Made in Poland. Wspomnienia żołnierza Kedywu Stanisława Likiernika - Emil Marat, Michał Wójcik - ebook
NOWOŚĆ

Made in Poland. Wspomnienia żołnierza Kedywu Stanisława Likiernika ebook

Emil Marat, Michał Wójcik

4,7

Opis

Made in Poland. Wspomnienia żołnierza Kedywu Stanisława Likiernika

 

Nowe uzupełnione wydanie słynnego wywiadu ze Stanisławem Likiernikiem (1923–2018), jednego z dwóch pierwowzorów „Kolumba” – Stanisława Skiernika z powieści Romana Bratnego Kolumbowie. Rocznik 20. To jego wojenne doświadczenia złożyły się na literacką postać, która dała nazwę całemu pokoleniu, legendzie Polski Walczącej. W 2014 r., po siedemdziesięciu latach od Powstania Warszawskiego zdecydował się opowiedzieć o wstrząsających, prawdziwych losach żołnierzy i dowódców AK, o kulisach pracy w dywersji, o trudnych wyborach dotyczących życia i śmierci wrogów i przyjaciół.

 

Dzisiaj, jak sugeruje Marcin Napiórkowski we wstępie do nowego wydania, jego opowieść tylko zyskała na aktualności: dziesięć lat temu Made in Poland surfowało na szczycie pamięciowej fali. Dziś, jak podpowiada nam nieubłagana logika pokoleniowych cykli, znajdujemy się w przededniu nowego okresu upamiętniania. Praktycznie nie ma już z nami świadków tamtych wydarzeń. Zostaliśmy z tym bagażem sami.

Stanisław Likiernik jako żołnierz Kedywu brał udział w najważniejszych akcjach sabotażowych, wykonywał wyroki podziemnego sądu. W Powstaniu Warszawskim walczył na Woli, Starym Mieście i Czerniakowie. Był kilkakrotnie ranny. Został odznaczony orderem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Od 1946 r. przebywał na emigracji we Francji. Nigdy nie krył swojego krytycznego stosunku do powstania. O grupie dowódców wysyłających bohaterską młodzież na barykady mówił bardzo ostro (podkreślając, że nie dotyczy to J. Bokszczanina i K. Iranka-Osmeckiego). Jednocześnie bronił honoru, godności i solidarności powstańczej młodzieży. – Byliśmy żołnierzami, musieliśmy wykonywać rozkazy – przypomina. Jego zdaniem rozsądek nie musi oznaczać tchórzostwa, chłodna analiza nie musi być podszyta cynizmem, a obrona wolności nie musi być samobójstwem. Tę wiarę ukształtowały w nim wspomnienia młodości.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anula405

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka
00

Popularność




ZA­MIAST WSTĘPU

– Tak mamy to za­pi­sać, pa­nie Sta­chu? Tak to wy­glą­dało?

– „Wy­glą­dało”... Jak mogę wam opo­wie­dzieć, jak to wy­glą­dało. Po­tra­fi­cie w ogóle coś ta­kiego so­bie wy­obra­zić? Ja bym nie po­tra­fił.

– Oczy­wi­ście, że po­tra­fimy. Czy­ta­li­śmy tyle ksią­żek. Jest dużo zdjęć. Wi­dzie­li­śmy tyle fil­mów, po­wstają nowe, ko­lo­rowe, piękne. Można na Fa­ce­bo­oku klik­nąć Po­wsta­nie­1944 – „Lu­bię to!” Po­tra­fimy so­bie to wy­obra­zić. Mo­żemy.

– Na­prawdę?

***

Ja­dąc tak­sówką na lot­ni­sko, wi­dzimy wy­pa­dek. Sa­mo­chód po­trą­cił pie­szego. Po­li­cjanci, po­go­to­wie, grupka ga­piów. Na chod­niku czarny pla­sti­kowy wo­rek ze zwło­kami. Każ­demu na taki wi­dok robi się ja­koś nie­przy­jem­nie, serce na chwilę pod­cho­dzi do gar­dła.

Wy­obraźmy so­bie ta­kich wor­ków dzie­siątki. Setki. Setki czar­nych wor­ków ze zwło­kami. W nie­któ­rych miej­scach ty­siące. Albo dzie­siątki ty­sięcy – jak na Woli. Na każ­dym rogu, w każ­dej bra­mie, przy skrzy­żo­wa­niu. Na uli­cach, chod­ni­kach, na po­dwór­kach. To jest wła­śnie po­wsta­nie.

Tylko że nie było wtedy czar­nych wor­ków.

***

Bo­ha­ter filmu Ta­de­usza Kon­wic­kiego Jak da­leko stąd, jak bli­sko:

„Co to jest wojna? Wojna to moja mło­dość... To tak jak od­ra­bia­nie lek­cji, cho­dze­nie na wa­gary, słu­cha­nie sło­wika wie­czo­rami, pierw­szy przy­pływ po­żą­da­nia”.

Ko­lum­bo­wie. Rocz­nik 20 Ro­mana Brat­nego (War­szawa 1987, s. 550):

„– Jest co wspo­mi­nać... – wes­tchnął po­boż­nie pan.

– Jak to jest wła­ści­wie? Dwa­dzie­ścia dwa lata i wspo­mi­nać? [...] – zbun­to­wał się Ro­bert”.

WSTĘP DO WY­DA­NIA II

Nie jest już tak samo. Ina­czej jest zu­peł­nie. Sta­ni­sław Li­kier­nik umarł w kwiet­niu 2018 roku. Od­cho­dzą ostatni, któ­rzy pa­mię­tają. Jesz­cze kilka lat i nie bę­dzie wśród nas żad­nego z uczest­ni­ków czy świad­ków sierp­nio­wego po­wsta­nia. Ko­lejne okrą­głe rocz­nice – rów­nież ta osiem­dzie­siąta, kiedy pi­szemy te słowa – będą inne. Ja­kie?

Łuna nad War­szawą w 1944 roku była krwawa i ol­brzy­mia. Ro­sła póź­niej siłą mitu. Po­świata nad cmen­ta­rzem na Po­wąz­kach każ­dego 1 sierp­nia z roku na rok jest co­raz bled­sza, co­raz mniej­sza. Żywa obec­ność oca­la­łych po­wstań­ców, żywa pa­mięć ich dzieci i wnu­ków, miesz­kań­ców War­szawy za­stę­po­wana jest ofi­cjalną uro­czy­sto­ścią, zwy­cza­jową ce­le­brą, aka­de­mią. Sza­cu­nek po­zo­sta­nie, lecz coś znik­nie, coś się skoń­czy. Im efek­tow­niej­sza feta, tym pa­mięć bar­dziej po­wierz­chowna, cza­sem pu­sta. Taki to pa­ra­doks. Bo­ha­te­ro­wie stają się pa­pie­rowi, za­stę­pują ich pełni do­brej woli i szla­chet­nych in­ten­cji re­kon­struk­to­rzy. Ale to już tylko spek­takl.

