Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowe, zaskakujące oblicze autorki bestsellerowej powieści Wierzyliśmy jak nikt.
1995 rok. W elitarnym liceum Granby’ego kilkunastoletnia Thalia ginie w tajemniczych okolicznościach. Jej ciało znaleziono w szkolnym basenie, a za zabójstwo został skazany Omar, pracownik techniczny.
Ponad dwadzieścia lat później do Granby’ego przyjeżdża Bodie Kane, rówieśniczka i koleżanka Thalii, a dziś znana podkasterka. Za sprawą jednej z uczennic mroczna tajemnica z przeszłości wraca do niej z nową siłą. Okazuje się, że wina Omara wcale nie jest taka oczywista, a tragiczne wydarzenia sprzed lat nadal budzą wątpliwości i emocje – zarówno w internecie, jak i wśród dawnych uczniów Granby’ego.
Czy policja rzetelnie przeprowadziła śledztwo? Czy nie pominęła żadnego tropu? Bodie z podopiecznymi zaczynają prowadzić amatorskie dochodzenie, które może podać w wątpliwość ustalenia śledczych.
Pod płaszczykiem kryminalnej intrygi Rebecca Makkai snuje ważną opowieść o sytuacji kobiet, o ich prawach, ciałach i o ich sile. Zachęca do odważnego zadawania pytań o przeszłość – nawet jeśli nigdy nie uda się uzyskać odpowiedzi.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Kojarzycie ją – mówię.
To wyzwanie, zapewnienie. Skierowane do kobiety siedzącej obok mnie przy hotelowym barze, której błąd polegał na tym, że zagaiła rozmowę. Do dentysty, któremu skończyły się pytania o dzieci, więc pyta, co tam u mnie.
Czasem kojarzą od razu. Czasem pytają: „To nie ta, co facet trzymał ją w piwnicy?”.
Nie! Nie. Nie ta.
To nie ta, co dostała nożem w... Nie. Ta, co wsiadła do taksówki z... Nie, inna. Ta, co poszła na imprezę do bractwa studenckiego, ta, co użył kija, ta, co użył młotka, ta, co odebrała go z odwyku, a on... Nie. Ta, co codziennie patrzył, jak biega? Ta, co niepotrzebnie mu powiedziała, że okres jej się spóźnia? Ta od wuja? Zaraz, ta druga od wuja?
Nie. To ta od basenu. Ta od alkoholu w... od włosów wokół... od gościa, który przyznał się do... Tak. Właśnie ta.
Kiwają głową, podniesieni na duchu. Niby czym?
Sąsiadka z baru wyciąga seler z krwawej mary i zaczyna chrupać. Dentysta każe mi przepłukać usta. Obracają jej nazwisko na języku, obracają je w pamięci. Mówią: „A, tamta, faktycznie kojarzę!”.
„Tamta”, bo teraz jest tylko historią, taką historią, którą albo się zna, albo nie, historią o skończonej liczbie szczegółów, historią, którą da się opanować, ucząc się na pamięć map i godzin wydarzeń.
– To ta od szkoły z internatem! – mówią. – Pamiętam, to ta od nagrania. Pani ją znała?!
To ta, której fotografia wyskakuje po wpisaniu w wyszukiwarce „New Hampshire morderstwo” obok policyjnych zdjęć dokumentujących metamfetaminowe tragedie z lat późniejszych. W clickbaitowych artykułach używa się zwykle jednej konkretnej fotografii – na której jest uśmiechnięta, ale w oczach tego uśmiechu nie widać, co rzekomo sugeruje głębokie nieszczęście. Jest to kadr wycięty ze zdjęcia szkolnej drużyny tenisowej. Jeśli ktoś znał Thalię, od razu pozna, że wcale nie była nieszczęśliwa, tylko po prostu musiała uśmiechnąć się do fotografii, chociaż nie miała ochoty.
To ta historia w kółko opowiadana i powtarzana.
To ta, w której ona była na tyle młoda, na tyle biała, na tyle ładna i na tyle zamożna, żeby ludzie zwrócili uwagę.
To ta, w której wszyscy byliśmy na tyle młodzi, żeby sądzić, że ktoś mądrzejszy od nas zna odpowiedzi.
Może to ta, w której wszyscy byliśmy w błędzie.
Może to ta, w której wszyscy razem – każde z nas dźwigając zaledwie ciężar piórka – byliśmy w błędzie.
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Po raz pierwszy obejrzałam to nagranie w 2016 roku. Leżałam w łóżku z laptopem, ze słuchawkami na uszach. Bałam się, że obudzę Jerome’a i będę się musiała tłumaczyć. W sąsiednich pokojach spały moje dzieci. Mogłam wstać, zajrzeć do nich, poczuć ciepło ich policzków i żar oddechów. Mogłam powąchać włosy córki i zapach głowy małego dziecka połączony z wilgotną lawendą w końcu by mnie uśpił.
Ale koleżanka, której nie widziałam od dwudziestu lat, przysłała mi linka, więc kliknęłam.
Camelot Lernera i Loewe’a. Ja byłam inspicjentką i kierowniczką techniczną w jednej osobie. Jedna nieruchoma kamera, zbyt blisko orkiestry, zbyt daleko od nastoletnich wokalistów bez mikrofonów. Jakość VHS rodem z 1995 roku, za kamerą na pewno ktoś z kółka audio-wideo. Mój Boże, wiedzieliśmy, że nie jesteśmy super, ale nie byliśmy nawet tak dobrzy, jak nam się wydawało. Ktoś, kto dwie dekady później wrzucił to nagranie do sieci i dodał opis z dokładnymi momentami, w których pojawia się Thalia Keith, dołączył także listę aktorów i członków ekipy. Beth Docherty jako bardzo nieduża Ginewra, promieniejąca Sakina John jako Morgana le Fay z koroną ze złotych kolców nałożoną na warkoczyki, Mike Stiles jako piękny i zawstydzony król Artur. Jest też moje nazwisko, z błędem, ale jest.
Wyjście przed kurtynę to ostatnie ujęcie, w którym wyraźnie widać Thalię. Jej ciemne loki wyróżniają ją z bezbarwnej masy. Potem na scenie prawie wszyscy śpiewają Happy Birthday pani Ross, naszej reżyserce, którą wyciągają z pierwszego rzędu, gdzie jak co wieczór siedziała i robiła notatki. Jest taka młoda, czego wtedy nie zauważałam.
Część uczniów wychodzi, a potem wraca zmieszana. Członkowie orkiestry wskakują na scenę i dołączają do śpiewów, mąż pani Ross zrywa się z widowni z kwiatami, ekipa wychodzi zza kulis w czarnych koszulkach i dżinsach. Mnie tam nie ma – pewnie zostałam w kabinie technicznej. Wywinięcie się od czegoś takiego byłoby bardzo w moim stylu.
Cała urodzinowa feta, łącznie z przegrupowaniem i śpiewami, trwa pięćdziesiąt dwie sekundy. Przez ten czas Thalii ani przez moment nie widać wyraźnie. W komentarzach ktoś zrobił zbliżenie na kawałek zielonej sukienki na skraju kadru i zestawił tę plamę koloru z suknią, którą miała na sobie Thalia – najpierw przykrytą gazą, gdy grała czarodziejkę Nimue, Panią Jeziora, a potem odsłoniętą, kiedy z prostym przybraniem głowy wcielała się w lady Anne. W przedstawieniu było jednak kilka zielonych sukienek. W jednej z nich występowała moja przyjaciółka Carlotta. Możliwe, że wtedy Thalii już nie było na scenie.
Dyskusja pod nagraniem skupia się głównie na chronologii. Nasza litościwie skrócona wersja Camelotu miała się zacząć o dziewiętnastej, ale zapewne ruszyliśmy pięć minut po czasie. Albo później. Z nagrania wycięto antrakt, więc ludzie spekulują, jak długo trwała przerwa w szkolnym musicalu. W zależności od opinii na temat tych dwóch zmiennych spektakl mógł się zakończyć między dwudziestą czterdzieści pięć a dwudziestą pierwszą piętnaście. Powinnam to wiedzieć. Miałam kiedyś segregator z drobiazgowymi notatkami. Ale nikt mnie o niego nie spytał.
Lekarz medycyny sądowej uznał, że śmierć Thalii nastąpiła między dwudziestą a dwudziestą czwartą, ale początek tego przedziału pokrywał się z przedstawieniem – to dlatego dokładny moment jego zakończenia stał się przedmiotem nieustającej fascynacji w internecie.
„Przyszedłem z YouTube’a” – napisał autor komentarza z 2015 roku i wrzucił link do innego wideo. „Obejrzyjcie. Tu jest dowód, że schrzanili śledztwo. Chronologia się nie klei”.
Ktoś inny stwierdził: „Zamknęli niewinnego gościa, bo rasistowska psiarnia siedziała w kieszeni szkoły”.
A pod spodem: „Witamy w Kwaterze Głównej Foliarstwa! Lepiej poświęć energię na PRAWDZIWĄ NIEROZWIĄZANĄ SPRAWĘ”.
Nagranie, oglądane po dwudziestu jeden latach, uwolniło z zakurzonych zakamarków mojego mózgu wspomnienie o tym, jak razem z moją przyjaciółką Fran, która w przedstawieniu śpiewała w chórze, sprawdzałyśmy w słowniku znaczenie słowa „podnieta”. Bo żebyśmy w końcu przestały chichotać na dźwięk słów „maj, miesiąc podniety”, pewnego razu pani Ross oznajmiła:
– Wyraz „podnieta” oznacza po prostu zachętę do działania. Możecie to sobie sprawdzić.
Ale co ona mogła wiedzieć o podniecie? Podnieta była przeznaczona dla młodych, a nie dla zamężnych nauczycielek teatru. Tymczasem („Ja pikolę!” – jak powiedziałaby Fran) proszę bardzo: według wielkiego słownika „podnieta” to rzeczywiście także „coś pobudzającego, zachęta, bodziec”. Jeden z podanych przykładów: „Stek był podnietą dla podniebienia”. Uciekłyśmy z biblioteki roześmiane. Fran śpiewała: „Och, stek, kotlet podniety!”.
Gdzie przechowywałam to wspomnienie przez te wszystkie lata?
Za pierwszym razem skakałam po filmie, a uważnie obejrzałam tylko końcówkę. Nie miałam ochoty wysłuchiwać nastoletnich głosów i rozstrojonych instrumentów smyczkowych. Ale potem włączyłam nagranie jeszcze raz – tego samego wieczoru, o drugiej w nocy, kiedy tabletka z melatoniną nie zadziałała, a puls miałam jak po bieganiu – i obejrzałam wszystkie fragmenty z Thalią. Akt pierwszy, scena druga to jedyny moment, w którym Thalia grała Panią Jeziora. Pojawiła się w głębi sceny we mgle z suchego lodu i śpiewała hipnotycznie za plecami Merlina. Coś mnie uwierało w tym, że podczas śpiewu stale odrywała od niego wzrok i zerkała za prawą kulisę, jakby prosiła o podpowiedź. Niemożliwe, żeby jej potrzebowała, do zaśpiewania miała tylko jedną piosenkę z powtarzającym się tekstem.
Ostrożnie sięgnęłam nad Jerome’em po jego ipada z szafki przy łóżku i uruchomiłam na nim nagranie. Tym razem zrobiłam zbliżenie na twarz, żeby była przynajmniej większa, skoro nie mogła być wyraźniejsza. Ledwo to widać, ale na filmie Thalia jest chyba poirytowana.
A potem, kiedy Merlin wygłasza mowę pożegnalną, w której rozstaje się z Arturem i Camelotem, Thalia znowu odwraca wzrok, niemal ogląda się przez ramię. Coś bezgłośnie mówi – to na pewno nie złudzenie. Jej usta się przymykają, a potem rozciągają w okrąg. Jestem niemal przekonana, że Thalia wypowiada słowo „co”. Może do kogoś z obsługi, członka mojej ekipy, pokazującego zapomniany rekwizyt. Tylko co w tym momencie mogło być aż tak ważne, tuż przed zejściem Thalii ze sceny?
Do 2016 roku nikt w komentarzach nie zwrócił na to uwagi. Wszyscy interesowali się tylko dokładną godziną wyjścia przed kurtynę oraz tym, czy przez tę ostatnią minutę Thalia również była na scenie. (I jeszcze tym, jaka była ładna). Ludzie argumentowali, że pięćdziesiąt dwie sekundy to dość czasu, żeby Thalia Keith zdążyła spotkać się z kimś za kulisami i wyjść razem z nim, zanim ktokolwiek się zorientował.
Na samym końcu nagrania nasz znakomity dyrygent i kierownik muzyczny w jednym, w muszce i z batutą, rozpoczyna komunikat, którego nikt nie słucha:
– Bardzo wam wszystkim dziękujemy! Przy wychodzeniu... – Tu jednak nagranie się urywa i zostaje tylko szum szarych linii.
Pewnie mówił coś o meldowaniu się w bursie albo zabraniu ze sobą śmieci.
W komentarzach ktoś napisał: „Obczajcie Ginewrę w ostatnich dwóch sekundach. Czy to piersiówka? Chcę się kumplować z Ginewrą!”. Zatrzymałam nagranie i rzeczywiście: Beth wysoko unosi srebrną piersiówkę, być może przekonana, że koledzy zauważą, a zaaferowani nauczyciele na widowni nie. Albo jest już po prostu za bardzo wcięta, żeby się tym przejmować.
W innym komentarzu ktoś prosi o podawanie nazwisk widzów mijających kamerę w drodze do wyjścia.
Kolejna osoba pisze: „Jeśli obejrzycie wydanie specjalne Dateline z 2005, nie wierzcie w ani jedno słowo. Tam jest MASA błędów. Plus: jej imię wymawia się THA-lia, jak w słowie thanks, a Lester Holt cały czas mówi THAY-lia”.
W odpowiedzi: „A ja myślałam, że wymawia się TAHL-ia”.
Pierwszy komentujący prostuje: „Nie, nie, nie. Znałem jej siostrę”.
Kolejny komentarz: „Jaka ta cała sprawa smutna”. Potem trzy płaczące emotki i niebieskie serduszko.
Później tygodniami śniłam nie o obróconej głowie Thalii, nie o jej bezgłośnym pytaniu, ale o piersiówce Beth Docherty. W snach musiałam znaleźć tę piersiówkę, żeby znowu ją schować. W ręku trzymałam swój wielki segregator. Notatki w niczym nie pomagały.
Szkolni fani teatru błagali o ten spektakl – rok wcześniej gadali o nim w kółko podczas dyżurów pani Ross w bursie. Camelot wrócił na Broadway w 1993 roku, a nawet ci spośród nas, którzy go nie widzieli, słyszeli soundtrack i rozumieli, że to będzie oznaczało średniowieczne dekolty, całowanie na scenie i fantastyczne solówki. Dla mnie konsekwencją takiego wyboru były dekoracje z zamkiem, trony i drzewa na kółkach – nic skomplikowanego, żadnych mięsożernych roślin ani kabrioletu ford deluxe wtaczanego na scenę. Dziennikarze z przyszłości dostali natomiast niewyczerpane źródło łatwych metafor. Szkoła z internatem jako królestwo w lesie, Thalia jako czarodziejka, Thalia jako księżniczka, Thalia jako męczenniczka. Cóż bardziej romantycznego? Co doskonalszego niż dziewczyna zabita w rozkwicie? Dziewczyna jako czysta karta. Dziewczyna jako odzwierciedlenie pragnień, niezmącona własnymi. Dziewczyna jako ofiara na ołtarzu wyobrażenia „dziewczyny”. Dziewczyna jako seria zdjęć z dzieciństwa, naznaczonych aurą „tej, która umrze młodo”, zupełnie jakby już w trzeciej klasie fotograf powinien wyczytać w jej twarzy, że oto dziewczyna, która na zawsze pozostanie właśnie dziewczyną.
Widz, podglądacz, nawet sprawca – każdy z nich jest rozgrzeszony, skoro dziewczyna urodziła się martwa.
W internecie i w telewizji to uwielbiają.
I myślę, że dla pana, panie Bloch, to także było wygodne.
2
W styczniu 2018 roku wbrew wszelkim oczekiwaniom pędziłam w stronę kampusu jedną z tych starych dobrych niebieskich taksówek, które kiedyś tyle razy woziły mnie z lotniska w Manchesterze. Kierowca oznajmił, że tego dnia kursy do Granby’ego robi już od rana.
– Wszyscy gdzieś wybyli na wakacje – stwierdził.
– Pojechali do domu na święta – odparłam.
Parsknął, jakby to potwierdzało jego najgorsze przypuszczenia.
Zapytał, czy uczę w Granbym, a ja wyjaśniłam, że właściwie to nie: przyjechałam poprowadzić gościnnie dwutygodniowy kurs. Nie tłumaczyłam, że niegdyś sama chodziłam do tej szkoły, a drogę, którą właśnie jechaliśmy, znam jak własną kieszeń – miałam wrażenie, że byłby to nadmiar informacji w takiej przygodnej rozmowie. Nie wyjaśniłam także koncepcji minimestru, bo zabrzmiałoby to pretensjonalnie – dokładnie jak coś, czym wedle wyobrażeń taksówkarza zajmują się te rozpuszczone bachory.
To Fran wpadła na pomysł, by mnie zaprosić. Ona w sumie nigdy stąd nie wyjechała. Po kilku latach w college’u, studiach podyplomowych oraz pobycie za granicą wróciła do Granby’ego jako nauczycielka historii. Jej żona pracuje w dziale rekrutacji. Mieszkają na kampusie razem z synami.
Mój taksówkarz miał na imię Lee. Mówił, że „wozi te dzieciaki z Granby’ego, odkąd chodzili tam jeszcze ich dziadkowie”. Wyjaśnił, że to taka szkoła, do której można się dostać wyłącznie dzięki koneksjom rodzinnym. Miałam ochotę odpowiedzieć, że kompletnie się myli, ale było już zdecydowanie za późno na sprostowanie założenia, że jestem osobą z zewnątrz. Oznajmił, że „te bachory robią takie numery, że pani nie uwierzy”, i spytał, czy czytałam ten artykuł „sprzed paru lat” z „Rolling Stone’a”. Artykuł (Wolność albo śmierć. Alkohol, narkotyki i utonięcie w elitarnej szkole z internatem w New Hampshire) opublikowano w 1996 roku i owszem, czytaliśmy go wtedy wszyscy. Mejlowaliśmy o nim ze swoich akademików, oburzeni błędami i chybionymi domniemaniami – tak jak dziewięć lat później pisaliśmy do siebie esemesy, kiedy Dateline znowu wszystko rozgrzebało.
– Oni tam w ogóle nie nadzorują tych dzieciaków – ciągnął Lee. – Jedno mnie tylko cieszy: że zakazali Ubera.
– Zabawne, słyszałam coś dokładnie odwrotnego – odparłam. – O tym nadzorowaniu.
– No bo kłamią. Chcieli ściągnąć panią na kurs, więc powiedzieliby wszystko.
Przez prawie dwadzieścia trzy lata od zakończenia nauki byłam w Granbym tylko trzykrotnie. Jeden zjazd odbył się wkrótce, gdy mieszkałam w Nowym Jorku. Wytrzymałam godzinę. Potem, w 2008 roku, przyjechałam na ślub Fran i Anne w Starej Kaplicy. W lipcu 2013 roku spędziłam kilka dni w Vermoncie, więc wpadłam, żeby spotkać się z Fran, poznać jej pierwsze dziecko. I tyle. Zignorowałam dziesiątą, piętnastą i dwudziestą rocznicę zakończenia szkoły, nie chodziłam na spotkania absolwentów w Los Angeles. Dopiero kiedy wypłynęło nagranie Camelotu, a Fran dołączyła mnie do grupowego czatu, który przerodził się w teatralne wspominki, autentycznie zatęskniłam za tym miejscem. Postanowiłam poczekać do 2020 roku, do zjazdu, na którym koledzy i koleżanki na pewno się pojawią – z okazji dwudziestej piątej rocznicy zakończenia nauki, a przy okazji dwusetlecia szkoły. Aż tu nagle to zaproszenie.
