39,90 zł
Upalne londyńskie lato, z okien domów w Peckham sączy się muzyka, ludzie szukają ulgi od słonecznego żaru w skrawkach cienia na chodnikach, w parkach i w klubach. Stephen wraz z Del, najbliższą przyjaciółką, czekają na wyniki egzaminów do akademii muzycznej. Po tym jak ona dostaje się na wymarzone studia, a on musi wyjechać z miasta, by uczyć się w Nottingham, ich drogi się rozchodzą. Tymczasowy koniec ich małego świata, gdzie można być wolnym i czuć się pięknym, słuchać Coltrane’a do rana i wylegiwać się w trawie, to jednak dopiero początek podróży Stephena, który zaczyna odkrywać nowe małe światy z innymi ludźmi – z kolejną dziewczyną, z matką, z ojcem, potem znowu z Del – i wyrusza do Ghany, by zrozumieć, na czym polega dziedziczność losu.
Druga książka autora bestsellerowych „Otwartych wód” to opowieść o czułości, lękach, wyobcowaniu i poszukiwaniu samego siebie w świecie, który z jednej strony żąda od nas dopasowania, ale z drugiej – w końcu pozwala znaleźć przestrzeń wolności i radości.
Poruszająca medytacja nad doświadczeniem bycia migrantem.
„The Guardian”
Olśniewająca druga powieść Nelsona potwierdza jego status literackiej gwiazdy.
„The Observer”
*
Fragment powieści:
Kiedy Del kończy swój set, zamierzam zapytać, czy mogę postawić jej drinka. Zamierzam się wytłumaczyć. A w ciszy, która zapadnie na chwilę w trakcie rozmowy, zapytać, czy ma ochotę wyjść na parkiet, gdzie moglibyśmy spotkać się w tym samym ruchu. Moglibyśmy znaleźć się tak blisko, że nasze głowy zetknęłyby się ze sobą, dwie czarne korony w przyćmionym, ekstatycznym świetle. I znów moglibyśmy mieć po osiemnaście lat. I poddać się temu uczuciu.
*
Caleb Azumah Nelson – brytyjsko-ghański pisarz i fotograf. Mieszka w Londynie. „The Observer” uznał go za jednego z dziesięciu najlepszych debiutujących pisarzy 2021 roku. Za „Otwarte wody” uhonorowano go Costa First Novel Award i nagrodą za debiut roku British Book Awards. Za „Małe światy” został nagrodzony Dylan Thomas Prize i nominowany do Orwell Prize for Political Fiction.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 336
CZĘŚĆ PIERWSZA
DWOJE MŁODYCH LUDZI LETNIĄ PORĄ
2010
1
Skoro większość naszych problemów może rozwiązać jedynie taniec, nic dziwnego, że w rozedrganym gąszczu czarnych rąk uniesionych w dziękczynnym geście pastor zaprasza nas, wszystkich wiernych, do modlitwy, a my dopuszczamy tę modlitwę do siebie, pozwalamy sobie na wniknięcie w głąb własnej istoty, pozwalamy sobie, by mówić słowa szczere i prawdziwe, niemal boskie. Pozwalamy sobie mówić do kogoś, kto jest jednocześnie nami oraz kimś, kim chcielibyśmy być, pozwalamy sobie mówić cicho, co stanowi wezwanie, by zerwać z potrzebą pewności i zapytać samych siebie, kiedy po raz ostatni się poddaliśmy. Kiedy po raz ostatni tak się odkryliśmy? Ale zanim zdążymy odpowiedzieć, rozlega się perkusja, nagle i zdecydowanie. Dołącza do niej mocna linia basu, dotykająca samego sedna rzeczy. Pianista gra prosto z serca cichy akord. Zanim wybrzmi intro, na scenie materializuje się chór, mikrofon w dłoni i uśmiech na twarzy wokalistki, która schodzi między wiernych, śpiewając modlitwę: „Dzielę się swoim smutkiem, dzielę się swoim wstydem”. Śpiewa te słowa, wiedząc, że skoro tu przyszliśmy, to zapewne wiemy, czym jest smutek, zapewne wiemy, czym jest wstyd. Znamy śmierć w jej licznych postaciach, ale bardzo poważnie podchodzimy do kwestii życia. A skoro większość naszych problemów może rozwiązać jedynie taniec, zamieniamy naszą rozpacz w ruch. Przekraczamy granice wyznaczone przez ławki, wypełniamy przejścia, ruszamy naprzód pod scenę, wchodzimy w znajdującą się pod nią przestrzeń.