Sta­ni­sław Li­kier­nik czę­sto wspo­mi­nał za­pa­mię­tane z dzie­ciń­stwa ob­razki z aka­de­mii w rocz­nice po­wsta­nia stycz­nio­wego: kilku sta­rusz­ków w mun­du­rach sie­działo na ho­no­ro­wych miej­scach i wy­da­wało się chłopcu ja­ki­miś świąt­kami, do­stoj­nymi, ale zna­czą­cymi tyle co stare ka­mie­nie w przy­do­mo­wym ogro­dzie – ele­ment pej­zażu, któ­rego wła­ści­wie już się nie za­uważa.

Co więc ro­bić, by ci dwu­dzie­sto­lat­ko­wie, któ­rzy w 1944 roku tra­fili do pie­kła po­wsta­nia, po­zo­stali obecni, by ich OBEC­NOŚĆ nie ulot­niła się prze­nie­siona je­dy­nie do sym­bo­licz­nej sfery ob­cho­dów i mu­ze­al­nych ga­blot? By we wspo­mnie­niu nie zmie­nili się w bo­ha­te­rów ga­sną­cych ksią­żek hi­sto­rycz­nych i mil­czą­cych sta­rusz­ków, któ­rym oprócz sza­cunku na­leżne są tylko do­bro­duszny uśmiech, pled i cie­pła her­bata?

Ależ Stach się wście­kał na myśl o ta­kim ob­ra­zie!

Opo­wieść po­zo­staje. Opo­wieść, która wy­kra­cza poza kom­ba­tancko-mar­ty­ro­lo­giczny ton, która wy­rywa się z pod­ręcz­ni­ko­wych ka­no­nów i spra­wia, że bo­ha­te­ro­wie będą stali nie na zim­nym mar­mu­ro­wym po­stu­men­cie, ale obok nas, tuż-tuż, bli­sko. Je­śli dzięki Sta­ni­sła­wowi Li­kier­ni­kowi, przy na­szym nie­wiel­kim udziale, ni­niej­sza książka wpi­suje się w tę ideę, to je­ste­śmy szczę­śliwi.

Pod­czas któ­rejś z wi­zyt w Marly-Le-Roi, w cza­sie prze­rwy w pracy nad książką, Stach za­brał nas na wy­cieczkę do Wer­salu. Było chłodno, pa­dał deszcz. Wy­sie­dli­śmy z jego srebr­nego re­nault i ukryci pod pa­ra­so­lami ru­szy­li­śmy do parku. Stach cho­dził już z tru­dem, bra­ko­wało mu sił; po­ka­zy­wał nam alejki, po któ­rych tuż po woj­nie ra­zem z oj­cem, ka­wa­le­rzy­stą II RP, urzą­dzali so­bie konne prze­jażdżki – w kom­plek­sie Wer­salu znaj­do­wały się wtedy staj­nie i było to moż­liwe, nie to, co te­raz, gdy piel­grzymki go­ści z ca­łego świata drep­czą od fon­tanny do Pe­tit Tria­non, do pa­łacu i da­lej... Wra­camy. Wy­słu­żona la­guna za­par­ko­wana przed główną bramą nie chce za­pa­lić. Stach wzywa na po­moc ochro­nia­rzy z budki przy wjeź­dzie do wer­sal­skiego parku, siada za kie­row­nicą, a my ra­zem ze straż­ni­kami pchamy sa­mo­chód. Auto ru­sza par­kową aleją. Gdy sil­nik za­ska­kuje, Stach nie wci­ska ha­mulca, ale je­dzie przed sie­bie, przez ogrody Wer­salu, ale­jami, pło­sząc nie­licz­nych ja­poń­skich tu­ry­stów. Prze­mo­czeni pa­trzymy wraz z ochro­nia­rzami, jak sa­mo­chód ze star­cem za kie­row­nicą od­dala się i nik­nie wśród drzew i ży­wo­pło­tów. Wró­cił po paru mi­nu­tach, ro­ze­śmiany jak na­sto­la­tek. „Merci!” – za­sa­lu­to­wał straż­ni­kom, a oni, za­kło­po­tani, kiw­nęli tylko gło­wami. Znowu do­wo­dził. De­cy­do­wał. Był sobą. Tym sa­mym we­so­łym chło­pa­kiem sprzed pięć­dzie­się­ciu, sześć­dzie­się­ciu, sie­dem­dzie­się­ciu lat.

Tak jak wtedy, gdy w 2014 roku pod­czas ko­la­cji zor­ga­ni­zo­wa­nej przez nie­od­ża­ło­wa­nego Pawła Szweda, wy­dawcę Made in Po­land, za­po­wia­dał, że ma już plan na post mor­tem. Otóż – od­gra­żał się – na Po­wąz­kach bę­dzie stra­szył po no­cach „Mon­tera”. Grób do­wódcy po­wsta­nia jest aku­rat na­prze­ciwko ni­szy w pan­te­onie AK, w któ­rej miały być zło­żone jego, Sta­cha, pro­chy. Wy­ku­pił to miej­sce za­wczasu.

Tak jak wtedy, gdy „strze­lał” do ekranu te­le­wi­zora, gdy zo­ba­czył na nim twarz li­derki fran­cu­skiej na­cjo­na­li­stycz­nej pra­wicy przed wy­bo­rami pre­zy­denc­kimi.

Tak jak wtedy, gdy pró­bo­wał się uma­wiać z młod­szymi o pół wieku dziew­czy­nami.

I tak jak wtedy, gdy mó­wił, że po­wsta­nie to był hor­ror, tra­ge­dia, lek­ko­myśl­ność, roz­pacz i groza, a nie żadne zwy­cię­stwo.

Stwier­dzał to wła­śnie on, ten za­wo­dowy żoł­nierz Ke­dywu. W pierw­szych dniach po­wsta­nia pre­zen­to­wał się wtedy jak ko­man­dos i praw­dziwy za­bójca. Spójrz­cie na to zdję­cie – prze­cież Li­kier­nik w nie­miec­kim heł­mie, pan­terce spa­do­chro­nia­rza SS i z pi­sto­le­tem ma­szy­no­wym wy­gląda, jakby szko­lił żoł­nie­rzy GROM-u. Już tylko na tym mógłby bu­do­wać kom­ba­tancki au­to­mit. A śmiał się z niego. Nie wie­rzył w ten ob­raz.

Pew­nie dla­tego tak mu się po­do­bali Ko­lum­bo­wie. Rocz­nik 20 Brat­nego. Bo ta książka i bu­do­wała, i za­ra­zem bu­rzyła mit, czy­niąc go bliż­szym, do­ty­kal­nym. Stach – ten praw­dziwy, któ­rego po­zna­li­śmy – wie­rzył w przy­jaźń, lo­jal­ność i wol­ność, oso­bi­stą wol­ność, któ­rej gwa­ran­tem miała być dla niego wolna Pol­ska.

