Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stanisław Likiernik (ur. 1923) – jeden z dwóch pierwowzorów słynnego "Kolumba" – Stanisława Skiernika z powieści Romana Bratnego Kolumbowie. Rocznik 20. To jego wojenne doświadczenia złożyły się na literacką postać, która dała nazwę całemu pokoleniu, legendzie Polski Walczącej.
Po siedemdziesięciu latach od Powstania Warszawskiego zdecydował się opowiedzieć o wstrząsających, prawdziwych losach żołnierzy i dowódców AK, o kulisach pracy w dywersji, o trudnych wyborach dotyczących życia i śmierci wrogów i przyjaciół.
Stanisław Likiernik jako żołnierz Kedywu brał udział w najważniejszych akcjach sabotażowych, wykonywał wyroki podziemnego sądu. W Powstaniu Warszawskim walczył na Woli, Starym Mieście i Czerniakowie. Był kilkakrotnie ranny. Został odznaczony orderem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Od 68 lat na emigracji we Francji.
Nigdy nie krył swojego krytycznego stosunku do powstania. O grupie dowódców wysyłających bohaterską młodzież na barykady mówi bardzo ostro (podkreślając, że nie dotyczy to J. Bokszczanina i K. Iranka-Osmeckiego). Jednocześnie broni honoru, godności i solidarności powstańczej młodzieży. - Byliśmy żołnierzami, musieliśmy wykonywać rozkazy - przypomina. Jego zdaniem rozsądek nie musi oznaczać tchórzostwa, chłodna analiza nie musi być podszyta cynizmem, a obrona wolności nie musi być samobójstwem. Tę wiarę ukształtowały w nim wspomnienia młodości.
I o tym jest ta książka: o pokoleniu Kolumbów, którego Stanisław Likiernik jest jednym z ostatnich przedstawicieli, o polskości, która nie musi być skażona przekleństwem nacjonalizmu i o odwadze, której nie można mylić z zamiłowaniem do bohaterskiego umierania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Tak mamy to zapisać, panie Stachu? Tak to wyglądało?
– „Wyglądało”... Jak mogę wam opowiedzieć, jak to wyglądało. Potraficie w ogóle coś takiego sobie wyobrazić? Ja bym nie potrafił.
– Oczywiście, że potrafimy. Czytaliśmy tyle książek. Jest dużo zdjęć. Widzieliśmy tyle filmów, powstają nowe, kolorowe, piękne. Można na Facebooku kliknąć Powstanie1944 – lubię to! Potrafimy sobie to wyobrazić. Możemy.
– Naprawdę?
Jadąc taksówką na lotnisko, widzimy wypadek. Samochód potrącił pieszego. Policjanci, pogotowie, grupka gapiów. Na chodniku czarny plastikowy worek ze zwłokami. Każdemu na taki widok robi się jakoś nieprzyjemnie, serce na chwilę podchodzi do gardła.
Wyobraźmy sobie takich worków dziesiątki. Setki. Setki czarnych worków ze zwłokami. W niektórych miejscach tysiące. Albo dziesiątki tysięcy – jak na Woli. Na każdym rogu, w każdej bramie, przy skrzyżowaniu. Na ulicach, chodnikach, na podwórkach. To jest właśnie powstanie.
Tylko że nie było wtedy czarnych worków.
Bohater filmu Tadeusza Konwickiego Jak daleko stąd, jak blisko:
„Co to jest wojna? Wojna to moja młodość... To tak jak odrabianie lekcji, chodzenie na wagary, słuchanie słowika wieczorami, pierwszy przypływ pożądania”.
Kolumbowie. Rocznik 20, Romana Bratnego (Warszawa 1987, s. 550):
„– Jest co wspominać... – westchnął pobożnie pan.
– Jak to jest właściwie? Dwadzieścia dwa lata i wspominać? [...] – zbuntował się Robert”.
– Sny? Nie. Nie pamiętam złych snów. Chyba rzadko mi się coś śni, a jak się śni, to zapominam. Raz czy dwa całą noc we śnie walczyłem, uciekałem, robiłem zasadzki. Tylko tyle. Nie miewam koszmarów, choć pamiętam rzeczy straszne, potworne; patrzę na nie w pamięci i boli mnie wszystko: oczy, dłonie, serce. Ale nie miewam koszmarów. Może taka jest różnica między agresorem a obrońcą? Ten drugi rzadziej chyba popada w szaleństwo, choć uczestniczył w prawdziwych makabrach.
– Naprawdę nic?
– Kiedyś czasem śniły mi się ostrygi. Budziłem się przestraszony w moim dziecięcym jeszcze łóżku.
– Ostrygi?
– Ostrygi z szabli. Ojciec wrócił ze służbowego wyjazdu do Paryża i powiedział: Jadłem ostrygi z szabli. Co to są ostrygi? – zapytałem (co to jest szabla, wiedziałem dobrze). To takie zwierzątka, które zjada się żywe, odpowiedział. Gdy się je bierze do ust, piszczą, dodał. Wyobraziłem więc sobie zwierzątka nakłute na szablę i piszczące. To nie była przyjemna wizja dla kilkulatka. Choć od początku coś mi się nie zgadzało: jak można długą szablą operować niczym widelcem? Miałem własną szablę zabawkę i próbowałem. Było to trudne.
– Co pan jeszcze robił z tą swoją szablą? Ganiał pan kolegów?
– „Stałem pod szablą”.
– Na warcie?
– Nie. Za karę.
– To znaczy?
– Mając pięć lat, coś przeskrobałem i ojciec, wzorem z rosyjskiego wojska, skazał mnie na karę „stania pod szablą”. Kara polegała na tym, że stało się w pełnym słońcu w pełnym umundurowaniu z szablą wyciągniętą do góry. Stałem więc pięć minut z moją szabelką i bardzo mi się to podobało. Lubiłem wojsko i trudno się dziwić, że lubiłem „wojskowe” rozwiązania spraw i problemów.
– I dopiero po powstaniu panu przeszło.
– Tak, jeżeli chodzi o niektóre metody. Ale zasady, których się trzymam, pozostały bez zmian. Ojciec mówił: Gdy ktoś obraża ciebie, twoją ojczyznę, matkę lub ojca – bij! Bij w mordę.
– Subtelne jak diabli.
– Taki był kodeks honorowy i już. Gdy miałem dwanaście lat, w szkole oglądaliśmy przez mikroskop osmozę cukru. To były zajęcia u profesora Gęborka (trudno nie pamiętać tego nazwiska). Kolega z klasy zrobił mi coś niemiłego, nie pamiętam już co. Powiedziałem mu, żeby się odpieprzył, a on do mnie per „chamie”. Gdy lekcja się skończyła, wyzwałem go na pojedynek. Problem polegał na tym, że ten chłopak miał szesnaście lat i nie chciał się bić z dzieciakiem. Walnąłem go pięścią, zdenerwował się, oddał mi mocniej. Miałem podbite oko, wielką, granatową śliwę. Ojciec zapytał, co się stało. Opowiedziałem mu. Dał mi pięć złotych nagrody! Byłem zachwycony takim modelem wychowawczym, który zresztą był wówczas dość powszechny.
– Stosował go pan później, wychowując własne dzieci?
– No nie, skądże.
– Dlaczego?
– Nie żartujcie.
– Jakie są pańskie najwcześniejsze wspomnienia?
– Obrazy i zapachy: zapach koni i stajni, żołnierze – w większości oficerowie dzwoniący ostrogami i noszonymi u boku szablami, ujeżdżalnia, ćwiczenia kawalerzystów, mundur ojca, rodzice wracający z oficerskich bali. Napoleońska atmosfera. To był Garwolin, mieszkaliśmy w budynku dla oficerów, ukrytym wśród drzew, w parku. Mój ojciec był oficerem w 1. Pułku Strzelców Konnych. Ale wówczas w polskiej armii nie było klasycznie wojskowego towarzystwa, takiego, o jakim myślelibyście dzisiaj. Podkreślałem to w mojej książce: musicie sobie zdawać sprawę, że wtedy zawodowi żołnierze, oficerowie, to bardzo często byli ludzie wspaniale wykształceni, których kariera wojskowa „porwała” jakby przez przypadek. Byli wśród nich prawnicy, nauczyciele, ekonomiści. Po pierwszej wojnie, po odzyskaniu niepodległości i po wojnie z bolszewikami w 1920 roku oni po prostu pozostali w armii. Mój ojciec był agronomem, skończył studia we Wrocławiu, wówczas Breslau. Mówił świetnie po niemiecku, równie świetnie władał szablą, bo na ówczesnych niemieckich uczelniach panowała moda na pojedynki.
– To chyba powinien pana złajać, że ten starszy kolega pana zbił, a nie pan kolegę.
– To dzisiejsze podejście, gdy liczy się tylko skuteczność. Dla ojca i dla mnie liczyły się zasady! Wpoił mi je bardzo dobrze: silniejszy nie bije słabszego, kobiet nie bije się nawet kwiatem, wydanie kolegi jest zbrodnią i karę należy wziąć na siebie, gdy ktoś cię obraża – bij! Romantyczne, idealistyczne, pełne patriotycznych frazesów wychowanie w idyllicznych z mojej perspektywy czasach.
– Kiedy idylla się skończyła?
– Tak naprawdę trwała do wojny. Choć z Garwolina wyprowadziliśmy się w 1928 roku, do Konstancina. Ojciec został przeniesiony do Sztabu Generalnego, do II Oddziału.
– Do wywiadu.
– Tak. Ale chyba szerzej: Oddział II to był również kontrwywiad, dywersja, nadzór nad wojskowymi attachatami. Nigdy nie mówił o sprawach służbowych w domu. Ani słowa. Robił dużo zdjęć, dali mu aparat, leicę, jeździł z nim do Niemiec.
– Po prostu szpieg!
– Raczej analityk. Pisał raporty na temat niemieckiego uzbrojenia. W latach trzydziestych był tym uzbrojeniem przerażony, opowiadał mi po wojnie, że przedkładał te alarmujące pisma swojemu przełożonemu – pułkownikowi Pełczyńskiemu. A tamten uważał ojca za defetystę i nie przekazywał raportów wyżej. Ale dla mnie ważniejsze było to, że do Konstancina zabraliśmy moją małą klacz Baśkę i klacz ojca – Gondolę. Jeździliśmy z ojcem wieczorami na spacery.
„W pewnej chwili zauważyłem, że [„Monter”] podał «Grzegorzowi» [Tadeuszowi Pełczyńskiemu] małą kartkę. «Grzegorz» rozwinął ją i przeczytał, po czym wsunął do kieszeni” – wspomina jedną z narad dowództwa powstania warszawskiego gen. Bór-Komorowski, który był z Tadeuszem Pełczyńskim w najbardziej zażyłych stosunkach. „Narady trwały jeszcze przez czas dłuższy i nikomu z nas nie przyszło na myśl, że wiadomość, którą [Pełczyński] właśnie otrzymał, była zapewne najcięższym ciosem, jaki spotkał go w życiu. Dopiero wieczorem, gdyśmy zostali już tylko we dwóch, wyjął kartkę z kieszeni i podał mi ją. [Wiadomość] Była krótka i donosiła, że w drugim dniu powstania «Kasztan» [Krzysztof Pełczyński], jedyny syn «Grzegorza», został ciężko ranny podczas natarcia na koszary SS i niedługo potem zmarł w szpitalu”.
Tadeusz Pełczyński (1892–1985) „Grzegorz”, generał Wojska Polskiego. Przed pierwszą wojną studiował medycynę na Uniwersytecie Jagiellońskim; żołnierz Legionów, po 1918 r. był słuchaczem Wyższej Szkoły Wojennej. Od 1929 do października 1938 r. szef polskiego wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. W 1941 r. został szefem sztabu Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej-Armii Krajowej. Uchodzi, obok generałów Chruściela i Okulickiego, za głównego zwolennika powstania warszawskiego.
O tym, że szef wywiadu Wojska Polskiego lubił zachowywać dla siebie niektóre ważne informacje, opowiadał nie tylko ojciec Stanisława Likiernika. Według niektórych relacji Tadeusz Pełczyński 7 lipca 1944 r. otrzymał z Londynu comiesięczny komunikat Sztabu Naczelnego Wodza. W komunikacie tym gen. Sosnkowski przedstawiał analizę wyników konferencji w Teheranie, przypieczętowujących przyszłość Polski jako kraju mającego pozostać po wojnie w sowieckiej strefie wpływów. Jasne było, że w takiej sytuacji rola militarna Polski w drugiej wojnie jest w zasadzie zakończona, a powszechne powstanie nie ma sensu. Generał Pełczyński miał przez kilka dni ukrywać komunikat, nie pokazał go gen. Borowi-Komorowskiemu, a jedynie gen. Okulickiemu, z którym podzielał wiarę, że powstanie może zmienić stanowisko Churchilla, Roosevelta i Stalina. (Według relacji płk. Kazimierza Pluty-Czechowskiego – szefa łączności KG AK). Wiara ta wpisuje się w opinię, jaką wygłosił o gen. Pełczyńskim płk Janusz Bokszczanin: „trochę idealista i mistyk”.
Po wojnie Tadeusz Pełczyński przebywał na uchodźstwie w Londynie.
– Zdjęcia w rodzinnym albumie były robione tą szpiegowską leicą ojca?
– Nie szpiegowską. Normalną. Tak. Te przedwojenne, które przeglądacie, w większości są z tego aparatu. Ojciec był bardzo towarzyski, robił zdjęcia znajomym, ich dzieciom. I naprawdę serio, bardzo serio podchodził do spraw związanych z wychowaniem obywatelskim, patriotycznym. Nam cały czas przypominano, że jesteśmy pierwszym pokoleniem urodzonym w wolnej Polsce. Gdy miałem siedem lat, w rocznicę 11 listopada miałem deklamować na akademii wiersz o Orlętach Lwowskich: O mamo, otrzyj oczy, z uśmiechem do mnie mów – ta krew, co z piersi broczy, ta krew to za nasz Lwów [...][1]. Byłem bardzo przejęty, mówiłem to z emfazą. Pamiętam, że gdy skończyłem deklamować, cała sala płakała, a potem wyniesiono mnie na rękach. Takie rzeczy na pewno kształtują osobowość. Miałem nawet dostąpić zaszczytu spotkania z marszałkiem Piłsudskim. Zaniosłem do Belwederu laurkę na jego urodziny, ale marszałka nie było, wezwały go jakieś nagłe sprawy. Kiedy kilka lat potem umarł, moi rodzice zostali zaproszeni na dworzec w Piasecznie, by oddać honory trumnie, która jechała specjalnym pociągiem do Krakowa. Miałem im towarzyszyć, ale uparłem się, że pojadę sam, rowerem. Byłem pięknie, odświętnie ubrany, pędziłem w uniesieniu, jak szalony. Padał jednak deszcz, a ja nie miałem w rowerze błotników. Wmaszerowałem na tę uroczystość cały mokry i w błocie. Nie wpuszczono mnie w ogóle na peron. Tak więc marszałka Piłsudskiego naprawdę nie było mi dane spotkać.
„Tragiczny pociąg posuwa się majestatycznie. W blasku reflektorów widać trumnę okrytą sztandarem, oplecioną wstęgą Virtuti Militari, z buławą, szablą i błękitną maciejówką na szczycie...” – sprawozdawał „Wiarus” w specjalnym żałobnym numerze.
Uroczystości pogrzebowe marszałka Józefa Piłsudskiego trwały od 13 do 18 maja 1935 r. 17 maja odbyła się uroczystość na Polu Mokotowskim. Stamtąd, po defiladzie wojskowej, kilku generałów z Gustawem Orlicz-Dreszerem na czele przeniosło srebrną trumnę na specjalną platformę kolejową. Następnie kilkudziesięciu generałów przeciągnęło platformę do stojącej nieopodal lokomotywy. Ta, po specjalnie położonych w tym miejscu torach, ruszyła w podróż do Krakowa. Na trasie ustawiały się tłumy; przyjmuje się, że w tej części pogrzebu uczestniczyło kilkaset tysięcy osób. Na stacjach organizowano uroczyste czuwania.
„Wiarus”: „Obok [trumny] nieruchomi czterej młodziutcy szwoleżerowie pełnią najsmutniejszą i najzaszczytniejszą służbę w swoim życiu. Wzdłuż toru zebrały się wielkie tłumy ludności, falujące w blasku pochodni. Przejmujący warkot werbli oznajmia o zbliżaniu się pociągu. Na widok trumny ludzie padają na kolana w rozmiękłą od deszczu ziemię, na ostry żwir lub mokre deski. Dziatwa szkolna ściele ostatnią drogę Marszałka kwiatami, zerwanymi z pobliskich łąk. Wszędzie rozlega się płacz ludzi, bicie dzwonów i gwizd syren fabrycznych”.
Ciało marszałka Piłsudskiego złożono w krypcie św. Leonarda na Wawelu.
– A mama?
– Była piękna. Miała wyraziste poglądy na każdą kwestię, nawet najmniejszą. Była pełna energii. Ojciec był pod pantoflem, nie ma co udawać, że było inaczej. Ja, razem ze służącą i ordynansem ojca, stanowiliśmy pluton, którym mama dowodziła bardzo autorytarnie. Gdy rodzice nie chcieli, byśmy ich rozumieli, rozmawiali po francusku. Posądzałem mamę o zupełny brak poczucia humoru. Ale jednocześnie prowadziła dom, który był otwarty dla znajomych i ich dzieci. Przyjaźniłem się z Romanem, synem majora Mularczyka, przyjaciela mojego ojca jeszcze z Garwolina. I Roman, późniejszy pisarz – Bratny, mieszkał u nas całymi miesiącami, podobne jak mój kolega Janek Srebrny. Mama lubiła dzieci, bardzo. Boże Narodzenie, Wielkanoc, wyjazdy na narty, goście przychodzący na brydża – cały czas coś się dzięki niej działo. Robiła wyrozumiałą minę, gdy ojciec podczas przyjęć bawił towarzystwo swoimi opowieściami. A był z niego wspaniały gawędziarz.
– O czym opowiadał?
– Miał fenomenalną wręcz pamięć. I fotograficzną, i analityczną. Pewnie dlatego trafił do II Oddziału. Oczywiście najbardziej lubił opowiadać anegdoty. Dla mnie te historie były bardzo zabawne. Ojciec był doskonałym jeźdźcem. Przez kilka miesięcy był stażystą Hiszpańskiej Szkoły Jazdy w Wiedniu. Żeby cudzoziemiec się tam dostał, zgodę na specjalnej cotygodniowej audiencji musiał wyrazić sam cesarz Franciszek Józef. I ojciec poprosił osobiście cesarza o możliwość nauki w najsłynniejszej szkole jeździeckiej świata. Ten epizod w życiorysie pomógł mu dostać się po mobilizacji w 1915 roku do rosyjskiej Szkoły Oficerskiej Gwardii Cesarskiej. Prosto z tej szkoły trafił do pułku Gwardii Konnej, dla której między innymi przeprowadzał konie z Mandżurii. Siedem tysięcy kilometrów! Opowieści o jego kolegach – carskich oficerach – były cudowne. To była elita, ludzie znający języki, mówiący płynnie po francusku i niemiecku, gruntownie wykształceni i kurtuazyjni, którzy jednocześnie, na przykład, gdy się pewnego razu upili, nalali szampana do fortepianu i łowili w nim ryby. A potem, ponieważ nic nie złowili, postanowili wyrzucić fortepian przez okno. Fortepian duży, okno małe. Ojciec próbował im wytłumaczyć, że to nie ma sensu. Dwie godziny ciężko pracowali, żeby ten fortepian rozbić na części, pocili się, męczyli, podarli sobie mundury, ale fortepian wyrzucili.
– Takich imprez już nie ma...
– Tak. Nie mam tutaj fortepianu.
– Już pan wyrzucił?
– Nigdy nie byłem utracjuszem. Jeden z tych rosyjskich kolegów ojca z frontu, jakiś podoficer, dostał spadek. Dziesięć tysięcy rubli. To był majątek, ogromna suma, bo ludzie zarabiali wtedy w kopiejkach. Facet poprosił o urlop na trzy dni. Do najbliższego miasta było dwieście kilometrów. Po trzech dniach wraca, zadowolony. Gdzie byłeś, co zrobiłeś z pieniędzmi? – pyta go mój ojciec. A on na to: Pojechałem na pobliską stacyjkę kolejową, był tam bufet. Napiłem się wódki i potem szablą rozbiłem ten bufet w drzazgi. Zapłaciłem dziesięć tysięcy kary i wróciłem! Tylko mój ojciec był zdziwiony. Rosjanie uznawali to za normalne. To była inna fantazja... Ojciec chyba coś z tego od nich przejął, bo kiedyś kupił na Ukrainie małego niedźwiedzia i spał z nim w jednym łóżku, bo cieplej. Żywy termofor. Ale niedźwiedź szybko rósł i zaczął wypychać ojca z łóżka. Takimi historiami się żywiłem...
– Tuląc własnego pluszowego misia w łóżku...
– Nie pamiętam, czy miałem misia. Chyba nie.
„Z Kolumbem znaliśmy się od dziecka. Jego ojciec, Tadeusz Likiernik, był rotmistrzem kawalerii, potem pracował w II Oddziale Sztabu Generalnego. Moja z Kolumbem przeszłość konspiracyjna sięga lat trzydziestych – pełni dzieciństwa. To wówczas powstała «groźna» przystajenna organizacja, walcząca z rywalizującą grupą «kasyniarzy», czyli chłopców, z których jeden mieszkał nad oficerskim kasynem. Jak każda organizacja konspiracyjna, ta z naszego dzieciństwa również wyrodniała. Chodziliśmy «na stopkę», jak zwano później w konspiracji nielegalne samowolne «ekspropriacje». Otóż ja ze Staszkiem wykryliśmy, że jego ojciec też uprawia konspirację. W tajemnicy przed żoną jest namiętnym pożeraczem ciastek. Matka Kolumba zwalczała skłonności męża do tycia i ten musiał się z tym nałogiem konsekwentnie ukrywać, przechowując po kieszeniach w monetach równych nominałów finansowe rezerwy na zakazane łakocie. Otóż stwierdziliśmy, że ilekroć «Tadzio» zapadnie w fotelu na krótką drzemkę, w szparach siedzenia i różnych tapicerskich czeluściach można wydłubać jakąś monetę. Dokonywaliśmy tych rewizji solidarnie co jakiś czas, bacznie się wzajemnie pilnując. Był to nasz budżet militarno-aprowizacyjny. W części «militarnej» zabezpieczał koszty nabycia papierowych torebek, które wypełnione później końskim nawozem stanowiły tajną broń chemiczną naszej bandy [...], reszta szła na zabezpieczenie «aprowizacji», czyli na oranżadę stanowiącą o możliwości regeneracji sił straconych w walce.
[...] wsypywaliśmy, bądź co bądź pułk kawalerii, więc materiału nie brakowało, suszony nawóz koński do torebek i w momencie walki wręcz rozbijaliśmy tę torebkę na twarzy nieprzyjaciela [...]”.
Roman Bratny w rozmowie z Janem Marxem, w: Kolumbowie. Rocznik 20, Warszawa 2004
– Potem poszedł pan do gimnazjum i rodzina przeprowadziła się do Warszawy. Rodzice opuścili sielski Konstancin ze względu na pracę ojca i pana szkołę.
– Ale nie bardzo to doceniałem. Zdałem do gimnazjum Czackiego, które było blisko Starego Miasta. Droga z Konstancina zajmowała ponad godzinę, więc rodzice zdecydowali o przeprowadzce i zamieszkaliśmy na Żoliborzu, w dużym bloku przy Mickiewicza 27. Ciężko mi tam było na początku. Cholernie tęskniłem do wsi, mimo że dostałem własny pokój z balkonem, że naprzeciwko był park... Do dzisiaj zresztą, jak dobrze wiecie, nic się tam nie zmieniło. W szkole szło mi całkiem dobrze, nauczyciele mnie lubili, chociaż gadałem na lekcjach jak najęty. Problemy miałem – to zabrzmi ironicznie – tylko z francuskim i z uczącą go panią Klimaszewską, którą przezywaliśmy „Piramida”, bo była naprawdę piramidalna, rozszerzała się w dół, duża taka, duże też były moje problemy z francuską ortografią.
– Harcerstwo?
– Tak. W 1938 roku zostałem drużynowym zuchów. Ale byłem rozczarowany! Wolałbym przecież grupę starszych chłopaków, a tutaj zuchy... Z czasem polubiłem jednak zabawę z tymi siedmiolatkami. Organizowałem wyprawy, jakieś gry; to było pierwsze wprawianie się w sytuację odpowiedzialności i dowodzenia. W sumie ten przedwojenny czas w Warszawie też był dla mnie bardzo szczęśliwy. Jeździliśmy na wakacje, zimą na narty, latem do różnych dworów, jako „płacący goście”, w 1936 roku byliśmy w Rumunii w Carmen Silva, zakochałem się tam w pięknej rumuńskiej rówieśnicy.
– A ostatnie lato, sierpień 1939? W albumie są zdjęcia znad jeziora Dryświaty.
– To była wieś Bobrusz, tuż przy granicy łotewskiej. Koniec świata: po wielogodzinnej podróży pociągiem trzeba było jechać jeszcze bryczką jakieś dwadzieścia kilometrów. Mały pensjonat, dwadzieścia kilka osób, wspólne posiłki przy wielkim stole, wycieczki konne, spacery, kąpiel w jeziorze, mecze siatkówki, rodzinna atmosfera, wiejskie śliczne dziewczyny, które podawały do stołu, sprzątały i spały w stodole. To rozpalało moją wyobraźnię i nie tylko wyobraźnię. W Bobruszu była też śliczna, starsza ode mnie o cztery lata Wanda, córka astronoma z Uniwersytetu Wileńskiego, po wojnie szefa katedry astronomii w Toruniu, profesora Dziewulskiego[2]. Piękna blondynka o niebieskich oczach. Piękna! Smaliłem do niej cholewki, zabierałem ją na spacery kajakiem po jeziorze. Sielanka.
– Docierały do was informacje o napiętej sytuacji?
– Oczywiście. To były już odgłosy zbliżającej się wojny. Wszyscy o tym mówili. Ojciec był zaniepokojony, zdawał sobie sprawę z zupełnego nieprzygotowania Polski do wojny i z przewagi Niemców. Słuchałem go jednak z dystansem. Pamiętałem film o linii Maginota i potędze francuskiej armii. Mieliśmy sojuszników, nie było się czego bać! Ojciec zdecydowanie potępiał zajęcie przez Polaków Zaolzia, to było jego zdaniem głupie, choćby dlatego, że przez agresywne stanowisko Polski i de facto jej współpracę z Niemcami podczas kryzysu sudeckiego świetne czeskie lotnictwo nie mogło schronić się w Polsce, tylko w całości wpadło w ręce Hitlera. Nie mogłem się więc z tego „przyłączenia Zaolzia” cieszyć, tak jak cieszyli się moi koledzy. Panowała atmosfera wojennego entuzjazmu, Rydz-Śmigły był popularny. Ojciec był w Warszawie. Napisałem do niego list, żeby postarał się o przyjęcie mnie, szesnastolatka, jako ochotnika do 1. Pułku Artylerii Konnej. Odpisał, bezwzględnie nakazując nam pozostanie w Bobruszu. Rozpoczęcie roku szkolnego przesunięto z 4 na 15 września. Przyjąłem to z radością. Matka, pomimo zakazu ojca, postanowiła jednak, że wracamy do Warszawy. Wracaliśmy 31 sierpnia. Ojciec, gdy nas zobaczył, wściekł się. Oczywiście okazało się, że mama miała rację: wszyscy, którzy zostali w Bobruszu, zostali zesłani przez Sowietów w głąb Azji.
– „A więc wojna...”
– Wstałem z łóżka, popatrzyłem przez okno, a tam samolot, dziwnie nisko. Po chwili huk eksplozji. Schodzę na podwórko, trochę rozbitych szyb, zaniepokojeni sąsiedzi.
– Co robił ojciec?
– Był w stanie spoczynku od 1934 roku. We wrześniu go zmobilizowano, ale ku swojej szczerej rozpaczy został oddelegowany do utworzenia Biura Cenzury Poczty. Dusił się, był wściekły, starał się o przeniesienie, by walczyć, ale nie zdążył. Po absurdalnym apelu pułkownika Umiastowskiego[3], by mieszkańcy Warszawy opuścili miasto i udali się na wschód, ruszyliśmy. Jechaliśmy z Olkiem Tyrawskim na rowerach. Pod Garwolinem spotkaliśmy moich rodziców – ojciec, zgodnie z rozkazem, miał ewakuować swoje nikomu niepotrzebne już Biuro Cenzury. Po drodze kupił parę koni i powóz. Z przygodami po kilku dniach dotarliśmy do Bugu, tam zatrzymali nas Niemcy. Czołgi, żołnierze. Olek i ja byliśmy w mundurach przysposobienia wojskowego, ojciec w regularnym mundurze – byłem przekonany, że nas rozstrzelają. Zrozpaczony, ale pomny romantycznej tradycji, wyszedłem przed szereg i powiedziałem: Bitte schissen... – Nein, nein – odpowiedział niemiecki żołnierz i opuścił wycelowany w nas karabin. Tak, owszem, musiało to wyglądać tragikomicznie. Puścili nas. Gdy dowiedzieliśmy się, że 17 września prawy brzeg Bugu zajęli Rosjanie, wróciliśmy do Warszawy. Ojca Niemcy aresztowali 18 października. Spodziewał się tego, powiedział matce: Wyjedźmy z miasta, bo na pewno po mnie przyjdą. – Ty megalomanie, nie mają kogo szukać, tylko ciebie? – usłyszał. Ale pojechaliśmy do Konstancina. I tam odwiedziła nas Abwehra, panowie usiedli na krzesełkach i czekali na ojca, grożąc, że jeśli się nie zjawi, aresztują mnie i mamę. Ojciec, widząc przed domem samochód, chciał uciekać. Służąca powiedziała mu jednak o groźbie aresztowania rodziny, wszedł więc i powiedział: Dzień dobry panom, jestem do dyspozycji. Jako oficer wywiadu był przesłuchiwany w Berlinie, proponowali mu kolaborację, odmówił, był w więzieniu w Moabicie, miał proces, sąd go wysłał do obozu dla jeńców w Colditz. Przeżył. Umarł spokojnie tutaj, we Francji. Mama też.
– Czytaliśmy, że próbował pan składać reklamację na gestapo, gdy ojca aresztowali...
– Tak, spadłem tam ze schodów. Na szczęście. Bo poszedłem na Szucha, nie mówiąc nic matce. Wszedłem po schodach na pierwsze piętro, widzę – siedzi żołnierz przy stole. Zwróciłem się do niego moim pożal się Boże niemieckim: Warum mein Vater hier? Was ist das? Wziął mnie za ramiona, odwrócił, dał mi porządnego kopniaka i zrzucił ze schodów.
– Powiedzmy patetycznie, że spadł pan ze schodów w dorosłość, pchnięty niemieckim butem...
– Można tak to określić, to zręczne, to ma sens. To był koniec dzieciństwa, owszem.
– Koniec dzieciństwa nie musi jednak oznaczać dojrzałości.
– Oczywiście, że nie. Dojrzewałem przez kolejne lata. To było specyficzne dojrzewanie, radykalne. Te lata w Polsce całkiem mnie ukształtowały, na całe życie. Pierwszych dwadzieścia lat, w tym pięć lat wojny, zrobiło ze mnie człowieka, jakim byłem przez kolejnych siedemdziesiąt i jakim jestem dzisiaj.
– Ale wojna potem panu się nie śniła...
– Bardzo rzadko. Ostrygi też już mi się nie śniły. W 1946 roku, po tym całym piekle, siedziałem w restauracji Dupont-Latin na Boulevard Saint Michel w Paryżu. Ktoś zamówił mi ostrygi, a do nich butelkę chablis.
[1] Orlątko – wiersz Artura Franciszka Michała Opmmana (Or-Ota), (1867–1931). Opmman, poeta „młodopolski”, w 1921 r. służył w 5. Pułku Piechoty Legionów; redaktor naczelny „Żołnierza Polskiego”. Autor m.in. Legend Warszawskich (Złota Kaczka, Syrenka, Bazyliszek).
[2] Władysław Dziewulski (1878–1962) – astronom, profesor Uniwersytetu Batorego w Wilnie, wybitny uczony; po wojnie współzałożyciel Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
[3] Płk Roman Umiastowski (1893–1982) – we wrześniu 1939 r. szef Biura Propagandy Sztabu Naczelnego Wodza WP. 6 września w nocy, po wyjeździe z Warszawy gen. Rydza-Śmigłego, wygłosił przemówienie radiowe, w którym wezwał do ewakuacji na wschód, gdzie za linią Wisły miała być utworzona nowa linia obrony. Wywołało to chaos i zamieszanie. Drogi zostały zablokowane przez tłumy ludzi, samochody i zaprzęgi. Wybuchła panika – mieszkańcy, wcześniej przekonywani o sile polskiej armii, zrozumieli apel jako sugestię, że miasto lada dzień zostanie oddane Niemcom bez walki. Dzień później rozkaz odwołano.
– Kiedy straciłem wiarę w Boga... Chcecie wersję zabawną czy smutną?
– Zacznijmy od zabawnej.
– Gdy Niemcy aresztowali mojego ojca w październiku 1939 roku, obiecałem Bogu, że w ramach ofiary błagalnej w intencji uwolnienia ojca przestanę się spotykać z moją miłością, panną, której nazwiska tu nie wspomnę. Była szczerze zdumiona moją decyzją. Byłem twardy, rzeczywiście rozstałem się z nią, choć nasze relacje rokowały. Potem, gdy wspomniałem ojcu o tym rozstaniu i mówiłem mu, że zawdzięcza mi wolność okupioną moim sercowym bólem, powiedział, że jestem osioł i frajer. To dało mi do myślenia, tak oto zachwiana została moja wiara.
– A ta smutna wersja?
– Żarty się kończą. W 1942 roku stałem na wiadukcie łączącym Śródmieście z Żoliborzem, nad Dworcem Gdańskim. Pode mną stał długi pociąg pełen stłoczonych w nim ludzi. Wycia, jakie dochodziło ze środka, nie zapomnę nigdy. Długie, przeciągłe, żałosne, słychać je było chyba na całym bliskim Żoliborzu. Straszny płacz, takie przeciągłe zawodzenie dzieci, kobiet. Żydzi krzyczeli: wody, wody, Wasser, Wasser! Byli stłoczeni gorzej niż bydło. Nie wiem, jak długo stał ten pociąg: dzień, dwa, może dłużej. Upał, skwar niemiłosierny, co się musiało dziać w tych wagonach! I pamiętam jak dziś, do okienka, w którym widać było tylko parę rozpalonych oczu, podszedł Niemiec. Gdy tylko jakiś biedak w środku zorientował się, że Niemiec na peronie podszedł specjalnie do niego, zaczął jeszcze głośniej i dramatyczniej krzyczeć: Wasser! Wasser! Żołnierz to usłyszał. Poszedł aż do dworca, to było co najmniej 200 metrów. Patrzę – niesie wiadro wody, widać, że ciężkie, ze dwadzieścia litrów, bo ramię ma wyciągnięte i idzie jakoś krzywo, ale uważa, żeby nie rozlać. Byłem pod wrażeniem, że taki ludzki gest... Zastanawiałem się, w jaki sposób chce pomóc temu człowiekowi: okienko jest wysoko, a wiadro ciężkie. Patrzę dalej. Żołnierz dochodzi do tego błagającego człowieka, wszędzie słychać wycie umierających z pragnienia ludzi, i nagle przechyla to wiadro i powoli, powolutku, wylewa wodę na peron. Tak, żeby te oczy, pewnie oczy jakiegoś ojca umierającego z pragnienia dziecka, widziały dokładnie całą scenę. Co ja mam wam powiedzieć? To był szczyt skurwysyństwa, to był sadyzm rzadko spotykany. I pamiętam, że stałem na tym wiadukcie, pewnie jechałem do domu albo do miasta, i pomyślałem wtedy, że Boga nie ma. On nie może egzystować! To, co widzę, wyklucza obecność Boga miłosiernego! Bo przecież w momencie, gdy żołnierz rozlewał wodę, niebo powinno się zakotłować i w tego Niemca powinien strzelić piorun. Jak w mitologii greckiej, dokładnie tak się powinno stać! Ja wiem, że w obozach koncentracyjnych działy się straszniejsze rzeczy, jednak na własne oczy widziałem to, co wam teraz opowiadam, i nie zapomnę tego nigdy. Nie mam słów na opisanie tego, co czułem. To był dla mnie ostateczny dowód, że Boga nie ma. Gdyby był, nie pozwoliłby na to. Dobrze, że nie miałem wtedy przy sobie pistoletu, bo bym zastrzelił tego Niemca, a potem żandarmi, których było tam wielu, zastrzeliliby mnie.
– Jeden moment wystarczy, by stracić wiarę?
– To na pewno był proces, ale po tym wydarzeniu, kiedy koledzy mnie namawiali, żeby pójść z nimi na mszę, odpowiadałem, żeby mi głowy nie zawracali. Czytałem potem książkę księdza Kiedrowskiego[4], który żył sto lat i umarł tutaj, w Paryżu. Przeszedł chyba przez pięć obozów koncentracyjnych, między innymi Majdanek i Buchenwald. Na Majdanku był świadkiem, jak Niemcy jednego dnia zastrzelili 18 tysięcy ludzi, to było jeszcze przed wprowadzeniem hurtowej metody likwidowania ludzi gazem. Inferno, a on w białym fartuchu obozowego aptekarza mógł poruszać się tam jakoś bezpiecznie. W pewnym momencie, gdy prowadzili ludzi na śmierć, wziął żydowskiego chłopca, dziecko, i schował je pod ten fartuch. W środku piekła zachował się jak anioł w bieli. Zauważył to esesman, zobaczył tę – dziś byśmy powiedzieli – śmieszną i naiwną próbę ratowania życia. Podbiegł do księdza, wyrwał mu tego chłopca spod fartucha, jemu połamał palce, a chłopca zastrzelił na miejscu. I ksiądz Kiedrowski nie stracił wiary. Długo myślałem o tym, co przeczytałem, i nie rozumiem. Cały dzień ksiądz miał w uszach odgłosy rozstrzeliwania ludzi, tysięcy, próbował pomóc jednemu dziecku, i nawet to się nie udało, a mimo to dalej wierzył w Boga. W Boga, który przyglądał się temu wszystkiemu i nie reagował. Myślę, że już prędzej można uwierzyć w tego księdza, bo ten przynajmniej nie stał obojętnie, a nie w Boga. Bo gdzie on był, jak to się wszystko działo? Proste pytanie: gdzie?
– Jak zatem mamy pisać słowo „bóg” w książce, panie Stachu? Wielką literą, czy małą?
– Piszcie, jak chcecie.
– Kedyw. Porozmawiajmy teraz o Kedywie.
Do jesieni 1942 r. bezpośrednią walką z okupantem zajmowało się kilka organizacji podległych szefowi AK. Działania nie były dobrze skoordynowane. Gdy sytuacja na froncie wymuszała zintensyfikowanie dywersji, szef AK postanowił połączyć siły i dać okupantowi wyraźny sygnał, że za coraz większą liczbą akcji – zamachów, ataków, podpaleń – odpowiada jedna, silna organizacja podziemna. „Wiadomości o naszych akcjach odwetowych podawała prasa podziemna. Gestapo zawsze otrzymywało pocztą jeden egzemplarz takiego numeru” – mówił komendant główny AK gen. Tadeusz Bór-Komorowski. Lecz to nie on, ale jego poprzednik stworzył Kedyw.
Generał Stefan Rowecki połączył takie organizacje, jak Związek Odwetu, Osa, Wachlarz, wykazując się przy tym sporą determinacją. Czasu na stworzenie nowej struktury – Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej AK – Kedywu – dał bowiem swoim podkomendnym niewiele. „Musi się to zakończyć do końca marca, tak by 1 kwietnia odcinek walki czynnej był uporządkowany” – napisał w rozkazie. Pierwszym szefem Kedywu został płk August Emil Fieldorf „Nil”, a po jego odejściu do nowej organizacji „Nie”, od 1 lutego 1944 r. Kedywem kierował ppłk Jan Mazurkiewicz „Radosław”.
Zorganizowanie nowej struktury złożonej z niejako „zawodowych” oddziałów, będących na ciągłej, aktywnej służbie, było strzałem w dziesiątkę. Od marca 1943 r. Kedyw zaczął przeprowadzać coraz bardziej skuteczne i brawurowe akcje. Najbardziej znane to akcja pod Arsenałem (słynne odbicie „Rudego”), akcja pod Łęczną (zatrzymanie i ostrzelanie dwóch pociągów na linii Warszawa–Kraków przez oddział Jana Piwnika „Ponurego”), akcja „Główki” (stopniowe i konsekwentne likwidowanie najbardziej brutalnych niemieckich zbrodniarzy, między innymi Franza Kutschery, Wilhelma Koppego czy Karla Schmalza).
W sumie do czerwca 1944 r. Kedyw zniszczył ponad 1100 transportów kolejowych, wysadził 38 mostów, zniszczył 4300 samochodów wojskowych, 28 samolotów, uszkodził 19 tys. wagonów. Wykonał 5700 zamachów na Niemców, a tylko między styczniem a czerwcem 1944 r. zlikwidował kilkuset agentów gestapo. W zgodnej opinii historyków Kedyw był najskuteczniejszą i najlepiej zorganizowaną organizacją dywersyjną w okupowanej Europie.
– Władysław Bartoszewski nazwał akcję na „Panienkę”, czyli zamach na Karla Schmalza, „najlepiej zorganizowaną akcją podziemia”. Brał pan w tej akcji udział. A przecież półtora miesiąca wcześniej został zastrzelony Franz Kutschera, dowódca SS i Policji na dystrykt warszawski Generalnego Gubernatorstwa, najwyższy rangą niemiecki oficer wyeliminowany przez AK. To właśnie ten zamach uważany jest za majstersztyk podziemnego wymiaru sprawiedliwości. Akcja na „Panienkę” była pańskim zdaniem doskonalsza?
– Oczywiście, że tak. Tym bardziej mi przykro, że Kazik Jakubowski[5] nie figuruje na żoliborskim monumencie upamiętniającym działania Kedywu. Postanowiłem, że będę to powtarzał przy każdej okazji, bo to on był autorem planu i aktorem zarazem tej pięknej akcji na bahnschutza. I potem na skutek tej roboty zginął.
– „Roboty”...
– Tak się mówiło. Zaraz po wojnie właśnie pod takim tytułem: Robimy „Panienkę”, ukazał się w gazecie artykuł na ten temat.
– U Bratnego w Kolumbach bohaterowie również tak mówią. Jest taka wymiana zdań: „No, a kiedy go zrobicie? – Kogo? – No, tego z propagandy. – Przecież zrobiony”. Trochę obcesowo – „robota”, „zrobić”, czyli zabić.
– A jak mieliśmy mówić?
– Jak długo planowaliście akcję na „Panienkę”?
– Długo. W konspiracji planowanie takiej „roboty” to żmudna praca. Najgorsze było czekanie przy telefonie. Teraz są telefony komórkowe, każdy nosi telefon przy sobie, po pięciu minutach można by skrzyknąć całą grupę i dokładnie omówić szczegóły. Wtedy to było bardziej skomplikowane. Nie wiem, w jaki sposób Kazik nawiązał kontakt z polskimi kolejarzami, którzy znali rozkład pomieszczeń w budynku wachy (posterunku) bahnschutzów przy Dworcu Zachodnim. Jego informator, jakiś polski kolejarz (znaliśmy tylko jego pseudonim – „Bazyl”) był na tyle skrupulatny, że dokładnie opowiedział, gdzie strażnicy trzymają broń, ile mają granatów, amunicji, i że jest ich dwunastu. To on miał telefonicznie powiadomić Kazika, że „«Panienka» jest w domu”, czyli w budynku między Towarową a żelaznym mostem przy Niemcewicza. Tego mostu dzisiaj już nie ma. Byliśmy rozrzuceni po melinach, ogółem w akcji wzięło udział siedemnastu ludzi. To dużo. Rozkazy już były rozdane, plan opracowany – zaraz o nim opowiem – i czekamy... Po jakimś czasie – jest! Dzwoni Tadeusz Wiwatowski „Olszyna”[6], ale mówi, że na „transakcję nie reflektuje”, i prosi, żeby na niego poczekać. Nie wiem, ile to oczekiwanie trwało. Okazało się, że „Nurt”, czyli „Monter”, cofnął rozkaz wykonania tej roboty ze względu na zbyt wielkie ryzyko: batalion żandarmerii zajmował dom akademicki przy placu Narutowicza i istniało niebezpieczeństwo, że zaalarmowani Niemcy zdążą z odsieczą. To było tylko pięćset metrów.
– Czyli akcja została odwołana?
– Na wysokim szczeblu tak, ale... napięcie było już takie, nasza determinacja również, że... no, cóż... Pozwalają czy nie – robimy! Zapadła decyzja. Za dużo pracy włożyliśmy w szczegóły jej przygotowania. Oczywiście dostaliśmy zgodę dowódcy, to nie była całkowita samowola – „Stary”, czyli doktor Józef Rybicki, szef dywersji okręgu, uległ naszym namowom i powiedział, żeby działać na jego odpowiedzialność. No i 4 marca 1944 robota doszła do skutku. Miała niestety również złe skutki.
„Proszę wysadzić w powietrze ten tor kolejowy i zniszczyć transport” – w takiej formie wydawał rozkazy swoim podkomendnym (czym wprawiał w zdumienie zawodowych wojskowych) Józef Rybicki „Andrzej” (1901–1986). Ranny w wojnie z bolszewikami w 1920 r. Przed wojną filolog klasyczny i nauczyciel, w 1930 r. na Uniwersytecie w Wilnie obronił doktorat (w pisanej oczywiście po łacinie pracy analizował wpływy antyczne w poezji Jana Kochanowskiego). W podziemiu już od 1939 r., najpierw w Służbie Zwycięstwu Polski, potem w Tajnej Organizacji Wojskowej i AK. Szef warszawskiego Kedywu. Był jedynym cywilnym dowódcą w pionie dywersji. Działał w Radzie Pomocy Żydom „Żegota”. Po wojnie zakładał Wolność i Niezawisłość. Aresztowany w 1947 r., został skazany na 10 lat więzienia. W ostatnim słowie prosił o łagodny wymiar kary dla... podkomendnych. W 1968 r. znowu stanął po stronie bitych i poniżanych. Gdy wybuchła antysemicka nagonka i władze PRL były oskarżane przez opinię międzynarodową o antysemityzm, uruchomiono kampanię przypominania o pomocy, jakiej polskie podziemie udzielało podczas okupacji ukrywającym się Żydom. Polskie Radio postanowiło przeprowadzić wywiad z Józefem Rybickim. „Ale muszę wystąpić pod moim prawdziwym nazwiskiem, nie wiem, czy to państwu będzie odpowiadało...” – powiedział dr Rybicki dziennikarce, która go odwiedziła. „Oczywiście! Wspaniale!” – usłyszał. „Wie pani, ja jestem Żydem i nazywam się Fiszman”. Zaskoczona reporterka uciekła w popłochu. Wywiadu nie było, a do Rybickiego zadzwonił z pretensjami jego bratanek, Zygmunt Rybicki, w tym czasie prorektor Uniwersytetu Warszawskiego i przedstawiciel partyjnego betonu: „Co zrobiłeś, wuju, teraz SB sprawdza moją metrykę!”.
W 1976 r. Józef Rybicki był jednym z założycieli Komitetu Obrony Robotników. „Na każdą niegodziwość reagował niemal fizycznie – wspominała Anka Kowalska – i pąsowiał, gdy o niej usłyszał” (za stroną www.zakladajciekomitety.pl – biogram J. Rybickiego, autor: Adam Leszczyński). Dla środowisk opozycyjnych był niekwestionowanym autorytetem moralnym. Rzymianin z AK – i taki tytuł nosi jego biografia pióra Wojciecha Wiśniewskiego.
Publicyści historyczni podkreślają jego powojenny konflikt z Janem Mazurkiewiczem, szefem zgrupowania „Radosław”. (Kedyw został podporządkowany Mazurkiewiczowi w czasie powstania warszawskiego). U źródeł tego konfliktu leży prawdopodobnie różny charakter tworzonych przez Rybickiego i Mazurkiewicza oddziałów: w pierwszych panowała bardziej przyjacielska, koleżeńska atmosfera, a stosunki służbowe nie przypominały tych typowo wojskowych. Zapewne nie bez znaczenia pozostaje również decyzja Mazurkiewicza o objęciu wiceprezesury ZBoWiD-u i jego dobre kontakty z moczarowcami.
Podczas pogrzebu „Starego”, jak nazywali dr. Rybickiego podkomendni z AK, na cmentarzu w Milanówku, Stanisław Broniewski „Orsza” powiedział: „Składamy do grobu sumienie Armii Krajowej”.
– Kim był „Panienka”? Dr Rybicki w sprawozdaniu z akcji nazwał go „postrachem okolic, potwornym zjawiskiem Woli”.
– To dobre określenie. Nazywał się Karl Schmalz, był feldfeblem i szefem ochrony kolei przy Dworcu Zachodnim. Bardzo okrutny. Nazwano go „Panienka”, bo lubił przebierać się za kobietę i tak okutany w damskie fatałaszki podchodził do zbierających węgiel na torach ludzi – dzieci, kobiet, i mordował ich z zimną krwią. Wyciągał karabin maszynowy i strzelał. Jeśli nie zabił na miejscu, zabierał do swojej siedziby i tam „przesłuchiwał” – torturował, a potem mordował. Wiedzieliśmy, że zabił w ten sposób stu trzydziestu Polaków. „Panienką” był nazywany chyba również dlatego, że miał ładną, łagodną i budzącą zaufanie twarz.
– Wiedział, że podziemie na niego poluje?
– Doskonale, dlatego bardzo uważał. Najbezpieczniej czuł się w swojej strażnicy. Urządził tam pokój przesłuchań i działy się tam straszne rzeczy. Trudno było do niego dotrzeć. Wiedzieliśmy, że jakieś lokalne oddziały z Ochoty próbowały go namierzyć i zastrzelić, ale facet był za sprytny. Polecenie wykonania wyroku śmierci wydanego przez podziemny sąd dostał „Stasinek” Sosabowski[7], dowódca żoliborskiej grupy „Andrzeja” („Starego”, czyli doktora Rybickiego). „Stasinek” zlecił wykonanie zamachu swojemu zastępcy, Kazikowi Jakubowskiemu. To Kazik opracował plan, który wymagał od nas aktorskiego zaangażowania. Chłopcy przebrani w mundury żandarma i żołnierza mieli przyprowadzić do strażnicy aresztowanego złodzieja. Złodzieja miał zagrać (w łachmanach i taki trochę już „poobijany”) Antoni Wojciechowski – „Antek”[8]. Ja miałem skombinować nożyce do drutu, aby przeciąć ogrodzenie z drutów kolczastych, otaczające posterunek bahnschutzów i dostać się tam od tyłu.
– W dokumentach Kedywu jest informacja, że znalezienie tych nożyc nie było takie proste...
– Tak. Niby drobiazg, a okazało się trudniejsze, niż myślałem. Nigdzie tych nożyc nie mogłem dostać. Nie pamiętam dokładnie, skąd je w końcu wytrzasnąłem. Za to samą akcję mam dosłownie przed oczyma. Według planu przebrani za Niemców chłopcy mieli wprowadzić „złodzieja” do budynku straży, a my od tyłu mieliśmy zaskoczyć przebywających tam bahnschutzów. W niemieckie mundury przebrali się Krzysztof Sobieszczański „Kolumb”[9] i Jan Barszczewski „Janek”[10]. O dziesiątej przed południem byliśmy w ciężarówce, która wjechała na teren asfaltowni przy Niemcewicza, a potem do przedsiębiorstwa „Sewerin”. Kazik poszedł do dyrektora tej fabryczki, Niemca, i grzecznie go poprosił, aby ten nie robił niepotrzebnego zamieszania, tylko wydał polecenie swoim pracownikom, by zgromadzili się w jednym pomieszczeniu i przeczekali „zamieszanie”. Tych sto pięćdziesiąt osób okazało się bardzo zdyscyplinowanych, pan dyrektor również. Po piętnastu minutach uporaliśmy się moimi nożycami z drutem kolczastym oraz z ogrodzeniem i czekaliśmy w ukryciu na pojawienie się żandarma i żołnierza eskortujących złodzieja. Obok mnie był Zygmunt Siennicki „Bor”[11], Andrzej Englert „Andrzejek”[12], jeszcze ktoś... Nagle – są! Idą, szturchają Antka. „Kolumb” tak się wczuł w rolę, że kopnął Antka chyba za mocno i ten potem miał duże pretensje. Muszę tu opowiedzieć o niemieckich mundurach, bo przecież to był ważny element całego planu. Więc dygresja: przed akcją mieliśmy tylko jeden mundur, potrzebny był drugi. Pamiętam, że wybraliśmy się po niego do niemieckich koszar na Woli.
– „Wybraliście się”? Jak do sklepu na zakupy?
– To dziś brzmi komediowo, owszem. Pojechaliśmy w czwórkę do koszar ukradzionym wcześniej Niemcom citroenem. Przez szybę nie było widać, że Janek Barszczewski, który miał na sobie kurtkę oficera SS, ma niewłaściwe spodnie, takie bardzo wyraźnie nie od kompletu. Do tego buty do jazdy konnej. Prowadził chyba Antek Wojciechowski, był jeszcze „Stasinek”. Wszystko szło dobrze do momentu, gdy podjechaliśmy do bramy koszar na Powązkach, bo wtedy zgasł silnik. Janek wyskoczył z auta, otworzył maskę i schował się za nią. Wyobraźcie sobie tę sytuację! Stoimy dokładnie naprzeciwko bramy koszar, jeśli któryś z wartowników wyjdzie nam pomóc, to leżymy! Każdy ma jakieś dziwne ciuchy, tylko jeden gada jako tako po niemiecku. Jest niedobrze. Janek zaczął grzebać w silniku, czekamy w napięciu, a tu nagle, jak spod ziemi, pojawia się żołnierz Wehrmachtu, który zaczyna się tłumaczyć, że wraca z przepustki, jest spóźniony i prosi o „podwiezienie” do koszar, które są dalej. Po niemiecku mówił trochę Janek. Wycedził: Raus! aby go spławić. Ten biedak speszył się, bąknął: Entschuldigung, i odszedł. Po chwili udało się uruchomić silnik i ruszamy dalej. Patrzymy, a ten Niemiec stoi na baczność i nam salutuje. Zatrzymaliśmy więc auto, zaprosiliśmy go do środka, oferując jednak podwózkę. Aby mu zrobić miejsce, musiałem wyjść z samochodu, wtedy poprosiłem go o karabin. Troszkę się zdziwił, że tajniak – bo miałem czarny skórzany płaszcz – jest taki uprzejmy, ale wsiadł. Zawróciliśmy. Jechaliśmy w milczeniu, ten żołnierz zaczął się niepokoić, coś mu nie grało. Po kilku kilometrach był jakiś las. Zatrzymaliśmy się. Janek po niemiecku – a mówił raczej słabo jak na oficera SS – wytłumaczył autostopowiczowi, że jesteśmy żołnierzami Wojska Polskiego i że nie zrobimy mu krzywdy, bo zabijamy tylko esesmanów, a nie żołnierzy Wehrmachtu. Tego Niemca kompletnie zamurowało. Oddał mundur, zdjął buty. Zostawiliśmy mu podkoszulek i kalesony. Wiem, to nieelegancko, w dodatku w środku zimy, był wtedy śnieg. No, ale mieliśmy brakujący mundur! Antek potem mi przypomniał, że jednak zostawiliśmy mu buty, aby sobie stóp nie odmroził.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[4] Witold Kazimierz Lew Kiedrowski (1912–2012), kapelan, działacz polonijny we Francji. Żołnierz kampanii wrześniowej 1939 r. Od 1940 r. w ZWZ i AK, aresztowany w 1942 r.; więzień Majdanka, Oświęcimia i Buchenwaldu. Wspomniana tu książka to Na drogach życia, Pelplin 2004.
[5] Kazimierz Jakubowski „Kazik” (1921–1944) – dowódca jednego z dwóch zespołów wchodzących w skład grupy Kedywu Żoliborz. Aresztowany i zamordowany przez Niemców krótko po akcji „P” (Panienka).
[6] Tadeusz Wiwatowski „Olszyna” (1914–1944) – polonista, wykładowca tajnego Uniwersytetu Warszawskiego, żołnierz Kedywu, porucznik, zastępca Józefa Rybickiego, szefa Kedywu okręgu Warszawa. Zginął 11 sierpnia 1944 r. przy ul. Stawki.
[7] Stanisław Janusz Sosabowski „Stasinek” (1917–2000) – syn gen. S. Sosabowskiego, lekarz chirurg, porucznik, dowódca grupy Kedywu „Żoliborz” (plutonu żoliborskiego Oddziału Dyspozycyjnego (Kolegium „A”) – tzw. zespołu bojowego „Stasinka”). Po wojnie „Stasinek” Sosabowski zamieszkał w Anglii, pracował jako fizjoterapeuta (nie mógł prowadzić praktyki lekarskiej, ponieważ stracił wzrok w czasie powstania).
[8] Antoni Wojciechowski „Antek” (1921–1944) – podporucznik, żołnierz Kedywu.
[9] Krzysztof Sobieszczański – por. ramka na s. 235.
[10] Jan Barszczewski „Janek” (1921–1944) – harcerz, w podziemiu od 1940 r., żołnierz Kedywu. Zginął 11 sierpnia 1944 r. na Stawkach.
[11] Zygmunt Siennicki „Bor” (1904–1944), kapral, w konspiracji od 1940 r., brał udział w niemal wszystkich akcjach żoliborskiego Kedywu. Podczas powstania ciężko ranny w kościele św. Antoniego, na własną prośbę został dobity przez jednego z kolegów (31 sierpnia 1944 r.).
[12] Andrzej Englert „Andrzejek” (1922–1944) – harcerz, plutonowy, żołnierz batalionu „Miotła”, od 12 sierpnia 1944 r. walczył w szeregach Kedywu Kolegium „A”; ranny, zamordowany prawdopodobnie 2 września w szpitalu „Pod Krzywą Latarnią” przy ul. Podwale.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Redakcja
Elżbieta Lewczuk
Konsultacja
Marek Gałęzowski
Korekta
Anna Sidorek
Krystian Gaik
Copyright © Emil Marat, Michał Wójcik, 2014
Copyright © Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2014
Zdjęcie Romana Bratnego © B.J. Dorys (oryginał przechowywany w zbiorach Biblioteki Narodowej)
Zdjęcie żołnierzy Kedywu (II wkładka, ss. 4-5) © Zbigniew Miszta
Zdjęcie egzekucji więźniów Pawiaka © Studium Polski Podziemnej w Londynie
Wydawnictwo dziękuje Stanisławowi Likiernikowi za udostępnienie zdjęć z archiwum rodzinnego.
Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, aby dotrzeć do właścicieli praw do zdjęć Stanisława Aronsona i Józefa Rybickiego, jednak bezskutecznie. Prosimy ewentualnych właścicieli praw o kontakt z wydawnictwem w celu uregulowania kwestii prawnych.
Wielka Litera Sp. z o.o.
ul. Kosiarzy 37/53
02-953 Warszawa
ISBN 978-83-64142-54-3
www.wielkalitera.pl
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl