Małe światy - Caleb Azumah Nelson - ebook
NOWOŚĆ

Małe światy ebook

Caleb Azumah Nelson

5,0

64 osoby interesują się tą książką

Opis

Upalne londyńskie lato, z okien domów w Peckham sączy się muzyka, ludzie szukają ulgi od słonecznego żaru w skrawkach cienia na chodnikach, w parkach i w klubach. Stephen wraz z Del, najbliższą przyjaciółką, czekają na wyniki egzaminów do akademii muzycznej. Po tym jak ona dostaje się na wymarzone studia, a on musi wyjechać z miasta, by uczyć się w Nottingham, ich drogi się rozchodzą. Tymczasowy koniec ich małego świata, gdzie można być wolnym i czuć się pięknym, słuchać Coltrane’a do rana i wylegiwać się w trawie, to jednak dopiero początek podróży Stephena, który zaczyna odkrywać nowe małe światy z innymi ludźmi – z kolejną dziewczyną, z matką, z ojcem, potem znowu z Del – i wyrusza do Ghany, by zrozumieć, na czym polega dziedziczność losu.

Druga książka autora bestsellerowych „Otwartych wód” to opowieść o czułości, lękach, wyobcowaniu i poszukiwaniu samego siebie w świecie, który z jednej strony żąda od nas dopasowania, ale z drugiej – w końcu pozwala znaleźć przestrzeń wolności i radości.

 

Poruszająca medytacja nad doświadczeniem bycia migrantem.

„The Guardian”

 

Olśniewająca druga powieść Nelsona potwierdza jego status literackiej gwiazdy.

„The Observer”

 

*

 

Fragment powieści:

 

Kiedy Del kończy swój set, zamierzam zapytać, czy mogę postawić jej drinka. Zamierzam się wytłumaczyć. A w ciszy, która zapadnie na chwilę w trakcie rozmowy, zapytać, czy ma ochotę wyjść na parkiet, gdzie moglibyśmy spotkać się w tym samym ruchu. Moglibyśmy znaleźć się tak blisko, że nasze głowy zetknęłyby się ze sobą, dwie czarne korony w przyćmionym, ekstatycznym świetle. I znów moglibyśmy mieć po osiemnaście lat. I poddać się temu uczuciu.

 

 

*

 

Caleb Azumah Nelson – brytyjsko-ghański pisarz i fotograf. Mieszka w Londynie. „The Observer” uznał go za jednego z dziesięciu najlepszych debiutujących pisarzy 2021 roku. Za „Otwarte wody” uhonorowano go Costa First Novel Award i nagrodą za debiut roku British Book Awards. Za „Małe światy” został nagrodzony  Dylan Thomas Prize i nominowany do Orwell Prize for Political Fiction.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ca­leb Azu­mah Nel­son, Małe światy,prze­ło­żył Ma­riusz Gą­dek, Oko­niny 2024
Ty­tuł ory­gi­nału: Small Worlds
Co­py­ri­ght © Ca­leb Azu­mah Nel­son, 2023 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Drza­zgi, 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ma­riusz Gą­dek, 2024
Re­dak­cja: Fi­lip Fie­rek
Ko­rekta: To­masz P. Bo­cheń­ski, Agata Chmie­lecka, Ju­lia Swat
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny okładki: Sara Ma­kuch
Zdję­cie na okładce: Ra­do­sław Ko­bier­ski
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny, skład i ła­ma­nie: By Mo­use | by­mo­use.pl
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-968988-8-3
Wy­daw­nic­two Drza­zgi Oko­niny 17B 89-530 Śli­wice
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

DWOJE MŁO­DYCH LU­DZI LET­NIĄ PORĄ

2010

1

Skoro więk­szość na­szych pro­ble­mów może roz­wią­zać je­dy­nie ta­niec, nic dziw­nego, że w ro­ze­dr­ga­nym gąsz­czu czar­nych rąk unie­sio­nych w dzięk­czyn­nym ge­ście pa­stor za­pra­sza nas, wszyst­kich wier­nych, do mo­dli­twy, a my do­pusz­czamy tę mo­dli­twę do sie­bie, po­zwa­lamy so­bie na wnik­nię­cie w głąb wła­snej istoty, po­zwa­lamy so­bie, by mó­wić słowa szczere i praw­dziwe, nie­mal bo­skie. Po­zwa­lamy so­bie mó­wić do ko­goś, kto jest jed­no­cze­śnie nami oraz kimś, kim chcie­li­by­śmy być, po­zwa­lamy so­bie mó­wić ci­cho, co sta­nowi we­zwa­nie, by ze­rwać z po­trzebą pew­no­ści i za­py­tać sa­mych sie­bie, kiedy po raz ostatni się pod­da­li­śmy. Kiedy po raz ostatni tak się od­kry­li­śmy? Ale za­nim zdą­żymy od­po­wie­dzieć, roz­lega się per­ku­sja, na­gle i zde­cy­do­wa­nie. Do­łą­cza do niej mocna li­nia basu, do­ty­ka­jąca sa­mego sedna rze­czy. Pia­ni­sta gra pro­sto z serca ci­chy akord. Za­nim wy­brzmi in­tro, na sce­nie ma­te­ria­li­zuje się chór, mi­kro­fon w dłoni i uśmiech na twa­rzy wo­ka­listki, która scho­dzi mię­dzy wier­nych, śpie­wa­jąc mo­dli­twę: „Dzielę się swoim smut­kiem, dzielę się swoim wsty­dem”. Śpiewa te słowa, wie­dząc, że skoro tu przy­szli­śmy, to za­pewne wiemy, czym jest smu­tek, za­pewne wiemy, czym jest wstyd. Znamy śmierć w jej licz­nych po­sta­ciach, ale bar­dzo po­waż­nie pod­cho­dzimy do kwe­stii ży­cia. A skoro więk­szość na­szych pro­ble­mów może roz­wią­zać je­dy­nie ta­niec, za­mie­niamy na­szą roz­pacz w ruch. Prze­kra­czamy gra­nice wy­zna­czone przez ławki, wy­peł­niamy przej­ścia, ru­szamy na­przód pod scenę, wcho­dzimy w znaj­du­jącą się pod nią prze­strzeń.

Z przodu, w tłu­mie wier­nych, wi­dzę mo­jego ojca, jego ciało jest wolne, roz­luź­nione, swo­bodne. Ma­cha trzy­maną w dłoni chu­s­teczką, jakby był żywą la­tar­nią mor­ską i chciał po­wie­dzieć: „Je­stem tu­taj”. Wciąż idzie na­przód, a po­tem na­gle nieco zwal­nia, jakby zo­rien­to­wał się, że za­po­dział cząstkę sie­bie. Szuka szybko wzro­kiem mo­jej matki. Od­naj­duje ją bez trudu i daje jej znak. Ona od­ma­chuje mu, że nie chce, ale tata nie od­pusz­cza, idzie z po­wro­tem do miej­sca, w któ­rym sto­imy, wy­ciąga mamę z ławki, ich de­li­katne dło­nie w czu­łym uści­sku, przy­ciąga ją bli­sko do sie­bie, usta przy jej uchu, „je­steś tu bez­pieczna”; nie tylko w tym bu­dynku, w tym ko­ściele, ale w jego ra­mio­nach. Wpa­truję się w mo­ich ro­dzi­ców i wi­dzę, że ca­łym świa­tem może być dwoje lu­dzi zaj­mu­ją­cych wspólną prze­strzeń, w któ­rej ni­czego nie mu­szą wy­ja­śniać. W któ­rej mogą czuć się piękni. W któ­rej mogą być wolni.

Trą­cam lekko Ray­monda. Wy­bu­chamy na­raz ra­do­snym, bra­ter­skim śmie­chem. Wiem, że po­dob­nie jak w moim przy­padku jego wiara to co­dzienna sza­mo­ta­nina, że aby po­znać sie­bie, musi zbu­do­wać swój ko­ściół gdzie in­dziej. Łą­czy nas te­raz ten sam drobny ruch, mały two-step w miej­scu, po­nie­waż wbrew wszyst­kiemu mu­zyka jest czymś, czemu nie spo­sób się oprzeć. Znam sie­bie o tyle, o ile prze­by­wam w mu­zyce, w tej prze­strzeni po­mię­dzy dźwię­kami, w któ­rej ję­zyk może nie wy­star­czyć, za to per­ku­sja już tak, może prze­mó­wić w na­szym imie­niu, wy­ra­zić to, co jest głę­boko w nas. W tej chwili, gdy mu­zyka zwięk­sza tempo, robi jesz­cze je­den na­wrót, po czym gna jak sza­lona, a mo­dli­twa „Dzielę się swoim smut­kiem, dzielę się swoim wsty­dem” osiąga nie­mal eks­ta­tyczne unie­sie­nie, mam ochotę znowu trą­cić lekko Ray­monda i po­wie­dzieć mu: „Chciał­bym, że­by­śmy za­wsze po­tra­fili być tacy otwarci, że­by­śmy za­wsze czuli choć część tej wol­no­ści”. Ale nie wiem, czy znajdę w so­bie od­po­wied­nie słowa. A skoro więk­szość na­szych pro­ble­mów może roz­wią­zać je­dy­nie ta­niec, jest zu­peł­nie oczy­wi­ste, że gdy ro­dzice dają nam znak, obaj do nich do­łą­czamy.

Długo po za­koń­czo­nym na­bo­żeń­stwie, długo po tym, jak dzień stra­cił ja­sność, a słońce swój ła­godny blask, wy­bie­ramy się na krótką prze­jażdżkę do wujka T, który po­maga nam za­pa­ko­wać swoje gło­śniki na tylne sie­dze­nie sa­mo­chodu Ray­monda, po­ka­zuje nam, jak prze­ciąć ka­bel kom­bi­ner­kami, zę­bami ze­drzeć z niego izo­la­cję i wło­żyć druty do gło­śnika, a jego ostrze­że­nie, żeby od­wieźć sprzęt w nie­na­ru­szo­nym sta­nie, brzmi jak od­le­głe echo, gdy ru­szamy do miesz­ka­nia Tej nie­da­leko Wal­worth Road. Gdy się za­trzy­mu­jemy, wi­dzę Ade­line, znam ją tak długo, że wiem, jak świa­tło pada jej na szyję, znam jej rytm, na­wet je­śli się nie ru­sza, a wi­dząc dzie­lącą nas prze­strzeń, idę w jej kie­runku i po­zwa­lam, by uśmiech wy­pły­nął z głębi mo­jego ist­nie­nia, po­zwa­lam na­szym po­licz­kom ze­tknąć się w czu­łym uści­sku, a od­su­wa­jąc się od niej, py­tam ją: „Kiedy ostat­nio się wi­dzie­li­śmy?”. Za­nim zdąży od­po­wie­dzieć, że „wcale nie tak dawno, w końcu by­li­śmy ra­zem na im­pre­zie”, drzwi miesz­ka­nia Tej otwie­rają się na oścież i nie je­ste­śmy już sami, we dwoje, lecz jest nas cały tłum. Po chwili trwa już ha­ła­śliwa roz­mowa, po­zwa­lamy so­bie mó­wić słowa, które są szczere i praw­dziwe, nie­mal bo­skie. Po chwili ze środka roz­lega się znana nam mu­zyka, prze­kra­czamy gra­nice po­koi, wy­cho­dzimy do ogrodu, wy­peł­niamy prze­strzeń przed kon­solą di­dżeja, zaj­mu­jemy tę prze­strzeń, z pla­sti­ko­wymi kub­kami trzy­ma­nymi nad gło­wami ni­czym la­tar­nie, jak­by­śmy chcieli po­wie­dzieć: „Je­ste­śmy tu­taj”. Wielu z ze­bra­nych w tym miej­scu już dawno stra­ciło wiarę, ale wciąż wie­rzymy w rytm. Wie­rzymy w zdol­ność czte­ro­mi­nu­to­wego ka­wałka do roz­cią­gnię­cia czasu tak, że staje się on zmie­niony nie do po­zna­nia, a każda se­kunda wy­daje się osobną wiecz­no­ścią. Po raz ko­lejny wjeż­dża Buy Out Da Bar Charmza, jakby ten ka­wa­łek ży­wił się wła­sną no­stal­gią, jakby to był ro­dzaj mo­dli­twy, która chce, że­byś stał się znów tą samą osobą, co przed chwilą, a ja my­ślę so­bie, że chciał­bym, że­by­śmy za­wsze byli tacy otwarci, w czu­łym ryt­mie, ra­mię przy ra­mie­niu, serce przy sercu, „energy energy, gimme that energy energy”.

Zdą­żyła nas już ogar­nąć no­stal­gia za prze­szło­ścią, więc Ade­line za­raz pusz­cza grime’owe ka­wałki. Too Many Man, I Spy, 21 Se­conds. Za­czyna się Pow!, naj­pierw puls bębna, na­gły i zde­cy­do­wany. Po­tem do­łą­cza mocna li­nia basu, do­ty­ka­jąca sa­mego sedna rze­czy. Obłędne akordy niosą się po ogro­dzie. Za­nim wy­brzmi in­tro, obok mnie ma­te­ria­li­zuje się Ray­mond, wo­ła­jąc, żeby pu­ścić ka­wa­łek jesz­cze raz od po­czątku. Nie ma czasu, żeby po­wie­dzieć mu to, co bym chciał, bo pio­senka już ru­sza na nowo, roz­lega się ogo­ło­cone ze słów in­tro. Wszy­scy ro­bią nam miej­sce, par­kiet ogo­ło­cony z ciał, two­rzą wo­kół nas krąg, a mnie z Ray­mon­dem jakby coś opę­tało i roz­py­chamy ten krąg na sam skraj ogrodu. Po­słu­chaj, pró­buję ci po­wie­dzieć, jak to jest zna­leźć się w tań­czą­cym pod samą sceną tłu­mie: to piękny, mały świat w sa­mym środku cha­osu, świat, w któ­rym czu­jesz się wolny po­śród fa­lu­ją­cych ra­mion i na wpół wy­krzy­cza­nych słów pio­se­nek. Wkrótce, po pią­tym czy szó­stym od­two­rze­niu, za­czy­namy opa­dać z sił. Po chwili roz­pły­wamy się w nocy, czworo z nas ru­sza w dół Wal­worth Road w po­szu­ki­wa­niu cze­goś do je­dze­nia. Tu za­raz jest Ba­gel King, je­dyne znane nam miej­sce otwarte całą dobę. Po chwili po­ja­wia się Ray­mond, ota­cza mnie ra­mie­niem, usta przy moim uchu, mówi: „Na­prawdę nie­źle”, a ja ki­wam głową w prze­strzeń, która two­rzy się mię­dzy nami. Po chwili inne ra­mię obej­muje mnie od tyłu i od razu wiem, że to Del. Znamy się od tak dawna, że Del wie, w jaki spo­sób świa­tło pada na moją szyję, i zna mój rytm, na­wet je­śli się nie ru­szam. Po chwili roz­le­gają się śpiewy i mu­zyka z te­le­fo­nów, a skoro więk­szość na­szych pro­ble­mów może roz­wią­zać je­dy­nie ta­niec, za­czy­namy na chod­niku pro­stego two-stepa.

Wkrótce, choć o wiele za wcze­śnie, trzeba się roz­stać. Ci, któ­rzy są ra­zem, roz­pły­wają się w nocy, przy­tu­la­jąc się do sie­bie jesz­cze moc­niej. Sin­gle ma­rzą cho­ciaż o ze­tknię­ciu się z kimś ko­la­nami w dro­dze do domu, przy­pad­ko­wym mu­śnię­ciu na progu, za­pro­sze­niu do czy­je­goś domu. Je­ste­śmy mło­dzi i czę­sto nie umiemy wy­ra­zić tego, czego naj­bar­dziej po­trze­bu­jemy, ale wiemy, że wszyst­kim nam za­leży na bli­sko­ści.

O tym wła­śnie my­ślę, kiedy ra­zem z Del je­dziemy noc­nym au­to­bu­sem do Pe­ckham – Ray­mond roz­pły­nął się w nocy, więc zo­sta­li­śmy tylko we dwoje. Po­dróż nie jest długa, ale Del śpi, po­li­czek opiera na moim ra­mie­niu. Wy­siadka, krótki spa­cer ulicą, ła­godne świa­tło nad drzwiami do jej domu, ni­czym la­tar­nia mor­ska. To naj­cich­sza chwila ca­łego wie­czoru. Wpa­truję się w Del. Wpy­cham ręce do kie­szeni, w końcu od­wra­cam wzrok, pa­trzę pod nogi, po czym rzu­cam jej jesz­cze jedno ukrad­kowe spoj­rze­nie. Uśmie­cha się, wi­dząc moje skrę­po­wa­nie. Od­po­wia­dam jej uśmie­chem. Te­raz, kiedy je­stem z nią, wiem, że ca­łym świa­tem może być dwoje lu­dzi zaj­mu­ją­cych wspólną prze­strzeń, w któ­rej ni­czego nie mu­szą wy­ja­śniać. W któ­rej mogą czuć się piękni. W któ­rej mogą być wolni.

Wargi Del prze­lot­nie mu­skają mój po­li­czek i przy­su­wamy się bli­żej sie­bie. Nie mó­wimy na po­że­gna­nie żad­nych słów – znamy śmierć w jej licz­nych po­sta­ciach, a słowa po­że­gna­nia brzmią jak ko­niec – dla­tego po uści­sku i przy­bi­ciu żół­wika rzu­camy tylko „to na ra­zie”, co jest nie tyle po­że­gna­niem, ile ra­czej obiet­nicą po­zo­sta­nia wśród ży­wych.

2

Kilka go­dzin póź­niej przez szparę mię­dzy za­sło­nami do po­koju wkrada się słońce. Jest za wcze­śnie, wiem to, jesz­cze za­nim spraw­dzę, która go­dzina. Łóżko Raya jest pu­ste, nie­po­słane. Zmu­szam się, żeby wstać i wyjść, mu­szę prze­cież ze­brać się do pracy. Wszystko wo­kół chwieje się przez chwilę, po czym od­zy­skuje rów­no­wagę. Na dole Ray leży roz­ło­żony na ka­na­pie, z bu­telką piwa w dłoni, jakby im­preza w ogóle się nie skoń­czyła.

– Nie za wcze­śnie na pi­cie? – py­tam, wska­zu­jąc głową bu­telkę.

– Nie za późno na po­budkę?

– Szach-mat. Gdzie mama?

– Wy­szła.

– A tata?

– Też.

W te­le­wi­zji lecą skróty me­czów piłki noż­nej. Wiem, że Ray po­trafi albo roz­ma­wiać, albo oglą­dać piłkę, ale w żad­nym wy­padku nie jest w sta­nie ro­bić obu tych rze­czy jed­no­cze­śnie, więc na ra­zie daję mu spo­kój, idę do kuchni i spraw­dzam, co jest do je­dze­nia w lo­dówce. W więk­szo­ści pla­sti­ko­wych po­jem­ni­ków na pół­kach znaj­dują się po­trawy, nad któ­rymi mama nie­źle się na­pra­co­wała, so­lidne, do­mowe je­dze­nie, które na cały dzień może na­peł­nić dom uczu­ciem tę­sk­noty, a ty po­chła­niasz je bły­ska­wicz­nie, po czym wpa­dasz w dziwne odrę­twie­nie i po­zo­staje ci tylko ki­wać głową i po­wta­rzać, ja­kie to było nie­wia­ry­god­nie pyszne. Zda­jąc so­bie sprawę, że w ta­kim sta­nie nie da się pra­co­wać, szu­kam cze­goś lżej­szego i w drzwiach lo­dówki znaj­duję pa­pie­rową, brą­zową torbę. W środku dwa pasz­te­ciki. Pod­grze­wam je i na­kła­dam na ta­le­rze, je­den dla mnie, drugi dla Raya. Gdy wra­cam, Ray zdej­muje nogi z ka­napy, ro­biąc mi miej­sce. Jemy szybko, każdy kęs jest nieco za go­rący, ale to nas nie po­wstrzy­muje.

– Co dziś po­ra­biasz?

Ray kręci głową, wzru­sza ra­mio­nami.

– Sam nie wiem. Może zaj­rzę do Deb.

– Do Deb? Chyba ra­czej do Tej?

– Nie, mam u niej kre­chę.

– Czemu?

– Bo cią­gle łażę do Deb.

– Pro­sisz się o kło­poty, stary.

– Ja? Skąd – mówi, uśmie­cha­jąc się chło­pięco i nie­zbyt prze­ko­nu­jąco. Opada z po­wro­tem na ka­napę, wy­da­jąc prze­cią­głe ziew­nię­cie. – A ty co masz w pla­nach?

– Pra­cuję. Ale mam prośbę.

– Je­śli cho­dzi o forsę, to je­stem spłu­kany.

– Nie, mu­sisz mi po­ży­czyć gar­ni­tur. Na bal.

Ray krzywi się zdzi­wiony.

– Chcesz po­wie­dzieć, że bal jest dzi­siaj?

– No.

W tym mo­men­cie Ray za­mie­nia się w na­szego ojca, wy­pina do przodu pierś, mówi ni­skim, pew­nym sie­bie to­nem:

– „Ech, wy mło­dzi, wszystko od­kła­da­cie na ostat­nią chwilę!”

Ray­mond nie po­trze­buje żad­nego do­dat­ko­wego pre­tek­stu, ale trak­tuje mój śmiech jak za­chętę i za­czyna je­den z ulu­bio­nych mo­no­lo­gów na­szego ojca, ten z ga­tunku: „Kiedy ja by­łem w wa­szym wieku...”. Kiedy tata był w moim wieku, czyli miał osiem­na­ście lat, prze­pro­wa­dził się już z Akry do Lon­dynu i – o czym nie­raz nas in­for­muje – za­czął bu­do­wać wła­sne ży­cie. Ray­mond prze­ma­wia z co­raz więk­szą prze­sadą i ab­sur­dal­no­ścią w to­nie, ge­stach i sło­wach, aż obaj ta­rzamy się ze śmie­chu, by w końcu po­paść w po­zba­wione skrę­po­wa­nia mil­cze­nie. Z ze­wnątrz do­bie­gają nas od­głosy kro­ków, od­bi­ja­nia pi­łek, dzieci idą­cych w letni dzień do parku. Ray po­ciąga łyk z bu­telki i po chwili za­sta­no­wie­nia pyta:

– Wy­bie­rasz się z Del?

– To nie tak, jak my­ślisz.

– Ja­sne.

Znamy się z Del od naj­młod­szych lat, jesz­cze z cza­sów, za­nim nasi oj­co­wie za­częli cho­dzić ra­zem do baru Gold Co­ast i pić tam czy­stą wódkę, li­cząc, że tego typu głu­pia bra­wura może zbli­żyć ich do cze­goś du­cho­wego, zbli­żyć ich bar­dziej do sie­bie.

Po­zna­li­śmy się zu­peł­nie ina­czej niż za­zwy­czaj, gdy ktoś za­uważa drugą osobę po prze­ciw­nej stro­nie sali, wy­mie­niają krót­kie, nie­śmiałe uśmie­chy, a po­tem jedno z nich stara się za­cho­wać spo­kój i czeka, aż to dru­gie po­dej­dzie, albo któ­reś z nich prosi zna­jo­mego, by ich so­bie przed­sta­wił. Nam się nie spie­szy. I tak już od prze­szło dzie­się­ciu lat, od tam­tej wy­cieczki na farmę w pod­sta­wówce, kiedy zo­sta­wi­łem dru­gie śnia­da­nie w au­to­bu­sie, który już dawno od­je­chał. Za bar­dzo się wsty­dzi­łem, żeby ko­mu­kol­wiek się przy­znać. Wtedy jesz­cze się nie przy­jaź­ni­li­śmy, ale Del za­uwa­żyła, że mam nie­tęgą minę, gdy wszy­scy inni roz­pa­ko­wy­wali swoje ka­napki. „Mogę się z tobą po­dzie­lić”, szep­nęła – jej oj­ciec za­wsze się bał, że bę­dzie głodna i pa­ko­wał coś eks­tra – i usie­dli­śmy ra­zem, tak jak póź­niej sia­da­li­śmy wie­lo­krot­nie, a ona otwo­rzyła swój po­jem­nik na dru­gie śnia­da­nie, w któ­rym była ka­napka, ja­kieś owoce i po jed­nym pączku na głowę.

Jest mię­dzy nami za­ufa­nie, ja­kie zbu­do­wa­li­śmy przez cały ten wspól­nie spę­dzony czas; kiedy w dzie­ciń­stwie ga­nia­li­śmy się w tę i z po­wro­tem po placu za­baw, aż nogi nie były już w sta­nie dłu­żej nas nieść; kiedy jako na­sto­latki jeź­dzi­li­śmy do cen­trum, z Mar­ble Arch do Oxford Cir­cus i St. Ja­mes’ Park, a głę­boki śmiech Del sta­no­wił lejt­mo­tyw na­szych dni – Del była du­szą i ser­cem na­szej grupy, na­szym spo­iwem, a je­żeli miała już dość, da­wała mi tajny znak, który na­zy­wa­li­śmy mię­dzy sobą po­dwój­nym mru­gnię­ciem (nie po­tra­fiła pusz­czać oka, po pro­stu mru­gała dwa razy), i ru­sza­li­śmy z po­wro­tem do Pe­ckham, umi­la­jąc so­bie czas róż­nymi grami, żeby nie za­snąć w au­to­bu­sie ze zmę­cze­nia. Obec­nie wciąż spo­ty­kamy się, gdy tylko nada­rzy się oka­zja, bo tak jest przy­jem­nie, bo tak chcemy, bo mo­żemy. Ostat­nio, pod nie­obec­ność jej ciotki, prze­glą­damy ko­lek­cję płyt jej ojca. Znamy się już tak długo, że do­brze wiem, czego lubi słu­chać: +’Ju­st­ments Billa Wi­thersa, gdy ma ochotę na coś de­li­kat­nego; Bit­ches Brew, bo uwiel­bia non­sza­lan­cję i od­wagę tej płyty; Cur­tisa, gdy chce się po­ru­szać. Znamy się już na tyle długo, bym wie­dział, że gdy sły­szy se­kwen­cję lub frazę, która szcze­gól­nie jej się po­doba, ła­god­nieją jej rysy twa­rzy i po­ja­wia się na niej coś w ro­dzaju za­chwytu. Znamy się już tak długo, że sam nie wiem, jak na­zwać tę na­szą zna­jo­mość.

– Mó­wię tylko, że­byś się po­tem nie wście­kał, je­śli ktoś inny się wo­kół niej za­kręci. Zresztą je­śli ty tego nie zro­bisz, to sam ją za­py­tam, co jest grane.

Cały się spi­nam, za­nim udaje mi się w ogóle ode­zwać. Na twarz Raya wraca chło­pięcy uśmiech.

– Wi­dzisz? Nie zwle­kaj, bra­cie. „Wy, mło­dzi, za­wsze wszystko na ostat­nią chwilę”. Chcesz piwo?

– Nie, dzięki.

Ray wy­cho­dzi, zo­sta­wia­jąc mnie na chwilę sa­mego z mo­imi emo­cjami. Wraca z pi­wem dla sie­bie, so­kiem po­ma­rań­czo­wym dla mnie, stu­kamy się szyj­kami bu­te­lek, każdy po­ciąga duży łyk, po czym Ray wska­zuje na te­le­wi­zor i za­czyna opo­wia­dać o szan­sach re­pre­zen­ta­cji Ghany w nad­cho­dzą­cym mun­dialu. Przy­ta­kuję jego ko­men­ta­rzom i sta­ram się słu­chać uważ­nie, ale my­ślami od­pły­wam gdzie in­dziej: być może do miesz­ka­nia Del, z płyty leci mu­zyka, coś po­wol­nego, cie­płego i pięk­nego, i je­ste­śmy tylko we dwoje, ona i ja, i czas, który ra­zem spę­dzamy. Ale roz­pro­mie­niony jak zwy­kle Ray z ła­two­ścią przy­wo­łuje mnie do rze­czy­wi­sto­ści, wy­da­jąc z sie­bie gło­śny okrzyk, gdy na ekra­nie pada gol, po czym za­czyna tłu­ma­czyć, jak i dla­czego do tego do­szło.

Kiedy to mówi, do­ciera do mnie, że zo­stało nam już nie­wiele ta­kich wspól­nych chwil. Jest lato, po­tem przyj­dzie wrze­sień i wy­jadę na stu­dia. On zo­sta­nie, ja wy­jadę. Po­chy­lam się do przodu i za­czy­nam py­tać go o różne szcze­góły. Ra­zem z nim wi­wa­tuję przed te­le­wi­zo­rem. Wy­py­tuję go o jego ro­man­tyczne eska­pady i śmieję się z ab­surdu jego hi­sto­rii, po­zwa­lam, by ogrzał mnie jego za­raź­liwy uśmiech.

Pła­wię się w bla­sku, któ­rym pro­mie­nieje mój star­szy brat.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki