Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wojna nie umiera nigdy…
„Zabrałam ci twoją historię, mamo, twoją apokalipsę. Karmiłaś mnie nią, gdy byłam mała, szczyptą, po trochu, żeby mnie tak całkiem nie otruć. Ale się uzbierało. Mam ją we krwi…” Anna Janko Mała Zagłada
Sochy na Zamojszczyźnie, 1 czerwca 1943 roku. Wystarczyło parę godzin, by wieś przestała istnieć. Budynki zostały spalone. Mieszkańcy rozstrzelani. Pośród zgliszczy pozostał jeden dom, nieliczni dorośli i kilkoro dzieci.
Wśród nich — dziewięcioletnia Terenia Ferenc, matka Anny Janko. Dziewczynka widziała, jak Niemcy mordują jej rodzinę. Nieludzki obraz towarzyszył jej przez lata spędzone w domu dziecka, by nigdy nie dać o sobie zapomnieć…
„Miałam przez to wszystko jakby dwie matki. Pierwszą: dorosłą kobietę, za którą tęskniłam, gdy wychodziła do sklepu, której się bałam, gdy wpadała w gniew, z której byłam dumna, bo nikt nie miał ładniejszej pani za matkę na całym podwórku. I drugą mamę miałam: małą dziewczynkę, której na wojnie zginęli rodzice, wciąż przerażoną i samotną, która kiedyś cierpiała głód i musiała pracować u złej ciotki, takiej, co biła i kazała nosić wiadra z wodą pod górę. Dla niej pójście po wojnie do domu dziecka było, o paradoksie, największym szczęściem. To właśnie ta mama-dziewczynka nieraz kładła się na tapczanie w dzień i płakała nie wiadomo dlaczego”. (fragment książki)
Mała Zagłada Anny Janko nie jest jeszcze jedną tragiczną opowieścią rodzinną wyciągniętą z lamusa II wojny światowej. To mocna, jak najbardziej współczesna rozprawa z traumą drugiego pokolenia — naznaczonego strachem. Brutalna, naturalistycznie opisana historia pacyfikacji polskiej wsi staje się w niej punktem wyjścia do przedstawienia etycznej i egzystencjalnej bezradności.
Mała Zagłada. Przejmująca książka o tym, że wojna nie umiera nigdy…
„Książka Anny Janko była dla mnie lekturą wyjątkową i dużym przeżyciem”. Adam Sikorski
„Wpisuje się w jeden z najważniejszych europejskich nurtów nowego przepracowania tragedii II wojny światowej w duchu zrozumienia i dialogiczności, a nie konkurencji ofiar i zbrodni”. Robert Traba
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej mamie, Teresie Ferenc, oraz mieszkańcom wsi Sochy na Zamojszczyźnie
Mała Renia
Mała Renia. Duże szare oczy. Proste włosy z grzywką. Okrągła buzia. Wesoła. Ruchliwa. Pierwsze dziecko Władka i Józi Ferenców ze wsi Sochy. Pierwsze jej wspomnienie z dzieciństwa – jak przeczołguje się przez próg domu. Kładzie się na nim, potem przekłada jedną nogę, drugą nogę i staje po tamtej stronie. Próg musiał być wysoki. Renia musiała być bardzo mała. To było przed wojną. Skoro się urodziła w 1934 roku, to mógł być najwyżej 1936, nie było jeszcze na świecie brata, Jasia, i siostry, Kropki. I dom nie był ich własny, bo własny dom postawili Ferencowie dopiero w 1938. Do tego czasu mieszkali u jednej z sióstr Władka, od niej też Władek wynajmował izbę na sklep. Od początku postanowił mieć sklep. Ziemi od ojca nie dostał, bo braci było pięciu, wszyscy nie mogli ziemi dostać. Władek, Staszek, Antek, Michał i jeszcze brat, co do Ameryki wyjechał. I dwie siostry, Maria i Agnieszka, Ferencowy ród.
W różnych spisach soszańskich włościan sprzed 1846 roku Ferencowie się nie pojawiają, na przykład w dokumentach ordynacji Zamojskich, przy okazji choćby sporów o drewno... Może przybyli dopiero podczas Wiosny Ludów, wtedy to masy ludzkie przemieszały się w tej części Europy. I to niekoniecznie z samych Węgier przyszli, bo na Podolu sporo Ferenców już w siedemnastowiecznych księgach parafialnych odnotowano. Podobno jeszcze wcześniej wywędrowali z okolic Lwowa. Nie tylko w Sochach się ostatecznie zatrzymali, to tu, to tam, w różnych miejscowościach województwa lubelskiego ich nazwisko się pojawia. Ktoś został, ktoś poszedł dalej, choćby do Małkini. Z Małkini pochodzi Andrzej Ferenc, polski aktor, na pewno go znasz, to ten, który tak cudownie poezję czyta. Mówił mi, że jego rodzina to rzemieślnicy od pokoleń. To coś wyjaśnia, bo moi dziadkowie i wujowie to wszystko byli ludzie nieleniwi, pomysłowi, przedsiębiorczy: kowale, stolarze, złote rączki. Mój dziadek jako młodzieniec wymyślił sobie sklep – i miał sklep, dobrze prosperujący przed wojną, a i potem nie najgorzej jak na wojenne warunki. Aż do ostatniego dnia. To po dziadku Władku mam mocną dolną szczękę, świadczącą według wskazówek antropologicznych o sile woli.
Kochał ją. Władek. Swoją Józię. Była taka wzruszająca, drobniutka, wesoła. Mógł ją podnieść jedną ręką. Najbardziej ją lubił w tej zielonej chusteczce na głowie, bo wtedy to już wyglądała jak dziewczynka. Dobra była bardzo. Dla niego, dla dzieci, nawet dla kota w sieni. Nie pozwalała psa wiązać, rudy Misiek biegał wolno, gdzie chciał. A najbardziej chciał być w izbie, przy kuchni, patrzył, czy mu co koło pyska nie spadnie. Ach, ta Józia! W Ruszowie się poznali, gdzie oboje pracowali u gospodarzy, żeby na swoją młodość zarobić. Ona miała dwie siostry w Stolnikowiźnie, on pięcioro rodzeństwa w Sochach, wiadomo było, że od rodziców niewiele dostaną, może pierzynę, obrus jakiś. Gdy tylko spojrzeli na siebie, wtedy na drodze, kiedy on konia prowadził z pola, tak go coś w środku ścisnęło, że od razu wiedział. Pobrali się szybko tam na miejscu i tylko czekali, aż pieniądze uzbierają na wymarzony sklep i pierwszy towar. Renia jeszcze zdążyła się w Ruszowie urodzić, tam ją ochrzcili i do ksiąg kościelnych wpisali, ale już mieli postanowione do Soch wracać. Dom będą budować, na tym kawałeczku ziemi, co ojciec Władka dał, naprzeciwko domu rodzinnego Ferenców. Przy studni z żurawiem, co ją ojciec zbudował dla wsi.
Będzie swoje podwórko, szopa na podwórku, będzie sklep, będzie swój piec. No i się zaczęło. U siostry Władka, Agnieszki Sirko, na razie zamieszkali, bo sporą chałupę miała, drugą izbę na sklep wynajęli. Dom stawiali z sąsiadem, tym, co z nimi razem jest pochowany, na jednej tabliczce zapisany. Dom porządny, z grubych, smołowanych bali, z murowaną piwnicą i dranicowym dachem, nie strzechą. Nie za duży, nie za mały, z osobną sklepową izbą, taką, żeby było miejsce na skrzynki z towarem. A na szerokiej ladzie wielkie słoje z cukierkami stały będą.
Wszystko się spełniało. Wznosił się dom, a mała Renia biegała po budowie, właziła na pryzmy kamieni, na sterty desek. A gdy wracali wieczorem przez wieś, łapała rodziców za ręce, podkurczała nogi i wisiała między tatą i mamą, zaśmiewając się i wołając: „huśta! huśta!”. W końcu trzeba było Renię wywieźć na jakiś czas do dziadków Mielników do Stolnikowizny, bo nie było komu jej pilnować, a mogła się skaleczyć lub – nie daj Boże – wpaść do dołu z wapnem.
Józia była mądra i drugie dziecko dopiero w 1938 roku na świat przyszło, już we własnym domu. Jakże ona ten swój dom lubiła! Ciągle coś tam dostawiała, zawieszała, rozkładała. To jeszcze jedną poduszkę na łóżko, to serwetę, to chustę na ławę. A na stole postawiła piękny, duży krzyż żeliwny, a na ścianie porozwieszała święte obrazy. Tak się bała, żeby się kiedyś przypadkiem nie spalili od pieca, że wtedy gdy Władek szedł go stawiać, to trzy razy mu powtarzała, żeby się do roboty przyłożył. A potem na ścianie obraz ze świętą, tą od ognia, powiesiła, aby strzegła tego cudu, co im się trafił.
Władek miał dryg do roboty, wszystko umiał, tak jak jego ojciec, stary Ferenc, który różne rzeczy dla chłopów robił: ławy, krzyże, trumny w razie potrzeby, no i tę studnię; studnia z żurawiem w środku wsi to jego dzieło. I figurę ufundował na końcu drogi, gdy się w Sochach tyfus szczęśliwie skończył w 1905 roku. Mój własny pradziadek. Dumna jestem po dziś dzień! Nie przesadzam, czuję dumę, aż mi te łzy genetyczne podpływają pod powieki, że takiego miałam pradziadka! To ten z czarnym wąsem, węgierski w typie, ten sam, co Kropkę pod szynelem uratował podczas pacyfikacji.
Władek zdążył do swego szczęścia. Zdążył do tej złej daty, pierwszego czerwca czterdziestego trzeciego, nacieszyć się domem i kobietą. Gdy wracał do swojego domu, który przez parę lat miał, to chwytał Józię na ręce i się z nią kręcił dokoła, aż jej chusteczka spadała, aż się okno w widoku rozmywało. Dzieci koło nich podskakiwały, piszcząc z radości. Oszczędny był, więc co trzeba, to mieli, i na dziś, i na potem. Raz się tylko zdarzyło, że Józia pieniądze na nic wydała. Władek do Szczebrzeszyna pojechał po towar, a wtedy akurat fotograf do wsi przyjechał, po podwórkach chodził i namawiał. Cała wieś wtedy zdjęcia sobie robiła. Chciała i Józia mieć obrazek z dziećmi, postawić na stole i patrzeć. A drugi zawieźć rodzicom do Stolnikowizny, żeby i oni patrzyli sobie, kiedy tylko zechcą. To był portrecik Reni i Jasia, same główki przytulone do siebie. Bardzo zły był Władek, gdy się dowiedział, że pieniądze wydane, bo cóż to za pomysły niepotrzebne, przecież dzieci tu są, w kółko biegają, Renia i Jasio, wszędzie ich pełno, na co te zdjęcia?! Huknął tata, a potem już do nocy jedna cisza w domu była. Ale pamiętliwy on nie był, z rannym słońcem wszystko złe odeszło. Renia dostała buziaka, a Jaś trafił do taty na barana i z taaakiej wysokości musiał sam sięgnąć do słoja z cukierkami, który na ladzie w sklepie stał.
Aż do wojny niczego im nie brakowało. Ludzie płacili gotowym groszem albo jajkami, czasem ktoś kurę przyniósł, a przed świętami nawet gęś się trafiała. Boruch, Żyd ze Zwierzyńca, przyjeżdżał po jaja, bo jaj było więcej niż pieniędzy, jak to na wsi. Renia już nie mogła na jajka patrzeć i grymasiła, żółtka ukradkiem na węgłach chowała. Była mocną, pyzatą dziewczynką, choć wciąż niedużą, dopiero podczas wojny się wyciągnęła. Bo już po roku mieszkania w nowym domu doczekali się wojny, ale była nadzieja, że wojna wieś ominie, przeoczy dolinę. Zaraz w styczniu urodziło się w rodzinie najmłodsze dzieciątko, siostrzyczka Kropka, jedzenia ubyło i wtedy Renia już jajka polubiła. Szybko rosła, szybko po jedzeniu głodna była. Patrzyła, jak mama karmi dzieci, i też jeść chciała. A wtedy nieraz usłyszała: a idź sobie pozbieraj te żółtka na węgłach. I kiedyś poszła, dom obeszła i jak ze smutnej bajki wróciła. W ostatnią zimę to już było naprawdę ciężko, Niemcy kontyngenty takie na wieś nałożyli, że mało kto coś więcej niż karbid albo naftę w sklepie brał i mało co zostawiał...
Taką opowieść o tobie ułożyłam, mamo, taki początek bajki, która niedługo potem zmieniła się w okrutną historię Europy.
– A ten portrecik dziecięcy, o który twój tata taki zły był, gdzie jest?
– Spalił się.
– Czyli twoja mama zabrała go ze sobą na tamten świat...
Twoja mama, Józia, była z domu Mielnik – nazwisko tak samo popularne na Kresach Wschodnich jak Müller w Niemczech; znaczy zresztą to samo. Każdy, kto młyn miał, zboże mielił, mógł się tak nazywać. Różne Mielniki w jednej wsi mogli mieszkać, a krewnymi nie byli, no, może pięćdziesiąt lat wstecz. A jej ojciec to był Józef Mielnik, twój drugi dziadek, ten, co miał wąs płowy, w odróżnieniu od Józefa Ferenca z czarnym wąsem. Do Mielnika do Stolnikowizny trafiliście po ogniu, po spaleniu Soch. Muszę sobie ich poukładać, żeby mi się już więcej nie mylili.
Kropka, Jaś i Renia przed pacyfikacją Soch, w sierpniu 1942 roku.