Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Made in Poland. Wspomnienia żołnierza Kedywu Stanisława Likiernika
Nowe uzupełnione wydanie słynnego wywiadu ze Stanisławem Likiernikiem (1923–2018), jednego z dwóch pierwowzorów „Kolumba” – Stanisława Skiernika z powieści Romana Bratnego Kolumbowie. Rocznik 20. To jego wojenne doświadczenia złożyły się na literacką postać, która dała nazwę całemu pokoleniu, legendzie Polski Walczącej. W 2014 r., po siedemdziesięciu latach od Powstania Warszawskiego zdecydował się opowiedzieć o wstrząsających, prawdziwych losach żołnierzy i dowódców AK, o kulisach pracy w dywersji, o trudnych wyborach dotyczących życia i śmierci wrogów i przyjaciół.
Dzisiaj, jak sugeruje Marcin Napiórkowski we wstępie do nowego wydania, jego opowieść tylko zyskała na aktualności: dziesięć lat temu Made in Poland surfowało na szczycie pamięciowej fali. Dziś, jak podpowiada nam nieubłagana logika pokoleniowych cykli, znajdujemy się w przededniu nowego okresu upamiętniania. Praktycznie nie ma już z nami świadków tamtych wydarzeń. Zostaliśmy z tym bagażem sami.
Stanisław Likiernik jako żołnierz Kedywu brał udział w najważniejszych akcjach sabotażowych, wykonywał wyroki podziemnego sądu. W Powstaniu Warszawskim walczył na Woli, Starym Mieście i Czerniakowie. Był kilkakrotnie ranny. Został odznaczony orderem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Od 1946 r. przebywał na emigracji we Francji. Nigdy nie krył swojego krytycznego stosunku do powstania. O grupie dowódców wysyłających bohaterską młodzież na barykady mówił bardzo ostro (podkreślając, że nie dotyczy to J. Bokszczanina i K. Iranka-Osmeckiego). Jednocześnie bronił honoru, godności i solidarności powstańczej młodzieży. – Byliśmy żołnierzami, musieliśmy wykonywać rozkazy – przypomina. Jego zdaniem rozsądek nie musi oznaczać tchórzostwa, chłodna analiza nie musi być podszyta cynizmem, a obrona wolności nie musi być samobójstwem. Tę wiarę ukształtowały w nim wspomnienia młodości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ZAMIAST WSTĘPU
– Tak mamy to zapisać, panie Stachu? Tak to wyglądało?
– „Wyglądało”... Jak mogę wam opowiedzieć, jak to wyglądało. Potraficie w ogóle coś takiego sobie wyobrazić? Ja bym nie potrafił.
– Oczywiście, że potrafimy. Czytaliśmy tyle książek. Jest dużo zdjęć. Widzieliśmy tyle filmów, powstają nowe, kolorowe, piękne. Można na Facebooku kliknąć Powstanie1944 – „Lubię to!” Potrafimy sobie to wyobrazić. Możemy.
– Naprawdę?
Jadąc taksówką na lotnisko, widzimy wypadek. Samochód potrącił pieszego. Policjanci, pogotowie, grupka gapiów. Na chodniku czarny plastikowy worek ze zwłokami. Każdemu na taki widok robi się jakoś nieprzyjemnie, serce na chwilę podchodzi do gardła.
Wyobraźmy sobie takich worków dziesiątki. Setki. Setki czarnych worków ze zwłokami. W niektórych miejscach tysiące. Albo dziesiątki tysięcy – jak na Woli. Na każdym rogu, w każdej bramie, przy skrzyżowaniu. Na ulicach, chodnikach, na podwórkach. To jest właśnie powstanie.
Tylko że nie było wtedy czarnych worków.
Bohater filmu Tadeusza Konwickiego Jak daleko stąd, jak blisko:
„Co to jest wojna? Wojna to moja młodość... To tak jak odrabianie lekcji, chodzenie na wagary, słuchanie słowika wieczorami, pierwszy przypływ pożądania”.
Kolumbowie. Rocznik 20 Romana Bratnego (Warszawa 1987, s. 550):
„– Jest co wspominać... – westchnął pobożnie pan.
– Jak to jest właściwie? Dwadzieścia dwa lata i wspominać? [...] – zbuntował się Robert”.
WSTĘP DO WYDANIA II
Nie jest już tak samo. Inaczej jest zupełnie. Stanisław Likiernik umarł w kwietniu 2018 roku. Odchodzą ostatni, którzy pamiętają. Jeszcze kilka lat i nie będzie wśród nas żadnego z uczestników czy świadków sierpniowego powstania. Kolejne okrągłe rocznice – również ta osiemdziesiąta, kiedy piszemy te słowa – będą inne. Jakie?
