Żołnierze kosmosu - Robert A. Heinlein - ebook

Żołnierze kosmosu ebook

Robert A. Heinlein

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trwa galaktyczna wojna pomiędzy Ziemianami i Pluskwo-Pajęczakami, agresywną rasą antropoidów, których społeczna organizacja przypomina rój, poddany bezwzględnej władzy dyktatorskiej. Ogrom przewagi liczebnej nieprzyjaciela wyklucza globalną konfrontację i wymusza taktykę nagłych, niespodziewanych ataków ze strony sił Ziemskiej Federacji. Do takich zadań najlepiej przygotowani są komandosi z Piechoty Zmechanizowanej, a wśród nich kadet Johny Rico, który karierę żołnierza rozpoczął tak niedawno...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 339

Oceny
4,3 (120 ocen)
55
47
15
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoannaSkorupa

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa książka. Podobała mi się
00
squirr

Dobrze spędzony czas

To była bardziej filozoficzna przygoda niż krwawa jatka z wielkimi robakami.
00
solo81

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
MariMai

Dobrze spędzony czas

polecam
00
Piotrbialy1979

Dobrze spędzony czas

gdyby nie rok wydania, czytelnym scenariusz dla filmu Żołnierzy Kosmosu. Legion Nieśmiertelny też czerpał z tej powieści. Polecam przeczytać choćby dla tamtych tytułów. Książka ciekawa .
00

Popularność




Rozdział 1

roz­dział 1

No dalej, mał­pi­szony! Chce­cie żyć wiecz­nie?

Nie­znany sier­żant, 1918

Przed zrzu­tem zawsze dostaję telepki. Oczy­wi­ście mam za sobą zastrzyki i przy­go­to­wa­nie hip­no­tyczne, a logika poka­zuje, że tak naprawdę się nie boję. Psy­chia­tra okrę­towy spraw­dził moje fale mózgowe i kiedy spa­łem, zadał serię głu­pa­wych pytań. Twier­dzi, że to nie strach, lecz nic waż­nego – coś jak drże­nie peł­nego zapału konia wyści­go­wego tuż przed star­tem.

Sam się na tym nie znam, ni­gdy nie byłem koniem wyści­go­wym, ale fakt pozo­staje fak­tem – za każ­dym razem śmier­tel­nie się boję.

O D-30, już po zbiórce w ładowni „Rod­gera Younga”, dowódca plu­tonu prze­pro­wa­dził inspek­cję. Nie był to nasz zwy­kły dowódca plu­tonu, bo porucz­nik Rasczak kop­nął w kalen­darz pod­czas ostat­niego zrzutu, tylko star­szy sier­żant Jelal. Jelly był Fino­tur­kiem z Iskan­dru w oko­li­cach Pro­ximy – śnia­dym mikru­sem. Wyglą­dał jak urzęd­ni­czyna, ale widzia­łem, jak powala dwóch osza­la­łych sze­re­go­wych tak wiel­kich, że musiał wspiąć się na palce i wycią­gnąć ręce, by ich zła­pać, zde­rzyć gło­wami niczym dwoma koko­sami i odsko­czyć, gdy padali na zie­mię.

Poza służbą nie był nawet taki zły jak na sier­żanta, mogli­śmy zwra­cać się do niego „Jelly”. Jasne, że nie rekruci, ale każdy, kto miał za sobą co naj­mniej jeden zrzut bojowy.

Teraz jed­nak był na służ­bie. Oczy­wi­ście sami już wcze­śniej spraw­dzi­li­śmy swój sprzęt (w końcu cho­dzi o nasze głowy, co nie?). Następ­nie po zbiórce nowy tym­cza­sowy sier­żant przej­rzał wszystko dokład­nie, a teraz Jelly znów to zro­bił. Minę miał wredną, jego oczy dostrze­gały wszystko. Zatrzy­mał się przed face­tem sto­ją­cym przede mną i naci­snął guzik na pasie poda­jący odczyty fizyczne.

– Wystąp.

– Ale, sier­żan­cie, to tylko prze­zię­bie­nie, dok­tor mówił…

Jelly mu prze­rwał.

– Ale, sier­żan­cie! – wark­nął. – Dok­tor nie bie­rze udziału w zrzu­cie – i ty też nie przy pół­tora stop­nia gorączki. Myślisz, że mam czas na poga­wędki tuż przed zrzu­tem? Wystąp!

Jen­kins odszedł z ponurą, wku­rzoną miną – i ja też się wku­rzy­łem. Ponie­waż Porucz­nik kop­nął w kalen­darz, pod­czas tego zrzutu peł­ni­łem obo­wiązki zastępcy dowódcy dru­giej dru­żyny, a teraz w moim oddziale powstała dziura, któ­rej w żaden spo­sób nie mogłem zała­tać. Nie­do­brze; to ozna­cza, że ktoś może nadziać się na coś nie­przy­jem­nego, wezwać pomocy i nikt nie zare­aguje.

Jelly nie wyłą­czył nikogo wię­cej. Po chwili sta­nął przed nami, powiódł po nas wzro­kiem i ze smutną miną pokrę­cił głową.

– Co za banda mał­pi­szo­nów! – wark­nął. – Może jeśli pod­czas tego zrzutu wszy­scy przy­ko­pie­cie, zaczną od nowa i stwo­rzą oddział, któ­rego Porucz­nik po nas ocze­ki­wał. Ale naj­pew­niej nie, bio­rąc pod uwagę, jakich rekru­tów dosta­jemy ostat­nio. – Nagle wypro­sto­wał się i krzyk­nął: – Chcę tylko wam przy­po­mnieć, mał­pi­szony, że każdy z was, co do jed­nego, jeśli poli­czymy broń, pan­cerz, amu­ni­cję, oprzy­rzą­do­wa­nie i szko­le­nie, a także to, jak się naże­ra­cie, każdy z was kosz­to­wał rząd ponad pół miliona! Dodaj­cie do tego trzy­dzie­ści cen­tów, czyli waszą praw­dziwą war­tość, i otrzy­ma­cie sporą sumkę. – Przy­gwoź­dził nas gniew­nym spoj­rze­niem. – Więc teraz ją spłać­cie! Was możemy stra­cić, ale nie te baje­ranc­kie pan­cerze, które nosi­cie. Nie życzę sobie żad­nych boha­te­rów w tym oddziale; Porucz­nikowi by się to nie spodo­bało. Macie do wyko­na­nia zada­nie: scho­dzi­cie, zała­twia­cie co trzeba, cały czas nasłu­chu­je­cie wezwa­nia, jak naj­szyb­ciej zja­wia­cie się w punk­cie zbior­czym i robi­cie wszystko jak trzeba. Jasne? – Znów spoj­rzał gniew­nie. – Powin­ni­ście znać plan, ale część z was nie ma dość mózgu, by go zahip­no­ty­zo­wać, więc szybko wam przy­po­mnę. Zosta­nie­cie zrzu­ceni na dwie linie utar­czek w wyli­czo­nych odstę­pach dwóch tysięcy metrów. Gdy tylko wylą­du­je­cie, prze­ślij­cie swoją pozy­cję, sprawdź­cie odle­głość i poło­że­nie naj­bliż­szych kole­gów po obu stro­nach i poszu­kaj­cie osłony. Już zmar­no­wa­li­ście dzie­sięć sekund, więc zacznij­cie roz­wa­lać i nisz­czyć wszystko, co się nawi­nie, dopóki nie wylą­dują skrzy­dłowi. (Mówił o mnie – jako zastępca dowódcy dru­żyny mia­łem być lewym skrzy­dło­wym, ostat­nim w linii. Znów zaczęło mną trząść). Kiedy do was dołą­czą, wypro­stuj­cie linię, wyrów­naj­cie odstępy, rzuć­cie wszystko, co robi­cie, i zała­tw­cie to! Dwa­na­ście sekund, a potem ruszaj­cie naprzód, na prze­mian nie­pa­rzy­ści i parzy­ści. Zastępcy dowód­ców będą pil­no­wać porządku i kie­ro­wać ruchem. – Spoj­rzał na mnie. – Jeśli zrobi­cie to jak należy – w co wąt­pię – skrzy­dła spo­tkają się w chwili ogło­sze­nia odwrotu… a wtedy wra­ca­cie do domu. Jakieś pyta­nia? – Nie było żad­nych, ni­gdy nikt o nic nie pytał. Jelly cią­gnął dalej. – I jesz­cze jedno. To nie jest nalot ani bitwa, to demon­stra­cja naszej siły i potęgi. Nasza misja to poka­zać nie­przy­ja­cie­lowi, że mogli­by­śmy znisz­czyć ich mia­sta, ale tego nie zro­bi­li­śmy – nie ozna­cza to jed­nak, że są bez­pieczni, choć nie posu­nę­li­śmy się do nalo­tów dywa­no­wych. Nie bierz­cie jeń­ców – zabi­jaj­cie tylko wtedy, kiedy abso­lut­nie trzeba, ale cały obszar macie roz­wa­lić w drobny pył. Nie życzę sobie, by któ­ry­kol­wiek z was paca­nów wró­cił tu z nie­zu­ży­tymi bom­bami, jasne? – Zer­k­nął na wyświe­tlacz. – Ręba­cze Rasczaka cie­szą się pewną repu­ta­cją. Porucz­nik, nim przy­ko­pał, kazał wam powie­dzieć, że zawsze będzie miał na was oko, w każ­dej chwili… i że spo­dziewa się, że wszy­scy zabły­śnie­cie! – Jelly obej­rzał się na sier­żanta Migliac­ciego, dowódcę pierw­szej dru­żyny. – Pięć minut dla ojczulka – oznaj­mił.

Część chło­pa­ków wyszło z sze­regu i uklę­kło przed Migliac­cim. Nie­ko­niecz­nie byli to jego współ­wy­znawcy – jeśli kto­kol­wiek chciał zamie­nić słowo przed zrzu­tem, czy to muzuł­ma­nin, chrze­ści­ja­nin, gno­styk czy Żyd, on go wysłu­chał. Podobno kie­dyś ist­niały oddziały woj­skowe, w któ­rych kape­lani nie wal­czyli u boku pozo­sta­łych, ale nie potra­fi­łem sobie wyobra­zić, jak to moż­liwe. Jak kape­lan mógłby pobło­go­sła­wić coś, w czym sam nie chciałby uczest­ni­czyć? Tak czy siak, w pie­cho­cie zme­cha­ni­zo­wa­nej wszy­scy ska­czą i wszy­scy wal­czą: kape­lani, kucha­rze, urzęd­nicy Sta­rego. Kiedy ruszymy do wyrzutni, na pokła­dzie nie pozo­sta­nie żaden Rębacz – oczy­wi­ście oprócz Jen­kinsa, i to nie z jego winy.

Ja nie posze­dłem. Zawsze się bałem, że jeśli pójdę, ktoś zauważy, jak się trzęsę, a poza tym ojczu­lek mógł rów­nie dobrze pobło­go­sła­wić mnie ze swo­jego miej­sca. Kiedy jed­nak ostatni spóź­nial­scy wstali, pod­szedł do mnie i przy­ci­snął hełm do mojego, by pomó­wić na osob­no­ści.

– John­nie – rzekł cicho. – To twój pierw­szy zrzut w roli pod­ofi­cera.

– No tak.

Tak naprawdę nie byłem pod­ofi­ce­rem, tak samo jak Jelly nie był ofi­ce­rem.

– Chcę tylko powie­dzieć jedno, John­nie. Nie przy­kop w kalen­darz. Znasz swoją robotę, po pro­stu ją wyko­naj. Zrób to. Nie pró­buj zdo­być medalu.

– Uch, dzięki, ojczulku. Nie będę.

Dodał coś cicho w języku, któ­rego nie zna­łem, pokle­pał mnie po ramie­niu i pośpie­szył do swo­jej dru­żyny. Usły­sza­łem głos Jelly’ego.

– Baacz-ność!

Wszy­scy się wyprę­ży­li­śmy.

– Pluu-ton!

– Druu-żyna! – odpo­wie­dzieli chó­rem Migliac­cio i John­son.

– Dru­ży­nami na ster- i bak­burtę! Szy­kuj­cie się do skoku.

– Druu-żyna! Do kap­suł! Już!

– See-kcja!

Musia­łem odcze­kać, aż sek­cje czwarta i piąta wejdą do kap­suł i zostaną wystrze­lone, nim moja wła­sna zja­wiła się od bak­burty i mogłem do niej wsiąść. Zasta­na­wia­łem się, czy sta­ro­żyt­nymi też trzę­sło, kiedy wdra­py­wali się do konia tro­jań­skiego. A może tylko mną? Jelly oso­bi­ście spraw­dził każdą kap­sułę, zamknął też moją. Nim to zro­bił, pochy­lił się ku mnie.

– Tylko bez wygłu­pów, John­nie. Rób wszystko jak na ćwi­cze­niach.

Góra opa­dła i zosta­łem sam.

Jak na ćwi­cze­niach, aku­rat! Zaczą­łem nie­po­wstrzy­ma­nie dygo­tać.

I wtedy w słu­chaw­kach usły­sza­łem głos Jelly’ego dobie­ga­jący ze środ­ko­wej wyrzutni.

– Mostek! Ręba­cze Rasczaka gotowi do zrzutu!

– Sie­dem­na­ście sekund, porucz­niku! – odpo­wie­dział pogodny kontr­alt kapi­tan statku i zje­ży­łem się, sły­sząc, że nazywa Jelly’ego „porucz­ni­kiem”. Jasne, nasz Porucz­nik nie żył i może Jelly dosta­nie jego przy­dział, ale na razie wciąż byli­śmy „Ręba­czami Rasczaka”.

– Powo­dze­nia, chłopcy – dodała.

– Dzięki, kapi­ta­nie.

– Szy­kuj­cie się. Pięć sekund.

Byłem przy­pięty w pasie, na czole i łyd­kach, na­dal jed­nak trzą­słem się gorzej niż kie­dy­kol­wiek.

Kiedy zaczyna się zrzut, jest lepiej. Do tego czasu sie­dzisz w nie­prze­nik­nio­nej ciem­no­ści, owi­nięty jak mumia dla ochrony przed prze­cią­że­niem. Led­wie możesz oddy­chać – i wiesz, że nawet gdy­byś zdo­łał otwo­rzyć hełm, a nie zdo­łasz, kap­sułę wypeł­nia czy­sty azot, a ją samą ota­cza wyrzut­nia, i jeśli sta­tek obe­rwie, nim cię wystrzelą, nie masz szans, po pro­stu tam zgi­niesz, nie mogąc się ruszyć, bez­radny. To wła­śnie to nie­koń­czące się cze­ka­nie w mroku powo­duje telepkę. Zaczy­nasz myśleć, że o tobie zapo­mnieli, że sta­tek obe­rwał i wisi na orbi­cie mar­twy, a wkrótce i ty umrzesz, dusząc się, uwię­ziony. Albo to orbita koli­zyjna i zgi­niesz po zde­rze­niu, jeśli wcze­śniej nie spło­niesz w atmos­fe­rze.

A potem włą­czył się pro­gram hamo­wa­nia i prze­sta­łem dygo­tać. Oce­nia­łem, że wal­nęło nas 8g, może nawet dzie­sięć. Kiedy pilotka ste­ruje stat­kiem, nie ma w tym nic sub­tel­nego: we wszyst­kich miej­scach, w któ­rych cię przy­pięli, zostają sińce. Tak, wiem, są w tym lep­sze niż męż­czyźni, mają szyb­szy czas reak­cji i zno­szą więk­sze prze­cią­że­nia. Mogą nad­le­cieć szyb­ciej, wyco­fać się szyb­ciej i tym samym zwięk­szyć szanse wszyst­kich, nie tylko wła­sne, ale i nasze. Na­dal jed­nak nie zna­czy to, że przy­wa­le­nie w krę­go­słup dzie­się­cio­krot­no­ścią zwy­kłego cię­żaru ciała jest przy­jemne.

Muszę jed­nak przy­znać, że kapi­tan Dela­drier zna się na swo­jej pracy. Kiedy „Rod­ger Young” skoń­czył hamo­wać, nie zwle­kała ani chwili, natych­miast usły­sza­łem jej głos.

– Środ­kowa wyrzut­nia… ognia! – i poczu­łem dwa szarp­nię­cia, gdy Jerry i jego p.o. sier­żanta zostali wystrze­leni w prze­strzeń, a potem natych­miast: – Wyrzut­nie przy ster- i bak­bur­cie, serie auto­ma­tyczne – i reszta z nas roz­po­częła zrzut.

Szarp! i kap­suła prze­ska­kuje o jedno miej­sce naprzód – szarp! i znów naprzód, pre­cy­zyj­nie jak poci­ski wsu­wane do komory sta­ro­świec­kiego kara­binu auto­ma­tycz­nego. Bo w sumie tym wła­śnie byli­śmy, tyle że za lufy słu­żyły bliź­nia­cze wyrzut­nie połą­czone z kosmicz­nym trans­por­tow­cem, a każdy pocisk to kap­suła, dość duża (led­wie), by pomie­ścić żoł­nie­rza pie­choty w peł­nym osprzę­to­wa­niu polo­wym.

Szarp! Od początku przy­wy­kłem do miej­sca numer trzy, a teraz byłem ogo­nem, ostat­nim z trzech sek­cji. Takie cze­ka­nie jest bar­dzo męczące, choć co sekundę z wyrzutni wypada kolejna kap­suła. Sta­ra­łem się liczyć szarp­nię­cia – szarp! (dwa­na­ście), szarp! (trzy­na­ście), szarp! (czter­na­ście), dziwny dźwięk pustego prze­skoku, bo tu powinna być kap­suła Jen­kinsa. Szarp!… i brzdęk! Moja kolej. Kap­suła wska­kuje do komory, a potem łups! wybuch ude­rza z siłą, przy któ­rej manewr hamo­wa­nia kapi­tan jest niczym miło­sne muśnię­cie.

A potem nagle nic.

Zupeł­nie nic. Żad­nych dźwię­ków, napię­cia, cię­żaru. Szy­buję w ciem­no­ści… Upa­dek swo­bodny z około pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów, ponad gra­nicą atmos­fery, gdy spa­dam nie­ważki w stronę powierzchni pla­nety, któ­rej ni­gdy nie widzia­łem. Ale już się nie trzęsę. Naj­bar­dziej męczy mnie cze­ka­nie, po zrzu­cie nie ma się czego bać, bo jeśli cokol­wiek pój­dzie nie tak, sta­nie się tak szybko, że przy­ko­piesz i nawet nie zauwa­żysz, że już nie żyjesz.

Nie­mal natych­miast kap­suła prze­krę­ciła się i zako­ły­sała, a potem usta­bi­li­zo­wała, tak że cię­żar roz­ło­żył mi się na ple­cach i rósł szybko, aż w końcu poczu­łem go w pełni (0,87g, tak nam powie­dziano) dla tej pla­nety, bo wła­śnie osią­gną­łem pręd­kość gra­niczną w gór­nych, roz­rze­dzo­nych war­stwach atmos­fery. Pilotka, będąca praw­dziwą artystką (tak jak kapi­tan), umiała podejść i wyha­mo­wać tak, że pręd­kość wystrzału, gdy wypa­da­łeś z wyrzutni, umiesz­czała cię pro­sto w prze­strzeni, uwzględ­nia­jąc pręd­kość obrotu pla­nety na tej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej. Pełne kap­suły są cięż­kie; prze­bi­jają się przez wyż­sze war­stwy atmos­feryczne, utrzy­mu­jąc pozy­cje wzglę­dem sie­bie. Mimo wszystko jed­nak wia­try zawsze czę­ściowo nas roz­rzu­cają i plu­ton przy lądo­wa­niu traci ide­alną for­ma­cję. Nie­zgrabny pilot może pogor­szyć sytu­ację, roz­rzu­cając grupę ude­rze­niową na tak dużym tere­nie, że nie zdąży się spo­tkać w punk­cie zbor­nym, a co dopiero wypeł­nić misję. Żoł­nierz pie­choty może wal­czyć tylko wtedy, gdy ktoś inny dostar­czy go na miej­sce, z tej przy­czyny piloci są chyba rów­nie istotni jak my.

Po tym, jak łagod­nie kap­suła weszła w atmos­ferę, mogłem poznać, że kapi­tan wystrze­liła nas z nie­mal zero­wym prze­su­nię­ciem. Ucie­szyło mnie to – nie tylko dla­tego, że pozwa­lało zacho­wać for­ma­cję po lądo­wa­niu i nie tra­cić czasu, ale też dla­tego, że pilotka, która umie wła­ści­wie doko­nać zrzutu, to pilotka mądra i pre­cy­zyjna pod­czas odwrotu.

Powłoka zewnętrzna spa­liła się i odpa­dła – nie­równo, bo zaczą­łem wiro­wać. Potem reszta się ode­rwała i mogłem się wypro­sto­wać. Hamulce tur­bu­len­cyjne dru­giej powłoki zadzia­łały i jazda zro­biła się ostra… a potem ostrzej­sza, kiedy powłoka wypa­lała się kolejno i zaczęła się roz­pa­dać. Jedną z rze­czy poma­ga­ją­cych żoł­nie­rzowi w kopule prze­żyć dość długo, by ode­brać eme­ry­turę, jest to, że kolejne war­stwy nie tylko spo­wal­niają lot, ale też wypeł­niają niebo nad obsza­rem lądo­wa­nia tyloma śmie­ciami, że radar odbiera odbi­cia dzie­sią­tek mar­twych celów dla każ­dego członka oddziału. Dowolny z nich może być czło­wie­kiem, bombą bądź czymś nie­istot­nym. To wystar­czy, żeby kom­pu­ter bali­styczny dostał histe­rii – i fak­tycz­nie tak się dzieje.

Nasz sta­tek dołą­cza do zabawy, zrzu­ca­jąc serię jaj pozo­ru­ją­cych parę sekund po praw­dzi­wym zrzu­cie i makiety te spa­dają szyb­ciej, bo nie hamują. Wyprze­dzają cię, eks­plo­dują, wystrze­li­wują na bok okno, a nawet dzia­łają jak trans­pon­dery, koły­szą się na boki, robią jesz­cze inne rze­czy, byle tylko powięk­szyć zamęt dla cze­ka­ją­cego na powierzchni komi­tetu powi­tal­nego.

Tym­cza­sem sta­tek bez­u­stan­nie namie­rza sygnał kie­run­kowy dowódcy plu­tonu, nie zwra­ca­jąc uwagi na rada­rowy hałas, który sam stwo­rzył, i podąża za wami, wyli­cza­jąc miej­sce lądo­wa­nia do dal­szego użytku.

Po odpad­nię­ciu dru­giej powłoki trze­cia auto­ma­tycz­nie otwo­rzyła pierw­szy spa­do­chron. Nie prze­trwał długo, ale też nie miał prze­trwać: jedno porządne, mocne szarp­nię­cie przy kil­ku­na­stu g, po czym poszedł w swoją stronę, a ja w swoją. Drugi spa­do­chron wytrzy­mał nieco dłu­żej, a trzeci cał­kiem sporo – w kap­sule zaczy­nało się robić mocno cie­pło, a ja myśla­łem już o lądo­wa­niu.

Trze­cia osłona ode­rwała się po utra­cie ostat­niego spa­do­chronu; teraz ota­czał mnie już tylko pan­cerz i pla­sti­kowe jajo. Wciąż byłem przy­pięty wewnątrz i nie mogłem się ruszyć. Czas pod­jąć decy­zję, jak i gdzie wylą­duję. Nie rusza­jąc rękami (bo nie mogłem), kciu­kiem włą­czy­łem czuj­nik i odczy­ta­łem go, gdy bły­snął na wyświe­tla­czu mojego hełmu na wyso­ko­ści czoła.

Dwa i osiem dzie­sią­tych kilo­me­tra. Tro­chę bli­żej, niż bym chciał, zwłasz­cza bez towa­rzy­stwa. Jajo wewnętrzne osią­gnęło mia­rową pręd­kość, dal­sze pozo­sta­wa­nie w środku nic już nie dawało, a tem­pe­ra­tura powierzchni świad­czyła o tym, że jakiś czas jesz­cze nie otwo­rzy się auto­ma­tycz­nie – pstryk­ną­łem zatem dru­gim kciu­kiem i się go pozby­łem.

Pierw­szy ładu­nek prze­ciął wszyst­kie pasy, po dru­gim pla­sti­kowe jajo eks­plo­do­wało na zewnątrz, roz­pa­da­jąc się na osiem kawał­ków – i oto byłem wolny w powie­trzu i widzia­łem! Co jesz­cze lep­sze, osiem odrzu­co­nych czę­ści powle­czono meta­lem – prócz nie­wiel­kiego frag­mentu, przez który patrzy­łem na wyświe­tlacz – dzięki czemu dawały takie same odbi­cia jak czło­wiek w pan­ce­rzu. Kto­kol­wiek obsłu­guje radar, istota żywa czy auto­mat, nie zdoła roz­po­znać mnie pośród śmieci, nie wspo­mi­na­jąc nawet o tysią­cach innych odłam­ków opa­da­ją­cych na obsza­rze wielu mil po obu stro­nach i w dole. Czę­ścią szko­le­nia żoł­nie­rzy pie­choty zme­cha­ni­zo­wa­nej jest poka­za­nie im z ziemi, zarówno gołym okiem, jak i na rada­rze, jak wiel­kie wra­że­nie zamętu czyni zrzut na oddzia­łach naziem­nych – bo w górze czu­jemy się okrop­nie odsło­nięci. Łatwo wpaść w panikę i albo zbyt szybko otwo­rzyć spa­do­chron, sta­jąc się ide­al­nym celem wysta­wio­nym jak kaczka (czy kto­kol­wiek naprawdę wysta­wia kaczki? A jeśli tak, to po co?), albo też w ogóle go nie otwo­rzyć i poła­mać sobie nogi, krę­go­słup bądź czaszkę.

Prze­cią­gną­łem się zatem, by roz­ru­szać mię­śnie, i rozej­rza­łem dookoła, a potem znów się zgią­łem i wypro­sto­wa­łem, przez chwilę lecąc twa­rzą w dół, by dobrze się przyj­rzeć. Na pla­ne­cie pano­wała noc, zgod­nie z pla­nem, lecz kamery na pod­czer­wień pozwa­lają cał­kiem nie­źle ogar­nąć teren, kiedy już do nich przy­wyk­niesz. Rzeka prze­ci­na­jąca mia­sto znaj­do­wała się nie­mal dokład­nie pode mną i zbli­żała się bar­dzo szybko, poły­sku­jąc wyraź­nie wyż­szą tem­pe­ra­turą niż ota­cza­jący ją grunt. Nie zale­żało mi na tym, by wylą­do­wać na któ­rymś kon­kret­nym brzegu, ale nie chcia­łem wpaść do wody, bo to by mnie spo­wol­niło.

Zauwa­ży­łem szybki ruch po pra­wej, na mniej wię­cej mojej wyso­ko­ści; wrogo nasta­wiony tuby­lec w dole naj­pew­niej spa­lił kawa­łek mojej osłony. Natych­miast odpa­li­łem pierw­szy spa­do­chron, zamie­rza­jąc, jeśli się uda, znik­nąć z jego ekranu, gdy będzie podą­żał wzro­kiem za coraz bliż­szymi celami. Zebra­łem się w sobie, nasta­wia­jąc na wstrząs, wyko­rzy­sta­łem go, a potem szy­bo­wa­łem w dół około dwu­dzie­stu sekund, nim wypią­łem spa­do­chron – nie chcia­łem zwra­cać na sie­bie uwagi w inny spo­sób, spa­da­jąc wol­niej niż ota­cza­jące mnie odłamki. Musiało zadzia­łać, bo nie dosta­łem.

Na wyso­ko­ści jakichś dwu­stu metrów odpa­li­łem drugi spa­do­chron. Bar­dzo szybko dostrze­głem, że nie znosi mnie nad rzekę. Widzia­łem, że prze­lecę około trzy­dzie­stu metrów nad maga­zy­nem o pła­skim dachu czy podob­nym budyn­kiem na brzegu, więc zwol­ni­łem spa­do­chron i z pomocą sil­nicz­ków kom­bi­ne­zonu wylą­do­wa­łem na dachu, cel­nie, lecz w moc­nych pod­sko­kach. Lądu­jąc, szu­ka­łem wzro­kiem sygnału sier­żanta Jelala.

I odkry­łem, że zna­la­złem się po złej stro­nie rzeki: gwiazdka Jelly’ego zaświe­ciła się na pier­ście­niu kom­pa­so­wym wewnątrz hełmu daleko na połu­dnie od miej­sca, w któ­rym powinna się zna­leźć – wylą­do­wa­łem za daleko na pół­noc. Pobie­głem truch­tem po dachu w stronę rzeki i namie­rza­jąc dowódcę sek­cji obok, prze­ko­na­łem się, że jest ponad pół­tora kilo­me­tra od wła­ści­wej pozy­cji.

– Ace! Wróć do szyku! – zawo­ła­łem i ciska­jąc za sie­bie bombę, zesko­czy­łem z budynku na drugi brzeg rzeki.

Mogłem się spo­dzie­wać, jak Ace odpo­wie – powi­nien był stać teraz na moim miej­scu, ale nie chciał porzu­cić swo­jej sek­cji. Mimo to nie zachwy­cał go fakt, że mu roz­ka­zuję.

Maga­zyn za mną eks­plo­do­wał, fala ude­rze­niowa rąb­nęła mnie, gdy wciąż prze­la­ty­wa­łem nad rzeką, zamiast skryć się za osłoną budyn­ków po dru­giej stro­nie. O mało nie ode­rwało mi żyro­sko­pów i sam led­wie unik­ną­łem upadku. Nasta­wi­łem bombę na pięt­na­ście sekund – a może nie? Nagle uświa­do­mi­łem sobie, że dałem się ponieść emo­cjom, a to naj­gor­sza rzecz, jaką można zro­bić pod­czas akcji. „Zupeł­nie jak na ćwi­cze­niach”, oto wła­ściwe podej­ście. Jelly ostrze­gał mnie przed tym. Nie śpiesz się, rób wszystko jak trzeba, nawet jeśli potrwa to jesz­cze dodat­kowe pół sekundy.

Lądu­jąc, ponow­nie spraw­dzi­łem pozy­cję Ace’a i powtó­rzy­łem, żeby wyrów­nał swój oddział. Nie odpo­wie­dział, ale i tak już to robił. Na razie mu odpu­ści­łem – dopóki Ace dzia­łał zgod­nie z pla­nem, mogłem prze­łknąć jego dąsy – ale po powro­cie na sta­tek (jeśli Jelly pozwoli mi zacho­wać sta­no­wi­sko zastępcy dowódcy dru­żyny) w końcu będziemy musieli wybrać jakiś cichy kąt i prze­ko­nać się, kto jest sze­fem. Był zawo­do­wym kapra­lem, a ja tylko star­szym sze­re­gow­cem peł­nią­cym obo­wiązki kaprala, ale słu­żył pode mną i w takich oko­licz­no­ściach nie można sobie pozwo­lić na zno­sze­nie pysko­wa­nia. Nie na dłuż­szą metę.

Ale na razie nie mia­łem czasu, by nad tym roz­my­ślać. Prze­ska­ku­jąc przez rzekę, zauwa­ży­łem sma­ko­wity cel i chcia­łem go dopaść, nim ktoś inny mnie wyprze­dzi – uro­cze duże sku­pi­sko budyn­ków uży­tecz­no­ści publicz­nej na wzgó­rzu. Może jakieś świą­ty­nie… albo pałace. Stały parę mil poza tere­nem, który oczysz­cza­li­śmy, ale jedna z zasad bły­ska­wicz­nego ataku brzmi: zużyj­cie co naj­mniej połowę amu­ni­cji poza wyzna­czo­nym obsza­rem, w ten spo­sób wro­gowi trud­niej będzie okre­ślić, gdzie naprawdę jeste­ście. Poza tym trzeba pozo­sta­wać w cią­głym ruchu i robić wszystko szybko. Tamci zawsze mają miaż­dżącą prze­wagę liczebną, tyłki ratuje nam tylko zasko­cze­nie i szyb­kość.

Łado­wa­łem już wyrzut­nię rakie­tową, spraw­dza­jąc Ace’a i powta­rza­jąc po raz drugi, żeby wypro­sto­wał linię. Z dru­giego obwodu dobiegł mnie głos Jelly’ego.

– Plu­ton! Na prze­mian! Naprzód!

Mój szef, sier­żant John­son, powtó­rzył niczym echo:

– Na prze­mian! Liczby nie­pa­rzy­ste! Naprzód!

Przez dwa­dzie­ścia sekund nie musia­łem się niczym mar­twić, toteż sko­czy­łem na naj­bliż­szy budy­nek, opar­łem wyrzut­nię o ramię, zna­la­złem cel i naci­sną­łem pierw­szy spust, by rakieta go namie­rzyła, potem drugi. Posła­łem jej poca­łu­nek na poże­gna­nie, po czym zesko­czy­łem z powro­tem na zie­mię.

– Druga dru­żyna, liczby parzy­ste! – zawo­ła­łem, cze­ka­jąc na odli­cza­nie w gło­wie. – Naprzód! – pole­ci­łem.

I sam także posłu­cha­łem, prze­ska­ku­jąc następny rząd budyn­ków. Jesz­cze w powie­trzu omio­tłem pierw­szy sze­reg nad rzeką ręcz­nym mio­ta­czem pło­mieni. Budynki wznie­siono chyba z drewna i uzna­łem, że to dobry moment, by roz­pa­lić ogni­sko – jeśli dopi­sze mi szczę­ście, w któ­rymś z maga­zy­nów będą pro­dukty ropo­po­chodne czy wręcz mate­riały wybu­chowe. Gdy wylą­do­wa­łem, z wyrzutni na ramie­niu wystrze­li­łem dwie nie­wiel­kie bomby H.E. do celów parę­set metrów po obu stro­nach, pra­wej i lewej. Nie widzia­łem, co się stało dalej, bo wtedy pierw­sza rakieta tra­fiła i ośle­pił mnie ów cha­rak­te­ry­styczny (jeśli kie­dy­kol­wiek go widzie­li­ście) błysk wybu­chu ato­mo­wego. Oczy­wi­ście to był tylko dro­biazg, nie­całe dwie kilo­tony ładunku nomi­nal­nego, wypo­sa­żo­nego w mecha­nizm tłu­miący i naci­skowy wywo­łu­jący wybuch masy pod­kry­tycz­nej – ale też kto ma ochotę pójść do łóżka z kata­strofą o skali kosmicz­nej? Wystar­czyło, żeby oczy­ścić wzgó­rze i zmu­sić wszyst­kich miesz­kań­ców mia­sta, aby ukryli się przed opa­dem. Co jesz­cze lep­sze, miej­scowi wie­śniacy, któ­rzy aku­rat byli na dwo­rze i patrzyli w tę stronę, przez następ­nych parę godzin nie zoba­czą niczego – w tym mnie. Mnie wybuch nie ośle­pił, tak jak żad­nego z nas: nasze hełmy są wyło­żone oło­wiem, na pozio­mie oczu mamy gogle – i nauczono nas uska­ki­wać i kryć się za zbroją, jeśli aku­rat patrzymy w złą stronę.

Zatem jedy­nie zamru­ga­łem kilka razy – a potem otwo­rzy­łem oczy i spoj­rza­łem wprost na miej­sco­wego oby­wa­tela, wycho­dzą­cego z drzwi budynku naprze­ciwko. On patrzył na mnie, ja na niego. Zaczął coś pod­no­sić – pew­nie broń – w chwili gdy Jelly zawo­łał:

– Nie­pa­rzy­ści! Naprzód!

Nie mia­łem czasu się z nim cac­kać – sta­łem dobre pięć­set metrów od miej­sca, w któ­rym powi­nie­nem się znaj­do­wać. W lewej dłoni wciąż trzy­ma­łem mio­tacz ognia, więc usma­ży­łem go i prze­ska­ku­jąc nad budyn­kiem, zaczą­łem liczyć. Mio­tacz ognia głów­nie służy do pod­pa­la­nia sprzę­tów i budyn­ków, ale w bli­skim zwar­ciu sta­nowi świetną broń obronną, bo nie wymaga sta­ran­nego celo­wa­nia.

Pod­nie­ce­nie i pra­gnie­nie dołą­cze­nia do reszty spra­wiły, że sko­czy­łem za wysoko i za daleko. Zawsze czu­jemy pokusę, żeby w pełni wyko­rzy­stać sprzęt do sko­ków – ale nie rób­cie tego! Wisi­cie wtedy w powie­trzu parę sekund, sta­no­wiąc piękny cel. Należy prze­su­wać się naprzód, prze­my­ka­jąc nad budyn­kami z nie­wiel­kim zapa­sem i na dole w pełni wyko­rzy­stu­jąc osłonę – i ni­gdy nie wolno zosta­wać w jed­nym miej­scu dłu­żej niż sekundę, dwie. Nie można dawać im czasu, by was namie­rzyli. Musi­cie być już gdzie indziej, gdzie­kol­wiek. W cią­głym ruchu.

Tym razem schrza­ni­łem skok – był za długi na jeden rząd budyn­ków i za krótki na dwa – i odkry­łem, że ląduję na dachu. Ale nie faj­nym, pła­skim, na któ­rym mógł­bym zostać ze trzy sekundy, by wystrze­lić kolejną rakietę z ładun­kiem ato­mo­wym; ten dach pokry­wała dżun­gla rur, pod­pór, słup­ków i naj­róż­niej­szego żela­stwa – może to jakaś fabryka, może zakłady che­miczne. Zero miej­sca do lądo­wa­nia. Co gor­sza, było tam z pół tuzina tubyl­ców. To huma­no­idzi, mają z dwa i pół metra wzro­stu, są znacz­nie chudsi niż my i mają wyż­szą tem­pe­ra­turę ciała – nie noszą ubrań, toteż w goglach na pod­czer­wień błysz­czą niczym neony. Jesz­cze zabaw­niej wyglą­dają za dnia, oglą­dani bez­po­śred­nio, ale wolę wal­czyć z nimi niż z arach­ni­dami – od tych robali robi mi się słabo.

Gdyby ci chłopcy zna­leźli się tu pół minuty wcze­śniej, kiedy wybu­chła moja rakieta, nie zoba­czy­liby ani mnie, ani niczego. Ale nie mia­łem pew­no­ści i nie chcia­łem się w nich wmie­szać, to nie był tego typu atak. Sko­czy­łem zatem ponow­nie, jesz­cze w powie­trzu roz­rzu­ca­jąc garść dzie­się­cio­se­kun­do­wych ładun­ków zapa­la­ją­cych, żeby czymś ich zająć. Wylą­do­wa­łem i natych­miast znowu sko­czy­łem.

– Druga dru­żyna! – zawo­ła­łem. – Parzy­ści… naprzód!

