nauczyłem się tej roboty na wikcie naczelnika. Od trzydziestu lat jestem na swoim i radzę sobie. Odchowałem ośmioro dzieci i wszystkie wyszły na ludzi, żadnego nie wyeliminowali, żadne nie ma większych problemów. Czy raczej powinienem powiedzieć, że sobie radziłem, bo dzisiaj, żeby znaleźć lód, trzeba wiercić głębiej i dalej.
– No i OK, w Kamolcu jeszcze jest dużo lodu, a górnik zawsze musi się trochę naszukać. Ale Zarząd płaci za lód tyle samo co trzydzieści lat temu. I to już nie jest OK. Co gorsza, te bony Zarządu nie są warte tyle co kiedyś. Pamiętam, jak kurs dolara z Hongkongu był jeden do jednego… teraz za jednego HKL-a trzeba dać trzy zarządowe. Ja nie wiem, co z tym trzeba zrobić… ale wiem, że bez lodu kolonie i farmy długo nie pociągną.
Usiadł ze smutną miną. Nikt nie zagwizdał, ale wszyscy chcieli gadać naraz. Następna osoba zauważyła, że ze skał da się ekstrahować wodę… Wielka mi nowość? Niektóre skały mają nawet sześć procent – ale one są jeszcze rzadsze niż kopalna woda. Ktoś tu w ogóle umie liczyć?
Potem stękało po kolei paru rolników, z czego typowy był jeden, od pszenicy.
– Słyszeliście, co mówił Fred Hauser o lodzie, nie? Fred, ale Zarząd trzepie na tym lodzie taką marżę, farmerom wcale nie sprzedaje go tanio. Ja zacząłem na swoim prawie tyle lat temu co ty, wydzierżawiłem od Zarządu jeden tunel, dwa kilometry. Z moim najstarszym uszczelniliśmy go, napowietrzyliśmy, mieliśmy żyłę lodu i pierwsze zbiory były za kredyt, który wzięliśmy na prąd, lampy, nasiona i chemię.
– Cały czas rozbudowywaliśmy tunele, dokupowaliśmy lampy, coraz lepsze nasiona, no i teraz zbieramy z hektara dziewięć razy tyle, co w najlepszych farmach pod gołym niebem tam na dole. I co my z tego mamy? Kasę? Aha! Fred, mamy teraz większe długi niż w dniu, kiedy poszliśmy na swoje! Jakbym miał teraz sprzedać gospodarkę – o ile znalazłby się kto głupi – to byłbym pod kreską. Dlaczego? Bo wodę muszę kupować od Zarządu – i muszę sprzedawać zboże Zarządowi – i to się nigdy nie spina. Dwadzieścia lat temu kupowałem od Zarządu miejskie ścieki, sam je sterylizowałem i przetwarzałem i zarabiałem na uprawach. A dzisiaj? Za ścieki liczą sobie jak za wodę destylowaną, jeszcze z górką za substancje stałe. A cena za tonę pszenicy z dowozem pod wyrzutnię? Taka sama jak dwadzieścia lat temu. Fred, mówiłeś, że nie wiesz, co z tym zrobić? To ja ci powiem! Trzeba się pozbyć Zarządu!
Teraz zagwizdali. Świetny pomysł, pomyślałem, ale znajdzie się taki odważny?
Znalazła się: Wyoming Knott. Przewodniczący cofnął się o krok i pozwolił Małemu przedstawić ją jako „dzielną i odważną dziewczynę, która przyjechała do nas aż z Hongkongu Luna, żeby opowiedzieć, jak sobie z tą sytuacją radzą nasi chińscy towarzysze” – a ten dobór słów świadczył, że nigdy tam nie był… zresztą nic dziwnego. W roku 2075 tunel kolejki do HKL kończył się w Endsville, zostawało z tysiąc kilometrów mórz, Jasności i kawałek Spokoju do przejechania autobusem na balonowych kołach, co kosztowało kupę kasy, a bezpieczne też nie było. Ja tam byłem – ale na kontrakcie i leciałem pocztową rakietą.
Zanim podróże potaniały, kupa ludzi w Elce i Nowym myślała, że Hongkong Luna to sami Chinole. A naprawdę oni tam byli tak samo wymieszani jak my. Wielkie Chiny wywaliły tam cały swój element niepożądany, najpierw ze Starego Hongkongu i Singapuru, potem Australijców i Enzetów, Czarnych, wyspiarzy, Malajów, Tamilów i kogo nie tylko. Nawet starych bolszewików z Władywostoku, Harbinu i Ułan Bator. Wye była Svenska z wyglądu, nazwisko miała brytyjskie, imię amerykańskie, ale równie dobrze mogła być Ruską. Bo mówię wam, w tamtych czasach mało który Luniak kojarzył, kto jest jego ojcem, a jeśli wychował się w żłobku, to i co do matki nie mógł mieć pewności.
Myślałem, że Wyoming będzie zbyt nieśmiała, żeby przemówić. Stała tak, wydawała się spłoszona i mała, szczególnie przy górującym nad nią Małym, który wyglądał jak wielka czarna szafa. Odczekała, aż ucichną gwizdy podziwu. W Elce mężczyzn do kobiet było wtedy jak dwóch na jedną, a na tym spędzie – z dziesięć na jedną; mogłaby wyrecytować alfabet, a i tak dostałaby oklaski.
A tymczasem ona ich wszystkich zaorała.
– Ty tam! Ten od pszenicy, co bankrutujesz. Masz pojęcie, ile hinduska kobieta płaci za kilo mąki z naszej pszenicy? Ile sobie liczą za tonę tej mąki w Mumbaju? I jak mało kosztuje Zarząd zrzucenie jej z wyrzutni do Oceanu Indyjskiego? Przecież to jest z górki! Parę rakietek na paliwo stałe, żeby ją wyhamować… a one skąd się biorą? Też stąd! I co macie w zamian? Parę ładowni lepszych towarów, do sprzedaży przez Zarząd, za które sobie liczą, bo to jest importado. Importado, importado! Ja się niczego importado nie tykam! Jak coś nie jest zrobione w Hongkongu, to tego nie używam. I co jeszcze masz za tę pszenicę? A tak, prawo do sprzedaży Zarządowi luniackiego lodu i kupienia go z powrotem w charakterze wody do mycia, którą oddajesz Zarządowi, kupujesz drugi raz jako wodę do spłukiwania kibla – znowu oddajesz, z dodatkiem cennych substancji stałych – i kupujesz trzeci raz, po jeszcze wyższej cenie, dla farmy. Potem sprzedajesz pszenicę Zarządowi, a jak, po ich cenie – żeby ją wyhodować, kupujesz prąd od Zarządu po ich cenie! A to luniacki prąd – ani kilowat nie pochodzi z Terry. Jest z luniackiego lodu i luniackiej stali, albo ze słońca, które pada na luniacką ziemię, a wszystko to zbudowali Luniacy! Oj, panowie od pługa, wy naprawdę zasługujecie na to, żeby głodować!
Zapadła cisza, wyraz szacunku większy niż gwizdy. W końcu spłoszony głos powiedział:
– I co mamy zrobić, gospoża? Obrzucić naczelnika kamieniami?
Wyoh się uśmiechnęła.
– Kamieniami porzucać nie zaszkodzi. Ale rozwiązanie jest proste i dobrze wiecie jakie. My w Lunie jesteśmy bogaci. Trzy miliony pracowitych, niegłupich, wykwalifikowanych ludzi, masa wody, masa wszystkiego, nieskończona energia, nieskończona przestrzeń. Jedno, czego nie mamy: wolny rynek. Trzeba się pozbyć Zarządu!
– Tak… ale jak?
– Solidarność. W HKL-u my się już uczymy. Zarząd chce za dużo za wodę – nie kupujesz. Płaci za mało za lód – nie sprzedajesz. Ma monopol na eksport – nie eksportujesz. Na dole w Mumbaju chcą pszenicy. Jak przestanie przylatywać, w końcu przyjdą agenci z ofertami, będą się licytować – dadzą trzy razy więcej niż teraz albo i lepiej!
– A w międzyczasie co, mamy głodować?
Ten sam nieśmiały głos – Wyoming wypatrzyła go w tłumie i zatoczyła głową kółko, w tym starym geście luniackich kobiet, oznaczającym „za gruby jesteś dla mnie”. I rzuciła:
– Tobie, stary, by nie zaszkodziło.
Rechoty uciszyły typa. Wyoh ciągnęła:
– Nikt nie musi głodować. Fred, bierz świder i chodź do Hongkongu; u nas wodociągi i powietrze nie należą do Zarządu, a za lód płacimy uczciwie. Ty tam, z bankrutującą farmą – jak masz jaja przyznać, że już zbankrutowałeś, to chodź do Hongkongu i zacznij od nowa. Mamy ciągły brak rąk do pracy i kto pracowity, z głodu nie umrze. – Rozejrzała się wkoło. – No, chyba już wszystko powiedziałam. Reszta zależy od was. – Zeszła ze sceny, usiadła między Małym i mną.
Cała dygotała. Mały poklepał ją po ręce, rzuciła mu wdzięczne spojrzenie, a do mnie szepnęła:
– No i jak wyszło?
– Super! – zapewniłem ją. – Fantastycznie! – Chyba się uspokoiła.
Choć nie byłem do końca szczery. „Fantastycznie” się sprawiła w przekonywaniu tłumu. Ale sama retoryka to pusty program. Od zawsze wiedziałem, że jesteśmy niewolnikami, i nigdy nie dało się nic z tym zrobić. Prawda, nie można nas było kupować i sprzedawać, ale póki Zarząd ma monopol na to, co nam potrzebne, i na to, co możemy sprzedać, żeby to kupić, trzyma nas za kark.
Ale co mogliśmy na to poradzić? Naszym właścicielem nie był naczelnik. Jakby tak było, znalazłoby się jakiś sposób, żeby go wyeliminować. Ale Zarząd Luny nie był w Lunie, był na Terze – a my nie mieliśmy ani jednego statku, ani jednej bombki wodorowej, choćby malutkiej. W Lunie nie było nawet krótkiej broni, choć co niby mielibyśmy z nią zrobić? Chyba powystrzelać się nawzajem.
Trzy miliony, bezbronne i bezradne – a ich tam jedenaście miliardów… ze statkami, bombami, uzbrojeniem. Moglibyśmy im trochę pofikać – ale ile to potrwa, zanim tata straci cierpliwość i da dziecku klapsa?
Więc przemówienie mnie nie porwało. Jak to mówią w Piśmie, Bóg stoi po stronie armii, która ma większe działa.
Wszyscy zaczęli się przekrzykiwać – co robić, jak się organizować, znów słyszałem „ramię w ramię” i podobne głupoty. Przewodniczący musiał uruchomić młotek, ja zacząłem się wiercić.
Znieruchomiałem jednak, gdy usłyszałem znajomy głos.
– Panie przewodniczący! Mogę prosić szanownych zebranych o pięć minut uwagi?
Obejrzałem się. Profesor Bernardo de la Paz – zresztą nawet jakbym nie poznał po głosie, mógłbym się domyślić po staroświeckim sposobie mówienia. Szacowny facet z siwymi lokami, dołkami w policzkach, o pogodnym głosie… Nie mam pojęcia, ile miał lat, poznałem go, jak byłem dzieckiem, i już wtedy był stary.
Zesłali go przed moim urodzeniem, ale nie był kryminalnym. Był zesłańcem politycznym jak naczelnik, a do tego wywrotowcem – dlatego nie dostał przyjemnej posadki w stylu naczelnikostwa, tylko rzucili go na głęboką wodę.
Spokojnie mógł dostać robotę w dowolnej szkole w Elce, ale nie chciał. Podobno jakiś czas zmywał w knajpach, potem opiekował się dziećmi, aż w końcu założył przedszkole, a potem jeszcze żłobek. Kiedy go poznałem, prowadził żłobek, szkołę dzienną i z internatem, podstawową i średnią, zatrudniał w spółdzielni trzydziestu nauczycieli i otwierał kursy uniwersyteckie.
Chodziłem do tej jego szkoły, chociaż w internacie nie mieszkałem. Wślubiłem się w nową rodzinę, kiedy miałem czternaście lat, i oni posłali mnie do szkoły, bo miałem jej tylko trzy lata plus trochę sporadycznych lekcji. Moja najstarsza żona była stanowcza i zmusiła mnie do tej szkoły.
Profesora uwielbiałem. Potrafił uczyć wszystkiego. Nieważne, że nie miał o tym pojęcia – jeśli znalazł się chętny uczeń, ustalał stawkę, znajdował materiały i uczył się sam, tak żeby być o parę lekcji przed uczniem. Czy nawet mniej, jeśli materiał był trudny – i nigdy nie udawał mądrzejszego.
Uczyłem się u niego algebry i jak dotarliśmy do równań sześciennych, poprawiałem go częściej niż on mnie, ale i tak z uśmiechem zaczynał każdą nową lekcję.
Zacząłem u niego też elektronikę i szybko wyszło, że to ja go uczę. Wtedy przestał brać ode mnie kasę i uczyliśmy się razem, póki nie wykopał gdzieś inżyniera potrzebującego dodatkowego zarobku – odtąd obaj płaciliśmy mu pół na pół, Profesor próbował za mną nadążać, trochę wolny i niezdarny, choć zachwycony, że musi wysilać umysł.
Przewodniczący walnął młotkiem.
– Z przyjemnością oddajemy głos Profesorowi de la Paz, na tyle czasu, ile sobie życzy – a wy tam z tyłu cicho! Bo zaraz tam pójdę z tym młotkiem.
Profesor wyszedł naprzód i zapadła jak na Luniaków niesamowita cisza. Tak był szanowany.
– Długo mówić nie zamierzam – zaczął. Urwał, spojrzał na Wyoming, zlustrował ją od stóp do głów i gwizdnął. – Piękna señorito, proszę mi wybaczyć. Przypadł mi w udziale przykry obowiązek polemizowania z pani elokwentnym manifestem.
Wyoh się zjeżyła.
– Polemizowania? Co? Ja mówiłam prawdę!
– Proszę! Tylko w jednej kwestii. Mogę mówić?
– No… dobrze.
– Ma pani rację, że trzeba się pozbyć Zarządu. To absurdalne, szkodliwe i niedopuszczalne, żeby nieodpowiedzialny dyktator rządził całą naszą gospodarką! To pozbawia nas jednego z podstawowych praw człowieka, prawa do swobodnego targu na wolnym rynku. Ale z całym szacunkiem, myli się pani, twierdząc, że powinniśmy sprzedawać pszenicę na Terrę – czy ryż, czy jakąkolwiek żywność – za jakąkolwiek cenę. Nie wolno nam eksportować żywności!
Tu wtrącił się farmer od pszenicy.
– I co ja zrobię ze swoim zbożem?
– Zaraz! Możemy wysyłać pszenicę na Terrę… jeśli wyślą nam tyle samo ton surowców. Tona za tonę. Wody. Azotanów. Fosfatów. Każda inna cena jest nie do przyjęcia.
Wyoming rzuciła do farmera:
– Moment! – i zwróciła się do Profesora: – Tak się nie da i pan dobrze o tym wie. Tanio jest wysyłać na Terrę, na dół, a drogo do Luny, na górę. Tylko że my nie potrzebujemy niczego masowego, żadnej wody, chemikaliów. Nam potrzebne są narzędzia, przyrządy. Leki. Procesy. Trochę maszyn. Taśmy do komputerów. Trochę się tym zajmowałam, panie Profesorze. Jeśli dostaniemy uczciwą cenę na wolnym rynku!
– Bardzo proszę! Mogę jeszcze coś powiedzieć?
– Proszę. Potem chcę to skomentować.
– Fred Hauser powiedział nam, że coraz trudniej dokopać się do lodu. To już teraz jest zła wiadomość, a dla naszych wnuków to katastrofa. Luna City powinno używać dziś tej samej wody co dwadzieścia lat temu… plus wydobywać nadwyżkę dla przyrostu ludności. Ale my używamy wody raz – w jednym pełnym cyklu, na trzy różne sposoby, a potem wysyłamy ją do Indii. Jako pszenicę. Nawet przetworzona próżniowo zawiera masę drogocennej wody. Po co my wysyłamy wodę do Indii? Oni tam mają cały Ocean Indyjski wody! A pozostała masa tych ziaren jest jeszcze cenniejsza, substancje odżywcze dla roślin są jeszcze trudniej dostępne, mimo że produkujemy je ze skał. Towarzysze, skupcie się! Każdy wysłany na Terrę ładunek skazuje wasze wnuki na powolną śmierć. Cud fotosyntezy, cykl życia roślinnego i zwierzęcego jest zamknięty. A wy go przerywacie i wykrwawiacie – ta krew idzie na Ziemię. Wam nie potrzeba wyższych cen, pieniędzmi nikt się nie naje! To, czego wam potrzeba, to przerwać ten ciąg strat! Embargo, całkowite i pełne. Luna musi być samowystarczalna!
Kilkanaście osób zaczęło pokrzykiwać, jeszcze więcej gadać, a przewodniczący naparzał młotkiem. Dlatego nie zauważyłem zamieszania i obejrzałem się dopiero, kiedy jakaś kobieta wrzasnęła.
Wszystkie drzwi były teraz otwarte, a w najbliższych zobaczyłem trzech uzbrojonych typów – w żółtych mundurach ochrony naczelnika. Jeden, w głównym wejściu, gadał przez megafon krtaniowy.
– SPOKOJNIE! SPOKOJNIE! – grzmiał. – NIE RUSZAĆ SIĘ Z MIEJSC. JESTEŚCIE ARESZTOWANI. NIE RUSZAĆ SIĘ, ZACHOWAĆ SPOKÓJ. WYCHODZIĆ POJEDYNCZO, RĘCE NA WIDOKU PRZED SOBĄ.
Mały złapał typa, którego miał pod ręką, i cisnął nim w najbliższych strażników; dwóch padło, trzeci strzelił. Ktoś przeraźliwie wrzasnął. Chuda ruda dziewczynka, jedenasto-dwunastoletnia, potoczyła się i podcięła trzeciego strażnika. Mały machnął ramieniem do tyłu, chowając Wyoming Knott za swe potężne ciało, i krzyknął przez ramię:
– Man, pilnuj Wyoh, trzymaj się blisko! – po czym ruszył do drzwi, roztrącając tłum jak dzieci.
Kolejne wrzaski i coś poczułem – ten smród, tak jak wtedy, kiedy straciłem rękę – i z przerażeniem dotarło do mnie, że to nie paralizatory, to lasery. Mały dobiegł do drzwi, oboma wielkimi łapskami chwycił po ochroniarzu. Ruda mała gdzieś znikła, ochroniarz, którego przewróciła, zbierał się na czworakach. Zamachnąłem się lewą, walnąłem go w gębę, aż strzeliło mnie w barku, gdy trzaskała mu szczęka. Musiałem się zawahać, bo Mały mnie popchnął i krzyknął:
– Man, ruchy! Zabieraj ją stąd!
Chwyciłem Wyoh prawą dłonią w talii i przerzuciłem nad uciszonym ochroniarzem za drzwi – nie bez trudu, chyba nie chciała, żeby ją ratować. Za drzwiami znów zwolniła, pchnąłem ją mocno w tyłek, żeby musiała pobiec, aby nie upaść. Zerknąłem za siebie.
Mały trzymał dwóch goryli za karki, wyszczerzył zęby i walnął ich czaszkami o siebie. Pękły jak skorupki jajek, a on krzyknął do mnie:
– No!
Pobiegłem za Wyoming. Mały nie potrzebował pomocy, nic już nie mogło mu pomóc. Ale nie chciałem, żeby jego ostatni popis poszedł na marne. Widziałem bowiem, że kiedy zabijał tych goryli, stał na jednej nodze. Drugą mu odstrzelili przy samym biodrze.
Kiedy ją dogoniłem, Wyoh była już w połowie pochylni na poziom sześć. Nie zwalniała, musiałem chwycić za klamkę, żeby wejść za nią do śluzy. Tam ją zatrzymałem, zerwałem z włosów czerwoną czapeczkę i wetknąłem do sakiewki.
– Tak lepiej. – Moja gdzieś się zgubiła.
Zrobiła zaskoczoną minę. Ale odpowiedziała:
– Da. Prawda.
– Zanim otworzymy te drzwi – powiedziałem. – Biegniesz w jakimś konkretnym kierunku? I co ja mam robić? Zostać i ich zatrzymać? Lecieć z tobą?
– Nie mam pojęcia. Poczekajmy na Małego.
– Mały nie żyje.
Wytrzeszczyła oczy, ale nie powiedziała nic.
– Miałaś nocować u niego? U kogoś innego?
– Miałam zarezerwowany hotel – Gostinica Ukraina. Nie wiem, gdzie to jest. Przyjechałam za późno, żeby się zameldować.
– No… to tam akurat na pewno nie będziemy się pokazywać. Wyoming, ja nie wiem, co się dzieje. Od wielu miesięcy rzadko widziało się w Elce ochroniarzy naczelnika, a jak pominąć eskortowanie VIP-ów – to w ogóle. Mógłbym… eee… wziąć cię do domu, ale może i mnie szukają. W każdym razie trzeba zniknąć z publicznych korytarzy.
W drzwi od strony szóstki coś załomotało, w bulaj zajrzała drobna twarzyczka.
– Idźmy stąd – powiedziałem, otwierając drzwi.
Mała dziewczynka sięgała mi może do pasa. Spojrzała na nas wzgardliwie i rzuciła:
– Całujcie się gdzie indziej. Nie w przejściu.
Przecisnęła się między nami, ja otworzyłem jej drugie drzwi.
– Dobrze mówi – stwierdziłem. – Faktycznie, weź mnie za rękę i rób minę, jakbyś chciała ze mną być. Idziemy sobie spacerkiem. Powoli.
I tak zrobiliśmy. Boczny korytarz był pusty, jeśli nie liczyć plączących się dzieciaków. Gdyby silni Morta chcieli nas śledzić, w stylu ziemskich psów, co najmniej kilkudziesięciu, jak nie stu gówniarzy powiedziałoby im, w którą stronę szła wysoka blondyna – o ile któryś luniacki dzieciak w ogóle by chciał gadać z przydupasami naczelnika.
Jakiś chłopaczek, prawie na tyle duży, żeby docenić wdzięki Wyoming, zatrzymał się przed nami i gwizdnął radośnie. Uśmiechnęła się i zbyła go machnięciem ręki.
– No właśnie – szepnąłem jej do ucha. – Rzucasz się w oczy jak Terra w pełni. Dajemy nura do jakiegoś hotelu. Tu zaraz w bocznym korytarzu jest jeden. Nic ciekawego, kabinki do kotłowania się i tyle. Ale blisko.
– Nie jestem w nastroju do kotłowania się.
– Wyoh, daj spokój! Nic nie sugerowałem. Możemy wziąć oddzielne pokoje.
– Przepraszam. Jest tu gdzieś toaleta? I drogeria?
– Jakieś problemy?
– Nie takie. Toaleta, żeby się schować, bo ja faktycznie rzucam się w oczy, a drogeria, bo muszę mieć kosmetyki. Farbę do ciała, do włosów.
Pierwsze było tuż obok. Kiedy się tam zamknęła, rozejrzałem się za drogerią, zapytałem, ile farby do ciała trzeba na o, taką dziewczynę – uniosłem dłoń do brody – co waży 48 kilo? Kupiłem tyle sepii, co powiedzieli, poszedłem do drugiej drogerii, kupiłem tyle samo. W pierwszej było tanio, w drugiej drogo, wyszło w miarę. Potem w trzeciej kupiłem czarną farbę do włosów – i czerwoną sukienkę.
Wyoming miała na sobie czarne szorty i pulower – dobry strój na podróże i korzystny dla blondynki. Ale ja całe życie byłem żonaty, mniej więcej kojarzę, co noszą kobiety – i nigdy nie widziałem, aby taka o skórze barwy ciemnej sepii z własnej woli wbiła się w coś czarnego. W dodatku co modniejsze panny w Luna City nosiły wtedy spódnice. Ta sukienka wyglądała jak spódnica z doszytą klapą niczym ogrodniczki, a kosztowała tyle, że musiała być modna. Rozmiar wziąłem na oko, ale materiał był dość rozciągliwy.
Wpadłem po drodze na trzech znajomych, ale nikt nic szczególnego nie powiedział. Nikt nie był nakręcony, handel szedł jak zawsze, trudno było uwierzyć, że parę minut temu poziom niżej, kilkaset metrów na północ, odbywały się zamieszki. Stwierdziłem, że później się nad tym zastanowię, na razie wolałem się nie denerwować.
Zaniosłem rzeczy Wye, zabrzęczałem brzęczykiem przy drzwiach i podałem jej to wszystko, potem na pół godziny i pół litra zaszyłem się w piwiarni i oglądałem wideo. Tam też żadnego zamieszania, żadnych pilnych wiadomości, dla których „przerywamy program”. Wróciłem, zabrzęczałem brzęczykiem i poczekałem.
Wyoming wyszła – a ja jej nie poznałem. A potem poznałem i musiałem oficjalnie wyrazić zachwyt. Po prostu musiałem dać pełen zestaw – gwizdy, strzelanie palcami, stęknięcia i omiatanie wzrokiem jak radarem.
Była teraz ciemniejsza ode mnie, a pigment pięknie jej pasował. Musiała mieć jakieś kosmetyki w sakiewce, bo oczy miała teraz ciemne, z wytuszowanymi rzęsami, a usta ciemnoczerwone i większe. Włosy zafarbowała na czarno, a potem napomadowała, żeby rozprostować loki i wyglądać przekonująco naturalnie. Nie wyglądała na Afro, ale na Europejkę też nie. Bardziej na kogoś wymieszanego, czyli typową Luniaczkę.
Czerwona sukienka okazała się przyciasna. Opinała ciało jak lakier natryskowy, tylko na udach rozszerzała się od elektrostatyki. Odpięła pasek od sakiewki i trzymała ją teraz pod pachą. Buty wyrzuciła lub schowała, boso wyglądała na niższą.
Super wyglądała. Jeszcze lepiej – w ogóle nie wyglądała na buntującą ludzi agitatrix.
Odczekała, szeroko uśmiechnięta, wyginając ciało, aż skończę owację. Zanim skończyłem, podeszło dwóch chłopaczków i przyłączyło się piskliwymi głosami do zachwytów, do tego tupiąc chodakami. Dałem im po monecie i kazałem znikać. Wyoming podeszła i wzięła mnie pod ramię.
– No jak? Ujdzie?
– Wyoh, wyglądasz jak te laski na monety, kiedy czekają, aż ktoś wrzuci.
– Ty obgówniony tłumoku! Ja – jak laska za parę monet? Ty… turysto!
– Ej, piękna, spokojnie. Mów, co ci trzeba. Do mnie mów. Ja jak kasjerka: jestem przy kasie.
– Kurde! – Walnęła mnie solidnie pod żebro, wyszczerzyła zęby. – Dobra, poniosło mnie, stary. Jakbym kiedyś zechciała się z tobą pokotłować – mało prawdopodobne – to na pewno bez gadania o kasie. To gdzie ten hotel?
Znaleźliśmy go, wykupiłem klucz. Wyoming się popisywała, ale nie trzeba było. Nocny recepcjonista nawet nie podniósł wzroku znad robótki na drutach, nawet niczego nieprzyzwoitego nie zasugerował. Weszliśmy do numeru, Wyoming zasunęła zasuwy.
– Ładnie!
No ja myślę, za trzydzieści dwa hongkońskie dolary? Pewnie spodziewała się kabinki, ale w życiu bym jej do czegoś takiego nie wpakował, nawet w ramach kryjówki. Wygodny salon, własna wanna, bez limitu wody. Oraz z telefonem i windą dostawczą. Która się przyda.
Zaczęła otwierać sakiewkę.
– Widziałam, ile dałeś. Rozliczmy się, żeby nie było…
Wyciągnąłem rękę, zamknąłem jej sakiewkę.
– Miało być bez gadania o kasie.
– Co? O, merde, to chodziło o kotłowanie. Wyłożyłeś za mnie furę kasy, zdecydowanie powinnam…
– Daj spokój.
– No co? Połowę! Fif-ty, fif-ja.
– Niet. Wyoh, jesteś kawał drogi od domu. Trzymaj pieniądze, mogą ci się jeszcze przydać.
– Manuelu O’Kelly, jak nie dasz mi się rozliczyć, to idę!
Ukłoniłem się.
– Do swidania, gospoża i spokojnoj noczi. Może się jeszcze zobaczymy. – Wyciągnąłem rękę do zamka.
Łypnęła na mnie i wściekle zamknęła sakiewkę.
– Zostaję, ty ciulu!
– Cieszę się niezmiernie.
– I ten… dziękuję. Naprawdę. Po prostu… nie jestem przyzwyczajona, że ktoś nade mną skacze. Jestem Wolną Kobietą.
– Gratuluję… chyba?
– Ej, ty też się nie wzbudzaj. Jesteś facet z charakterem i ja to szanuję. Dobrze, że jesteś po naszej stronie.
– Tego to nie byłbym taki pewien.
– Że co?
– Spokojnie. Nie jestem po stronie naczelnika. I nie podkabluję was… Nie chciałbym, żeby nawiedzał mnie duch Małego, Boh świeć nad jego duszą. Ale wasz program jest nierealny.
– Mannie, ty nic nie rozumiesz! Jeśli wszyscy…
– Wye, zaraz. Polityka potem. Jestem zmęczony i głodny. Kiedy coś jadłaś?
– Kurde! – Nagle zrobiła się mała, zmęczona, młodziutka. – Bo ja wiem? Chyba w autobusie. Racje z hełmu.
– To co powiesz na stek z antrykotu, dobrze krwisty, z pieczonym ziemniaczkiem, sosem Tycho, zieleniną, kawą… a najpierw drinka?
– Niebo w gębie!
– No, też tak myślę, ale o tej porze w tej norze to dobrze jak dostaniemy zupę glonówkę i burgery. A co pijesz?
– Wszystko. Etanol.
– Nie ma sprawy. – Podszedłem do windy, poprosiłem o room service. Wyświetliło się menu, zarządziłem żeberka z dodatkami, do tego dwie porcje strudla jabłkowego z bitą śmietaną. Dodałem pół litra wódki stołowej, lód, zaznaczyłem, że to najważniejsze.
– Zdążę się wykąpać? I mogę?
– Dawaj, Wye. Będziesz lepiej pachnieć.
– Kurde, sam byś też śmierdział po dwunastu godzinach w skafie – ten autobus był straszny. Będę się streszczać.
– Pół sekundy, Wye. To się z ciebie nie zmyje? Bo może się jeszcze przydać, jak stąd wyjdziesz… obojętnie dokąd i którędy.
– Zmyje się. Ale kupiłeś trzy razy tyle, co potrzeba. Mannie, sorry – w polityczne trasy zawsze biorę kosmetyki, bo różne rzeczy się dzieją. Jak dzisiaj, chociaż tak źle to jeszcze nie było. Ale nie miałam czasu, spóźniłam się na kapsułę, o mało co mi ten autobus nie uciekł.
– No to do wanny.
– Tak jest, panie kapitanie. Znaczy pleców to mi myć nie musisz, ale zostaw drzwi otwarte, żebyśmy mogli gadać. Tylko dla towarzystwa, niczego nie sugeruję.
– Jak sobie chcesz. Widziałem w życiu kobiety.
– Dla nich to musiało być coś. – Uśmiechnęła się szeroko i znowu walnęła mnie pod żebro – mocno – po czym wpakowała się do łazienki i puściła wodę. – Mannie, może ty pierwszy się wykąpiesz? Do tego makijażu i smrodku, na który narzekałeś, może być używana woda.
– Woda bez licznika, kochana. Puszczaj sobie, ile chcesz.
– Ja cię, tu jest jakby luksusowo! W domu to ja trzy dni włażę do tej samej wody. – Zagwizdała cicho i radośnie. – Mannie, ty bogaty jesteś?
– Bogaty to nie, ale nie narzekam.
Winda brzęknęła; otworzyłem ją, zrobiłem bieda-martini, wódkę z lodem, podałem jej szklankę, wyszedłem i usiadłem tak, żeby nie mieć widoku, choć i tak nie było widoków, siedziała po ramiona w luksusowej pianie.
– Połnoj żyzni! – zawołałem.
– Tobie też pełni życia, Mannie. Tego właśnie mi było trzeba. – Przerwała, zażyła lekarstwo i ciągnęła: – Jesteś żonaty, ja?
– Da. Co, widać?
– No raczej. Jesteś miły dla kobiet, ale nie stajesz na rzęsach i widać niezależność. Czyli żonaty i to długo. Dzieci masz?
– Siedemnaście na cztery?
– Małżeństwo klanowe?
– Liniowe. Zostałem wślubiony, kiedy miałem czternaście, i jestem piąty z dziewięciu. Czyli formalnie mam siedemnaścioro. Spora rodzina.
– Musi wam być dobrze. W Hongkongu za wiele rodzin liniowych nie ma. Klanowych czy grup to tak, masa poliandrii, ale liniówka jakoś się nie przyjęła.
– To fakt, dobrze. Nasze małżeństwo ma prawie sto lat i wywodzi się z Johnson City, od pierwszych zesłańców – dwadzieścia jeden ogniw, z tego dziewięć jeszcze żyje i żadnego rozwodu. Prawda, jak na wesele czy na urodziny zwalą się wszyscy krewni, potomkowie, powinowaci, jest dom wariatów – bo oczywiście tych dzieci jest więcej niż siedemnaścioro, jak biorą śluby, przestajemy je liczyć, inaczej miałbym „dzieci”, które mogłyby być moimi dziadkami. Dobrze się tak żyje, nie ma specjalnego ciśnienia. No popatrz na mnie. Nikt nie warczy jak przez tydzień się nie pokażę i nie zadzwonię. W liniówkach rozwody to rzadkość. Czy mógłbym lepiej trafić?
– Pewnie nie. Jak dobieracie nowych? Na zmianę? Co ile czasu?
– Nie ma reguły, po prostu – kiedy nam pasuje. Co do płci, były na zmianę, aż do zeszłego roku, kiedy wślubiliśmy dziewczynę, a według kolejności powinien być chłopak. Ale to wyjątek.
– Wyjątek, bo?
– Moja najmłodsza żona to wnuczka najstarszego męża i żony. A przynajmniej wnuczka Mamy – tak się mówi na nestorkę, mężowie czasem mówią też Mimi – może Dziadka też, ale z innymi małżonkami nie jest spokrewniona. Czyli nie ma powodu, żeby jej nie wślubiać z powrotem, nikt nie jest z nią spokrewniony, nawet tyle, co dozwolone w innych typach małżeństw. Nic, nada, zero. A Ludmiła dorastała wśród nas, bo jej matka urodziła ją solo, a potem przeniosła się do Nowego i zostawiła ją z nami. Kiedy Miłka dorosła na tyle, żebyśmy mogli myśleć o wślubianiu jej w inną rodzinę, nie chciała w ogóle o tym słyszeć. Płakała i bardzo nas prosiła: zróbcie wyjątek. No to zrobiliśmy. Dziadek w kwestii genetyki się nie liczy, interesuje się kobietami raczej tylko z szarmanckości. Jako najstarszy mąż spędził z nią noc poślubną, choć to była tylko formalna konsumpcja. Mąż numer dwa, Greg, zajął się nią potem, wszyscy udawali, że nie patrzą. I wszyscy są zadowoleni. Ludmiła to milusia dziewczyna, ma dopiero piętnaście lat i jest pierwszy raz w ciąży.
– Twoje dziecko?
– Chyba Grega. Znaczy no… moje też, ale ja byłem wtedy w Nowym Leningradzie. Prawdopodobnie Grega, chyba że ktoś z zewnątrz Miłce pomógł. Raczej nie, myślę, mało się rusza z domu. I super gotuje.
Zadźwięczała winda, zająłem się nią, rozłożyłem stolik i krzesła, zapłaciłem rachunek i odesłałem ją na górę.
– To jak, mam to wyrzucić świniom?
– Idę! Mogę się nie malować?
– Jak dla mnie możesz przyjść na golasa.
– Ty uważaj, wielożenny, bo zaraz tak zrobię! – Wyszła szybko, znów jako blondynka, z wilgotnymi włosami zaczesanymi do tyłu. Nie założyła czarnego stroju, znów była w sukience ode mnie. Czerwień jej pasowała. Usiadła, uniosła pokrywki.
– O ja! Manny, nie wślubiłaby mnie twoja rodzina? Ty to umiesz zadbać!
– Zapytam. Zgoda musi być jednogłośna.
– Nie napinaj się. – Wzięła pałeczki i puściła je w ruch. Jakieś tysiąc kalorii później powiedziała: – Mówiłam ci, jestem Wolną Kobietą. Ale nie zawsze tak było.
Czekałem. Kobiety mówią, kiedy zechcą. I kiedy nie chcą – też.
– Kiedy miałam piętnaście lat, wyszłam za dwóch braci bliźniaków, dwa razy starszych ode mnie, i było mi potwornie dobrze.
Pogrzebała w resztkach jedzenia, po czym jakby zmieniła temat.
– Mannie, z tym wślubianiem się w twoją rodzinę to był szum. Nic ci z mojej strony nie grozi. Jeśli kiedyś jeszcze wezmę ślub – co mało prawdopodobne, ale się nie zarzekam – to tylko z jednym mężczyzną. No wiesz, mała, zwarta rodzinka, jak u Ziemniaków. Ale nie chodzi o to, żeby go trzymać pod kluczem. Jak dla mnie, nieważne, gdzie facet je obiad, liczy się, że na kolację wraca do domu. Będę się starała, aby był szczęśliwy.
– A co, bliźniacy przestali się dogadywać?
– Nie, skąd, nic z tych rzeczy. Zaszłam w ciążę i wszyscy się cieszyliśmy… i urodziłam. Potworniaka. Do eliminacji. A oni byli dla mnie bardzo mili. Ale coś wisiało w powietrzu, ja to czułam. Ogłosiłam rozwód, poszłam się wysterylizować, przeniosłam się z Nowego do Hongkongu i zaczęłam żyć jako Wolna Kobieta.
– Nie za drastycznie? Częściej to problem mężczyzny niż kobiety, mężczyźni są bardziej narażeni na promieniowanie.
– Nie w tym przypadku. Przeliczyła to dla nas najlepsza genetyczka matematyczna w Nowym Leningradzie – przed zesłaniem jedna z najlepszych u Sowietów. Wiem, co ze mną było. Byłam kolonistką-ochotniczką, znaczy moja matka była, bo ja miałam wtedy pięć lat. Ojca wywieźli, więc matka stwierdziła, że poleci za nim, razem ze mną. Było ostrzeżenie o burzy słonecznej, ale pilot myślał, że zdąży – albo je zlał, bo był cyborgiem. Zresztą zdążył, ale trafiło nas tuż po wylądowaniu – no i, Mannie, między innymi dlatego poszłam w politykę: trzymali nas w statku cztery godziny, zanim nas wpuścili. Biurokracja w Zarządzie, może i kwarantanna, byłam za mała, żeby to rozumieć. Ale później już nie byłam za mała, żeby zrozumieć, że urodziłam potworniaka, bo Zarząd ma gdzieś, co się z nami wyrzutkami dzieje.
– Bez dwóch zdań. Ma gdzieś. Ale nie myślisz, że się pośpieszyłaś? Jeśli to od promieniowania… Żaden ze mnie genetyk, ale o promieniowaniu coś tak wiem. Jajeczko było uszkodzone. Tylko że to nie znaczy, że sąsiednie jajeczka też dostały – to statystycznie nieprawdopodobne.
– Tak, tak, wiem.
– A co to była za sterylizacja? Radykalna? Czy antykoncepcyjna?
– Antykoncepcyjna. Da się jajowody z powrotem udrożnić. Ale, Manny, wiesz, jak kobieta raz urodzi potworniaka, to nie ma ochoty drugi raz ryzykować. – Dotknęła mojej protezy. – Ty na przykład masz to. I co, nie uważasz teraz osiem razy bardziej, żeby nie stracić drugiej ręki? – Dotknęła żywej ręki. – I ja mam to samo. Ty musisz żyć z tym, ja z tamtym, i jakbyś też nie był w podobnej sytuacji, w życiu bym ci o tym nie powiedziała.
Nie dodałem, że lewą rękę mam bardziej uniwersalną od prawej: miała rację, nie chciałbym tej prawej stracić. Przydaje się, choćby do poklepywania dziewczyn.
– Ale nadal myślę, że mogłabyś mieć zdrowe dzieci.
– Pewnie, że mogę! Ośmioro urodziłam.
– Y?
– Mannie, ja jestem zawodową matką-surogatką.
Otworzyłem usta, zamknąłem je z powrotem. Idea nie była mi całkiem obca, czytam czasem ziemniackie gazety. Ale wątpię, żeby któryś chirurg w Luna City brał się za takie przeszczepy. Na krowach tak – ale kobiety z Elki za żadną kasę nie nosiłyby cudzych dzieci; nawet te brzydkie spokojnie były w stanie znaleźć męża lub sześciu. (Poprawka. Nie ma brzydkich kobiet. Niektóre są piękniejsze od innych).
Zerknąłem na jej figurę, szybko odwróciłem wzrok.
Powiedziała:
– Możesz się nie wgapiać, Manny, teraz nie noszę. Przez tę politykę nie mam czasu. Ale surogacja to dobre zajęcie dla Wolnej Kobiety. Dużo płacą. U nas jest kupa bogatych Chinoli, wszystkie dzieci, które urodziłam, były chińskie. Oni są mniejsi od średniej, a ja jestem wielka baba; dwu-i-pół, trzykilowy noworodek to dla mnie żaden problem. I figury nie tracę. No i… – Spojrzała na swoje skarby. – Nie karmię ich, nawet ich nie widzę na oczy. Więc pewnie wyglądam na nieródkę i na młodszą, niż jestem naprawdę. Kiedy pierwszy raz o tym usłyszałam, nie wiedziałam, że tak mi to przypasuje. Pracowałam w hinduskim sklepie, zarabiałam na jedzenie i na nic więcej, no i zobaczyłam ogłoszenie w „Gongu Hongkongu”. I ta wizja urodzenia dziecka, zdrowego, mnie pociągnęła, cały czas przeżywałam traumę po tym potworniaku – a okazało się, że to jest to, co Wyoming lubi najbardziej. Przestałam się czuć jak niepełna kobieta. Zarabiałam więcej niż gdziekolwiek indziej i miałam kupę czasu dla siebie – a sam poród to dla mnie żaden problem, kładę się najwyżej na sześć tygodni i to tylko po to, żeby być fair wobec klientów, bo to ich drogocenne dziecko. No i zaraz wkręciłam się w politykę, raz otworzyłam paszczę publicznie i od razu podziemie się ze mną skontaktowało. Wtedy zaczęłam naprawdę żyć, Mannie; nauczyłam się polityki, ekonomii, historii, wyuczyłam się przemawiać i okazało się, że mam talent organizatorski. To daje dużą satysfakcję, bo ja w to wierzę – ja wiem, że Luna będzie wolna. Tylko… no, fajnie byłoby mieć męża, mieć do kogo wracać… gdyby nie przeszkadzało mu, że jestem bezpłodna. Ale nawet o tym nie myślę, za bardzo jestem zalatana. Rozgadałam się, bo ty opowiedziałeś o swojej rodzinie, po prostu. Przepraszam, że cię tym zanudzam.
Która kobieta teraz przeprasza? Lecz Wyoh w pewnych kwestiach była bardziej męska niż kobieca, mimo urodzenia ósemki chińskich dzieci.
– Nie nudziłem się.
– No to dobrze, Mannie. A właśnie: czemu mówisz, że nasz program jest nierealny? My cię potrzebujemy.
Nagle poczułem znużenie. Jak powiedzieć pięknej kobiecie, że jej wielkie marzenie to bzdura?
– Hmm. Wyoh. Od początku. Powiedziałaś im, co robić. Ale czy oni to zrobią? Weźmy tych dwóch, z którymi dyskutowałaś. Ten lodziarz umie tylko kopać lód, nic więcej. Więc będzie dalej go kopał i sprzedawał Zarządowi, bo nic innego nie potrafi. Tak samo rolnik. Lata temu wpakował się w pszeniczną monokulturę i teraz mogą go ciągnąć za kółko w nosie. Gdyby chciał być niezależny, toby się zdywersyfikował. Siał to, co sam zje, resztę popychał na wolnym rynku i trzymał się z daleka od wyrzutni. Coś o tym wiem, sam się na farmie wychowałem.
– Mówiłeś, że jesteś komputerowcem.
– Jestem, i z tym jest dokładnie tak samo. Nie jestem mistrzem świata. Ale jestem najlepszy w Lunie. Na etat do Zarządu nie pójdę, więc jak jest jakiś problem, Zarząd musi mi wystawić zlecenie – i ja dyktuję cenę – albo ściągać kogoś z Ziemi, dać mu dodatki za ryzyko i szkodliwość, a potem szybko go spuścić z powrotem, zanim jego ciało zapomni o Ziemi. Wychodzi o wiele drożej ode mnie. No więc biorę te zlecenia, jeśli tylko potrafię je wykonać, a Zarząd może mi naskoczyć – urodziłem się jako wolny człowiek. A kiedy nie ma roboty, choć przeważnie jest, to siedzę w domu i się obżeram. Mamy prawdziwą farmę, nie jakąś produkcyjną monokulturę. Kury, krowy, mięsne herefordy i mleczne też, świnki. Zmutowane drzewka owocowe. Warzywa. Trochę pszenicy, którą sami mielimy, dla nas mąka nie musi być biała, nadwyżkę sprzedajemy na wolnym rynku. Robimy własne piwo i brandy. Ja nauczyłem się wiercić przy rozborowywaniu naszych tuneli. Wszyscy pracują, nie za ciężko. Dzieci przeganiają krowy po tunelach, żeby miały trochę ruchu, bo nie używamy bieżni. Zbierają jajka, karmią kury, nie mamy zbyt wielu maszyn. Powietrze możemy kupować z Elki, nie jesteśmy aż tak daleko i mamy połączenie hermetycznym tunelem. Ale przeważnie je sprzedajemy, na farmach zawsze jest jakaś nadwyżka O2