Z przodu, w tłumie wiernych, widzę mojego ojca, jego ciało jest wolne, rozluźnione, swobodne. Macha trzymaną w dłoni chusteczką, jakby był żywą latarnią morską i chciał powiedzieć: „Jestem tutaj”. Wciąż idzie naprzód, a potem nagle nieco zwalnia, jakby zorientował się, że zapodział cząstkę siebie. Szuka szybko wzrokiem mojej matki. Odnajduje ją bez trudu i daje jej znak. Ona odmachuje mu, że nie chce, ale tata nie odpuszcza, idzie z powrotem do miejsca, w którym stoimy, wyciąga mamę z ławki, ich delikatne dłonie w czułym uścisku, przyciąga ją blisko do siebie, usta przy jej uchu, „jesteś tu bezpieczna”; nie tylko w tym budynku, w tym kościele, ale w jego ramionach. Wpatruję się w moich rodziców i widzę, że całym światem może być dwoje ludzi zajmujących wspólną przestrzeń, w której niczego nie muszą wyjaśniać. W której mogą czuć się piękni. W której mogą być wolni.
Trącam lekko Raymonda. Wybuchamy naraz radosnym, braterskim śmiechem. Wiem, że podobnie jak w moim przypadku jego wiara to codzienna szamotanina, że aby poznać siebie, musi zbudować swój kościół gdzie indziej. Łączy nas teraz ten sam drobny ruch, mały two-step w miejscu, ponieważ wbrew wszystkiemu muzyka jest czymś, czemu nie sposób się oprzeć. Znam siebie o tyle, o ile przebywam w muzyce, w tej przestrzeni pomiędzy dźwiękami, w której język może nie wystarczyć, za to perkusja już tak, może przemówić w naszym imieniu, wyrazić to, co jest głęboko w nas. W tej chwili, gdy muzyka zwiększa tempo, robi jeszcze jeden nawrót, po czym gna jak szalona, a modlitwa „Dzielę się swoim smutkiem, dzielę się swoim wstydem” osiąga niemal ekstatyczne uniesienie, mam ochotę znowu trącić lekko Raymonda i powiedzieć mu: „Chciałbym, żebyśmy zawsze potrafili być tacy otwarci, żebyśmy zawsze czuli choć część tej wolności”. Ale nie wiem, czy znajdę w sobie odpowiednie słowa. A skoro większość naszych problemów może rozwiązać jedynie taniec, jest zupełnie oczywiste, że gdy rodzice dają nam znak, obaj do nich dołączamy.
Długo po zakończonym nabożeństwie, długo po tym, jak dzień stracił jasność, a słońce swój łagodny blask, wybieramy się na krótką przejażdżkę do wujka T, który pomaga nam zapakować swoje głośniki na tylne siedzenie samochodu Raymonda, pokazuje nam, jak przeciąć kabel kombinerkami, zębami zedrzeć z niego izolację i włożyć druty do głośnika, a jego ostrzeżenie, żeby odwieźć sprzęt w nienaruszonym stanie, brzmi jak odległe echo, gdy ruszamy do mieszkania Tej niedaleko Walworth Road. Gdy się zatrzymujemy, widzę Adeline, znam ją tak długo, że wiem, jak światło pada jej na szyję, znam jej rytm, nawet jeśli się nie rusza, a widząc dzielącą nas przestrzeń, idę w jej kierunku i pozwalam, by uśmiech wypłynął z głębi mojego istnienia, pozwalam naszym policzkom zetknąć się w czułym uścisku, a odsuwając się od niej, pytam ją: „Kiedy ostatnio się widzieliśmy?”. Zanim zdąży odpowiedzieć, że „wcale nie tak dawno, w końcu byliśmy razem na imprezie”, drzwi mieszkania Tej otwierają się na oścież i nie jesteśmy już sami, we dwoje, lecz jest nas cały tłum. Po chwili trwa już hałaśliwa rozmowa, pozwalamy sobie mówić słowa, które są szczere i prawdziwe, niemal boskie. Po chwili ze środka rozlega się znana nam muzyka, przekraczamy granice pokoi, wychodzimy do ogrodu, wypełniamy przestrzeń przed konsolą didżeja, zajmujemy tę przestrzeń, z plastikowymi kubkami trzymanymi nad głowami niczym latarnie, jakbyśmy chcieli powiedzieć: „Jesteśmy tutaj”. Wielu z zebranych w tym miejscu już dawno straciło wiarę, ale wciąż wierzymy w rytm. Wierzymy w zdolność czterominutowego kawałka do rozciągnięcia czasu tak, że staje się on zmieniony nie do poznania, a każda sekunda wydaje się osobną wiecznością. Po raz kolejny wjeżdża Buy Out Da Bar Charmza, jakby ten kawałek żywił się własną nostalgią, jakby to był rodzaj modlitwy, która chce, żebyś stał się znów tą samą osobą, co przed chwilą, a ja myślę sobie, że chciałbym, żebyśmy zawsze byli tacy otwarci, w czułym rytmie, ramię przy ramieniu, serce przy sercu, „energy energy, gimme that energy energy”.
Zdążyła nas już ogarnąć nostalgia za przeszłością, więc Adeline zaraz puszcza grime’owe kawałki. Too Many Man, I Spy, 21 Seconds. Zaczyna się Pow!, najpierw puls bębna, nagły i zdecydowany. Potem dołącza mocna linia basu, dotykająca samego sedna rzeczy. Obłędne akordy niosą się po ogrodzie. Zanim wybrzmi intro, obok mnie materializuje się Raymond, wołając, żeby puścić kawałek jeszcze raz od początku. Nie ma czasu, żeby powiedzieć mu to, co bym chciał, bo piosenka już rusza na nowo, rozlega się ogołocone ze słów intro. Wszyscy robią nam miejsce, parkiet ogołocony z ciał, tworzą wokół nas krąg, a mnie z Raymondem jakby coś opętało i rozpychamy ten krąg na sam skraj ogrodu. Posłuchaj, próbuję ci powiedzieć, jak to jest znaleźć się w tańczącym pod samą sceną tłumie: to piękny, mały świat w samym środku chaosu, świat, w którym czujesz się wolny pośród falujących ramion i na wpół wykrzyczanych słów piosenek. Wkrótce, po piątym czy szóstym odtworzeniu, zaczynamy opadać z sił. Po chwili rozpływamy się w nocy, czworo z nas rusza w dół Walworth Road w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Tu zaraz jest Bagel King, jedyne znane nam miejsce otwarte całą dobę. Po chwili pojawia się Raymond, otacza mnie ramieniem, usta przy moim uchu, mówi: „Naprawdę nieźle”, a ja kiwam głową w przestrzeń, która tworzy się między nami. Po chwili inne ramię obejmuje mnie od tyłu i od razu wiem, że to Del. Znamy się od tak dawna, że Del wie, w jaki sposób światło pada na moją szyję, i zna mój rytm, nawet jeśli się nie ruszam. Po chwili rozlegają się śpiewy i muzyka z telefonów, a skoro większość naszych problemów może rozwiązać jedynie taniec, zaczynamy na chodniku prostego two-stepa.
Wkrótce, choć o wiele za wcześnie, trzeba się rozstać. Ci, którzy są razem, rozpływają się w nocy, przytulając się do siebie jeszcze mocniej. Single marzą chociaż o zetknięciu się z kimś kolanami w drodze do domu, przypadkowym muśnięciu na progu, zaproszeniu do czyjegoś domu. Jesteśmy młodzi i często nie umiemy wyrazić tego, czego najbardziej potrzebujemy, ale wiemy, że wszystkim nam zależy na bliskości.
O tym właśnie myślę, kiedy razem z Del jedziemy nocnym autobusem do Peckham – Raymond rozpłynął się w nocy, więc zostaliśmy tylko we dwoje. Podróż nie jest długa, ale Del śpi, policzek opiera na moim ramieniu. Wysiadka, krótki spacer ulicą, łagodne światło nad drzwiami do jej domu, niczym latarnia morska. To najcichsza chwila całego wieczoru. Wpatruję się w Del. Wpycham ręce do kieszeni, w końcu odwracam wzrok, patrzę pod nogi, po czym rzucam jej jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie. Uśmiecha się, widząc moje skrępowanie. Odpowiadam jej uśmiechem. Teraz, kiedy jestem z nią, wiem, że całym światem może być dwoje ludzi zajmujących wspólną przestrzeń, w której niczego nie muszą wyjaśniać. W której mogą czuć się piękni. W której mogą być wolni.
Wargi Del przelotnie muskają mój policzek i przysuwamy się bliżej siebie. Nie mówimy na pożegnanie żadnych słów – znamy śmierć w jej licznych postaciach, a słowa pożegnania brzmią jak koniec – dlatego po uścisku i przybiciu żółwika rzucamy tylko „to na razie”, co jest nie tyle pożegnaniem, ile raczej obietnicą pozostania wśród żywych.
2
Kilka godzin później przez szparę między zasłonami do pokoju wkrada się słońce. Jest za wcześnie, wiem to, jeszcze zanim sprawdzę, która godzina. Łóżko Raya jest puste, nieposłane. Zmuszam się, żeby wstać i wyjść, muszę przecież zebrać się do pracy. Wszystko wokół chwieje się przez chwilę, po czym odzyskuje równowagę. Na dole Ray leży rozłożony na kanapie, z butelką piwa w dłoni, jakby impreza w ogóle się nie skończyła.
– Nie za wcześnie na picie? – pytam, wskazując głową butelkę.
– Nie za późno na pobudkę?
– Szach-mat. Gdzie mama?
– Wyszła.
– A tata?
– Też.
W telewizji lecą skróty meczów piłki nożnej. Wiem, że Ray potrafi albo rozmawiać, albo oglądać piłkę, ale w żadnym wypadku nie jest w stanie robić obu tych rzeczy jednocześnie, więc na razie daję mu spokój, idę do kuchni i sprawdzam, co jest do jedzenia w lodówce. W większości plastikowych pojemników na półkach znajdują się potrawy, nad którymi mama nieźle się napracowała, solidne, domowe jedzenie, które na cały dzień może napełnić dom uczuciem tęsknoty, a ty pochłaniasz je błyskawicznie, po czym wpadasz w dziwne odrętwienie i pozostaje ci tylko kiwać głową i powtarzać, jakie to było niewiarygodnie pyszne. Zdając sobie sprawę, że w takim stanie nie da się pracować, szukam czegoś lżejszego i w drzwiach lodówki znajduję papierową, brązową torbę. W środku dwa paszteciki. Podgrzewam je i nakładam na talerze, jeden dla mnie, drugi dla Raya. Gdy wracam, Ray zdejmuje nogi z kanapy, robiąc mi miejsce. Jemy szybko, każdy kęs jest nieco za gorący, ale to nas nie powstrzymuje.
– Co dziś porabiasz?
Ray kręci głową, wzrusza ramionami.
– Sam nie wiem. Może zajrzę do Deb.
– Do Deb? Chyba raczej do Tej?
– Nie, mam u niej krechę.
– Czemu?
– Bo ciągle łażę do Deb.
– Prosisz się o kłopoty, stary.
– Ja? Skąd – mówi, uśmiechając się chłopięco i niezbyt przekonująco. Opada z powrotem na kanapę, wydając przeciągłe ziewnięcie. – A ty co masz w planach?
– Pracuję. Ale mam prośbę.
– Jeśli chodzi o forsę, to jestem spłukany.
– Nie, musisz mi pożyczyć garnitur. Na bal.
Ray krzywi się zdziwiony.
– Chcesz powiedzieć, że bal jest dzisiaj?
– No.
W tym momencie Ray zamienia się w naszego ojca, wypina do przodu pierś, mówi niskim, pewnym siebie tonem:
– „Ech, wy młodzi, wszystko odkładacie na ostatnią chwilę!”
Raymond nie potrzebuje żadnego dodatkowego pretekstu, ale traktuje mój śmiech jak zachętę i zaczyna jeden z ulubionych monologów naszego ojca, ten z gatunku: „Kiedy ja byłem w waszym wieku...”. Kiedy tata był w moim wieku, czyli miał osiemnaście lat, przeprowadził się już z Akry do Londynu i – o czym nieraz nas informuje – zaczął budować własne życie. Raymond przemawia z coraz większą przesadą i absurdalnością w tonie, gestach i słowach, aż obaj tarzamy się ze śmiechu, by w końcu popaść w pozbawione skrępowania milczenie. Z zewnątrz dobiegają nas odgłosy kroków, odbijania piłek, dzieci idących w letni dzień do parku. Ray pociąga łyk z butelki i po chwili zastanowienia pyta:
– Wybierasz się z Del?
– To nie tak, jak myślisz.
– Jasne.
Znamy się z Del od najmłodszych lat, jeszcze z czasów, zanim nasi ojcowie zaczęli chodzić razem do baru Gold Coast i pić tam czystą wódkę, licząc, że tego typu głupia brawura może zbliżyć ich do czegoś duchowego, zbliżyć ich bardziej do siebie.
Poznaliśmy się zupełnie inaczej niż zazwyczaj, gdy ktoś zauważa drugą osobę po przeciwnej stronie sali, wymieniają krótkie, nieśmiałe uśmiechy, a potem jedno z nich stara się zachować spokój i czeka, aż to drugie podejdzie, albo któreś z nich prosi znajomego, by ich sobie przedstawił. Nam się nie spieszy. I tak już od przeszło dziesięciu lat, od tamtej wycieczki na farmę w podstawówce, kiedy zostawiłem drugie śniadanie w autobusie, który już dawno odjechał. Za bardzo się wstydziłem, żeby komukolwiek się przyznać. Wtedy jeszcze się nie przyjaźniliśmy, ale Del zauważyła, że mam nietęgą minę, gdy wszyscy inni rozpakowywali swoje kanapki. „Mogę się z tobą podzielić”, szepnęła – jej ojciec zawsze się bał, że będzie głodna i pakował coś ekstra – i usiedliśmy razem, tak jak później siadaliśmy wielokrotnie, a ona otworzyła swój pojemnik na drugie śniadanie, w którym była kanapka, jakieś owoce i po jednym pączku na głowę.
Jest między nami zaufanie, jakie zbudowaliśmy przez cały ten wspólnie spędzony czas; kiedy w dzieciństwie ganialiśmy się w tę i z powrotem po placu zabaw, aż nogi nie były już w stanie dłużej nas nieść; kiedy jako nastolatki jeździliśmy do centrum, z Marble Arch do Oxford Circus i St. James’ Park, a głęboki śmiech Del stanowił lejtmotyw naszych dni – Del była duszą i sercem naszej grupy, naszym spoiwem, a jeżeli miała już dość, dawała mi tajny znak, który nazywaliśmy między sobą podwójnym mrugnięciem (nie potrafiła puszczać oka, po prostu mrugała dwa razy), i ruszaliśmy z powrotem do Peckham, umilając sobie czas różnymi grami, żeby nie zasnąć w autobusie ze zmęczenia. Obecnie wciąż spotykamy się, gdy tylko nadarzy się okazja, bo tak jest przyjemnie, bo tak chcemy, bo możemy. Ostatnio, pod nieobecność jej ciotki, przeglądamy kolekcję płyt jej ojca. Znamy się już tak długo, że dobrze wiem, czego lubi słuchać: +’Justments Billa Withersa, gdy ma ochotę na coś delikatnego; Bitches Brew, bo uwielbia nonszalancję i odwagę tej płyty; Curtisa, gdy chce się poruszać. Znamy się już na tyle długo, bym wiedział, że gdy słyszy sekwencję lub frazę, która szczególnie jej się podoba, łagodnieją jej rysy twarzy i pojawia się na niej coś w rodzaju zachwytu. Znamy się już tak długo, że sam nie wiem, jak nazwać tę naszą znajomość.
– Mówię tylko, żebyś się potem nie wściekał, jeśli ktoś inny się wokół niej zakręci. Zresztą jeśli ty tego nie zrobisz, to sam ją zapytam, co jest grane.
Cały się spinam, zanim udaje mi się w ogóle odezwać. Na twarz Raya wraca chłopięcy uśmiech.
– Widzisz? Nie zwlekaj, bracie. „Wy, młodzi, zawsze wszystko na ostatnią chwilę”. Chcesz piwo?
– Nie, dzięki.
Ray wychodzi, zostawiając mnie na chwilę samego z moimi emocjami. Wraca z piwem dla siebie, sokiem pomarańczowym dla mnie, stukamy się szyjkami butelek, każdy pociąga duży łyk, po czym Ray wskazuje na telewizor i zaczyna opowiadać o szansach reprezentacji Ghany w nadchodzącym mundialu. Przytakuję jego komentarzom i staram się słuchać uważnie, ale myślami odpływam gdzie indziej: być może do mieszkania Del, z płyty leci muzyka, coś powolnego, ciepłego i pięknego, i jesteśmy tylko we dwoje, ona i ja, i czas, który razem spędzamy. Ale rozpromieniony jak zwykle Ray z łatwością przywołuje mnie do rzeczywistości, wydając z siebie głośny okrzyk, gdy na ekranie pada gol, po czym zaczyna tłumaczyć, jak i dlaczego do tego doszło.
Kiedy to mówi, dociera do mnie, że zostało nam już niewiele takich wspólnych chwil. Jest lato, potem przyjdzie wrzesień i wyjadę na studia. On zostanie, ja wyjadę. Pochylam się do przodu i zaczynam pytać go o różne szczegóły. Razem z nim wiwatuję przed telewizorem. Wypytuję go o jego romantyczne eskapady i śmieję się z absurdu jego historii, pozwalam, by ogrzał mnie jego zaraźliwy uśmiech.
Pławię się w blasku, którym promienieje mój starszy brat.