Dodatkowym plusem było to, że Yahav, mężczyzna, z którym łączył mnie przeciągający się, rozpaczliwy romans na odległość, mieszkał zaledwie dwie godziny drogi stamtąd, bo akurat w tym roku akademickim prowadził zajęcia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Bostońskiego. Yahav mówił z izraelskim akcentem, był wysoki, błyskotliwy i neurotyczny. To nie ten typ związku, że mogłabym po prostu wsiąść w samolot i przylecieć. Ale mogłam znaleźć się w pobliżu.
Poza tym chciałam się przekonać, czy dam radę – czy mimo nerwów, mimo niemal młodzieńczej paniki jestem gotowa zmierzyć się z tamtą dziewczyną, która zgarbiona przeczłapała wszystkie lata nauki. W Los Angeles wiedziałam, że teoretycznie odniosłam sukces jako okazjonalna wykładowczyni w college’u, autorka uznanego podcastu, kobieta, która potrafi przygotować posiłek z produktów z targu i wysłać dzieci do szkoły sensownie ubrane – jednak na co dzień nie bardzo odczuwałam pokonany dystans. Wiedziałam, że w Granbym mocno mnie to trzepnie.
Chodziło zatem o kasę, o faceta, o moje ego, a także – pod tym wszystkim, niczym niedosłyszalna nuta – o Thalię, o to, że odkąd obejrzałam nagranie, czułam się tak, jakby moja rzeczywistość nieznacznie zboczyła z toru.
W każdym razie: zaproponowali, a ja się zgodziłam, i oto siedziałam przypięta pasem na tylnym siedzeniu, a Lee wiózł mnie na kampus z prędkością o piętnaście kilometrów wyższą od dopuszczalnej.
– To czego będzie ich pani uczyć? Coś o Szekspirze?
Wyjaśniłam, że poprowadzę dwa kursy: o podcastingu i o filmoznawstwie.
– Filmoznawstwo! – powtórzył. – Będą oglądać filmy czy je robić?
Odniosłam wrażenie, że cokolwiek odpowiem, i ja, i szkoła stracimy w jego oczach.
– Chodzi o historię filmu – powiedziałam, co było prawdą, choć niepełną.
Dodałam, że do niedawna wykładałam filmoznawstwo na UCLA, co przyniosło ten pożądany skutek – nie po raz pierwszy stosowałam ten trik – że Lee natychmiast przerzucił się na temat Bruinsów. Mogłam więc chrząkać potakująco, a on monologował o futbolu. Zostało tylko dwadzieścia minut drogi, więc niewielka szansa, że zapyta o podcasting albo zaserwuje mansplaining Quentina Tarantino.
Szkoła zaproponowała mi poprowadzenie kursu o filmie, a ten drugi zaoferowałam sama, bo to oznaczało dwa razy większe pieniądze – oraz dlatego, że nigdy nie umiałam usiedzieć spokojnie, więc skoro już miałam zostawić dzieci i na dwa tygodnie wyjechać do lasu, nie chciałam tkwić tam bezczynnie. Potrzeba ciągłej aktywności to w moim wypadku zarazem objaw wysoko funkcjonujących zaburzeń lękowych, jak i klucz do sukcesu.
Mój ówczesny podcast nosił tytuł Migotanie gwiazd. Przedstawiał rozpisaną na odcinki historię kobiet w kinie, opowiadał o tym, jak przemysł filmowy najpierw te kobiety przeżuwał, a później wypluwał. Jak na podcast radziliśmy sobie naprawdę nieźle, raz po raz lądowaliśmy na najwyższych miejscach różnych rankingów odsłuchów. Było z tego nawet trochę pieniędzy, a czasem czuliśmy dreszczyk, kiedy jakaś gwiazda wspomniała o nas w wywiadzie. Mojego współprowadzącego, Lance’a, architekta krajobrazu, stać było na odejście z pracy, a ja mogłam odrzucać wykładowcze ochłapy podsuwane przez UCLA. Kilku agentów literackich zaoferowało nam usługi, gdybyśmy chcieli razem napisać książkę. Byliśmy akurat w wirze przygotowań do nowego sezonu, poświęconego Ricie Hayworth, ale research mogłam robić wszędzie.
Jechaliśmy drogą numer dziewięć za inną niebieską taksówką, która wiozła z tyłu dwoje młodych ludzi.
– Widzi pani? Ani chybi pani uczniowie – stwierdził Lee. – Żadne z tych dzieciaków nie jest tutejsze. A niektóre są nawet z innych krajów. Rano wiozłem dziewczyny, co wracały z Chin. Nie odezwały się do mnie ani słowem. Jak one mogą się uczyć, skoro nie mówią po angielsku?
Zanim zdążył uderzyć w jawniej rasistowskie tony, udałam, że odbieram telefon.
– Gary! – powitałam nieistniejącego rozmówcę, a potem przez dziesięć minut mruczałam „aha” i „okej” w odpowiednich odstępach, podczas gdy za oknem przemykał zmrożony las.
Nierozpraszana przez kierowcę, niestety w końcu poczułam nerwy, które dotąd lekceważyłam, poczułam, jak las ciągnie mnie ku Granby’emu. Oto biały kościółek ekumeniczny, który zawsze sygnalizował, że docieram na miejsce. Oto skręt w węższą drogę, który poczułam głęboko w pamięci mięśniowej.
Zupełnie jakby to właśnie ten skręt przywołał taką myśl, przypomniałam sobie przydługie dżinsowe szorty i pasiastą koszulkę bez rękawów, które miałam na sobie, gdy po raz pierwszy jechałam do Granby’ego w 1991 roku. I że się zastanawiałam, czy dzieciaki w New Hampshire mówią z akcentem, bo nie rozumiałam, jak niewielu spośród moich kolegów i koleżanek będzie miejscowych.
Robesonowie, czyli rodzina, u której wtedy mieszkałam, przywieźli mnie z Indiany w ciągu jednej doby, a kiedy obudziłam się rano, została już tylko godzina drogi. Szyby z tyłu były opuszczone, więc wystawiłam twarz do wiatru i patrzyłam na pola niczym z kalendarza oraz na lasy, których nie sposób przeniknąć wzrokiem, istne ściany zieleni. Wszystko pachniało nawozem, do czego byłam przyzwyczajona, a potem nagle – sosnami.
– Pachnie jak odświeżacz powietrza! – stwierdziłam.
Robesonowie zareagowali tak, jakbym była małym dzieckiem, które powiedziało coś słodkiego.
– Jak odświeżacz powietrza! – powtórzył Severn Robeson i wesoło klepnął w kierownicę.
Tego pierwszego dnia na kampusie nie mogłam uwierzyć, że las jest aż tak gęsty i że podłoże to też las – kamienie i kłody, igły sosnowe i mech. Stale trzeba było patrzeć pod nogi. W Indianie znałam tylko lasy rosnące między rzędami domów lub za stacjami benzynowymi – takie, przez które dało się przejść na drugą stronę. Pełne petów i puszek. Właśnie takie lasy sobie wyobrażałam, słuchając bajek w dzieciństwie. Teraz opowieści o przedwiecznych puszczach, zaginionych dzieciach i ukrytych norach wreszcie nabrały sensu. To dopiero była prawdziwa puszcza.
Na zewnątrz taksówki: poczta i dawna wypożyczalnia wideo. Circle K nic się nie zmieniło, ale trudno czuć nostalgię do stacji benzynowej. Oto droga na kampus, a oto fala adrenaliny. Zakończyłam udawaną rozmowę przez telefon, życząc Gary’emu dobrego dnia.
Kiedy nadszedł mój pierwszy listopad i opadły liście, spodziewałam się zobaczyć domy i inne budynki, do tej pory czekające za drzewami. Ale nie: za nagimi gałęziami były tylko inne nagie gałęzie. A za nimi – kolejne.
Nocą przylatywały sowy. Czasami, jeśli ktoś nie zamknął starannie kontenerów, niedźwiedzie brały z nich sobie całe worki śmieci, ciągnęły je przez kampus i otwierały jak torebki z upominkami.
Samochód, za którym jechaliśmy, skręcił w kierunku męskich burs, ale Lee wybrał okrężną drogę, wokół Dolnego Kampusu, i robił za przewodnika, a ja mogłam tylko uprzejmie słuchać.
– Tam, gdzie kazała się pani wysadzić, to jest Górny Kampus, nad rzeką, nowe, bajeranckie budynki. Ale tutaj jest stara część, hen, z osiemnastego wieku.
Konkretnie to z lat dwudziestych dziewiętnastego, ale go nie poprawiłam. Było popołudnie, kilkoro uczniów wyłoniło się z głównego budynku i brnęło przez dziedziniec, kuląc się z zimna.
Lee pokazał mi najstarszy budynek lekcyjny, bursy, w których kiedyś marzli nastoletni farmerscy synowie, domki, w których niegdysiejsi nieżonaci nauczyciele pędzili samotne życie, Starą Kaplicę i Nową Kaplicę (z których żadna nie jest już prawdziwą kaplicą i obie są niemożliwie stare), dom dyrektorski. Wskazał brązowy pomnik Samuela Granby’ego i oznajmił, niezgodnie z prawdą:
– To gość, który zakładając tę szkołę, zaczynał od jednej sali lekcyjnej.
Kiedy mijałam Samuela Granby’ego jako uczennica, zawsze musiałam potrzeć jego stopę – to tradycja, której nie praktykował nikt oprócz mnie. Tak samo jak słuchawkę mijanego automatu telefonicznego zawsze musiałam obrócić do góry nogami. To był niezwykle błyskotliwy wyraz buntu, proszę mi wierzyć.
Gdy taksówkarz w końcu zatoczył koło i zatrzymał się w dolnej części Górnego Kampusu, po otwarciu drzwi zderzyłam się ze ścianą zimna. Zapłaciłam, a Lee kazał mi się trzymać ciepło, zupełnie jakby to była kwestia wyboru – jakbyśmy nie mieli akurat środka zimy i wszystko nie kryło się pod warstwą lodu i soli. Patrząc na budynki, które nic się nie zmieniły, na wąskie grzbiety Gór Białych wznoszących się ponad linią drzew na wschodzie, łatwo mogłam sobie wyobrazić, że całe to miejsce zakonserwowano kriogenicznie.
Fran zaproponowała mi nocleg na kanapie, ale ujęła to w taki sposób („No wiesz, jest pies, Jacob stale nadaje na cały regulator, a Max na razie nie przesypia nocy”), że zabrzmiało bardziej jak uprzejmy gest niż jak rzeczywiste zaproszenie. Dlatego wolałam się zatrzymać w jednym z dwóch mieszkań gościnnych na kampusie, urządzonych w dawnym biurze, małym budynku nad samym wąwozem. Na każdym piętrze była sypialnia i łazienka, a na dole – wspólna kuchnia. Jak się okazało, wszędzie tam pachniało chlorem.
Rozpakowałam się, rozpaczając nad tym, że wzięłam za mało swetrów, i rozmyślając, ni mniej, ni więcej, tylko o automatach telefonicznych w Granbym.
Niech mnie pan sobie wyobrazi (niech mnie pan sobie przypomni) w wieku piętnastu, szesnastu lat, ubraną na czarno, nawet kiedy nie pracowałam za kulisami, w poklejonych martensach, z cienkimi ciemnymi włosami spadającymi grzywką na pucułowatą twarz; niech mnie pan sobie wyobrazi odzianą w zbroję z flaneli, z oczami obwiedzionymi grubą kreską, jak mijam automat telefoniczny i – bez patrzenia – podnoszę słuchawkę, obracam i odwieszam do góry nogami.
Ale to był dopiero początek. Już w trzeciej klasie, przechodząc obok automatu, zawsze musiałam podnieść słuchawkę, nacisnąć guzik i słuchać – bo w co najmniej jednym aparacie dało się wtedy usłyszeć przez szum inną rozmowę. Odkryłam tę sztuczkę, kiedy z automatu w holu przy sali gimnastycznej chciałam zadzwonić do swojej bursy, żeby zapytać, czy mogę się spóźnić i zameldować po dziesiątej, ale po naciśnięciu pierwszego przycisku usłyszałam cichy, stłumiony głos jakiegoś chłopaka skarżącego się matce na testy śródsemestralne. Pytała go, czy przyjmuje zastrzyki na alergię. Był jękliwy, stęskniony za domem i brzmiał jak dwunastolatek, więc dopiero po chwili rozpoznałam po głosie, że to Tim Busse, hokeista z okropną cerą i piękną dziewczyną. Musiał rozmawiać z telefonu w świetlicy swojej bursy po drugiej stronie wąwozu. Nie pojmowałam, jakie prawidła telekomunikacji na to pozwoliły, a gdy pewnego razu opowiedziałam o tym mężowi, pokręcił głową i powiedział: „To niemożliwe”. Zapytałam, czy zarzuca mi kłamstwo albo sugeruje, że słyszę głosy. „Ja tylko mówię, że to niemożliwe” – odparł.
Stałam w holu przy sali sportowej jak zahipnotyzowana, nie chcąc uronić ani słowa. W końcu jednak musiałam: zadzwoniłam do swojej bursy i nauczycielkę na dyżurze poprosiłam o dodatkowe dziesięć minut, żebym zdążyła pobiec przez kampus po podręcznik do historii, który został w stołówce. Odparła, że nie ma mowy. Miałam trzy minuty, żeby się zameldować. Odłożyłam słuchawkę, podniosłam ją raz jeszcze i nacisnęłam przycisk. Znów usłyszałam głos Tima Bussego. Magia. Oznajmił matce, że obleje fizykę. Byłam zaskoczona. I poznałam jego sekret. Sekretny sekret, którym nie zamierzał się dzielić.
Od tamtego czasu trochę podkochiwałam się w Timie Bussem, mimo że wcześniej w ogóle nie zwracałam na niego uwagi.
Przez kolejne miesiące sprawdziłam wszystkie automaty na kampusie, ale działał tylko ten przy sali gimnastycznej, i to pod warunkiem, że ktoś akurat rozmawiał przez telefon (być może również konkretny) w Barton Hall.
Najczęściej słyszałam niezrozumiałe mamrotanie. Raz ktoś zamawiał pizzę. Czasem były rozmowy po koreańsku, hiszpańsku czy niemiecku. Kiedyś usłyszałam Błękitną rapsodię, która leciała jako muzyka na czekanie w United Airlines. Trafiały się rzeczy ciekawsze, skrawki informacji, które zachowywałam dla siebie. Dowiedziałam się, że ktoś – nigdy nie ustaliłam kto – wraca do domu na święto Paschy, ale nie chce jechać do ciotki Ellen. Ktoś inny mówił, że tęskni za dziewczyną, nie, ale tak serio tęskni, poważnie, i nie, wcale nie spotyka się z inną, przecież ją kocha, dlaczego ona się tak zachowuje, niech przestanie tak mówić, czy ona nie wie, że on za nią tęskni?
Niewielu z nas trafiają się supermoce. Mnie się trafiła właśnie ta. Chodziłam szkolnymi korytarzami z wiedzą, którą żaden chłopak z Barton Hall nie podzieliłby się ze mną z własnej woli. Wiedziałam, że Jorge Cardenas nigdy nie pije, kiedy jest smutny, bo tak się zaczyna alkoholizm, a on nie chce skończyć jak ojciec.
Przydałoby się, żebym pewnego dnia dowiedziała się czegoś praktycznego, czegoś obciążającego. Na przykład gdybym usłyszała, jak ktoś grozi Thalii. Albo usłyszała coś o panu.
Ale to była po prostu część ogólniejszego nawyku: zbierałam informacje o rówieśnikach, tak jak niektórzy gromadzą gazety. Liczyłam, że może dzięki temu będę bardziej taka jak oni, a mniej taka jak ja – mniej uboga, mniej nieogarnięta, mniej prowincjonalna, mniej wrażliwa.
W każde wakacje, kiedy wracałam do domu ze szkolnym rocznikiem, oznaczałam zdjęcia poszczególnych osób różnymi kolorami: kogo znam, z kim się przyjaźnię, w kim się podkochuję. Czasami, w odmętach letniego odosobnienia, w szkolnym spisie szukałam rodzin poszczególnych uczniów, żeby sprawdzić, jak mają na imię ich rodzice – tylko po to, żeby na minutę wyrwać się z pokoju, którego nienawidziłam, w domu, który nie był moim domem, w mieście, w którym nie znałam już nikogo.
Już wtedy rozumiałam, że nie czyni mnie to wcale wyjątkową. Wspominam o tym gwoli wyjaśnienia: interesowały mnie szczegóły. Nie dlatego, że mogłam je kontrolować, ale ponieważ mogłam mieć je na własność.
A należało do mnie tak niewiele.
3
Fran i Anne zaprosiły mnie na późną kolację, więc włożyłam śniegowce, kupione specjalnie na tę podróż, i ruszyłam przez most Południowy na Dolny Kampus. Było trzynaście stopni mrozu, a śnieg tak stwardniał, że dało się po nim chodzić, nie grzęznąc. Zastanawiałam się, czy spotkam kogoś znajomego, ale najwyraźniej byłam jedyną żywą istotą na dworze.
Kiedy wracałam tu poprzednio, to zawsze w konkretne miejsca na kampusie. Nie przemierzałam mostków, nie wchodziłam do budynków dydaktycznych. Teraz miałam wrażenie, że jest coś nie tak z wymiarami; w mojej pamięci i w częstych snach o szkole przedmioty przemieszczały się centymetr po centymetrze. Na przykład pomnik Samuela Granby’ego jakimś cudem przesunął się o trzy metry w górę wzgórza. Przeszłam obok niego i na pamiątkę dawnych czasów dłonią w rękawiczce dotknęłam jego stopy.
Tamtej jesieni, tuż po otrzymaniu zaproszenia, obudziłam się z myślą o głównej ulicy miasteczka, przy której był cały handel, ale nie mogłam sobie przypomnieć jej nazwy, więc w Google’a wpisałam: „szkoła Granby mapa”.
Oprócz odpowiedzi (Crown Street!) znalazłam szczegółowe mapy kampusu według stanu z marca 1995 roku, mapy z naniesionymi liniami odpowiadającymi teoriom ludzi, potencjalnym trasom przez las. Wiedziałam, że morderstwo Thalii wzbudziło szerokie zainteresowanie, ale nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak dużo czasu niektórzy mu poświęcali.
Zapuszczanie się w królicze nory w internecie średnio sprzyjało mojemu zdrowiu psychicznemu. (Po obejrzeniu nagrania Camelotu, zamiast pójść spać, googlowałam kolegów i nauczycieli z Granby’ego, szukałam informacji na temat utonięć i puściłam sobie fragment tamtego odcinka Dateline. W końcu Jerome się obudził, zobaczył, jakie mam oczy, kazał mi przestać i powiedział, żebym łyknęła coś na grypę i poleżała rano w łóżku). Dlatego na wpatrywanie się w mapy i czytanie, co mówią ludzie, dałam sobie tylko godzinę.
Określenie „królicza nora” kojarzy nam się z Alicją spadającą pionowo w dół, ja jednak mam na myśli taką prawdziwą kolonię królików, z niekończącymi się zapętlonymi korytarzami, rozwidleniami i obowiązkową klaustrofobią. Nie mieściło mi się w głowie, jak bardzo ludzie przejmują się tą sprawą. Dla nich Thalia była twarzą z kilku często udostępnianych zdjęć, postacią ledwo naszkicowaną, a nie dziewczyną, która pachniała perfumami Sunflower, śmiała się, jakby miała czkawkę, rzucała się na łóżko w taki sposób, jakby ktoś cisnął granat ręczny.
Muszę jednak przyznać, że sama podobnie przejmuję się osobami, których nigdy nie poznałam. Przejmuję się Judy Garland, Natalie Wood i Czarną Dalią. Przejmuję się zawodniczką lacrosse z Uniwersytetu Wirginii zamordowaną przez byłego i tą dziewczyną, której chłopak na pewno nie był tamtego dnia w pracy w LensCrafters, i licealistką zabitą w ogródku jej chłopaka w Shaker Heights, kiedy wszyscy spali, i biedną Marthą Moxley, i tą kobietą w hotelowej windzie, i jedyną Czarną na wine party u białych pań, martwą na trawniku, i kobietą zastrzeloną zza drzwi łazienki przez sławnego chłopaka, który twierdził, że wziął ją za włamywacza. Mam na temat ich śmierci opinie, do których nie jestem uprawniona. Zarazem jednak nieswojo mi z myślą, że te kobiety stały się własnością publiczną, elementami zbiorowej wyobraźni. Nieswojo mi z myślą, że kobiety, których śmierć roztrząsam, przeważnie były piękne i zamożne. Że większość była młoda, bo właśnie takie ofiary najbardziej lubimy na ołtarzach. I że w tej swojej fiksacji bynajmniej nie jestem osamotniona.
Dzięki łącznemu stażowi pracy w Granbym Fran i Anne awansowały z mieszkań przy bursie do własnego domu, jednego z tych trzech starych kamiennych budynków przy głównej bramie. Źle się czułam, dzwoniąc do drzwi z pustymi rękami – zapomniałam poprosić taksówkarza o przystanek przy sklepie z winem – drzwi otworzył jednak ich syn Jacob, wypuszczając przy okazji golden retrievera, który nabił mi siniaka na udzie i obślinił dżinsy.
Mam nadzieję, że pamięta pan Fran, bo na to zasługuje. Fran Hoffnung – a obecnie Hoffbrat, ponieważ połączyły z żoną nazwiska. Na pewno pamięta pan przynajmniej Hoffnungów: Deb Hoffnung uczyła angielskiego, Sam Hoffnung – matematyki, a Fran i trzy starsze siostry wychowały się w mieszkaniu od ulicy, przylegającym do Singer-Baird, tej damskiej bursy z dziwnym stromym dachem. Fran to była ta głośna dziewczyna, która prowadziła imprezy lip sync, a na włosach zawsze miała różową albo fioletową farbę Manic Panic. Dzisiaj te włosy są brązowe z pasmami siwizny, ale jakimś cudem nie mniej cool niż dawniej różowe.
Ciągle jeszcze stała u nich choinka, więc kiedy już wyściskałam się z jego mamami, Jacob chciał, żebym ją koniecznie obejrzała: duże kolorowe bombki w starym stylu, a tu i ówdzie ozdoby z dzieciństwa Fran i Anne – malowana buda Snoopy’ego, srebrna filiżaneczka z imieniem Anne, haftowana sowa. Jedynym ewidentnie nowym elementem była figurka Ruth Bader Ginsburg z koronkowym kołnierzykiem.
Jacob, którego pierwszy raz widziałam jako czerwonego noworodka z permanentną kolką, wkrótce kończył pięć lat i miał braciszka znanego mi dotąd tylko przez internet: dwulatek stale wspinał mi się po nodze, żeby spuszczać z niej ciuchcię, aż w końcu Anne włączyła obu chłopcom Psi patrol na ipadzie. Zrobiła dla nas wegetariańskie tacos. Jadłam więcej niż zwykle, bo Fran ciągle się martwiła, że jadam za mało. Przygotowała dzbanek margarity, a potem słuchałyśmy Boba Marleya, który co prawda nie pasował do jedzenia, ale także pochodził z ciepłych miejsc. Fran w kółko wałkowała problem, że przyleciałam z Los Angeles akurat wtedy, kiedy zrobiło się tak zimno.
– Będziesz miała do mnie żal – stwierdziła. – Zmienię się w kałużę wyrzutów sumienia.
– Zamarzniętą kałużę – odparłam. – Maleńkie lodowisko poczucia winy.
Anne zapytała, czy potrzebne mi dodatkowe skarpetki, dodatkowe koce, dodatkowe cokolwiek.
– Może kilka swetrów – powiedziałam. – Zapomniałam, że zimno jest nie tylko na dworze.
Anne wybiegła i po chwili wróciła z torbą wielokrotnego użytku pełną swetrów i bluz. Były w niej również spodnie od szkolnej piżamy Granby’ego w zielono-złotą kratę.
Fran zrobiła sobie z kolei minimestr wolnego. Od trzech lat bez przerwy prowadziła zajęcia o wojnie w Wietnamie, dlatego teraz przyszła jej kolej na „rozwój zawodowy”, co oznaczało czytanie, nadrabianie zaległości mejlowych oraz picie ze mną.
– Nie musimy się bujać co wieczór – powiedziała – ale jeśli tu nie przyjdziesz, uznam, że bunkrujesz się w swoim gościnnym apartamencie, oglądasz smutne heteryckie porno i myślisz o pracy.
W środy Fran miała dyżur w bursie, ale jak stwierdziła, „we wszystkie pozostałe wieczory będziemy imprezować jak w dziewięćdziesiątym piątym”.
– Pić breezerki i wcinać ciastka?
– Raczej rozwiązywać psychotesty, popijając ciepłe piwko.
– Będę miała prace do sprawdzenia – zastrzegłam, ale Fran wiedziała, że nie musi mnie namawiać.
– No to co najmniej co drugi wieczór. A w piątek jest impreza, więc musisz przyjść. Wszyscy strasznie chcą cię poznać. Zatytułowaliśmy ją Midi-Mini, no bo wiesz: to będzie połowa minimestru.
– My tu sobie nie umiemy odmówić gry słów – wtrąciła Anne.
Anne miała długie blond loki i posturę biegaczki, przy której Fran wydawała się przy kości. Jesienią była trenerką biegów przełajowych, wiosną – lekkoatletycznych, a ogólnie w relacji z Fran sprawdzała się jako idealne połączenie słuchaczki, menedżerki, obiektu żartów. Jeśli ktoś szukał pomysłu na imprezę, Fran miała ich dwadzieścia. Jeśli natomiast potrzeba było zamówić pizzę, kupić lody i sprzątnąć salon, podczas gdy Fran układała playlistę, należało zwrócić się do Anne. Poznały się tutaj, w Granbym. Anne zaczęła pracę w dziale rekrutacji, a Fran przeżywała krótki epizod z dala od świata szkoły z internatem. Kiedy wróciła, zaprzyjaźniły się, opierały się próbom wyswatania przez wszystkich znajomych i utyskiwały, że nie mogą nikogo poznać. W pewien długi weekend wyjechały razem do Bostonu i wróciły zakochane.
Teraz Anne pogoniła chłopców do łóżka, obiecując, że nie będą musieli się kąpać, pod warunkiem że będą cicho, a Fran nachyliła się nad stołem i powiedziała, zupełnie jakbyśmy tylko czekały, aż jej żona wyjdzie:
– Gadaj o wszystkim.
Miała na myśli wszystko, co dotyczy Jerome’a, bo parę tygodni wcześniej wspomniałam w mejlu, że się wyprowadził i mieszka po sąsiedzku. Teraz żądała wszystkich informacji, w tym wyjaśnień, dlaczego nie powiedziałam jej o tym wcześniej.
– Nadal jesteśmy małżeństwem – odparłam. – Tyle że nie w sensie uznawanym przez naszych dziadków.
Działo się to tak wolno, że nie wydawało się tematem zasługującym na anonse w serwisach społecznościowych i esemesy do starych przyjaciółek.
– Mieliśmy trudny okres – dodałam, nie uściślając, że dwa lata temu, kiedy nasze dzieci miały trzy i pięć lat, a ich hałaśliwa wszędobylskość dodatkowo potęgowała stres.
Doszliśmy do etapu, w którym wszystko, co mówiłam do Jerome’a, było złe, wypowiedziane niewłaściwym tonem. A to, co on mówił do mnie, było jeszcze gorsze. Coraz bardziej na siebie uczuleni, w końcu zrozumieliśmy, że jesteśmy przykuci do siebie nawzajem, choć nie możemy na siebie patrzeć.
– Właśnie wtedy – wyjaśniłam – jego mama trafiła do hospicjum. Wcześniej mieszkała w drugiej części naszego bliźniaka, więc Jerome przeprowadził się tam.
Jerome jest malarzem, więc ta decyzja miała także praktyczne uzasadnienie: drugą sypialnię przerobił na studio i przestał wynajmować pracownię w centrum miasta. Mogliśmy pozostać małżeństwem, pod jednym adresem, ze względu na podatki i wygodę, oraz, szczerze mówiąc, z czystego lenistwa. Uznaliśmy, że dzieci będą krążyły między nami, ale skończyło się na tym, że Jerome tak krążył. Na przykład na czas mojego pobytu w Granbym przeniósł się do mojego łóżka, czyli dawnego naszego, w którym czasem pojawiał się również wtedy, gdy i ja w nim spałam, bo był dobry w seksie, a odkąd nie musieliśmy się stale oglądać, przestaliśmy się nienawidzić. W gruncie rzeczy ogromnie go lubiłam: cieszyłam się, kiedy zabierał dzieci, nostalgię, gdy sypialiśmy ze sobą, konsternację jego randkowaniem i zarazem mi to schlebiało, odrzucało mnie i budziło zaborczość, kiedy przychodził radzić się w sprawach uczuciowych. Każda kobieta, z którą się umawiał, wydawała mi się bez mała wariatką i nie wiedziałam, czy więcej mówi to o nim, czy o mnie.
– Wiesz, jak to w tobie uwielbiam, że nigdy na nikim nie stawiasz krzyżyka – powiedziała Fran – ale to w sumie komiczne, że wasze rozstanie sprowadza się do tego, że on dalej mieszka w twoim domu.
– W sąsiednim.
– Czyli w rezultacie jesteś singielką?
– W zasadzie. Zamężną, ale singielką.
– To zabawne, że moje małżeństwo jest bardziej tradycyjne niż twoje.
Nie powiedziałam jej o Yahavie, może dlatego, że nie chciałam zapeszyć. Yahav był płochliwy i nieprzewidywalny, był przystojnym izraelskim zajączkiem, który równie dobrze mógłby wsiąść w samochód i przyjechać tu do mnie, co na zawsze zniknąć w lesie. Po południu wysłałam mu z lotniska esemesa: „Zgodnie z ostrzeżeniem dokonałam inwazji na Nową Anglię”. W odpowiedzi odesłał sam wykrzyknik.
Kiedy rozstałam się z Jerome’em, jeszcze nie sypiałam z Yahavem, ale dzięki przyjaźni z nim przypomniałam sobie, że nie każdy ma mnie dość, nie każdy obwinia mnie o pogodę za oknem. Yahav miał ogromne, ciepłe dłonie. Miał ciemny zarost, tak gęsty, że pochłaniał podbródek i szyję, bliższy mrokowi niż światłu, bliższy nocnemu niebu niż gwiazdom.
Wróciła Anne, dolałyśmy sobie alkoholu i wieczór zmienił się w coś w stylu retrospektywnej sesji plotek. (Czekaj, pamiętasz Dani Michalek? Pamiętasz, jak próbowała przekłuć sobie nos i dostała potwornej infekcji? No tak, musiała na miesiąc wrócić do domu. Byłam z nią w parze na laborkach i nic nie mogłam zrobić. Nie cierpiała mnie. Z wzajemnością. Co się z nią stało? Nie mówiłam ci?! Została luterańską pastorką!)
Zachęcał nas śmiech zdumionej Anne, nakręcały nas jej pytania. Gdyby jej z nami nie było, pewnie powiedziałybyśmy tylko „a pamiętasz kapliczkę Kurta?” i na tym poprzestały. Tymczasem zaczęłyśmy jej opisywać (a tak naprawdę sobie nawzajem) kunsztowną kapliczkę ku czci Kurta Cobaina, którą w trzeciej klasie zbudowałyśmy w lesie, a potem pielęgnowałyśmy od chwili, gdy przedawkował i trafił do szpitala (na początku marca, kiedy w grubych rękawiczkach przyczepiałyśmy pinezkami do zmrożonego drzewa fotografie wycięte z czasopism), aż do jego samobójczej śmierci w kwietniu. Wtedy już o kapliczce wiedziało więcej osób, dlatego nazajutrz po odkryciu ciała Kurta znalazłyśmy tam z Fran liściki, jeszcze więcej zdjęć, srebrny balon w kształcie serca oraz chyba bukiet z Balu Wiosennego.
– Jakie myśmy w nim były zakochane – powiedziałam, po czym dotarło do mnie, że pewnie Fran wcale nie. – Przynajmniej ja.
– O, ja go kochałam – odparła Fran. Była bardziej pijana ode mnie. – Ale zakochana byłam w Courtney. Kurt był moją przykrywką.
Na deser były karmelizowane banany z lodami waniliowymi – Anne pozostała na tyle trzeźwa, żeby robić coś przy kuchence, ignorując nasze apele o podpalenie bananów – a im bardziej zagłębiałyśmy się w dziwne szczegóły, im bardziej była zagubiona, lecz cierpliwa, tym wszystko robiło się śmieszniejsze.
Ja zawsze najdowcipniejsza byłam w towarzystwie Fran, a przynajmniej ona uważała mnie za dowcipną. Poznałyśmy się w pierwszej klasie na historii powszechnej i z początku nie gadałyśmy ze sobą, tylko siłą bezwładu lądowałyśmy zwykle w sąsiednich ławkach. Przetrwałam wrzesień, nie zaprzyjaźniwszy się z nikim na dobre, posiłki jadłam w rogu długiego stołu obsadzonego przez pierwszoklasistów, patrzyłam, jak dzielą się na prawdziwe grupy koleżeńskie, i wiedziałam, że wkrótce zostanę sama. Jeden chłopak, Benjamin Scott, bardzo szybko dał się poznać jako geniusz naszego rocznika: był wysokim blondynem, a wnioskując z przywoływanych przez niego tytułów książek, o których nikt z nas nie słyszał, do Granby’ego przyszedł chyba po paru doktoratach. Na lekcji ktoś rzucił żartem bodaj o zabiciu Benjamina, bo mruknęłam pod nosem: „Czy jak umrzesz, mogę po tobie odziedziczyć stopnie?”. Usłyszała mnie tylko Fran. Zachichotała, rozejrzała się, a potem powiedziała głośno: „Właśnie, Benji, czy jak umrzesz, mogę po tobie odziedziczyć stopnie?”. A wtedy (cud!) cała sala ryknęła śmiechem. Śmiał się nawet zmieszany Benjamin Scott. Po lekcji Fran podeszła do mnie na korytarzu. „Nie miej żalu” – powiedziała. „To był za dobry tekst, żeby się zmarnował”.
Od tamtej pory pilnowałam, żeby zawsze słyszała moje komentarze, których zwykle w ogóle nie wypowiedziałabym na głos. Więcej już po mnie nie powtarzała, ale uśmiechała się pod nosem albo maskowała śmiech kaszlnięciem. Ponieważ zaklepała sobie jedyną w sali ławkę dla leworęcznych, nasze pulpity się stykały, więc nie musiałyśmy sobie podawać karteczek, wystarczyło pisać na marginesach podręczników.
„Skąd ty w ogóle jesteś?” – napisała kiedyś, a ja odpowiedziałam: „Z Wypiździejewa Zachodniego”, co wtedy wydawało nam się na tyle oryginalne, żeby nas rozbawić. Do tamtej pory nikt nie uważał mnie za zabawną. To było odurzające.
Fran była w innej grupie lunchowej, mieszkała z rodzicami, a nie w bursie, i grała w hokeja na trawie, ja natomiast byłam w osadzie wioślarskiej, więc trochę to trwało, zanim zaprzyjaźniłyśmy się poza szkołą. Ale kiedy już to nastąpiło, przyszło naturalnie. Obie nauczyłyśmy się odczytywać nawzajem swój charakter pisma. Zaczęła do mnie przychodzić, żeby uczyć się razem ze mną do śródsemestralnego egzaminu z historii, a potem do innych. Później wydarła się na mnie, że nie kojarzę Pixies, a później byłyśmy już najlepszymi przyjaciółkami.
Przez cały czas nauki w Granbym obie z nikim się nie spotykałyśmy – Fran dlatego, że siedziała w szafie i myślała, że jest jedyną lesbijką w stanie New Hampshire, ja natomiast ze względu na patologiczną awersję do podjęcia ryzyka, że doznam odrzucenia i upokorzenia w miejscu, w którym i tak ledwo się trzymałam. Musiałam dbać o nieskazitelność tej szkoły. To w Indianie spotykały mnie złe rzeczy; Granby musiał pozostać miejscem, gdzie nie może stać mi się krzywda. Gdyby tylko ktoś złamał mi serce w New Hampshire, wszystko by tutaj runęło. W wakacje chodziłam z paroma chłopakami. Ale w Granbym nie – nie umawiałam się nawet na tańce. Na zjazdy absolwentów Fran zwoływała silną grupę, falangę singli, a ja do niej dołączałam. Do sukienki wkładałam converse’y, żeby wszyscy widzieli, że to nie na serio. Ponieważ obie nikogo nie miałyśmy, omijały nas te miesiące rozłąki, kiedy dziewczyny jedzą lunch wyłącznie ze swoim chłopakiem. Gdy się sobą nudziłyśmy, dopraszałyśmy kogoś jeszcze. Carlottę French, Geoffa Richlera, uczennicę z Polski, Blankę, która przylepiła się do nas na cały semestr spędzany w Stanach.
Tamtego wieczoru, nie wiedzieć czemu, zaczęłyśmy wymieniać koleżanki i kolegów, którzy umarli od czasów zakończenia nauki. Nie czyniłyśmy tego z należytą powagą – ale przypominam, że byłyśmy pijane i działo się to w ramach ogólnych wspominków.
Zach Huber, o rok starszy od nas, rozbił się w śmigłowcu w Iraku. Puja Sharma, która uciekła z Granby’ego na kilka tygodni przed rozdaniem świadectw, dwa lata później przedawkowała proszki w akademiku Sarah Lawrence College. Kellana TenEycka znaleziono zeszłej wiosny w samochodzie na dnie jeziora. Był rozwodnikiem, alkoholikiem i generalnie miał okropne życie. W Granbym wydawał się taki szczęśliwy, taki przeciętny. Miał rude włosy, które opadały mu na twarz, gdy biegł do piłki podczas meczów lacrosse.
Naliczyliśmy ośmioro nieżyjących, a potem Fran stwierdziła:
– Ale śmierć trojga uczniów w ostatniej klasie to już chyba rekord.
– Pewnie nie licząc, nie wiem, drugiej wojny światowej – odparłam.
Ale nie, pomyliłam ze studentami. Licealiści nie szli przecież na wojnę. Może po prostu chciałam zmienić temat. Dotąd nie wspomniałam Fran, że tak dużo myślałam o Thalii, że opowiadając co tydzień w podcaście o martwych kobietach z początków Hollywoodu, pozbawionych swoich praw, o systemie, który je wyrzucał jak stare dekoracje filmowe, stale wywoływałam wspomnienie jej śmierci: tego, jak zlekceważono jej ciało, jak szkoła umyła ręce od całego zamieszania, jak zabójstwo Thalii stało się publiczną własnością.
– Chwila – odezwała się Anne znad zlewu. Zaczęła już zmywać naczynia. – Zginęły trzy osoby z całej szkoły czy tylko z waszego rocznika?
Potwierdziłyśmy, że tylko z naszego rocznika.
– Nie żeby w innych było więcej trupów – dodała Fran. – Zginęły trzy osoby. Wszystkie od nas.
– Trzy z ilu, stu dwudziestu? To jakiś absurd.
– Dwóch chłopaków zginęło razem, na miesiąc przed rozdaniem świadectw – wyjaśniłam. – Pojechali do Quebecu się napić, a kiedy wracali, wypadli z drogi. No a tą trzecią była oczywiście Thalia Keith, parę miesięcy wcześniej.
– Jezu – jęknęła Anne. – O Thalii wiedziałam, ale o innych nie. Koszmarny rok.
– Na rozdaniu świadectw było dziwnie – podsumowałam.
Nie wiedzieć czemu i mnie, i Fran strasznie to rozbawiło. Przez chwilę nie mogłyśmy się opanować, a Anne tylko stała i patrzyła na nas z namydloną gąbką w ręce.
4
Lampy z wieży Starej Kaplicy oświetlały długie, geometryczne plamy śniegu na dziedzińcu – odwrotność cieni. Były tak piękne, że nie chciałam na nie nadepnąć. Może to dzięki tequili bardziej je doceniałam.
Nie przypominałam sobie, żebym w czasach szkolnych była równie oczarowana śniegiem, przy czym tutejsze zimy kojarzyły mi się głównie z tym, że marzłam, tak strasznie marzłam. Oglądając folder Granby’ego, sądziłam, że te zdjęcia drużyny narciarskiej i uczniów w rakietach śnieżnych są na pokaz. Nie rozumiałam, że gdzieś może być o tyle zimniej niż w południowej Indianie, do tego na tak długo. Nie rozumiałam, że narciarze – czy to sportowcy, czy uczniowie, którzy po prostu jeżdżą na narty od małego – rządzą szkolną społecznością, zupełnie jakby ta dodatkowa forma transportu czyniła ich nadludźmi. Nie rozumiałam, jak cienkie są moje skarpetki, jak nieodpowiednie są moje kurtki po starszych dzieciach.
Minęłam Couchmana, którego zapamiętałam jako najmroczniejszą, najbardziej zasyfioną z burs, ale ostatnio musieli tu zrobić lifting. W blasku reflektorów kamienie wyglądały oszałamiająco czysto, a schody pożarowe były nowiuteńkie. Na tamtych starych, zardzewiałych siadywałam popołudniami na początku pierwszej klasy, opalałam się i uczyłam w spokoju. Może przesiadywanie na wyrostku męskiej bursy było dziwne, mnie jednak wydawało się wtedy logiczne. To właśnie tutaj późną jesienią Dorian Culler zawołał do mnie z okna, czy go stalkuję. Uznał to za tak świetny dowcip, że przez kolejne trzy i pół roku stał się on motywem wszystkich naszych kontaktów. Przy kolegach Dorian rzucał teksty w stylu: „Bodie, dostałem twój list, ale był dziwny. Chłopcy, ona wysmażyła dziesięć stron o tym, że ma ochotę na moje mięcho. Cytuję dosłownie. Bodie, musisz się ogarnąć”. Nie trzeba dodawać, że nigdy w życiu nic Dorianowi nie zrobiłam, nie licząc tego, że kilka razy przypadkiem byłam z nim w parze na francuskim. Albo mówił tak: „Bodie, niefajnie, że pojechałaś za moją rodziną do Londynu. Leżę sobie w hotelu, aż tu nagle słyszę jęki spod łóżka i wszystko wali tuńczykiem. Patrzę, a tam Bodie robi sobie dobrze”.
Takie żarty nie zostawiały miejsca na ripostę. Nie bardzo wiedziałam, czy to próba flirtu, czy Dorian po prostu ze mnie drwi, bo uważa, że na drabinie społecznej stoję znacznie niżej od niego. Raz spróbowałam w to wejść. Powiedziałam niezdarnie: „To prawda, rzeczywiście wlazłam do ciebie przez okno. Chciałam cię poprosić na Bal Wiosenny i umrę, jeśli mi odmówisz” – ale on tylko roześmiał się głośniej i rzucił do kumpli: „No widzicie? Powinienem ją zgłosić. Chryste, Bodie, to molestowanie seksualne, podręcznikowy przykład”.
W połowie mostu Południowego poślizgnęłam się, runęłam do przodu i już wiedziałam, jak mocno walnę brodą o lód – ale walnęłam o niego łokciami i leżałam tak przez chwilę twarzą w dół, ze wstrząsem w głowie, drżeniem w kościach. Czułam się dziwnie upokorzona, chociaż nikt tego nie widział. Tylko duchy mojej młodości.
Miało to także inną, głupią przyczynę: do Granby’ego miałam wrócić niezniszczalna. Piętnastoletnia Bodie mogła przewrócić się na lodzie, mogła być krucha albo rozbita, mogła upić się którejś nocy i zasnąć przy kapliczce Kurta, a potem obudzić się przemarznięta, przerażona, że przecież mogła się zabić, i niepewna, czy aby nie taki miała zamiar. Za to czterdziestoletnia Bodie była ogarnięta, już od dawna panowała nad ciałem i umysłem. Tymczasem twarda, zimna ziemia boleśnie mi przypomniała, jak łatwo może powinąć się noga.
Później byłam już ostrożniejsza. Musiałam przypomnieć rozpieszczonemu kalifornijskiemu ciału: środek ciężkości nisko, lekko pochylamy się w przód. Włączyłam latarkę w komórce i uważałam na niewidoczny lód.
Kiedy otworzyłam drzwi domu gościnnego, trafiłam na lokatora z dołu – młodego faceta w obcisłych dżinsach – który właśnie dotarł na miejsce po opóźnionym locie z Nowego Jorku. Przez dwa tygodnie miał uczyć projektowania stron internetowych. Częstował mnie piwem, ale wzięłam tylko wodę i pomarańczę z kosza z owocami, który zostawił nam na kontuarze ktoś troskliwy.
Mój współlokator powiedział, że jeszcze nigdy nie widział takiej szkoły. Zastanawiał się, czy tutaj wszyscy uczniowie to geniusze, czy jak.
– Są mądrzy – przyznałam i odetchnęłam z ulgą, że nie pyta, czy są bogatymi sierotami – ale to normalne nastolatki. Jest trochę młodzieży z zagranicy. I tej amerykańskiej z miejsc, gdzie nie ma za dobrych szkół. Oraz dużo dzieci, których rodzice sami chodzili do szkół z internatem, więc to taka rodzinna tradycja.
Facet, którego imię już zdążyło mi ulecieć, zamrugał. Ściskał przy piersi butelkę kraftowego piwa.
Dawniej, kiedy wracałam do domu na wakacje, próbowałam tłumaczyć znajomym z Broad Run specyfikę Granby’ego. Za żadne skarby nie chciałam, żeby to brzmiało elitarnie, więc nieumyślnie opowiadałam o szkole jak o poprawczaku. Sporo znajomych sądziło, że wysłano mnie tam wbrew mojej woli.
– Pomyśl o tej szkole jak o małym college’u humanistycznym, tyle że dla młodszych uczniów. Albo... czy w twoim liceum jest program dla uzdolnionych uczniów? Udawaj, że to coś takiego.
– Tyle że w lesie – dodał tamten z lekkim uśmiechem. – Program dla uzdolnionych uczniów w lesie.
Wyjaśniłam, że za moich czasów nie było minimestrów. Po przerwie świątecznej telepaliśmy się wprost do wstępu do analizy, odmiany czasowników i poziomów pH. Teraz młodzież ma zajęcia o leśnictwie zimowym, tekstyliach, psychopatologii, monologach szekspirowskich i historii rapu.
Pan Obcisły Dżins pokręcił głową.
– Ja w liceum nie miałem nawet wyboru języka obcego. Wszyscy chodzili na hiszpański. Nawet dzieciaki z Portoryko.
Roześmiałam się.
– Nie ma jak szóstka bez wysiłku.
Mogłam mu szczerze powiedzieć o swoich mieszanych uczuciach do tej szkoły, o tym, jak było mi tu ciężko – ale powoli trzeźwiałam i odezwał się we mnie instynkt opiekuńczy, znajoma potrzeba udowodnienia, że to wcale nie jest zupełnie elitarna placówka, a ja sama nie jestem elitarystką, którą trzeba traktować podejrzliwie. Dlatego zaraz potem powiedziałam to samo, co mówię zwykle:
– To niesamowita szkoła. Kiedy trafiłam tu na stypendium, moje życie się odmieniło.
Zwracam uwagę na ten staranny dobór słów, na przemyconą informację, że choć trafiły mi się w życiu różne przywileje, nie należała do nich zamożność. O tym stypendium skłamałam, ale tylko formalnie rzecz biorąc.
– Wylądowałam w zupełnie obcym żywiole – powiedziałam – ale w to miejsce pełne młodzieży ze wszystkich zakątków świata udało mi się trafić z malutkiego miasteczka w Indianie. Niektórzy myślą, że do szkół z internatem chodzą sami biali uczniowie o imieniu Trip, ale to nieprawda.
Tę przemowę miałam wypucowaną na wysoki połysk. Byłam w stanie ją wygłosić nawet po pijaku.
– Tamte dzieciaki dosłownie były z Portoryko – odpowiedział. – Na co Portorykańczykowi hiszpański na poziomie drugim? Nigdy nie doszliśmy wyżej. W sensie: Yo tengo que comer manzanas. Poziom drugi.
5
Następnego ranka długo leżałam w łóżku – twardy materac, miękkie poduszki – i zachodziłam w głowę, gdzie jestem, w którym hotelu. Olśniło mnie dopiero wtedy, gdy na przeciwległej ścianie zobaczyłam czarno-białe zdjęcie Starej Kaplicy – a chwilę później usłyszałam, jak dzwon tejże kaplicy wybija ósmą. Już za dwie godziny lekcja, za godzinę zaś przyjdzie po mnie nauczycielka dziennikarstwa, nadzorująca moją wizytę, żeby mnie zaprowadzić do działu kadr na podpisanie ostatnich papierów.
Gdy usiadłam na łóżku, zalała mnie kacowa żółć. Wszystko na właściwym miejscu: to właśnie w Granbym miewałam pierwsze kace. Raz wyszłam z lekcji fizyki, żeby zwymiotować do kosza w holu, a pani Vogel zaprowadziła mnie do gabinetu lekarskiego, gdzie musiałam symulować zatrucie pokarmowe przed pielęgniarką, która z pewnością przejrzała mnie na wylot.
Wysłałam Jerome’owi esemesa z pytaniem, jak dzieci, bo nie udało mi się zrobić tego wczoraj. Rodzina tak już przywykła do moich podróży, że dawno zrezygnowaliśmy z wiadomości typu „Dojechałam bezpiecznie!”.
Sprawdziłam, czy po pijaku nie napisałam do Yahava. Nie. On też nie pisał nic więcej. Wysłałam mu wiadomość: „Widzimy się w tym tygodniu? Środa?”.
Kiedy wzięłam gorący prysznic, od którego mała łazienka zaparowała, i umyłam zęby, kac zaczął odpuszczać – a pod spodem były tylko nerwy. Denerwowałam się nie tylko prowadzeniem lekcji, ale... trochę trwało, zanim to rozpoznałam. To było to samo uczucie, które nadal mi towarzyszyło przy wejściu do centrum handlowego na przedmieściach, chociaż minęły już całe dekady, odkąd grupy nastolatków grasowały po food courcie w poszukiwaniu ofiar szyderstw. Bałam się, jak pies boi się miejsca, gdzie kiedyś orzech spadł mu na głowę. Irracjonalnie, podskórnie, bardziej ze względu na wspomnienie niż na faktyczne prawdopodobieństwo.
Włożyłam najnowsze ciuchy, jakie kupiłam: świeżo wyprane ciemne dżinsy, czerwony sweter i złotą bransoletkę, którą jesienią wybrała dla mnie internetowa stylistka.
Na początku ostatniego roku nauki w Granbym podniecałaby mnie perspektywa odziedziczenia długiej, pomarszczonej spódnicy J.Crew po którejś z sióstr Fran. W moich oczach metka J.Crew nie była gorsza niż Armani. Nosiłam tę spódnicę z birkenstockami, białym T-shirtem i sznurkową biżuterią. Wtedy udało mi się już trochę schudnąć (przez cały tamten rok schudłam zdecydowanie za bardzo), od niedawna nosiłam dłuższe włosy i po raz pierwszy w życiu czułam, że mogę uchodzić za w miarę atrakcyjną. Zluzowałam nawet z eyelinerem, ale tylko trochę. Właśnie przemierzałam dziedziniec, gdy nagle jakaś drugoklasistka, idąca z naprzeciwka, powiedziała do mnie piskliwym tonem jak do dziecka: „O Boże, pamiętam takie spódnice! Je się nosiło jakoś w ósmej klasie!”. Spódnica rzeczywiście miała ze dwa lata. Należała do najnowszych rzeczy, jakie kiedykolwiek miałam na sobie. Najwyraźniej w Granbym bezpieczniej było nosić rzeczy z Searsa albo z lumpeksów – takie, których te dzieciaki nigdy nie widziały na oczy, których nie mogły skojarzyć z dawnym katalogiem albo wyprzedażą.
Nauczycielka dziennikarstwa, Petra, czekała na mnie pod domem gościnnym. Wręczyła mi torbę z logo szkoły, w której znajdowały się polar z logo szkoły, butelka wody oraz egzemplarz „Sentinela”. Była zaskakująco wysoka, miała lekki niemiecki akcent i modną krótką fryzurę z zasłoną blond włosów spadających na lewe oko. Zapytała, czy dobrze spałam i czy chcę napić się kawy.
Idąc, przeglądałam gazetę: remont burs, recenzje kanapkowni z dowozem, ciągnący się proces wytoczony przez byłą nauczycielkę plastyki.
Przeszłyśmy z pokrytej breją ścieżki na zmrożone deski mostu Południowego. Schowałam gazetę i skuliłam się przed wiatrem, żeby lodowate powietrze uderzało w czapkę, a nie w twarz. Resztki kaca uleciały na mrozie.
Z tyłu ktoś nas zawołał, więc przystanęłyśmy. Wielki Boże, to Priscilla Mancio, wciąż jeszcze ucząca francuskiego.
– Bodie Kane! – powiedziała. – Nie do wiary. Nigdy bym jej nie poznała – zwróciła się do Petry – gdyby w gazecie nie zamieścili jej zdjęcia.
Właśnie wyprowadzała buldożka, uroczą bestię, którą przedstawiła nam jako Brigitte. Przykucnęłam, żeby ją podrapać.
– Zmieniłaś się, odkąd miałaś osiemnaście lat – powiedziała Petra.
Zawsze mam trudność z oceną, czy coś, co mówi osoba z niemieckim akcentem, jest pytaniem.
– Jasne – odparła madame Mancio – ale... no cóż, większość absolwentów wygląda albo tak jak kiedyś, albo gorzej. Wiecie, jak to jest z chłopcami. Zapuszczają się w okolicach pasa. Ale ty, Bodie, znacznie wyładniałaś! Zawsze miałaś taki kolor włosów?
– Owszem, to są moje włosy – odparłam.
Nadal były ciemne. Po prostu nie wisiały już jak strąki, nie strzygłam ich samodzielnie i nie niszczyłam tanim szamponem.
– No bo kiedy słuchałam twojego podcastu, przed oczami miałam chyba twoją dawną twarz. – Na użytek Petry madame Mancio dodała: – Miała taką okrągłą buzię!
Sama natomiast wręcz szokująco się nie zmieniła. Jeśli za moich czasów miała trzydzieści lat, teraz była pewnie po pięćdziesiątce, ale wciąż nosiła tę samą androgeniczną fryzurę, wciąż była tak samo wysoka i koścista. Nadal ubierała się tak, jakby za chwilę miała wyruszyć w góry.
– Tak się o nią zawsze martwiliśmy, zwłaszcza pod sam koniec – powiedziała. – Są tacy uczniowie, o których człowiek po prostu się martwi. No i proszę, jak jej się powiodło, jak się pozbierała.
Cieszyłam się, że w tej chwili byłam oko w oko z Brigitte, a nie z nią. Suczka mnie oblizała, a ja zachwycałam się kieszonką utworzoną ze zmarszczek między jej oczami. Można by w niej zachomikować kawałek suchej karmy.
Szłyśmy w kierunku kampusu. Nauczycielki dyskutowały o procesie z gazety, którego szczegółów nie rozumiałam.
– Granby’ego ciągle ktoś pozywa – wyjaśniła mi Petra. – Jak każdą szkołę w kraju.
– O co?
– Mój Boże, o wszystko! – odparła madame Mancio. – Najczęściej rodziny tylko grożą pozwem. Bo złe oceny, bo zaniedbania, bo dziecko zawieszono w prawach ucznia, bo nie dostało się na właściwą uczelnię, bo trener nie powołał go do reprezentacji szkoły. Wcale nie przesadzam. Ci prawnicy opłacani przez szkołę naprawdę mają co robić.
– Nie miałam pojęcia – powiedziałam.
Pod mostem strumień Tigerwhipu na pewno był mocno zamarznięty pod pokrywą śniegu. Widziałam ślady butów zbiegające ze zbocza wąwozu i przecinające płaską powierzchnię, w której teraz można się było tylko domyślać wody. (Na lekcjach biologii w trzeciej klasie siadaliśmy na tych zboczach, kiedy pani Ramos kazała każdemu z nas naszkicować dziesięć roślin. Nosiłam sweter na tyle długi, żeby zakrywał tyłek, więc zniszczył się wtedy od piachu). Dwadzieścia pięć kilometrów dalej, tam gdzie strumień wpada do rzeki Connecticut, lód na pewno był słabszy, w kawałkach, topił się i ustępował miejsca wartkiej wodzie.
– Czy kampus bardzo się zmienił? – zapytała mnie Petra.
Madame Mancio, którą powinnam zacząć wreszcie nazywać w myślach Priscillą, jeżeli chciałam normalnie z nią rozmawiać, powiedziała:
– Nie aż tak bardzo jak Bodie! Kiedy zobaczyłam to twoje zdjęcie na okładce, pomyślałam sobie: mój Boże, dziewczyna coś osiągnęła! Nie wszystkich uczniów pamiętam równie dobrze, ale ciebie uczyłam przez całe cztery lata, prawda?
Kiwnęłam głową, choć nie była to prawda. W pierwszej klasie francuski miałam z panem Gransonem.
Potem nagle dodała zaniepokojona:
– Kto opiekuje się dziećmi pod twoją nieobecność?
Zupełnie jakbym mogła to przeoczyć.
– Ich ojciec.
– O, to świetnie. Na pewno bardzo za tobą tęsknią.
Brigitte dyszała sobie od niechcenia. Przyszło mi do głowy, że to taki pies, który nigdy nie chowa języka.
Kiedy jeździliśmy razem z Lance’em w trasy promujące Migotanie gwiazd, ludzie często pytali, gdzie są moje dzieci, jak znoszą moją nieobecność, jak ją znosi mój mąż – nigdy natomiast nie pytali o to Lance’a, który ma ich troje.
Weszłyśmy na Dolny Kampus, na ścieżkę przez dziedziniec, pokrytą śniegiem udeptanym w szary lód.
– Z kim masz jeszcze kontakt? – zapytała Priscilla.
– Bardziej z nauczycielami niż z uczniami. Głównie na Facebooku.
– Facebook, pff! – Priscilla lekceważąco machnęła tą ręką, w której nie trzymała smyczy. – Ja jestem zwolenniczką listów i telefonów. Nie przegapiam żadnego zjazdu. Wiesz, z kim nadal wymieniam kartki na święta? Z Dennym Blochem i jego żoną. Ty chyba grałaś w orkiestrze? – Potem zwróciła się do Petry: – Pamiętam ją na scenie z fletem. To był flet, prawda?
– Nie mam pojęcia o grze na flecie. Pamiętasz mnie z ekipy technicznej.
– Ale grałaś w orkiestrze!
– Nie, tylko obsługiwałam oświetlenie.
– On błyskawicznie odmienił nie do poznania szkolny program muzyczny. Który jest dobry do dziś. Chociaż bardzo ciężko namówić chłopców do śpiewania. Trzeba zmuszać dziewczynki, żeby śpiewały tenorem.
Ale: odkąd Priscilla o panu wspomniała, stał się pan czwartym członkiem naszej grupki, widmem zdążającym przez Dolny Kampus w stronę pokoju nauczycielskiego.
W dzieciństwie często obsesyjnie wyobrażałam sobie, że ktoś mnie obserwuje. Wiedziałam, że to nieprawda, nie miałam paranoi, ale na przykład udawałam, że moja nauczycielka z trzeciej klasy widzi wszystko, co robię, natomiast mojego otoczenia – nie. Dlatego jeśli będę naturalnie stawiać kroki nad stosami rzeczy, nigdy się nie dowie, że mam bałagan w pokoju. Jeśli będę dostatecznie długo szczotkowała zęby, nie dowie się, że nie użyłam pasty. W dorosłości ten nawyk wciąż się czasem odzywa, zwłaszcza kiedy nie mogę uwierzyć, gdzie jestem, i potrzebuję chwili, żeby spojrzeć na siebie z zewnątrz.
Dlatego kiedy tylko Priscilla wspomniała pańskie imię, gdy tylko pana przywołała, tą obserwującą mnie osobą, którą sobie wyobrażałam, stał się właśnie pan.
W pokoju nauczycielskim patrzył pan, jak do kawy dosypuję śmietankę w proszku i stewię z zielonej saszetki.
Wtedy jeszcze nie byłam na pana wściekła. To przyszło później. Na razie był pan tylko widzem.
Niech pan sobie nie schlebia.
Wtedy jeszcze nie rozumiałam, że w Granbym jestem na pana tropie, że chcę uzyskać od pana odpowiedzi. Ale podświadomość w zabawny sposób rozpracowuje różne rzeczy.
6