Łuna nad Warszawą w 1944 roku była krwawa i olbrzymia. Rosła później siłą mitu. Poświata nad cmentarzem na Powązkach każdego 1 sierpnia z roku na rok jest coraz bledsza, coraz mniejsza. Żywa obecność ocalałych powstańców, żywa pamięć ich dzieci i wnuków, mieszkańców Warszawy zastępowana jest oficjalną uroczystością, zwyczajową celebrą, akademią. Szacunek pozostanie, lecz coś zniknie, coś się skończy. Im efektowniejsza feta, tym pamięć bardziej powierzchowna, czasem pusta. Taki to paradoks. Bohaterowie stają się papierowi, zastępują ich pełni dobrej woli i szlachetnych intencji rekonstruktorzy. Ale to już tylko spektakl.
Stanisław Likiernik często wspominał zapamiętane z dzieciństwa obrazki z akademii w rocznice powstania styczniowego: kilku staruszków w mundurach siedziało na honorowych miejscach i wydawało się chłopcu jakimiś świątkami, dostojnymi, ale znaczącymi tyle co stare kamienie w przydomowym ogrodzie – element pejzażu, którego właściwie już się nie zauważa.
Co więc robić, by ci dwudziestolatkowie, którzy w 1944 roku trafili do piekła powstania, pozostali obecni, by ich OBECNOŚĆ nie ulotniła się przeniesiona jedynie do symbolicznej sfery obchodów i muzealnych gablot? By we wspomnieniu nie zmienili się w bohaterów gasnących książek historycznych i milczących staruszków, którym oprócz szacunku należne są tylko dobroduszny uśmiech, pled i ciepła herbata?
Ależ Stach się wściekał na myśl o takim obrazie!
Opowieść pozostaje. Opowieść, która wykracza poza kombatancko-martyrologiczny ton, która wyrywa się z podręcznikowych kanonów i sprawia, że bohaterowie będą stali nie na zimnym marmurowym postumencie, ale obok nas, tuż-tuż, blisko. Jeśli dzięki Stanisławowi Likiernikowi, przy naszym niewielkim udziale, niniejsza książka wpisuje się w tę ideę, to jesteśmy szczęśliwi.
Podczas którejś z wizyt w Marly-Le-Roi, w czasie przerwy w pracy nad książką, Stach zabrał nas na wycieczkę do Wersalu. Było chłodno, padał deszcz. Wysiedliśmy z jego srebrnego renault i ukryci pod parasolami ruszyliśmy do parku. Stach chodził już z trudem, brakowało mu sił; pokazywał nam alejki, po których tuż po wojnie razem z ojcem, kawalerzystą II RP, urządzali sobie konne przejażdżki – w kompleksie Wersalu znajdowały się wtedy stajnie i było to możliwe, nie to, co teraz, gdy pielgrzymki gości z całego świata drepczą od fontanny do Petit Trianon, do pałacu i dalej... Wracamy. Wysłużona laguna zaparkowana przed główną bramą nie chce zapalić. Stach wzywa na pomoc ochroniarzy z budki przy wjeździe do wersalskiego parku, siada za kierownicą, a my razem ze strażnikami pchamy samochód. Auto rusza parkową aleją. Gdy silnik zaskakuje, Stach nie wciska hamulca, ale jedzie przed siebie, przez ogrody Wersalu, alejami, płosząc nielicznych japońskich turystów. Przemoczeni patrzymy wraz z ochroniarzami, jak samochód ze starcem za kierownicą oddala się i niknie wśród drzew i żywopłotów. Wrócił po paru minutach, roześmiany jak nastolatek. „Merci!” – zasalutował strażnikom, a oni, zakłopotani, kiwnęli tylko głowami. Znowu dowodził. Decydował. Był sobą. Tym samym wesołym chłopakiem sprzed pięćdziesięciu, sześćdziesięciu, siedemdziesięciu lat.
Tak jak wtedy, gdy w 2014 roku podczas kolacji zorganizowanej przez nieodżałowanego Pawła Szweda, wydawcę Made in Poland, zapowiadał, że ma już plan na post mortem. Otóż – odgrażał się – na Powązkach będzie straszył po nocach „Montera”. Grób dowódcy powstania jest akurat naprzeciwko niszy w panteonie AK, w której miały być złożone jego, Stacha, prochy. Wykupił to miejsce zawczasu.
Tak jak wtedy, gdy „strzelał” do ekranu telewizora, gdy zobaczył na nim twarz liderki francuskiej nacjonalistycznej prawicy przed wyborami prezydenckimi.
Tak jak wtedy, gdy próbował się umawiać z młodszymi o pół wieku dziewczynami.
I tak jak wtedy, gdy mówił, że powstanie to był horror, tragedia, lekkomyślność, rozpacz i groza, a nie żadne zwycięstwo.
Stwierdzał to właśnie on, ten zawodowy żołnierz Kedywu. W pierwszych dniach powstania prezentował się wtedy jak komandos i prawdziwy zabójca. Spójrzcie na to zdjęcie – przecież Likiernik w niemieckim hełmie, panterce spadochroniarza SS i z pistoletem maszynowym wygląda, jakby szkolił żołnierzy GROM-u. Już tylko na tym mógłby budować kombatancki automit. A śmiał się z niego. Nie wierzył w ten obraz.
Pewnie dlatego tak mu się podobali Kolumbowie. Rocznik 20 Bratnego. Bo ta książka i budowała, i zarazem burzyła mit, czyniąc go bliższym, dotykalnym. Stach – ten prawdziwy, którego poznaliśmy – wierzył w przyjaźń, lojalność i wolność, osobistą wolność, której gwarantem miała być dla niego wolna Polska.
Był odważny do szaleństwa, pisali o tym jego towarzysze broni i dowódca warszawskiego Kedywu Józef Rybicki. Odważny brawurą straceńca. Niemal się obraził, gdy zapytaliśmy go, czy tą brawurą nie starał się czegoś udowodnić. Że oto on, Polak z żydowskimi korzeniami, nie ustępuje w niczym „prawdziwym Polakom” – wszak przedwojenne gazety i podziemne prawicowe gazetki okupacyjne pełne były podłych satyrycznych obrazków przedstawiających Żydów (często określanych mianem Machabeuszy) jako tchórzliwych dezerterów. A on przecież...
„Żydowski wątek” przez dziesięciolecia zdawał się umykać czytelnikom Kolumbów. A jest tak ważny. „Nie, nie jest ważny. To licentia poetica Romana!” – upierał się Stach. Nie był zadowolony również z rozdziału Machabeusz w naszej książce. Ale nie poddał go żadnej cenzurze, nie zmieniał, prawie nie redagował.
Opowieść musi być prawdziwa, by przetrwała. Muszą być w niej i anegdota, i tragedia, i śmiech, i strach. I życie. I śmierć. I znowu życie. Powstanie było dla Stanisława Likiernika samotnością. On i jego koledzy mieli poczucie opuszczenia, odnosili wrażenie, że świat o nich zapomniał, że nikt razem z nimi nie broni człowieczeństwa.
Dzisiaj, osiemdziesiąt lat później, Europa po raz kolejny się zmienia. Ożywają nacjonalizmy i destrukcyjny populizm osłabiający europejską wspólnotę, która w swoich źródłach była i jest odpowiedzią na grozę drugiej wojny światowej. Zapominamy o tym. A przecież chodzi o to, by obrońcy owej ludzkiej najprostszej wolności nigdy już nie byli samotni, ani w Kijowie, ani w Warszawie, ani w Kiszyniowie czy Pradze.
Ci, których obecność była szczepionką przeciwko dżumie faszyzmu – i tego brunatnego, i tego czerwonego – odchodzą. Pozwolimy, by pamięć o nich przykuto złotymi łańcuchami do postumentów nacjonalistycznego rytuału i demagogicznego, pustego wzruszenia?
Nie jest już tak samo. Inaczej jest zupełnie. Ale – choć brzmi to nieco patetycznie – mamy nadzieję, że ludzie tacy jak Stanisław Likiernik i jego przyjaciele z Kedywu będą wciąż OBECNI.
Emil Marat, Michał Wójcik
luty 2024
dr hab. Marcin Napiórkowski
RE-MADE IN POLAND
„Potraficie w ogóle coś takiego sobie wyobrazić? Ja bym nie potrafił”.
To dla mnie myśl przewodnia Made in Poland. Bo to jest przede wszystkim książka o wyobraźni. O tym, co kto sobie potrafi wyobrazić albo przeciwnie – czego sobie nie potrafi przestać wyobrażać, choćby bardzo chciał. To książka o tym, jak splatają się pamięć indywidualna i zbiorowa. Jak nasza wyobraźnia kształtowana jest przez doświadczenia pokoleniowe, które w nieuchronny sposób żłobią przepaści między „młodymi” a „starymi”. To książka brutalna, demaskatorska, ale niepozbawiona nadziei. Bo ostatecznie mówi też o tym, jak dzięki słuchaniu się wzajemnie potrafimy ponad tymi przepaściami budować mosty, uczyć się od siebie i poszerzać granice wyobraźni.
To wszystko ważne rzeczy, bo wyobraźnia nie pozostaje w głowach. Decyduje o tym, jakie działania podejmujemy i jakie rozwiązania wydają nam się słuszne. Kształtuje nasze skrypty dostosowania i oporu. Scenariusz działania, który nie ma szans zrodzić się w wyobraźni, nigdy nie zaistnieje w rzeczywistości.
Jest zatem oczywiste, że wobec nowych wyzwań potrzebujemy nowych scenariuszy wyobraźni. Nie sprostamy zmianom klimatu, nierównościom, mediom społecznościowym, sztucznej inteligencji i nowym formom wojny hybrydowej, posługując się skryptami odziedziczonymi po dziadkach i rodzicach.
Po to właśnie zbiorową pamięć przepisujemy wciąż na nowo. Nie tylko dlatego, że co roku nowe dokumenty i ustalenia historyków zbliżają nas do prawdy. (Ani tym bardziej dlatego, że warto się było od tej prawdy oddalać!) Ale dlatego, że nowa rzeczywistość wymaga, byśmy na wspólną przeszłość patrzyli inaczej, dostrzegali w niej co innego, inne lekcje z niej wyciągali i inny nadawali jej sens.
W przypadku węzłowych tekstów dyskursu pamięci – a Made in Poland takim węzłem się w swoim czasie stało – ponowne wydanie nie oznacza nigdy wchodzenia po raz drugi do tej samej rzeki. Jesteśmy dziś w zupełnie innym miejscu niż przed dekadą, więc to jest całkiem nowa książka.
Zbiorowa pamięć działa w cyklach. Oczywiście granice między nimi nie są zupełnie ostre, a w chronologicznych ramach każdego cyklu nietrudno znaleźć zjawiska idące pod prąd głównego nurtu, ale istnienia tych wzbierających fal zbiorowej pamięci nie warto ignorować.
Trwają mniej więcej dwie dekady. Po pierwsze jest to naturalny „okrągły” czas, punktowany rytmem głośnych obchodów rocznicowych (lub ich niemniej sugestywnego braku). Po drugie – ze względu na kwestię pokoleniowości, do której jeszcze wrócę – to właśnie dwie, a nie jedna lub trzy dekady wydają się okresem optymalnym na otwarcie, kulminację i zamknięcie fali.
W przypadku Powstania Warszawskiego oznaczałoby to następującą periodyzację:
1944–1964 – czas pamięci bezpośredniej. Uczestnicy i uczestniczki Powstania Warszawskiego, dla których – jak u Stanisława Likiernika – mieściło się ono w biograficznym okresie formującym (czyli z grubsza między piętnastym a trzydziestym piątym rokiem życia), pozostają wówczas wciąż młodzi. Ich osobowość nadal się kształtuje. W przypadku powstania czas ten oznacza też okres zderzenia z najbardziej gwałtownymi formami wypierania pamięci. Uczestnicy i uczestniczki powstania aktywnie pielęgnujący swoją pamięć narażeni byli (zwłaszcza w okresie 1948–1956) na represje i niezwykle surowe kary, gdy komunistyczne władze podjęły próbę całkowitej eliminacji pamięci.
1964–1984 – czas pamięci równoległych. W tym okresie bezpośredni uczestnicy powstania wchodzą już w wiek dojrzały i zajmują związane z nim pozycje władzy i autorytetu. To czas, gdy władza komunistyczna systematycznie zawłaszcza pamięć powstańczą, włączając ją w ZBoWiD-owski kanon męskiej, zmilitaryzowanej historii i wpisując w ciąg odwiecznego konfliktu polsko-niemieckiego (Cedynia–Grunwald–Lenino). Pamięć ulega nacjonalizacji, a jednocześnie tworzą się instytucjonalne zręby kombatanctwa. Równocześnie coraz silniej kształtuje się antykomunistyczna przeciw-pamięć. Ruch ten osiągnie swoją kulminację w latach osiemdziesiątych, gdy dzięki „infrastrukturze społecznej” wypracowanej przez Solidarność oddolne manifestacje na 1 sierpnia staną się ważnymi świętami oporu. Pamięć powstania, rozerwana między obchody oficjalne i oddolne, staje się przedmiotem gwałtownego sporu. Która z nich jest prawdziwa? Kto ma prawo uważać się za spadkobierców powstańczej tradycji?
1984–2004 – czas pamięci latentnej. To przedziwny okres, gdy – w szczególności po roku 1989 – publiczne upamiętnianie Powstania Warszawskiego poza komunistyczną ramą instytucjonalną staje się łatwe i możliwe, ale nikogo nie interesuje. Polacy zajęci transformacją ustrojową i gonieniem Zachodu wyraźnie bardziej ciekawią się przyszłością niż przeszłością. Pamięć oficjalna jest nudna i nieatrakcyjna. Antypamięci już nie ma, bo i nie bardzo jest przeciw komu demonstrować. Powstanie Warszawskie traci status kluczowego punktu odniesienia w debacie publicznej. Zbiega się to w czasie z odejściem z czynnego życia publicznego bezpośrednich uczestników i uczestniczek historii.
2004–2024 – czas nowej oficjalnej antypamięci. Otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego stanowi kamień milowy w historii pamięci. Jego twórcom udało się ożywić mit powstania i uczynić je na powrót kluczowym punktem na mapie naszej wyobraźni zbiorowej. Stało się to za sprawą niezwykle interesującej formuły, którą można by opisać jako oficjalną antypamięć. Poczynając od przemówienia Lecha Kaczyńskiego (wówczas prezydenta Warszawy) podczas otwarcia placówki, Powstanie Warszawskie konsekwentnie opisywane było jako coś nie tyle pamiętanego, ile przypominanego, wydobywanego z zapomnienia. I nie było to, wedle twórców paradygmatu, zapomnienie przypadkowe. „Dlaczego jednak to muzeum otwieramy dopiero w sześćdziesiątą, a nie w pięćdziesiątą rocznicę powstania?” – pytał prezydent Kaczyński. I zaraz sam sobie odpowiadał:
Szczególny charakter 1989 roku i lat następnych spowodował, że w naszym życiu ciągle potężne są siły, dla których polska niepodległość, obecna w polskich sercach i umysłach, nie jest wartością, a zagrożeniem. Siły, dla których lepiej jest godzić w pamięć powstania, niż walczyć o jego przypomnienie światu, o przypomnienie faktów dla każdego z nas oczywistych, ale wśród innych narodów nieznanych albo, co gorsza, całkowicie zafałszowanych.
Oto swoiste credo czasu oficjalnej antypamięci. Powstanie pamiętamy wbrew światu, wbrew potężnym siłom, idąc niejako pod prąd zapomnienia. Pamięć ta – choć oficjalna i wspierana wszelkimi państwowymi środkami, choć realizowana w nowych gmachach, na stadionach i ulicach miast – daje nam jednak atrakcyjną tożsamość buntowników.
Jest to tym ważniejsze, że powstańcy warszawscy odchodzą i na ten okres przypada ostatnia okazja, by zbudować z nimi bezpośrednią więź międzypokoleniową: nauczyć się czegoś od nich, spisać wspomnienia, zapytać, wysłuchać przestróg. Kto walczył w powstaniu jako dwudziestolatek, w tym czasie pamięci przeżywa dziewiątą i dziesiątą dekadę. Ludzkie życie niezwykle rzadko rozciąga się na kolejną i wszyscy mamy tego świadomość.
Jak łatwo policzyć – przypada właśnie rok przełomu. Kolejny rozdział pamięci o powstaniu zapewne się zamyka. Wkrótce stanie się jasne, jakie nowe formy zbiorowej wyobraźni rysują się na horyzoncie.
Made in Poland jest niewątpliwie tekstem należącym do okresu nowej oficjalnej antypamięci. Opublikowana po raz pierwszy w samym jej szczycie, w roku 2014, książka ta jest jednocześnie produktem czasu wzmożonej pamięci, jego wnikliwym komentarzem, a także głosem formułowanym w kontrze do zbiorowego propowstańczego entuzjazmu, który stał się efektem ubocznym kultury pamięci i szacunku ostatnich dwóch dekad.
Ostatnia fala pamięci przyniosła wiele wartych dostrzeżenia i pochwały zjawisk. Przede wszystkim liczna publiczność, w tym najmłodsi, zaczęła się bardziej pamięcią interesować i zadawać pytanie, czego możemy się nauczyć z historii.
Akcje budowane wokół Muzeum Powstania Warszawskiego często podejmowały nieoczywiste próby przełożenia etosu z roku 1944 na teraźniejsze kategorie, poszukując przepisu na mądry heroizm czasu pokoju. Przykładem takiej inicjatywy jest chociażby nagroda im. Jana Rodowicza „Anody” przyznawana współczesnym bohaterom.
W poprzednich dekadach nastąpiło także wyraźne rozszerzanie pola pamięci. Nie obyło się to bez pewnych oporów, lecz w naszym postrzeganiu Powstania Warszawskiego wykroczyliśmy poza pamięć męską i militarną ku pamięci kobiecej oraz uznaniu doświadczenia cywilnego za pełnoprawny element historii. (Zresztą Made in Poland też się w jakimś stopniu wpisuje w ten nurt. „W ogóle we wszystkich książkach o Kedywie sporo jest tych «męskich» akcji – zauważa w pewnym momencie Stanisław Likiernik, opowiadając o bohaterstwie jednej ze swych koleżanek – pociągów, zamachów, likwidacji. A o tym wyczynie samotnej łączniczki chyba jeszcze nikt nie napisał”. W innym miejscu nazywa z kolei matki powstańców „cichymi bohaterkami czasów wojny”, mówi też wiele o cywilnym heroizmie).
Łatwiej teraz dostrzegamy splecenia pamięci, jak choćby nieoczywistą, wieloaspektową relację między dwoma kolejnymi powstaniami, które wybuchły w stolicy. Pomiędzy Powstaniem w Getcie a Powstaniem Warszawskim wciąż rozgrywa się swego rodzaju konkurencja pamięci. Coraz silniejsza staje się jednak świadomość, że nie sposób zrozumieć historii oddzielnie, wycinając z niej wybrane fragmenty. (I znów – w Made in Poland znajdziemy poruszający rozdział o żydowskości, powstaniu w getcie i antysemityzmie, w którym Likiernik nieustannie powtarza, że „narodowość wybiera się samemu”).
Ale okres wzmożenia pamięci, któregośmy jako społeczeństwo doświadczali przez ostatnie dwie dekady, niesie ze sobą także liczne niebezpieczeństwa. Ponieważ punktem wyjścia w roku 2004 było odrodzenie pamięci wypartej czy wręcz zakazanej, zbiorowa wyobraźnia w ramach dominującego paradygmatu grawituje w kierunku coraz bardziej ekstremalnym.
Może AK i Szare Szeregi już nie wystarczają? Może prawdziwie antypamięciowymi bohaterami są dopiero żołnierze Narodowych Sił Zbrojnych albo powojennego podziemia niepodległościowego upamiętnianego dziś jako żołnierze wyklęci? Tylko zbrojny opór staje się symbolem słusznej moralnie postawy. Im bardziej straceńczy, wytrwały, uparty – tym lepszy. Jakakolwiek forma kompromisu utożsamiona zostaje ze zdradą.
Po pierwsze ta grawitacja ku ekstremom sprawia, że Powstanie Warszawskie było w polityce pamięci i zbiorowej wyobraźni coraz silniej kanibalizowane przez żołnierzy wyklętych. Po drugie oznacza, że zachodzi negatywne oddziaływanie między pamięcią Powstania Warszawskiego a pamięcią o Solidarności i Okrągłym Stole. W myśl przytoczonych wyżej słów Lecha Kaczyńskiego, im jaśniej na firmamencie naszej pamięci błyszczy gwiazda powstania, tym bardziej blakną – jako podejrzane i moralnie niejasne – wszelkie wydarzenia związane z kompromisem, dialogiem, negocjacjami.
W ramach swojej pracy badawczej miałem w ostatnim czasie okazję rozmawiać z wieloma bohaterkami i bohaterami sierpnia 1980 i późniejszego przełomu. Zgodnie powtarzali, że Powstanie Warszawskie stanowiło dla nich negatywny punkt odniesienia! Zbrojne wystąpienie było tym, czego chcieli za wszelką cenę uniknąć. Przerażała ich wizja rozlewu krwi... Mówili o tym zarówno Borusewicz czy Frasyniuk, jak i osoby odpowiedzialne za przygotowanie Okrągłego Stołu ze strony komunistów: Ciosek, Reykowski...
Warto mieć te pamięciowe interferencje na uwadze. Narodowe mity splatają się często w nieoczywisty sposób. Im bardziej zachwyca nas straceńczy heroizm powstańców, tym mniej – choćby i podświadomie – skłonni będziemy docenić trudne kompromisy Solidarności.
Jak już wspominałem, na tle dwóch dekad eksplozji antypamięci głos Stanisława Likiernika wybrzmiewał w ewidentnym kontrapunkcie. Nie był to głos celebracji powstania i pochwały heroizmu. Umieszczone na okładce pierwszego wydania słowa odnoszące się do Powstania Warszawskiego: „Błąd, klęska, tragedia...” może i były cytatem nieco wyrwanym z kontekstu, ale chyba dobrze oddawały główne przesłanie książki.
Wielką wartość tej publikacji dostrzegam w podejmowaniu dialogu (nierzadko bardzo polemicznego) z innymi węzłowymi tekstami pamięci. Znajdziemy tu i spór z Obłędem ’44 Zychowicza, i nawiązanie do Campo di Fiori Miłosza oraz słynnej karuzeli stojącej pod murami getta. Stanisław Likiernik i jego rozmówcy nie boją się dyskutować z głośnym artykułem Michała Cichego o antysemityzmie w AK („Razem z Aronsonem napisaliśmy list do gazety. Napisaliśmy, że to są bzdury. Na pewno jakiś facet, jeden czy drugi, w AK prywatnie był antysemitą, ale że AK była antysemicka, to głupstwa”).
Przede wszystkim jednak Stanisław Likiernik wytrwale przekłuwa balon z napisem „moralne zwycięstwo”. „Nie wiem, co to jest moralne zwycięstwo – wyjaśnia – ale wiem, że zginęło dwieście tysięcy ludzi, wiem, że miasto zostało zniszczone. Jeżeli to jest zwycięstwo, to nie potrafię odróżnić zwycięstwa od klęski i chyba trzeba zmienić znaczenie słów”.
Są i uderzenia mocniejsze, bo refleks i celność Stanisława Likiernika dają o sobie znać nie tylko w walce, ale i w rozmowie. Dostaje się rekonstruktorom historycznym („Robiliśmy, co trzeba, ale nie graliśmy w jakieś wojskowe gry, tak jak teraz te osiołki – młodzi, którzy chodzą w panterkach”), wielkim eventom („...granie powstania, udawanie wojny na ulicy, to bieganie z karabinami na oczach publiczności, która zjada hamburgery, to bzdura absolutna”) oraz oczywiście politykom (Likiernik z goryczą zauważa, że powstanie po roku 2004 faktycznie stało się sukcesem, ale tylko politycznym).
Na pierwszych stronach książki Likiernik wspomina wojskowe i patriotyczne wychowanie, w ramach którego wpojono mu dewizę „Słodko i zaszczytnie jest umrzeć za ojczyznę”. Przywołuje w tym kontekście między innymi szkolną deklamację wiersza o Orlętach Lwowskich złożonych w ofierze na ołtarzu historii.
Dziś to jego pokolenie i jego doświadczenie stały się przedmiotem takiego wychowania, tematem szkolnych apeli. Tylko że Likiernik już w te deklaracje nie wierzy. Nie ma nic pięknego ani w umieraniu za ojczyznę, ani w zabijaniu w jej imieniu. („...nie jest dobre dla zdrowia zabijanie ludzi, gdy ma się dwadzieścia lat. Ale prawda jest również taka, że zabijanie jest niestety bardzo proste”).
Made in Poland opowiada więc o przemianie chłopca, który urodził się i wychował w świecie koni, szabel i żołnierskiego honoru, a potem patrzył, jak ten świat zostaje brutalnie rozjechany przez czołgi, pogrzebany pod gradem bomb. Co może zastąpić dawny, heroiczny system wartości? Czy tylko cynizm albo demoralizacja (czego obawiali się niektórzy mentorzy Likiernika, jak choćby Józef Rybicki, słusznie nazywany sumieniem AK)? Made in Poland daje jednak nadzieję, że nie.
Szczególnie mocno wybrzmiewa w tej książce kwestia pokoleniowa. Czyni to Made in Poland lekturą niezwykle aktualną – wszak tyle się dziś mówi o boomerach, iksach, millenialsach i zetkach; o konfliktach między młodymi a starymi i o tym, jak szybko zmienia się świat.
Na kartach tej książki przez wiele godzin „stary” opowiada „młodym” o swojej młodości. Tekst przenosi nas głównie w ten okres biografii Likiernika, który w socjologii nazywa się okienkiem formującym lub wybrzuszeniem reminescencyjnym. Pod tymi niezwykle uczonymi nazwami kryje się banalnie prosta obserwacja, że gdzieś między piętnastym a trzydziestym piątym rokiem życia przypada czas, gdy najsilniej kształtuje się nasza tożsamość. Później, oczywiście, wciąż rozwijamy się, uczymy, a czasem nawet zmieniamy zdanie, badania sugerują jednak, że dzieje się to zwykle wzdłuż trajektorii nakreślonej już dość wyraźnie przez wydarzenia z tego specjalnego okresu naszej biografii. Gdybyśmy więc przełomowe wydarzenia z czyjegoś życia umieścili na osi czasu, przedstawiający je wykres miałby zapewne „górkę” (owo rozpoznawane przez socjologów wybrzuszenie) przypadającą na ten kluczowy okres.
W Made in Poland i innych wspomnieniach z czasu wojny i okupacji fascynujące jest to, że wydarzenia z okresu indywidualnego wybrzuszenia reminescencyjnego tworzą zarazem wybrzuszenie reminescencyjne całej Polski. Gdybyśmy przedstawili na osi czasu daty śmierci patronów ulic albo uchwały rocznicowe sejmu czy senatu, okazałoby się, że tworzą one wybrzuszenie podobne do tego, jakie obserwuje się w indywidualnych biografiach. Nasza zbiorowa pamięć w niezwykle silnym stopniu została ukształtowana przez wydarzenia z lat 1939–1956.
W Made in Poland widzimy, czym ten czas był dla naocznego świadka i uczestnika wydarzeń. Padają tu także fascynujące pytania o to, czym akcja pod Arsenałem albo Powstanie Warszawskie stają się dla generacji dzieci, wnuków czy prawnuków bohaterów i bohaterek tamtych dni.
Na ile każde pokolenie jest faktycznie inne, jak chcieliby tego marketingowcy specjalizujący się w docieraniu do millenialsów? Na ile zaś łączą nas uniwersalne wartości wynikające z ciągłości kultury oraz niezmiennej biologii?
Zbiorowa pamięć Powstania Warszawskiego, w szczególności ta animowana przez Muzeum Powstania Warszawskiego, w niezwykle interesujący sposób wydobywa tę dynamikę. Współcześni młodzi spotykają w jej ramach ówczesnych młodych. W mojej ocenie to jedna z piękniejszych lekcji, które jako społeczeństwo wyciągnąć możemy z zamykającego się właśnie cyklu upamiętniania. Rozważania o powstaniu mogą skłonić nas do zadawania pytań o to, czego możemy się nauczyć z różnic międzypokoleniowych. Jak czerpać z niepowtarzalnych doświadczeń naszych rodziców, dziadków, pradziadków, ale też dzieci i wnuków – bo most powinien być przejezdny w dwie strony! Warto też pytać o to, czego możemy się nauczyć z podobieństw – z tego, że osiemdziesiąt lat później wciąż bardzo podobnie boimy się, kochamy i nienawidzimy.
Made in Poland stawia mnóstwo takich pytań. Jest coś poruszającego w tej międzypokoleniowej rozmowie. Marat i Wójcik są świetnie przygotowani, „otwierają” Likiernika, wykorzystując cytaty z literatury i dokumentów źródłowych, nieustannie konfrontują jego opinie i wspomnienia z relacjami innych świadków. Czasem jest bardzo poważnie, momentami zabawnie, dialog bywa też ostry, przez cały czas daje się w nim jednak odczuć wzajemną sympatię, szacunek i ciekawość. Nawet wtedy, gdy Likiernik kwituje pytania rozmówców tekstem w rodzaju: „Bajdurzycie [...]. Upiliście się tym winem, smarkacze”.
Stanisław Likiernik to postać niezwykła. Uczestniczył w najbardziej spektakularnych akcjach Kedywu, walczył w Powstaniu Warszawskim. Uwieczniony w prozie Romana Bratnego, za życia stał się bohaterem literackim, o którym powstawały niezliczone wypracowania maturalne.
Jego opowieść wznowiona po dziesięciu latach tylko zyskała na aktualności. Dziesięć lat temu Made in Poland surfowało na szczycie pamięciowej fali. Dziś, jak podpowiada nam nieubłagana logika pokoleniowych cykli, znajdujemy się w przededniu nowego okresu upamiętniania. Praktycznie nie ma już z nami świadków tamtych wydarzeń. Zostaliśmy z tym bagażem sami.
Powstanie Warszawskie nie jest już z całą pewnością wydarzeniem zapomnianym ani przemilczanym. Duchy powstańców odebrały zaległe honory. Teraz potrzebna by nam była jakaś forma odesłania ich z powrotem, na zasłużony spoczynek. Tak, żeby powstańcy nie stali się upiornymi zakładnikami współczesności, bez końca zaprzęganymi do pracy w rozrywce, biznesie czy politycznej propagandzie.
Jest i zmiana najważniejsza. Dziesięć lat temu, choć to przecież było już po inwazji na Krym, wojna wydawała nam się czymś odległym. Trzeba było wytężonej pracy pamięci, by zachować jej wiarygodność w zbiorowej wyobraźni. Dziś odpowiedź na pytanie: „Potraficie w ogóle coś takiego sobie wyobrazić?” mogłaby być zgoła inna... Trudno sobie nie wyobrażać bombardowań, heroicznego oporu i masakr ludności cywilnej. Dziesięć lat temu wierzyliśmy, że wojna jest kwestią odległej przeszłości. Dziś toczy się tuż za naszymi granicami.
I wydaje się zbliżać...
Konstancin, lata 30. Staś patrzący z wanny na świat czasu idylli: nowoczesna willa z ogrodem, mama twardo dowodząca służącą i ordynansem ojca, odwiedziny kolegów, rodzice wychodzący na oficerskie bale, pierwsze fascynacje dziewczętami...Albumy przedwojennych zdjęć rodziny Likierników przetrwały lata okupacji i Powstanie Warszawskie ukryte w kilku skrytkach (m.in. w mieszkaniu przy ul. Mickiewicza 27). Razem ze zdjęciami Staszek przechowywał broń i dolary. Po powstaniu okazało się, że skrytki zostały okradzione z pieniędzy, szczęśliwie złodzieje nie byli zainteresowani zdjęciami.