Był od­ważny do sza­leń­stwa, pi­sali o tym jego to­wa­rzy­sze broni i do­wódca war­szaw­skiego Ke­dywu Jó­zef Ry­bicki. Od­ważny bra­wurą stra­ceńca. Nie­mal się ob­ra­ził, gdy za­py­ta­li­śmy go, czy tą bra­wurą nie sta­rał się cze­goś udo­wod­nić. Że oto on, Po­lak z ży­dow­skimi ko­rze­niami, nie ustę­puje w ni­czym „praw­dzi­wym Po­la­kom” – wszak przed­wo­jenne ga­zety i pod­ziemne pra­wi­cowe ga­zetki oku­pa­cyjne pełne były pod­łych sa­ty­rycz­nych ob­raz­ków przed­sta­wia­ją­cych Ży­dów (czę­sto okre­śla­nych mia­nem Ma­cha­be­uszy) jako tchórz­li­wych de­zer­te­rów. A on prze­cież...

„Ży­dow­ski wą­tek” przez dzie­się­cio­le­cia zda­wał się umy­kać czy­tel­ni­kom Ko­lum­bów. A jest tak ważny. „Nie, nie jest ważny. To li­cen­tia po­etica Ro­mana!” – upie­rał się Stach. Nie był za­do­wo­lony rów­nież z roz­działu Ma­cha­be­usz w na­szej książce. Ale nie pod­dał go żad­nej cen­zu­rze, nie zmie­niał, pra­wie nie re­da­go­wał.

Opo­wieść musi być praw­dziwa, by prze­trwała. Mu­szą być w niej i aneg­dota, i tra­ge­dia, i śmiech, i strach. I ży­cie. I śmierć. I znowu ży­cie. Po­wsta­nie było dla Sta­ni­sława Li­kier­nika sa­mot­no­ścią. On i jego ko­le­dzy mieli po­czu­cie opusz­cze­nia, od­no­sili wra­że­nie, że świat o nich za­po­mniał, że nikt ra­zem z nimi nie broni czło­wie­czeń­stwa.

Dzi­siaj, osiem­dzie­siąt lat póź­niej, Eu­ropa po raz ko­lejny się zmie­nia. Oży­wają na­cjo­na­li­zmy i de­struk­cyjny po­pu­lizm osła­bia­jący eu­ro­pej­ską wspól­notę, która w swo­ich źró­dłach była i jest od­po­wie­dzią na grozę dru­giej wojny świa­to­wej. Za­po­mi­namy o tym. A prze­cież cho­dzi o to, by obrońcy owej ludz­kiej naj­prost­szej wol­no­ści ni­gdy już nie byli sa­motni, ani w Ki­jo­wie, ani w War­sza­wie, ani w Ki­szy­nio­wie czy Pra­dze.

Ci, któ­rych obec­ność była szcze­pionką prze­ciwko dżu­mie fa­szy­zmu – i tego bru­nat­nego, i tego czer­wo­nego – od­cho­dzą. Po­zwo­limy, by pa­mięć o nich przy­kuto zło­tymi łań­cu­chami do po­stu­men­tów na­cjo­na­li­stycz­nego ry­tu­ału i de­ma­go­gicz­nego, pu­stego wzru­sze­nia?

Nie jest już tak samo. Ina­czej jest zu­peł­nie. Ale – choć brzmi to nieco pa­te­tycz­nie – mamy na­dzieję, że lu­dzie tacy jak Sta­ni­sław Li­kier­nik i jego przy­ja­ciele z Ke­dywu będą wciąż OBECNI.

Emil Ma­rat, Mi­chał Wój­cik

luty 2024

dr hab. Mar­cin Na­piór­kow­ski

RE-MADE IN PO­LAND

„Po­tra­fi­cie w ogóle coś ta­kiego so­bie wy­obra­zić? Ja bym nie po­tra­fił”.

To dla mnie myśl prze­wod­nia Made in Po­land. Bo to jest przede wszyst­kim książka o wy­obraźni. O tym, co kto so­bie po­trafi wy­obra­zić albo prze­ciw­nie – czego so­bie nie po­trafi prze­stać wy­obra­żać, choćby bar­dzo chciał. To książka o tym, jak spla­tają się pa­mięć in­dy­wi­du­alna i zbio­rowa. Jak na­sza wy­obraź­nia kształ­to­wana jest przez do­świad­cze­nia po­ko­le­niowe, które w nie­uchronny spo­sób żło­bią prze­pa­ści mię­dzy „mło­dymi” a „sta­rymi”. To książka bru­talna, de­ma­ska­tor­ska, ale nie­po­zba­wiona na­dziei. Bo osta­tecz­nie mówi też o tym, jak dzięki słu­cha­niu się wza­jem­nie po­tra­fimy po­nad tymi prze­pa­ściami bu­do­wać mo­sty, uczyć się od sie­bie i po­sze­rzać gra­nice wy­obraźni.

To wszystko ważne rze­czy, bo wy­obraź­nia nie po­zo­staje w gło­wach. De­cy­duje o tym, ja­kie dzia­ła­nia po­dej­mu­jemy i ja­kie roz­wią­za­nia wy­dają nam się słuszne. Kształ­tuje na­sze skrypty do­sto­so­wa­nia i oporu. Sce­na­riusz dzia­ła­nia, który nie ma szans zro­dzić się w wy­obraźni, ni­gdy nie za­ist­nieje w rze­czy­wi­sto­ści.

Jest za­tem oczy­wi­ste, że wo­bec no­wych wy­zwań po­trze­bu­jemy no­wych sce­na­riu­szy wy­obraźni. Nie spro­stamy zmia­nom kli­matu, nie­rów­no­ściom, me­diom spo­łecz­no­ścio­wym, sztucz­nej in­te­li­gen­cji i no­wym for­mom wojny hy­bry­do­wej, po­słu­gu­jąc się skryp­tami odzie­dzi­czo­nymi po dziad­kach i ro­dzi­cach.

Po to wła­śnie zbio­rową pa­mięć prze­pi­su­jemy wciąż na nowo. Nie tylko dla­tego, że co roku nowe do­ku­menty i usta­le­nia hi­sto­ry­ków zbli­żają nas do prawdy. (Ani tym bar­dziej dla­tego, że warto się było od tej prawdy od­da­lać!) Ale dla­tego, że nowa rze­czy­wi­stość wy­maga, by­śmy na wspólną prze­szłość pa­trzyli ina­czej, do­strze­gali w niej co in­nego, inne lek­cje z niej wy­cią­gali i inny nada­wali jej sens.

W przy­padku wę­zło­wych tek­stów dys­kursu pa­mięci – a Made in Po­land ta­kim wę­złem się w swoim cza­sie stało – po­nowne wy­da­nie nie ozna­cza ni­gdy wcho­dze­nia po raz drugi do tej sa­mej rzeki. Je­ste­śmy dziś w zu­peł­nie in­nym miej­scu niż przed de­kadą, więc to jest cał­kiem nowa książka.

Zbio­rowa pa­mięć działa w cy­klach. Oczy­wi­ście gra­nice mię­dzy nimi nie są zu­peł­nie ostre, a w chro­no­lo­gicz­nych ra­mach każ­dego cy­klu nie­trudno zna­leźć zja­wi­ska idące pod prąd głów­nego nurtu, ale ist­nie­nia tych wzbie­ra­ją­cych fal zbio­ro­wej pa­mięci nie warto igno­ro­wać.

Trwają mniej wię­cej dwie de­kady. Po pierw­sze jest to na­tu­ralny „okrą­gły” czas, punk­to­wany ryt­mem gło­śnych ob­cho­dów rocz­ni­co­wych (lub ich nie­mniej su­ge­styw­nego braku). Po dru­gie – ze względu na kwe­stię po­ko­le­nio­wo­ści, do któ­rej jesz­cze wrócę – to wła­śnie dwie, a nie jedna lub trzy de­kady wy­dają się okre­sem opty­mal­nym na otwar­cie, kul­mi­na­cję i za­mknię­cie fali.

W przy­padku Po­wsta­nia War­szaw­skiego ozna­cza­łoby to na­stę­pu­jącą pe­rio­dy­za­cję:

1944–1964 – czas pa­mięci bez­po­śred­niej. Uczest­nicy i uczest­niczki Po­wsta­nia War­szaw­skiego, dla któ­rych – jak u Sta­ni­sława Li­kier­nika – mie­ściło się ono w bio­gra­ficz­nym okre­sie for­mu­ją­cym (czyli z grub­sza mię­dzy pięt­na­stym a trzy­dzie­stym pią­tym ro­kiem ży­cia), po­zo­stają wów­czas wciąż mło­dzi. Ich oso­bo­wość na­dal się kształ­tuje. W przy­padku po­wsta­nia czas ten ozna­cza też okres zde­rze­nia z naj­bar­dziej gwał­tow­nymi for­mami wy­pie­ra­nia pa­mięci. Uczest­nicy i uczest­niczki po­wsta­nia ak­tyw­nie pie­lę­gnu­jący swoją pa­mięć na­ra­żeni byli (zwłasz­cza w okre­sie 1948–1956) na re­pre­sje i nie­zwy­kle su­rowe kary, gdy ko­mu­ni­styczne wła­dze pod­jęły próbę cał­ko­wi­tej eli­mi­na­cji pa­mięci.

1964–1984 – czas pa­mięci rów­no­le­głych. W tym okre­sie bez­po­średni uczest­nicy po­wsta­nia wcho­dzą już w wiek doj­rzały i zaj­mują zwią­zane z nim po­zy­cje wła­dzy i au­to­ry­tetu. To czas, gdy wła­dza ko­mu­ni­styczna sys­te­ma­tycz­nie za­własz­cza pa­mięć po­wstań­czą, włą­cza­jąc ją w ZBo­WiD-owski ka­non mę­skiej, zmi­li­ta­ry­zo­wa­nej hi­sto­rii i wpi­su­jąc w ciąg od­wiecz­nego kon­fliktu pol­sko-nie­miec­kiego (Ce­dy­nia–Grun­wald–Le­nino). Pa­mięć ulega na­cjo­na­li­za­cji, a jed­no­cze­śnie two­rzą się in­sty­tu­cjo­nalne zręby kom­ba­tanc­twa. Rów­no­cze­śnie co­raz sil­niej kształ­tuje się an­ty­ko­mu­ni­styczna prze­ciw-pa­mięć. Ruch ten osią­gnie swoją kul­mi­na­cję w la­tach osiem­dzie­sią­tych, gdy dzięki „in­fra­struk­tu­rze spo­łecz­nej” wy­pra­co­wa­nej przez So­li­dar­ność od­dolne ma­ni­fe­sta­cje na 1 sierp­nia staną się waż­nymi świę­tami oporu. Pa­mięć po­wsta­nia, ro­ze­rwana mię­dzy ob­chody ofi­cjalne i od­dolne, staje się przed­mio­tem gwał­tow­nego sporu. Która z nich jest praw­dziwa? Kto ma prawo uwa­żać się za spad­ko­bier­ców po­wstań­czej tra­dy­cji?

1984–2004 – czas pa­mięci la­tent­nej. To prze­dziwny okres, gdy – w szcze­gól­no­ści po roku 1989 – pu­bliczne upa­mięt­nia­nie Po­wsta­nia War­szaw­skiego poza ko­mu­ni­styczną ramą in­sty­tu­cjo­nalną staje się ła­twe i moż­liwe, ale ni­kogo nie in­te­re­suje. Po­lacy za­jęci trans­for­ma­cją ustro­jową i go­nie­niem Za­chodu wy­raź­nie bar­dziej cie­ka­wią się przy­szło­ścią niż prze­szło­ścią. Pa­mięć ofi­cjalna jest nudna i nie­atrak­cyjna. An­ty­pa­mięci już nie ma, bo i nie bar­dzo jest prze­ciw komu de­mon­stro­wać. Po­wsta­nie War­szaw­skie traci sta­tus klu­czo­wego punktu od­nie­sie­nia w de­ba­cie pu­blicz­nej. Zbiega się to w cza­sie z odej­ściem z czyn­nego ży­cia pu­blicz­nego bez­po­śred­nich uczest­ni­ków i uczest­ni­czek hi­sto­rii.

2004–2024 – czas no­wej ofi­cjal­nej an­ty­pa­mięci. Otwar­cie Mu­zeum Po­wsta­nia War­szaw­skiego sta­nowi ka­mień mi­lowy w hi­sto­rii pa­mięci. Jego twór­com udało się oży­wić mit po­wsta­nia i uczy­nić je na po­wrót klu­czo­wym punk­tem na ma­pie na­szej wy­obraźni zbio­ro­wej. Stało się to za sprawą nie­zwy­kle in­te­re­su­ją­cej for­muły, którą można by opi­sać jako ofi­cjalną an­ty­pa­mięć. Po­czy­na­jąc od prze­mó­wie­nia Le­cha Ka­czyń­skiego (wów­czas pre­zy­denta War­szawy) pod­czas otwar­cia pla­cówki, Po­wsta­nie War­szaw­skie kon­se­kwent­nie opi­sy­wane było jako coś nie tyle pa­mię­ta­nego, ile przy­po­mi­na­nego, wy­do­by­wa­nego z za­po­mnie­nia. I nie było to, we­dle twór­ców pa­ra­dyg­matu, za­po­mnie­nie przy­pad­kowe. „Dla­czego jed­nak to mu­zeum otwie­ramy do­piero w sześć­dzie­siątą, a nie w pięć­dzie­siątą rocz­nicę po­wsta­nia?” – py­tał pre­zy­dent Ka­czyń­ski. I za­raz sam so­bie od­po­wia­dał:

Szcze­gólny cha­rak­ter 1989 roku i lat na­stęp­nych spo­wo­do­wał, że w na­szym ży­ciu cią­gle po­tężne są siły, dla któ­rych pol­ska nie­pod­le­głość, obecna w pol­skich ser­cach i umy­słach, nie jest war­to­ścią, a za­gro­że­niem. Siły, dla któ­rych le­piej jest go­dzić w pa­mięć po­wsta­nia, niż wal­czyć o jego przy­po­mnie­nie światu, o przy­po­mnie­nie fak­tów dla każ­dego z nas oczy­wi­stych, ale wśród in­nych na­ro­dów nie­zna­nych albo, co gor­sza, cał­ko­wi­cie za­fał­szo­wa­nych.

Oto swo­iste credo czasu ofi­cjal­nej an­ty­pa­mięci. Po­wsta­nie pa­mię­tamy wbrew światu, wbrew po­tęż­nym si­łom, idąc nie­jako pod prąd za­po­mnie­nia. Pa­mięć ta – choć ofi­cjalna i wspie­rana wszel­kimi pań­stwo­wymi środ­kami, choć re­ali­zo­wana w no­wych gma­chach, na sta­dio­nach i uli­cach miast – daje nam jed­nak atrak­cyjną toż­sa­mość bun­tow­ni­ków.

Jest to tym waż­niej­sze, że po­wstańcy war­szaw­scy od­cho­dzą i na ten okres przy­pada ostat­nia oka­zja, by zbu­do­wać z nimi bez­po­śred­nią więź mię­dzy­po­ko­le­niową: na­uczyć się cze­goś od nich, spi­sać wspo­mnie­nia, za­py­tać, wy­słu­chać prze­stróg. Kto wal­czył w po­wsta­niu jako dwu­dzie­sto­la­tek, w tym cza­sie pa­mięci prze­żywa dzie­wiątą i dzie­siątą de­kadę. Ludz­kie ży­cie nie­zwy­kle rzadko roz­ciąga się na ko­lejną i wszy­scy mamy tego świa­do­mość.

Jak ła­two po­li­czyć – przy­pada wła­śnie rok prze­łomu. Ko­lejny roz­dział pa­mięci o po­wsta­niu za­pewne się za­myka. Wkrótce sta­nie się ja­sne, ja­kie nowe formy zbio­ro­wej wy­obraźni ry­sują się na ho­ry­zon­cie.

Made in Po­land jest nie­wąt­pli­wie tek­stem na­le­żą­cym do okresu no­wej ofi­cjal­nej an­ty­pa­mięci. Opu­bli­ko­wana po raz pierw­szy w sa­mym jej szczy­cie, w roku 2014, książka ta jest jed­no­cze­śnie pro­duk­tem czasu wzmo­żo­nej pa­mięci, jego wni­kli­wym ko­men­ta­rzem, a także gło­sem for­mu­ło­wa­nym w kontrze do zbio­ro­wego pro­pow­stań­czego en­tu­zja­zmu, który stał się efek­tem ubocz­nym kul­tury pa­mięci i sza­cunku ostat­nich dwóch de­kad.

Ostat­nia fala pa­mięci przy­nio­sła wiele war­tych do­strze­że­nia i po­chwały zja­wisk. Przede wszyst­kim liczna pu­blicz­ność, w tym naj­młodsi, za­częła się bar­dziej pa­mię­cią in­te­re­so­wać i za­da­wać py­ta­nie, czego mo­żemy się na­uczyć z hi­sto­rii.

Ak­cje bu­do­wane wo­kół Mu­zeum Po­wsta­nia War­szaw­skiego czę­sto po­dej­mo­wały nie­oczy­wi­ste próby prze­ło­że­nia etosu z roku 1944 na te­raź­niej­sze ka­te­go­rie, po­szu­ku­jąc prze­pisu na mą­dry he­ro­izm czasu po­koju. Przy­kła­dem ta­kiej ini­cja­tywy jest cho­ciażby na­groda im. Jana Ro­do­wi­cza „Anody” przy­zna­wana współ­cze­snym bo­ha­te­rom.

W po­przed­nich de­ka­dach na­stą­piło także wy­raźne roz­sze­rza­nie pola pa­mięci. Nie obyło się to bez pew­nych opo­rów, lecz w na­szym po­strze­ga­niu Po­wsta­nia War­szaw­skiego wy­kro­czy­li­śmy poza pa­mięć mę­ską i mi­li­tarną ku pa­mięci ko­bie­cej oraz uzna­niu do­świad­cze­nia cy­wil­nego za peł­no­prawny ele­ment hi­sto­rii. (Zresztą Made in Po­land też się w ja­kimś stop­niu wpi­suje w ten nurt. „W ogóle we wszyst­kich książ­kach o Ke­dy­wie sporo jest tych «mę­skich» ak­cji – za­uważa w pew­nym mo­men­cie Sta­ni­sław Li­kier­nik, opo­wia­da­jąc o bo­ha­ter­stwie jed­nej ze swych ko­le­ża­nek – po­cią­gów, za­ma­chów, li­kwi­da­cji. A o tym wy­czy­nie sa­mot­nej łącz­niczki chyba jesz­cze nikt nie na­pi­sał”. W in­nym miej­scu na­zywa z ko­lei matki po­wstań­ców „ci­chymi bo­ha­ter­kami cza­sów wojny”, mówi też wiele o cy­wil­nym he­ro­izmie).

Ła­twiej te­raz do­strze­gamy sple­ce­nia pa­mięci, jak choćby nie­oczy­wi­stą, wie­lo­aspek­tową re­la­cję mię­dzy dwoma ko­lej­nymi po­wsta­niami, które wy­bu­chły w sto­licy. Po­mię­dzy Po­wsta­niem w Get­cie a Po­wsta­niem War­szaw­skim wciąż roz­grywa się swego ro­dzaju kon­ku­ren­cja pa­mięci. Co­raz sil­niej­sza staje się jed­nak świa­do­mość, że nie spo­sób zro­zu­mieć hi­sto­rii od­dziel­nie, wy­ci­na­jąc z niej wy­brane frag­menty. (I znów – w Made in Po­land znaj­dziemy po­ru­sza­jący roz­dział o ży­dow­sko­ści, po­wsta­niu w get­cie i an­ty­se­mi­ty­zmie, w któ­rym Li­kier­nik nie­ustan­nie po­wta­rza, że „na­ro­do­wość wy­biera się sa­memu”).

Ale okres wzmo­że­nia pa­mięci, któ­re­go­śmy jako spo­łe­czeń­stwo do­świad­czali przez ostat­nie dwie de­kady, nie­sie ze sobą także liczne nie­bez­pie­czeń­stwa. Po­nie­waż punk­tem wyj­ścia w roku 2004 było od­ro­dze­nie pa­mięci wy­par­tej czy wręcz za­ka­za­nej, zbio­rowa wy­obraź­nia w ra­mach do­mi­nu­ją­cego pa­ra­dyg­matu gra­wi­tuje w kie­runku co­raz bar­dziej eks­tre­mal­nym.

Może AK i Szare Sze­regi już nie wy­star­czają? Może praw­dzi­wie an­ty­pa­mię­cio­wymi bo­ha­te­rami są do­piero żoł­nie­rze Na­ro­do­wych Sił Zbroj­nych albo po­wo­jen­nego pod­zie­mia nie­pod­le­gło­ścio­wego upa­mięt­nia­nego dziś jako żoł­nie­rze wy­klęci? Tylko zbrojny opór staje się sym­bo­lem słusz­nej mo­ral­nie po­stawy. Im bar­dziej stra­ceń­czy, wy­trwały, uparty – tym lep­szy. Ja­ka­kol­wiek forma kom­pro­misu utoż­sa­miona zo­staje ze zdradą.

Po pierw­sze ta gra­wi­ta­cja ku eks­tre­mom spra­wia, że Po­wsta­nie War­szaw­skie było w po­li­tyce pa­mięci i zbio­ro­wej wy­obraźni co­raz sil­niej ka­ni­ba­li­zo­wane przez żoł­nie­rzy wy­klę­tych. Po dru­gie ozna­cza, że za­cho­dzi ne­ga­tywne od­dzia­ły­wa­nie mię­dzy pa­mię­cią Po­wsta­nia War­szaw­skiego a pa­mię­cią o So­li­dar­no­ści i Okrą­głym Stole. W myśl przy­to­czo­nych wy­żej słów Le­cha Ka­czyń­skiego, im ja­śniej na fir­ma­men­cie na­szej pa­mięci błysz­czy gwiazda po­wsta­nia, tym bar­dziej blakną – jako po­dej­rzane i mo­ral­nie nie­ja­sne – wszel­kie wy­da­rze­nia zwią­zane z kom­pro­mi­sem, dia­lo­giem, ne­go­cja­cjami.

W ra­mach swo­jej pracy ba­daw­czej mia­łem w ostat­nim cza­sie oka­zję roz­ma­wiać z wie­loma bo­ha­ter­kami i bo­ha­te­rami sierp­nia 1980 i póź­niej­szego prze­łomu. Zgod­nie po­wta­rzali, że Po­wsta­nie War­szaw­skie sta­no­wiło dla nich ne­ga­tywny punkt od­nie­sie­nia! Zbrojne wy­stą­pie­nie było tym, czego chcieli za wszelką cenę unik­nąć. Prze­ra­żała ich wi­zja roz­lewu krwi... Mó­wili o tym za­równo Bo­ru­se­wicz czy Fra­sy­niuk, jak i osoby od­po­wie­dzialne za przy­go­to­wa­nie Okrą­głego Stołu ze strony ko­mu­ni­stów: Cio­sek, Rey­kow­ski...

Warto mieć te pa­mię­ciowe in­ter­fe­ren­cje na uwa­dze. Na­ro­dowe mity spla­tają się czę­sto w nie­oczy­wi­sty spo­sób. Im bar­dziej za­chwyca nas stra­ceń­czy he­ro­izm po­wstań­ców, tym mniej – choćby i pod­świa­do­mie – skłonni bę­dziemy do­ce­nić trudne kom­pro­misy So­li­dar­no­ści.

Jak już wspo­mi­na­łem, na tle dwóch de­kad eks­plo­zji an­ty­pa­mięci głos Sta­ni­sława Li­kier­nika wy­brzmie­wał w ewi­dent­nym kon­tra­punk­cie. Nie był to głos ce­le­bra­cji po­wsta­nia i po­chwały he­ro­izmu. Umiesz­czone na okładce pierw­szego wy­da­nia słowa od­no­szące się do Po­wsta­nia War­szaw­skiego: „Błąd, klę­ska, tra­ge­dia...” może i były cy­ta­tem nieco wy­rwa­nym z kon­tek­stu, ale chyba do­brze od­da­wały główne prze­sła­nie książki.

Wielką war­tość tej pu­bli­ka­cji do­strze­gam w po­dej­mo­wa­niu dia­logu (nie­rzadko bar­dzo po­le­micz­nego) z in­nymi wę­zło­wymi tek­stami pa­mięci. Znaj­dziemy tu i spór z Obłę­dem ’44 Zy­cho­wi­cza, i na­wią­za­nie do Campo di Fiori Mi­ło­sza oraz słyn­nej ka­ru­zeli sto­ją­cej pod mu­rami getta. Sta­ni­sław Li­kier­nik i jego roz­mówcy nie boją się dys­ku­to­wać z gło­śnym ar­ty­ku­łem Mi­chała Ci­chego o an­ty­se­mi­ty­zmie w AK („Ra­zem z Aron­so­nem na­pi­sa­li­śmy list do ga­zety. Na­pi­sa­li­śmy, że to są bzdury. Na pewno ja­kiś fa­cet, je­den czy drugi, w AK pry­wat­nie był an­ty­se­mitą, ale że AK była an­ty­se­micka, to głup­stwa”).

Przede wszyst­kim jed­nak Sta­ni­sław Li­kier­nik wy­trwale prze­kłuwa ba­lon z na­pi­sem „mo­ralne zwy­cię­stwo”. „Nie wiem, co to jest mo­ralne zwy­cię­stwo – wy­ja­śnia – ale wiem, że zgi­nęło dwie­ście ty­sięcy lu­dzi, wiem, że mia­sto zo­stało znisz­czone. Je­żeli to jest zwy­cię­stwo, to nie po­tra­fię od­róż­nić zwy­cię­stwa od klę­ski i chyba trzeba zmie­nić zna­cze­nie słów”.

Są i ude­rze­nia moc­niej­sze, bo re­fleks i cel­ność Sta­ni­sława Li­kier­nika dają o so­bie znać nie tylko w walce, ale i w roz­mo­wie. Do­staje się re­kon­struk­to­rom hi­sto­rycz­nym („Ro­bi­li­śmy, co trzeba, ale nie gra­li­śmy w ja­kieś woj­skowe gry, tak jak te­raz te osiołki – mło­dzi, któ­rzy cho­dzą w pan­ter­kach”), wiel­kim even­tom („...gra­nie po­wsta­nia, uda­wa­nie wojny na ulicy, to bie­ga­nie z ka­ra­bi­nami na oczach pu­blicz­no­ści, która zjada ham­bur­gery, to bzdura ab­so­lutna”) oraz oczy­wi­ście po­li­ty­kom (Li­kier­nik z go­ry­czą za­uważa, że po­wsta­nie po roku 2004 fak­tycz­nie stało się suk­ce­sem, ale tylko po­li­tycz­nym).

Na pierw­szych stro­nach książki Li­kier­nik wspo­mina woj­skowe i pa­trio­tyczne wy­cho­wa­nie, w ra­mach któ­rego wpo­jono mu de­wizę „Słodko i za­szczyt­nie jest umrzeć za oj­czy­znę”. Przy­wo­łuje w tym kon­tek­ście mię­dzy in­nymi szkolną de­kla­ma­cję wier­sza o Or­lę­tach Lwow­skich zło­żo­nych w ofie­rze na oł­ta­rzu hi­sto­rii.

Dziś to jego po­ko­le­nie i jego do­świad­cze­nie stały się przed­mio­tem ta­kiego wy­cho­wa­nia, te­ma­tem szkol­nych apeli. Tylko że Li­kier­nik już w te de­kla­ra­cje nie wie­rzy. Nie ma nic pięk­nego ani w umie­ra­niu za oj­czy­znę, ani w za­bi­ja­niu w jej imie­niu. („...nie jest do­bre dla zdro­wia za­bi­ja­nie lu­dzi, gdy ma się dwa­dzie­ścia lat. Ale prawda jest rów­nież taka, że za­bi­ja­nie jest nie­stety bar­dzo pro­ste”).

Made in Po­land opo­wiada więc o prze­mia­nie chłopca, który uro­dził się i wy­cho­wał w świe­cie koni, sza­bel i żoł­nier­skiego ho­noru, a po­tem pa­trzył, jak ten świat zo­staje bru­tal­nie roz­je­chany przez czołgi, po­grze­bany pod gra­dem bomb. Co może za­stą­pić dawny, he­ro­iczny sys­tem war­to­ści? Czy tylko cy­nizm albo de­mo­ra­li­za­cja (czego oba­wiali się nie­któ­rzy men­to­rzy Li­kier­nika, jak choćby Jó­zef Ry­bicki, słusz­nie na­zy­wany su­mie­niem AK)? Made in Po­land daje jed­nak na­dzieję, że nie.

Szcze­gól­nie mocno wy­brzmiewa w tej książce kwe­stia po­ko­le­niowa. Czyni to Made in Po­land lek­turą nie­zwy­kle ak­tu­alną – wszak tyle się dziś mówi o bo­ome­rach, ik­sach, mil­le­nial­sach i ze­tkach; o kon­flik­tach mię­dzy mło­dymi a sta­rymi i o tym, jak szybko zmie­nia się świat.

Na kar­tach tej książki przez wiele go­dzin „stary” opo­wiada „mło­dym” o swo­jej mło­do­ści. Tekst prze­nosi nas głów­nie w ten okres bio­gra­fii Li­kier­nika, który w so­cjo­lo­gii na­zywa się okien­kiem for­mu­ją­cym lub wy­brzu­sze­niem re­mi­ne­scen­cyj­nym. Pod tymi nie­zwy­kle uczo­nymi na­zwami kryje się ba­nal­nie pro­sta ob­ser­wa­cja, że gdzieś mię­dzy pięt­na­stym a trzy­dzie­stym pią­tym ro­kiem ży­cia przy­pada czas, gdy naj­sil­niej kształ­tuje się na­sza toż­sa­mość. Póź­niej, oczy­wi­ście, wciąż roz­wi­jamy się, uczymy, a cza­sem na­wet zmie­niamy zda­nie, ba­da­nia su­ge­rują jed­nak, że dzieje się to zwy­kle wzdłuż tra­jek­to­rii na­kre­ślo­nej już dość wy­raź­nie przez wy­da­rze­nia z tego spe­cjal­nego okresu na­szej bio­gra­fii. Gdy­by­śmy więc prze­ło­mowe wy­da­rze­nia z czy­je­goś ży­cia umie­ścili na osi czasu, przed­sta­wia­jący je wy­kres miałby za­pewne „górkę” (owo roz­po­zna­wane przez so­cjo­lo­gów wy­brzu­sze­nie) przy­pa­da­jącą na ten klu­czowy okres.

W Made in Po­land i in­nych wspo­mnie­niach z czasu wojny i oku­pa­cji fa­scy­nu­jące jest to, że wy­da­rze­nia z okresu in­dy­wi­du­al­nego wy­brzu­sze­nia re­mi­ne­scen­cyj­nego two­rzą za­ra­zem wy­brzu­sze­nie re­mi­ne­scen­cyjne ca­łej Pol­ski. Gdy­by­śmy przed­sta­wili na osi czasu daty śmierci pa­tro­nów ulic albo uchwały rocz­ni­cowe sejmu czy se­natu, oka­za­łoby się, że two­rzą one wy­brzu­sze­nie po­dobne do tego, ja­kie ob­ser­wuje się w in­dy­wi­du­al­nych bio­gra­fiach. Na­sza zbio­rowa pa­mięć w nie­zwy­kle sil­nym stop­niu zo­stała ukształ­to­wana przez wy­da­rze­nia z lat 1939–1956.

W Made in Po­land wi­dzimy, czym ten czas był dla na­ocz­nego świadka i uczest­nika wy­da­rzeń. Pa­dają tu także fa­scy­nu­jące py­ta­nia o to, czym ak­cja pod Ar­se­na­łem albo Po­wsta­nie War­szaw­skie stają się dla ge­ne­ra­cji dzieci, wnu­ków czy pra­wnu­ków bo­ha­te­rów i bo­ha­te­rek tam­tych dni.

Na ile każde po­ko­le­nie jest fak­tycz­nie inne, jak chcie­liby tego mar­ke­tin­gowcy spe­cja­li­zu­jący się w do­cie­ra­niu do mil­le­nial­sów? Na ile zaś łą­czą nas uni­wer­salne war­to­ści wy­ni­ka­jące z cią­gło­ści kul­tury oraz nie­zmien­nej bio­lo­gii?

Zbio­rowa pa­mięć Po­wsta­nia War­szaw­skiego, w szcze­gól­no­ści ta ani­mo­wana przez Mu­zeum Po­wsta­nia War­szaw­skiego, w nie­zwy­kle in­te­re­su­jący spo­sób wy­do­bywa tę dy­na­mikę. Współ­cze­śni mło­dzi spo­ty­kają w jej ra­mach ów­cze­snych mło­dych. W mo­jej oce­nie to jedna z pięk­niej­szych lek­cji, które jako spo­łe­czeń­stwo wy­cią­gnąć mo­żemy z za­my­ka­ją­cego się wła­śnie cy­klu upa­mięt­nia­nia. Roz­wa­ża­nia o po­wsta­niu mogą skło­nić nas do za­da­wa­nia py­tań o to, czego mo­żemy się na­uczyć z róż­nic mię­dzy­po­ko­le­nio­wych. Jak czer­pać z nie­po­wta­rzal­nych do­świad­czeń na­szych ro­dzi­ców, dziad­ków, pra­dziad­ków, ale też dzieci i wnu­ków – bo most po­wi­nien być prze­jezdny w dwie strony! Warto też py­tać o to, czego mo­żemy się na­uczyć z po­do­bieństw – z tego, że osiem­dzie­siąt lat póź­niej wciąż bar­dzo po­dob­nie bo­imy się, ko­chamy i nie­na­wi­dzimy.

Made in Po­land sta­wia mnó­stwo ta­kich py­tań. Jest coś po­ru­sza­ją­cego w tej mię­dzy­po­ko­le­nio­wej roz­mo­wie. Ma­rat i Wój­cik są świet­nie przy­go­to­wani, „otwie­rają” Li­kier­nika, wy­ko­rzy­stu­jąc cy­taty z li­te­ra­tury i do­ku­men­tów źró­dło­wych, nie­ustan­nie kon­fron­tują jego opi­nie i wspo­mnie­nia z re­la­cjami in­nych świad­ków. Cza­sem jest bar­dzo po­waż­nie, mo­men­tami za­baw­nie, dia­log bywa też ostry, przez cały czas daje się w nim jed­nak od­czuć wza­jemną sym­pa­tię, sza­cu­nek i cie­ka­wość. Na­wet wtedy, gdy Li­kier­nik kwi­tuje py­ta­nia roz­mów­ców tek­stem w ro­dzaju: „Baj­du­rzy­cie [...]. Upi­li­ście się tym wi­nem, smar­ka­cze”.

Sta­ni­sław Li­kier­nik to po­stać nie­zwy­kła. Uczest­ni­czył w naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nych ak­cjach Ke­dywu, wal­czył w Po­wsta­niu War­szaw­skim. Uwiecz­niony w pro­zie Ro­mana Brat­nego, za ży­cia stał się bo­ha­te­rem li­te­rac­kim, o któ­rym po­wsta­wały nie­zli­czone wy­pra­co­wa­nia ma­tu­ralne.

Jego opo­wieść wzno­wiona po dzie­się­ciu la­tach tylko zy­skała na ak­tu­al­no­ści. Dzie­sięć lat temu Made in Po­land sur­fo­wało na szczy­cie pa­mię­cio­wej fali. Dziś, jak pod­po­wiada nam nie­ubła­gana lo­gika po­ko­le­nio­wych cy­kli, znaj­du­jemy się w przeded­niu no­wego okresu upa­mięt­nia­nia. Prak­tycz­nie nie ma już z nami świad­ków tam­tych wy­da­rzeń. Zo­sta­li­śmy z tym ba­ga­żem sami.

Po­wsta­nie War­szaw­skie nie jest już z całą pew­no­ścią wy­da­rze­niem za­po­mnia­nym ani prze­mil­cza­nym. Du­chy po­wstań­ców ode­brały za­le­głe ho­nory. Te­raz po­trzebna by nam była ja­kaś forma ode­sła­nia ich z po­wro­tem, na za­słu­żony spo­czy­nek. Tak, żeby po­wstańcy nie stali się upior­nymi za­kład­ni­kami współ­cze­sno­ści, bez końca za­przę­ga­nymi do pracy w roz­rywce, biz­ne­sie czy po­li­tycz­nej pro­pa­gan­dzie.

Jest i zmiana naj­waż­niej­sza. Dzie­sięć lat temu, choć to prze­cież było już po in­wa­zji na Krym, wojna wy­da­wała nam się czymś od­le­głym. Trzeba było wy­tę­żo­nej pracy pa­mięci, by za­cho­wać jej wia­ry­god­ność w zbio­ro­wej wy­obraźni. Dziś od­po­wiedź na py­ta­nie: „Po­tra­fi­cie w ogóle coś ta­kiego so­bie wy­obra­zić?” mo­głaby być zgoła inna... Trudno so­bie nie wy­obra­żać bom­bar­do­wań, he­ro­icz­nego oporu i ma­sakr lud­no­ści cy­wil­nej. Dzie­sięć lat temu wie­rzy­li­śmy, że wojna jest kwe­stią od­le­głej prze­szło­ści. Dziś to­czy się tuż za na­szymi gra­ni­cami.

I wy­daje się zbli­żać...

.

Kon­stan­cin, lata 30. Staś pa­trzący z wanny na świat czasu idylli: no­wo­cze­sna willa z ogro­dem, mama twardo do­wo­dząca słu­żącą i or­dy­nan­sem ojca, od­wie­dziny ko­le­gów, ro­dzice wy­cho­dzący na ofi­cer­skie bale, pierw­sze fa­scy­na­cje dziew­czę­tami...Al­bumy przed­wo­jen­nych zdjęć ro­dziny Li­kier­ni­ków prze­trwały lata oku­pa­cji i Po­wsta­nie War­szaw­skie ukryte w kilku skryt­kach (m.in. w miesz­ka­niu przy ul. Mic­kie­wi­cza 27). Ra­zem ze zdję­ciami Sta­szek prze­cho­wy­wał broń i do­lary. Po po­wsta­niu oka­zało się, że skrytki zo­stały okra­dzione z pie­nię­dzy, szczę­śli­wie zło­dzieje nie byli za­in­te­re­so­wani zdję­ciami.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska-So­biech
Zdję­cie na okładcefot. Zbi­gniew Miszta, z ar­chi­wum ro­dzin­nego Elż­biety Miszty-Go­łę­biew­skiej i Ali­cji Mo­raw­skiej
Zdję­ciaz ar­chi­wum ro­dzin­nego Li­kier­ni­ków (Wandy Li­kier­nik)oprócz: s. 78 – zdję­cie eg­ze­ku­cji więź­niów Pa­wiaka © Stu­dium Pol­ski Pod­ziem­nej w Lon­dy­nie; s. 102 (fot. Eu­ge­niusz Lo­kaj­ski), 111 (fot. Edward To­miak), 291, 293 (oba), 296, 302, 308, 310, 313 – ze zbio­rów Mu­zeum Po­wsta­nia War­szaw­skiego; 156–157 – fot. Zbi­gniew Miszta, z ar­chi­wum ro­dzin­nego Elż­biety Miszty-Go­łę­biew­skiej i Ali­cji Mo­raw­skiej; 201, 202, 300 – z ar­chi­wum ro­dzin­nego Ewy Gut­t­me­jer z d. Ka­czyń­skiej; 276 – fot. Emil Ma­rat; 292, 314, 318 – z ar­chi­wum ro­dzin­nego Ewy Ko­łacz­kow­skiej z d. Ty­raw­skiej; 294 – fot. Cze­sław Cza­pliń­ski/FO­TO­NOVA; 297 (górne) – z ar­chi­wum Sta­ni­sława Aron­sona; 319 – z ar­chi­wum ro­dzin­nego To­ma­sza Za­lew­skiego
Re­dak­cjaElż­bieta Lew­czukAlek­san­dra Ku­bis
Kon­sul­ta­cjaMa­rek Ga­łę­zow­ski
Ko­rektaDo­mi­nik Lesz­czyń­skiJu­styna Do­ma­gała
Co­py­ri­ght © Emil Ma­rat, Mi­chał Wój­cik, 2024 Co­py­ri­ght © Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2024
ISBN 978-83-8360-104-5
Wy­da­nie dru­gie uzu­peł­nione
Wy­daw­nic­two dzię­kuje ro­dzi­nie Sta­ni­sława Li­kier­nika za udo­stęp­nie­nie zdjęć. Wy­daw­nic­two do­ło­żyło wszel­kich sta­rań, aby do­trzeć do wła­ści­cieli praw do zdjęć Sta­ni­sława Cze­chow­skiego i An­to­niego Woj­cie­chow­skiego, jed­nak bez­sku­tecz­nie. Pro­simy ewen­tu­al­nych wła­ści­cieli praw o kon­takt z wy­daw­nic­twem w celu ure­gu­lo­wa­nia kwe­stii praw­nych.
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.