I pędzi­łem dalej, żeby zmniej­szyć odstęp, przy każ­dym kroku pró­bu­jąc wypa­trzyć coś war­tego posła­nia rakiety. Zostały mi jesz­cze trzy nie­wiel­kie ładunki jądrowe i nie zamie­rza­łem zabie­rać ich z powro­tem. Ale wbito mi do głowy, że w przy­padku broni ato­mo­wej trzeba zawsze zna­leźć coś war­tego uwagi – dopiero drugi raz pozwo­lono mi jej użyć.

W tej chwili pró­bo­wa­łem wypa­trzyć ich pom­pow­nię – bez­po­śred­nie tra­fie­nie mogłoby spra­wić, że całe mia­sto nie nada­wa­łoby się do zamiesz­ka­nia, zmu­sić tubyl­ców do ewa­ku­acji, nikogo nie zabi­ja­jąc. Dokład­nie tak mie­li­śmy uprzy­krzać im życie. Według mapy, którą wpa­jali nam pod hip­nozą, sta­cja pomp powinna leżeć nie­całe pięć kilo­me­trów w górę rzeki ode mnie.

Ale wciąż jej nie widzia­łem: moż­liwe, że po pro­stu ska­ka­łem za nisko. Czu­łem pokusę, żeby wysko­czyć wyżej, przy­po­mnia­łem sobie jed­nak słowa Migliac­ciego o tym, żebym nie pró­bo­wał zdo­być medalu i trzy­mał się planu. Prze­sta­wi­łem wyrzut­nię na auto­mat, pozwa­la­jąc, by przy każ­dym lądo­wa­niu wystrze­li­wała parę małych bomb. W locie pod­pa­la­łem przy­pad­kowo wybrane budynki, sta­ra­jąc się zna­leźć pom­pow­nię czy inny cel godny uwagi.

No cóż, zoba­czy­łem coś tam, gdzie się spo­dzie­wa­łem – to coś, nie­ważne, sta­cja pomp czy nie, było wiel­kie. Sko­czy­łem zatem na naj­wyż­szy budy­nek w pobliżu, namie­rzy­łem ową budowlę i wystrze­li­łem. Zeska­ku­jąc, usły­sza­łem głos Jelly’ego.

– John­nie! Rudy! Zaczy­naj­cie prze­cho­dzić do środka.

Potwier­dzi­łem, Rudy też to zro­bił. Prze­łą­czy­łem sygnał na mru­ga­nie, żeby na pewno mnie widział, namie­rza­jąc jego sygna­li­za­tor.

– Druga dru­żyna! – zawo­ła­łem. – Prze­cho­dzić do środka łukiem! Dowódcy sek­cji, potwier­dzić!

Czwarta i piąta sek­cja odpo­wie­działy.

– Zro­zu­mia­łem! – rzu­cił Ace. – Już to robimy, przy­śpiesz.

Sygnał Rudego wska­zy­wał, że prawa flanka nie­mal mnie wyprze­dziła i jest dobrych dwa­dzie­ścia pięć kilo­me­trów dalej. Rany! Ace miał rację, będę musiał dodać gazu, ina­czej ni­gdy nie zamknę na czas luki – a do tego wciąż mia­łem parę cet­na­rów amu­ni­cji i róż­nych paskud­nych nie­spo­dzia­nek dla miej­sco­wych, które musia­łem zużyć. Wylą­do­wa­li­śmy w for­ma­cji V, z Jel­lym na dole, a mną i Rudym na koń­cach dwóch ramion; teraz musie­li­śmy ją zamknąć, two­rząc krąg wokół miej­sca zbiórki… co ozna­czało, że obaj z Rudym mamy do poko­na­nia dłuż­szy odci­nek, wciąż sie­jąc dookoła znisz­cze­nie.

Przy­naj­mniej prze­sta­li­śmy prze­ska­ki­wać na zmianę; mogłem skoń­czyć z odli­cza­niem i sku­pić się na szyb­ko­ści. Nawet teraz, gdy przy­śpie­szy­łem, wokół robiło się mniej cie­ka­wie. Zaczę­li­śmy z ogromną prze­wagą zasko­cze­nia, dotar­li­śmy na zie­mię bez ofiar (przy­naj­mniej taką mia­łem nadzieję) i sza­le­li­śmy wokół nich, strze­la­jąc bez obaw, że tra­fimy któ­re­goś kolegę, pod­czas gdy oni mogli tra­fić swo­ich, odpo­wia­da­jąc ogniem – gdyby w ogóle nas zna­leźli (nie jestem spe­cja­li­stą od teo­rii gier, ale wąt­pię, czy jaki­kol­wiek kom­pu­ter zdo­łałby prze­ana­li­zo­wać to, co robimy, dość szybko, by prze­wi­dzieć, gdzie znaj­dziemy się za chwilę).

Mimo to obrona zaczęła wal­czyć, choć bra­ko­wało jej koor­dy­na­cji. Kilka razy o włos unik­ną­łem poci­sków wybu­cha­ją­cych – były dość bli­sko, bym poczuł je w zębach nawet wewnątrz kom­bi­ne­zonu – a raz musnął mnie jakiś pro­mień, od któ­rego włosy zje­żyły mi się na gło­wie, a ciało na moment zasty­gło jak spa­ra­li­żo­wane – jak­bym nagle ude­rzył się w nerw, tyle że w całym ciele. Gdy­bym moment wcze­śniej nie pole­cił pan­ce­rzowi, by roz­po­czął skok, już bym tam został.

W takich chwi­lach czło­wiek zaczyna się zasta­na­wiać, czemu w ogóle wziął się za żoł­nierkę – tyle że byłem zbyt zajęty, by o czym­kol­wiek myśleć. Dwa razy, ska­cząc na oślep nad budyn­kami, wylą­do­wa­łem w samym środku grup miej­sco­wych – natych­miast odbi­ja­łem się dalej, zata­cza­jąc sza­leń­czo krąg mio­ta­czem ognia.

Pędząc w ten spo­sób, w mini­mal­nym cza­sie zdą­ży­łem poko­nać połowę trasy, jakieś dzie­sięć kilo­me­trów, ale nie wyrzą­dza­łem po dro­dze więk­szych szkód. Wyrzut­nię nara­mienną opróż­ni­łem dwa skoki wcze­śniej i gdy zna­la­złem się sam na czymś w rodzaju dzie­dzińca, przy­sta­ną­łem, żeby zała­do­wać zapa­sowe bomby H.E. Jed­no­cze­śnie namie­rzy­łem Ace’a i prze­ko­na­łem się, że jestem dość daleko z przodu flanki, by móc zużyć ostat­nie dwie rakiety jądrowe. Wsko­czy­łem zatem na naj­wyż­szy budy­nek w oko­licy.

Robiło się już na tyle jasno, by dało się widzieć, unio­słem gogle na czoło i prze­bie­głem wzro­kiem oko­licę, szu­ka­jąc cze­go­kol­wiek z tyłu, w co warto by strze­lić. Nie mia­łem czasu na gry­masy.

Na hory­zon­cie od strony ich portu kosmicz­nego dostrze­głem coś więk­szego – może admi­ni­stra­cję i kon­trolę, może nawet sta­tek. Nie­mal na tej samej linii o połowę dalej wzno­siła się olbrzy­mia budowla, któ­rej prze­zna­cze­nia w ogóle nie potra­fi­łem zgad­nąć. Port kosmiczny leżał na samej gra­nicy zasięgu, ale pozwo­li­łem, by rakieta go namie­rzyła.

– Znajdź go, skar­bie! – rzu­ci­łem i prze­krę­ci­łem jej ogon.

Następ­nie zała­do­wa­łem ostat­nią, posła­łem w stronę bliż­szego celu i sko­czy­łem.

W chwili gdy star­to­wa­łem, budy­nek pode mną tra­fiła bomba. Albo Chu­dziak oce­nił (słusz­nie), że warto poświę­cić jedną z budowli, żeby dopaść któ­re­goś z nas, albo też któ­ryś z moich kole­gów zasza­lał z fajer­wer­kami. Tak czy siak, nie chcia­łem ska­kać z tego miej­sca, nawet nisko, posta­no­wi­łem zatem prze­le­cieć przez następne budynki zamiast nad nimi. Zdją­łem z ple­ców ciężki mio­tacz i z powro­tem opu­ści­łem gogle, po czym potrak­to­wa­łem ścianę przede mną sku­pioną wiązką na peł­nej mocy. Frag­ment muru runął, a ja wpa­dłem do środka. I jesz­cze szyb­ciej się wyco­fa­łem.

Nie mia­łem poję­cia, co roz­wa­li­łem – kościelną kon­gre­ga­cję, hotel Chu­dzia­ków, może nawet kwa­terę główną obrony? Wie­dzia­łem tylko, że to ogromna sala pełna Chu­dzia­ków. Ni­gdy w życiu nie widzia­łem tylu naraz.

Pew­nie jed­nak nie kościół, bo któ­ryś strze­lił do mnie, gdy odska­ki­wa­łem. Pocisk odbił mi się od pan­ce­rza, zachwia­łem się, sły­sząc dzwo­nie­nie w uszach, ale poza tym nic mi się nie stało. Przy­po­mniało mi się jed­nak, że nie powi­nie­nem odcho­dzić bez zosta­wie­nia pamiątki po sobie, chwy­ci­łem zatem pierw­szą rzecz wiszącą u pasa i cisną­łem naprzód – po czym usły­sza­łem skrze­cze­nie. Jak powta­rzają na pod­sta­wo­wym szko­le­niu, szyb­kie zro­bie­nie cze­goś kon­struk­tyw­nego jest lep­sze niż wymy­śle­nie najlep­szego roz­wią­za­nia kilka godzin póź­niej.

Czy­stym przy­pad­kiem zro­bi­łem co trzeba. To była nie­ty­powa bomba, każdy z nas dostał taką spe­cjal­nie na tę misję, z pole­ce­niem, by jej użyć, jeśli nada­rzy się oka­zja. Skrze­cze­nie, które sły­sza­łem, rzu­ca­jąc bombę, to był krzyk w języku Chu­dzia­ków (w swo­bod­nym tłu­ma­cze­niu):

– Jestem trzy­dzie­sto­se­kun­dową bombą! Jestem trzy­dzie­sto­se­kun­dową bombą! Dwa­dzie­ścia dzie­więć! Dwa­dzie­ścia osiem! Dwa­dzie­ścia sie­dem…

Miała solid­nie zagrać im na ner­wach. Może i tak, z pew­no­ścią zagrała na moich – lepiej już kogoś zastrze­lić. Nie cze­ka­łem na odli­cza­nie; sko­czy­łem, zasta­na­wia­jąc się, czy znajdą dość okien i drzwi, by na czas uciec z pomiesz­cze­nia.

W szczy­to­wym punk­cie skoku namie­rzy­łem sygna­li­za­tor Rudego, a lądu­jąc – Ace’a. Znów zosta­wa­łem w tyle – czas się pośpie­szyć.

Lecz trzy minuty póź­niej zamknę­li­śmy lukę: mia­łem Rudego po pra­wej, nie­cały kilo­metr dalej. Zamel­do­wał o tym Jelly’emu. Usły­sze­li­śmy, jak Jelly wark­nął leni­wie, zwra­ca­jąc się do całego plu­tonu:

– Zamknę­li­śmy krąg, ale wciąż nie ma sygnału. Powoli rusz­cie naprzód i pokrąż­cie tro­chę, namie­szaj­cie im nieco, ale uwa­żaj­cie na chło­pa­ków po obu stro­nach, żeby im nie zaszko­dzić. Jak dotąd dobra robota – nie zepsuj­cie jej. Plu­ton! Dru­ży­nami… zbiórka!

Wyglą­dało na to, że nie­źle nam poszło: więk­sza część mia­sta pło­nęła. Choć słońce nie­mal już wze­szło, trudno było orzec, czy lepiej widzimy wła­snymi oczami, czy przez gogle, ze względu na gęsty dym.

– Druga dru­żyna, odli­cza­nie! – zawo­łał John­son, dowódca naszej dru­żyny.

– Sek­cje cztery, pięć i sześć – powtó­rzy­łem. – Odli­czać i mel-dować!

Zestaw bez­piecz­nych obwo­dów zamon­to­wa­nych w nowym modelu komu­ni­ka­tora fak­tycz­nie przy­śpie­szał łącz­ność; Jelly mógł roz­ma­wiać z każ­dym żoł­nie­rzem bądź z dowód­cami dru­żyn, a dowódca dru­żyny mógł prze­ma­wiać do całego oddziału bądź bez­po­śred­nich pod­wład­nych, dzięki czemu plu­ton mógł się zebrać dwa razy szyb­ciej, a w cza­sie walki liczy się każda sekunda. Słu­cha­łem odli­cza­nia czwar­tej sek­cji, jed­no­cze­śnie spraw­dza­jąc stan pozo­sta­łych ładun­ków wybu­cho­wych. Posła­łem jedną bombę w stronę Chu­dziaka, który wysta­wił głowę zza rogu. Znik­nął, i ja także.

– Krą­żyć dookoła! – pole­cił szef.

Czwarta sek­cja zaplą­tała się w odli­cza­niu, póki dowódca nie przy­po­mniał sobie, że powi­nien zgło­sić numer Jen­kinsa. Piąta odli­czyła się jak na liczy­dłach i już zaczy­na­łem czuć się nie­źle, kiedy w sek­cji Ace’a odli­cza­nie urwało się po nume­rze czwar­tym.

– Ace! – zawo­ła­łem. – Gdzie jest Dizzy?

– Zamknij się – rzu­cił. – Numer sześć, odlicz.

– Sześć! – odparł Smith.

– Sie­dem!

– Szó­sta sek­cja, bra­kuje Flo­resa – dokoń­czył Ace. – Dowódca sek­cji rusza na poszu­ki­wa­nie.

– Jed­nej osoby brak – zamel­do­wa­łem John­so­nowi. – Flo­resa, sek­cja szó­sta.

– Zagi­nął czy zgi­nął?

– Nie wiem. Dowódca sek­cji i zastępca dowódcy dru­żyny idą na poszu­ki­wa­nia.

– John­nie, daj Ace’owi to zała­twić.

Ale go nie usły­sza­łem, więc nie odpo­wie­dzia­łem. Sły­sza­łem za to, jak Ace składa mel­du­nek Jelly’emu i jak tam­ten prze­klina. To nie tak, że chcia­łem zdo­być medal – szu­ka­nie zagi­nio­nych to zada­nie zastępcy dowódcy dru­żyny, to on zaga­nia innych, jest naj­mniej ważny. Dowódcy sek­cji mają inne zada­nia. Jak zapewne już się poła­pa­li­ście, zastępca dowódcy dru­żyny jest zbędny, dopóki dowódca żyje.

W tym momen­cie czu­łem się nie­zwy­kle zbędny, nie­mal zapo­mniany, bo sły­sza­łem wła­śnie naj­słod­szy dźwięk we wszech­świe­cie: sygnał boi napro­wa­dza­ją­cej naszego statku. Boja to zro­bo­ty­zo­wana rakieta wystrze­li­wana przez prom ewa­ku­acyjny, zale­d­wie szpi­ku­lec, który wbija się w zie­mię i zaczyna nada­wać jakże wycze­ki­waną muzykę. Prom namie­rza ją auto­ma­tycz­nie trzy minuty póź­niej i lepiej być wtedy na miej­scu, bo pod­wózka nie czeka, a druga się nie zjawi.

Ale nie można porzu­cić towa­rzy­sza z oddziału, póki ist­nieje szansa, że wciąż żyje – nie w Ręba­czach Rasczaka. Ani w żad­nym innym oddziale pie­choty zme­cha­ni­zo­wa­nej. Zawsze sta­ramy się wszyst­kich zna­leźć.

– Uwaga, chłopcy – usły­sze­li­śmy głos Jelly’ego. – Podejść do kręgu ewa­ku­acyj­nego i zacze­kać, ale już!

Usły­sza­łem też słodki głos boi:

– …na wie­ku­istą chwałę pie­choty, niech nam sły­nie, niech nam sły­nie „Rod­ger Young”!

I tak bar­dzo zapra­gną­łem ruszyć w jej stronę, że aż poczu­łem w ustach smak tego pra­gnie­nia.

Zamiast tego odda­la­łem się od niej, namie­rza­jąc Ace’a i zuży­wa­jąc resztki bomb, ładun­ków zapa­la­ją­cych i całej reszty bala­stu.

– Ace! Masz go?

– Tak. Wra­caj, zawa­li­drogo!

– Widzę cię. Gdzie on jest?

– Dokład­nie przede mną, może pół kilo­me­tra. Zmy­kaj! To mój czło­wiek.

Nie odpo­wie­dzia­łem, po pro­stu skrę­ci­łem w lewo po sko­sie, żeby spo­tkać się z Ace’em w miej­scu, w któ­rym miał być Dizzy.

Kiedy dotar­łem do Ace’a, stał nad Diz­zym. Obok leżało paru spa­lo­nych Chu­dzia­ków, więk­sza grupka wła­śnie ucie­kała. Wylą­do­wa­łem obok niego.

– Wycią­gnijmy go z pan­ce­rza – prom odleci lada moment!

– Jest zbyt ciężko ranny.

Przyj­rza­łem się i prze­ko­na­łem, że to prawda – w jego kom­bi­ne­zo­nie ziała dziura, z któ­rej wypły­wała krew. Przez moment sta­łem oszo­ło­miony. Żeby zabrać ran­nego, trzeba wydo­stać go z pan­ce­rza. Potem po pro­stu wystar­czy go pod­nieść – żaden pro­blem w kom­bi­ne­zo­nie wspo­ma­ga­nym – i odbiec jak naj­szyb­ciej. Nagi czło­wiek waży mniej niż amu­ni­cja i ładunki, które zuży­li­śmy.

– To co robimy?

– Ponie­siemy go – odparł ponuro Ace. – Złap go za lewą stronę pasa. – Sam chwy­cił prawą i szarp­nię­ciem dźwi­gnę­li­śmy Flo­resa z ziemi. – Namie­rzaj! A teraz… równo, gotuj się i skok! Raz, dwa!

Sko­czy­li­śmy. Nie­zbyt daleko i nie naj­zgrab­niej. Samotny czło­wiek nie zdo­łałby pod­nieść dru­giego z ziemi: kom­bi­ne­zon jest zbyt ciężki. Ale dwóch dało radę.

Sko­czy­li­śmy – i znowu, i jesz­cze raz, i jesz­cze. Ace dawał sygnał, obaj przy­trzy­my­wa­li­śmy i łapa­li­śmy Dizzy’ego przy każ­dym lądo­wa­niu. Wyraź­nie nie dzia­łały mu żyro­skopy.

Usły­sze­li­śmy, jak boja milk­nie, gdy wylą­do­wał prom – widzia­łem, jak ląduje… i był za daleko. Usły­sze­li­śmy słowa tym­cza­so­wego sier­żanta.

– Sek­cjami szy­ko­wać się do wej­ścia na pokład!

– Opóź­niam roz­kaz! – huk­nął Jelly.

W końcu wydo­sta­li­śmy się na otwartą prze­strzeń i zoba­czy­li­śmy prom sto­jący na ogo­nie. Usły­sze­li­śmy zawo­dze­nie ostrze­ga­jące przed star­tem. Plu­ton wciąż był na ziemi, cze­ka­jąc w kręgu, przy­kuc­nięty za osłoną, którą utwo­rzyli.

– Sek­cjami na pokład, ruchy! – krzyk­nął Jelly.

Wciąż byli­śmy za daleko!

Widzia­łem, jak pierw­sza sek­cja znika w środku, wpa­da­jąc na pokład. Krąg zaczął się zacie­śniać.

I wtedy samotna postać wyrwała się z niego, pędząc ku nam z szyb­ko­ścią, jaką umoż­li­wiał wyłącz­nie kom­bi­ne­zon dowo­dze­nia.

Jelly dogo­nił nas, gdy wciąż byli­śmy w powie­trzu. Chwy­cił Flo­resa za uprząż i pomógł nam go dźwi­gnąć.

Trzema sko­kami dotar­li­śmy do promu. Wszy­scy już byli w środku, ale drzwi wciąż stały otwo­rem. Wsa­dzi­li­śmy go i zamknę­li­śmy je, a tym­cza­sem pilotka wrzesz­czała, że przez nas spóźni się na wyzna­czony punkt spo­tka­nia i wszy­scy mamy prze­chla­pane. Jelly nie zwra­cał na nią uwagi: poło­ży­li­śmy Flo­resa i uło­ży­li­śmy się obok niego. W chwili gdy ude­rzyła w nas fala przy­śpie­sze­nia, usły­sza­łem, jak Jelly mówi do sie­bie:

– Wszy­scy obecni, Porucz­niku. Trzej ranni – ale wszy­scy obecni!

Muszę przy­znać kapi­tan Dela­drier: nie ma lep­szych pilo­tów od niej. Spo­tka­nie promu ze stat­kiem na orbi­cie wymaga sta­ran­nych obli­czeń. Nie wiem, jak to robią, ale tak jest i nie da się tego zmie­nić. Nie można.

Tyle że ona to zro­biła. Zoba­czyła na ekra­nie, że prom nie wystar­to­wał o cza­sie, zaha­mo­wała, znów nabrała szyb­ko­ści, wyrów­nała tor i nas zgar­nęła, ste­ru­jąc ręcz­nie, bo nie miała czasu na obli­cze­nia. Gdyby Wszech­mo­gący potrze­bo­wał kie­dyś pomoc­nika do utrzy­my­wa­nia gwiazd na ich kur­sach, wiem, gdzie powi­nien poszu­kać.

Flo­res zmarł w dro­dze na sta­tek.

Rozdział 2

roz­dział 2

Chwy­cił mnie strach, więc wio, na koń,

I pro­sto za rogatki,

Nie przy­sta­wa­łem aż pod dom

I do pokoju matki.

Yan­kee Doodle, nie łam się,

Yan­kee Doodle, pro­szę,

Gdzie muzyka, taniec wre

I dziew­cząt całe kro­cie.

Ni­gdy nie zamie­rza­łem się zacią­gać. A już z pew­no­ścią nie do pie­choty! Wolał­bym dostać dzie­sięć razów na publicz­nym placu i usły­szeć, jak ojciec mówi mi, że przy­no­szę hańbę dum­nemu nazwi­sku.

Och, oczy­wi­ście wspo­mnia­łem ojcu pod koniec ostat­niej klasy liceum, że zasta­na­wiam się nad zgło­sze­niem na ochot­nika do Służby Fede­ral­nej. Przy­pusz­czam, że robią tak wszyst­kie dzie­ciaki przed osiem­na­stymi uro­dzi­nami – a moje wypa­dały w ostat­nim tygo­dniu szkoły. Oczy­wi­ście więk­szość ludzi roz­waża ten pomysł, zaba­wia się ideą służby, a potem zaj­muje się czymś innym – idzie na stu­dia, szuka sobie pracy czy coś. Pew­nie tak samo byłoby ze mną, gdyby nie to, że mój naj­lep­szy kum­pel poważ­nie zamie­rzał się zacią­gnąć.

W liceum Carl i ja robi­li­śmy wszystko razem – razem gapi­li­śmy się na panny, razem uma­wia­li­śmy się na randki, razem wstą­pi­li­śmy do klubu dys­ku­syj­nego, razem dłu­ba­li­śmy w elek­tro­nach w jego domo­wej pra­cowni. Sam nie­zbyt dobrze wyznaję się na teo­rii elek­tro­niki, ale nie­źle sobie radzę z lutow­nicą: Carl był mózgiem całej ope­ra­cji, a ja wyko­ny­wa­łem pole­ce­nia. Wszystko, co robi­li­śmy razem, było świetną zabawą. Rodzice Carla nie mieli tyle forsy co mój ojciec, ale zupeł­nie nam to nie wadziło. Kiedy ojciec kupił mi heli­kop­ter rol­lsa na czter­na­ste uro­dziny, nale­żał on do Carla tak samo jak do mnie – i odwrot­nie, jego pra­cownia w piw­nicy była też moja.

Kiedy zatem Carl oznaj­mił, że nie zamie­rza od razu kon­ty­nu­ować nauki, ale naj­pierw odsłuży jedną kaden­cję, solid­nie mnie zażył. Mówił serio, ewi­dent­nie uwa­żał, że to coś natu­ral­nego, wła­ści­wego i oczy­wi­stego.

Odpar­łem zatem, że ja też się zacią­gnę.

Spoj­rzał na mnie dziw­nie.

– Stary ci nie pozwoli.

– Co? A niby jak miałby mnie powstrzy­mać?

I oczy­wi­ście nie mógłby, nie legal­nie. To pierw­szy cał­ko­wi­cie swo­bodny wybór, jakiego możemy doko­nać (i czę­sto ostatni): kiedy chło­pak bądź dziew­czyna skoń­czy osiem­na­ście lat, może się zgło­sić na służbę i nikt inny nie ma tu nic do powie­dze­nia.

– Sam zoba­czysz.

Carl zmie­nił temat.

Wspo­mnia­łem zatem o tym pomy­śle ojcu, ostroż­nie pod­cho­dząc do tematu.

Odło­żył gazetę i cygaro i spoj­rzał na mnie.

– Synu, czyś ty osza­lał?

Wymam­ro­ta­łem, że nie sądzę.

– Bo dla mnie tak to wygląda. – Wes­tchnął. – Choć z dru­giej strony… powi­nie­nem był się tego spo­dzie­wać. To prze­wi­dy­walny etap w życiu dora­sta­ją­cego chłopca. Pamię­tam, kiedy nauczy­łeś się cho­dzić i nie byłeś już malu­chem; szcze­rze mówiąc, przez jakiś czas nie­źle dawa­łeś nam do wiwatu. Stłu­kłeś jedną z waz z dyna­stii Ming z kolek­cji matki – nie wąt­pię, że celowo – ale byłeś zbyt młody, by wie­dzieć, jaka jest cenna, toteż dosta­łeś tylko klapsa. Pamię­tam dzień, gdy pod­wę­dzi­łeś jedno z moich cygar i jak się od niego pocho­ro­wa­łeś. Razem z matką sta­ran­nie uda­wa­li­śmy, że nie dostrze­gamy, że tego wie­czoru nie zdo­ła­łeś prze­łknąć kola­cji, i ni­gdy o tym nie wspo­mi­na­łem, aż do dzi­siaj: chłopcy muszą pró­bo­wać takich rze­czy i odkry­wać na wła­sną rękę, że grzeszki doro­słych nie są dla nich. Patrzy­li­śmy, jak wcho­dzisz w zakręt doj­rze­wa­nia i zaczy­nasz zauwa­żać, że dziew­częta są inne i cudowne. – Znów wes­tchnął. – Wszystko to nor­malne etapy roz­woju. A ostatni, na sam koniec doj­rze­wa­nia, to gdy chło­piec posta­na­wia wstą­pić do woj­ska i zało­żyć śliczny mun­du­rek. Albo uznaje, że się zako­chał i że to miłość, jakiej ni­gdy wcze­śniej nie prze­żył żaden czło­wiek, toteż musi natych­miast wziąć ślub. Albo jedno i dru­gie. – Uśmiech­nął się ponuro. – U mnie to było jedno i dru­gie. Ale otrzą­sną­łem się dość szybko, by nie zro­bić z sie­bie dur­nia i nie zruj­no­wać sobie życia.

– Ale, ojcze, ja nie zruj­no­wał­bym sobie życia. To tylko jedna kaden­cja, nie służba zawo­dowa.

– Zostawmy to, dobrze? Posłu­chaj, a ja powiem ci, co zro­bisz, bo sam będziesz tego chciał. Ta rodzina od ponad stu lat trzyma się z dala od poli­tyki, upra­wia­jąc wła­sny ogró­dek. I nie widzę powodu, żebyś miał prze­rwać tę wspa­niałą tra­dy­cję. To pew­nie przez tam­tego jego­mo­ścia z liceum, jak się nazywa? Wiesz, o kogo mi cho­dzi.

Miał na myśli naszego nauczy­ciela histo­rii i filo­zo­fii moral­nej – oczy­wi­ście kom­ba­tanta.

– Pan Dubois.

– Hm, nie­mą­dre nazwi­sko, pasuje do niego. Bez wąt­pie­nia cudzo­zie­miec. Wyko­rzy­sty­wa­nie szkół jako pota­jem­nych biur wer­bun­ko­wych powinno być zaka­zane. Chyba napi­szę na ten temat dość sta­now­czy list. Podat­nik też ma prawa!

– Ale, ojcze, on wcale nie jest taki! On… – Urwa­łem, nie wie­dząc, jak to opi­sać. Pan Dubois zacho­wy­wał się wynio­śle, zadzie­rał nosa, zupeł­nie jakby nikt z nas nie był dość dobry, żeby zgło­sić się na służbę. Nie lubi­łem go. – Prze­ciw­nie, on nas znie­chęca.

– Hmff! Wiesz, jak pokie­ro­wać świ­nią? Zresztą nie­ważne. Kiedy skoń­czysz szkołę, roz­pocz­niesz stu­dia biz­ne­sowe na Harvar­dzie, dobrze o tym wiesz. Potem pój­dziesz na Sor­bonę, tro­chę popo­dró­żu­jesz, poznasz naszych dys­try­bu­to­rów, dowiesz się, jak gdzie indziej pro­wa­dzimy inte­resy. A potem wró­cisz do domu i zaczniesz pracę. Z początku na niskim sta­no­wi­sku, jako urzęd­nik czy rach­mistrz, dla pod­trzy­ma­nia pozo­rów, ale nim się obej­rzysz, zosta­niesz dyrek­to­rem, bo nie robię się młod­szy i im szyb­ciej przej­miesz pałeczkę, tym lepiej. Gdy tylko się ogar­niesz i zechcesz, zosta­niesz sze­fem. I pro­szę! Jak ci się podoba taki pro­gram w porów­na­niu ze zmar­no­wa­niem dwóch lat życia?

Nie odpo­wie­dzia­łem, nic z tego nie było dla mnie nowiną: czę­sto o tym myśla­łem. Ojciec wstał i poło­żył mi rękę na ramie­niu.

– Synu, nie myśl, że cię nie rozu­miem. Rozu­miem. Ale spójrz na fak­tyczny obraz rze­czy. Gdy­by­śmy toczyli wojnę, pierw­szy bym ci kibi­co­wał – i prze­rzu­cił się na pro­duk­cję wojenną. Ale wojny nie ma i chwa­lić Boga już ni­gdy nie będzie. Wyro­śli­śmy z wojen. Ta pla­neta obec­nie żyje szczę­śli­wie w pokoju, cie­sząc się dobrymi sto­sun­kami z innymi pla­netami. Czym zatem jest tak zwana Służba Fede­ralna? To zwy­kły paso­żyt, bez­u­ży­teczny narząd, kom­plet­nie prze­sta­rzały, żywiący się naszymi podat­kami. Zde­cy­do­wa­nie kosz­towny spo­sób pozwa­la­jący gor­szemu sor­towi ludzi, któ­rzy w prze­ciw­nym razie nie mie­liby pracy, przez kilka lat żyć na koszt innych, a potem do końca życia puszyć się i nady­mać. Czy tego wła­śnie chcesz?

– Carl nie jest gor­szym sor­tem!

– Wybacz. Nie, to świetny chło­pak… ale błą­dzi. – Zmarsz­czył brwi, a potem się uśmiech­nął. – Synu, zamie­rza­łem zro­bić ci nie­spo­dziankę, pre­zent na koniec roku, ale powiem już teraz, żebyś łatwiej zapo­mniał o tej bzdu­rze. Nie żebym oba­wiał się, co zro­bisz: mimo mło­dego wieku wie­rzę w twój zdrowy roz­są­dek. Ale coś cię gry­zie, wiem, i w ten spo­sób prze­gnamy tro­ski. Potra­fisz zgad­nąć, o co cho­dzi?

– Ee… nie.

Wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– Waka­cje na Mar­sie.

Musia­łem mieć zdzi­wioną minę.

– Rany, ojcze, nie mia­łem poję­cia…

– Chcia­łem cię zasko­czyć i widzę, że się udało. Wiem, że wy, dzie­ciaki, uwiel­bia­cie podróże, choć nie poj­muję, co ludzie w nich widzą po pierw­szym razie. Ale to dobry moment na wyprawę – samo­dzielną, wspo­mi­na­łem o tym? Żebyś mógł się wysza­leć. Bo kiedy przej­miesz obo­wiązki w pracy, trudno ci będzie się wyrwać nawet na tydzień na Lunę. – Uniósł gazetę. – Nie dzię­kuj mi, ucie­kaj tylko i pozwól poczy­tać. Wie­czo­rem zjawi się tu paru dżen­tel­me­nów. W inte­re­sach.

Zosta­wi­łem go. Pew­nie sądził, że zała­twił sprawę… i chyba fak­tycz­nie. Mars! I to samot­nie! Ale nie powie­dzia­łem o tym Car­lowi. Podej­rze­wa­łem, że uznałby to za prze­kup­stwo, może i słusz­nie. Zamiast tego wyja­śni­łem, że mamy z ojcem różne zda­nie w tej kwe­stii.

– Ow­szem – odparł. – Ja też. Ale to moje życie.

Roz­my­śla­łem nad tym pod­czas ostat­nich zajęć z histo­rii i filo­zo­fii moral­nej. HiFM róż­niła się od innych przed­mio­tów tym, że wszy­scy musieli cho­dzić na zaję­cia, ale nikt nie musiał ich zali­czać, i zda­wało się, że panu Dubois nie zależy, czy dotrze do nas, czy nie. Po pro­stu wska­zy­wał danego osob­nika kiku­tem lewej ręki (ni­gdy nie zawra­cał sobie głowy nazwi­skami) i rzu­cał pyta­nie. A potem zaczy­nała się dys­ku­sja.

Lecz tego ostat­niego dnia naj­wy­raź­niej posta­no­wił spraw­dzić, czego się nauczy­li­śmy.

– Moja matka twier­dzi, że prze­moc ni­gdy niczego nie roz­wią­zuje – oznaj­miła otwar­cie jedna z dziew­czyn.

– Czyżby? – Pan Dubois spoj­rzał na nią bez­na­mięt­nie. – Wła­dze miej­skie Kar­ta­giny z pew­no­ścią ucie­szy­łyby te słowa. Dla­czego twoja matka im tego nie powie? Albo ty?

Ście­rali się już wcze­śniej – ponie­waż nie można oblać egza­minu, nie czu­li­śmy potrzeby pod­li­zy­wa­nia się panu Dubois.

– Żar­tuje pan sobie ze mnie! – rzu­ciła ostro. – Wszy­scy wie­dzą, że Kar­ta­gina została znisz­czona.

– Ty naj­wy­raź­niej nie byłaś tego świa­doma – odparł ponuro. – Bo gdy­byś wie­działa, czy nie poj­mo­wa­ła­byś, że prze­moc dość dra­stycz­nie roz­wią­zała pro­blem ich życia? Jed­nakże nie żar­to­wa­łem z cie­bie oso­bi­ście, oka­zy­wa­łem wzgardę nie­wy­ba­czal­nie nie­mą­dremu pomy­słowi, bo zawsze tak postę­puję. Każ­demu, kto trzyma się kur­czowo histo­rycz­nie błęd­nej – i dogłęb­nie nie­mo­ral­nej – dok­tryny, że „prze­moc niczego nie roz­wią­zuje”, radził­bym przy­wo­łać duchy Napo­le­ona Bona­parte i księ­cia Wel­ling­tona i pozwo­lić im omó­wić te kwe­stie. Duch Hitlera mógłby sędzio­wać w deba­cie, a wśród przy­się­głych mogliby zna­leźć się dodo, alka olbrzy­mia i gołąb wędrowny. Prze­moc, bru­talna siła, roz­strzy­gnęła wię­cej kwe­stii w dzie­jach niż jaki­kol­wiek inny czyn­nik, a ludzie twier­dzący coś innego bujają w obło­kach. Rasy, które zapo­mniały o tej pod­sta­wo­wej praw­dzie, zawsze pła­ciły za to wła­snym życiem i wol­no­ścią. – Wes­tchnął. – Kolejny rok, kolejna klasa i kolejna klę­ska na moim kon­cie. Można popro­wa­dzić dziecko ku wie­dzy, ale nie można go zmu­sić, by zaczęło myśleć. – Nagle wyce­lo­wał we mnie kiku­tem. – Ty. Jaka jest róż­nica moralna mię­dzy żoł­nie­rzem a cywi­lem, jeśli w ogóle jakaś ist­nieje?

– Róż­nica – odpar­łem swo­bod­nie – spro­wa­dza się do cnoty oby­wa­tel­skiej. Żoł­nierz przyj­muje oso­bi­stą odpo­wie­dzial­ność za bez­pie­czeń­stwo spo­łecz­no­ści, do któ­rej należy, jej obronę, w razie potrzeby płaci wła­snym życiem. Cywil nie.

– Słowo w słowo cytat z książki – rzekł wzgar­dli­wie. – Ale czy ty to rozu­miesz? Czy w to wie­rzysz?

– Uch, nie wiem, pro­szę pana.

– Oczy­wi­ście, że nie wiesz! Wąt­pię, by kto­kol­wiek z was roz­po­znał „cnotę oby­wa­tel­ską”, gdyby pode­szła i ugry­zła was w nos! – Zer­k­nął na zega­rek. – I to już wszystko, ostat­nie słowa. Może spo­tkamy się jesz­cze w szczę­śliw­szych oko­licz­no­ściach. Koniec zajęć.

Tuż po tym skoń­czy­li­śmy szkołę, trzy dni póź­niej mia­łem uro­dziny, nie­cały tydzień potem Carl – i wciąż mu nie powie­dzia­łem, że się nie zacią­gam. Z pew­no­ścią zakła­dał, że tego nie zro­bię, ale nie roz­ma­wia­li­śmy o tym gło­śno, bo się wsty­dzi­łem. Po pro­stu umó­wi­li­śmy się na spo­tka­nie w dzień po jego uro­dzi­nach i razem poszli­śmy do biura wer­bun­ko­wego.

Na scho­dach budynku fede­ral­nego wpa­dli­śmy na Car­men­citę Iba­nez, kole­żankę z klasy i jeden z mil­szych aspek­tów przy­na­leż­no­ści do rasy dzie­lą­cej się na dwie płcie. Car­men nie była moją dziew­czyną – nie była niczyją dziew­czyną, ni­gdy nie uma­wiała się dwa razy pod rząd z tym samym chło­pa­kiem i trak­to­wała nas wszyst­kich rów­nie słodko i bez­oso­bowo. Ale zna­łem ją cał­kiem nie­źle, bo czę­sto wpa­dała do nas, żeby sko­rzy­stać z basenu, jako że miał roz­miary olim­pij­skie – cza­sem z jed­nym chło­pa­kiem, cza­sem z dru­gim. Albo sama, a matka zachę­cała ją do tego – uwa­żała, że ma na mnie „dobry wpływ”. Choć raz miała rację.

Teraz Car­men zoba­czyła nas i zacze­kała, pre­zen­tu­jąc w uśmie­chu dołeczki.

– Cześć, chło­paki!

– Cześć, oczi czior­nyje – odpar­łem. – Co cię tu spro­wa­dza?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki