Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Doroty Masłowskiej sen o Warszawie, który przyśnić się może każdemu z nas.
Mitologia współczesnej Polski w pigułce stolicy. Niekiedy ciężkiej do przełknięcia, niekiedy błogo narkotycznej.
Targowiska pulsujące rytmem slowlife, lombardy z dziwnymi bogactwami, Żabka jako metafizyczne centrum polskiego życia. Wycieczki po Lidlach i Rossmannach, przytulny ZUS i Hale Banacha tchnące latami dziewięćdziesiątymi. Biedy i highlife’y.
Autorka odkrywa przed nami swoją Warszawę – Dubaj Północy. Gubi się w podziemnych przejściach, podsłuchuje rozmowy w zbiorkomie, rozmyśla o złudnej wspólnotowości dzisiejszych czasów. A także o nudzie i metanudzie, która bywa najbardziej twórcza.
Nie unika punktowania kryzysów i paradoksów, jakimi usiana jest warszawska codzienność. Jednocześnie zachwyca się kalejdoskopem jej odcieni pomiędzy szarością a egzotycznością, ubóstwem a bogactwem, potocznością i niezwykłością.
„Takie jest właśnie życie: piękne, brzydkie, skromne, śmieszne i bardzo straszne”.
Mam tak samo jak ty to zbiór felietonów Masłowskiej pisanych do „Tygodnika Powszechnego” od jesieni 2020 do jesieni 2022.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 143
Lost
W autobusie 175 przysiada się do mnie pewien bardzo duży facet. To jedna z tych moich teraz wycieczek; nie ma dokąd iść, więc idę donikąd. Zażyć życia i ludzi. Ściślej mówiąc: jadę tam autobusem; być może jest to największa osoba, jaką widziałam w życiu; jego lśniącą czaszkę chaotycznie porastają przerzedzone włosy, kłaki ciernistych krzewów.
Człowiek ten szybko przełamuje właściwy miejscom publicznym podział na ludzi znajomych sobie i obcych, powiedzmy tu szybko: fałszywy i siłowy, zaczynając do mnie dużo mówić. Do mnie czy do siebie – to też mnożenie podziałów.
„Straszne miałem te ostatnie dwa lata” – mówi gorzko, gniewnie. Jego włosy są jak potarmoszona i zdefasonowana korona cierniowa, której nie zdejmuje do snu.
„Ja też miałam zły rok” – odpowiedziałam, bo w sumie spodobała mi się swobodna atmosfera konfesji, jaką wprowadził w naszej części autobusu. Szczerość za szczerość; może się nie znamy, ale tym bardziej nie musimy się bajerować grzecznościowo, że wszystko jest różowo.
„Problemy z rodziną” – doprecyzował. „U ciebie też problemy z rodziną?”.
Szybkie przejście na ty skłania do jeszcze większej otwartości, więc wykonuję gest rozmyty, coś w rodzaju pół tak, pół nie, by wyrazić, że jest prawda, ale i zarazem nieprawda, co jest akurat najszczerszą prawdą.
„Z rodziną!” – wzdycha wielki człowiek tonem „a z kimże by innym?”. „Z rodziną najlepiej na zdjęciu, kurwa. Zdrowie przez nich straciłem, zrujnowali mnie”. To mówiąc, wyjmuje czekoladę z nadzieniem miętowym.
Zamyślony, pałaszuje ją niczym pajdę chleba, między kolejnymi chapsami przywołując wielokrotnie słowo oznaczające prostytutkę, nierządnicę, kobietę złego prowadzenia.
Myślę nad jego strapieniami i moimi, oto spotykają się one na moment w autobusie 175; siedzimy tak w nim zadumani nad ogromem cierpienia, w które obfituje życie. Absurd wcale nie umniejsza doniosłości tej chwili wspólnego bólu i tragicznych prób uśmierzenia go choćby i niedrogą czekoladą.
Wysiada, a ja dalej jadę nigdzie. To jedna z tych moich pandemicznych wypraw, kiedy przytłoczona podobnymi do siebie dniami jadę do miasta, tak żeby się zgubić.
Przypomniało mi się, że kiedyś całymi latami nie potrafiłam wyjść tu z dworca.
Przyjeżdżając, za każdym razem spędzałam kilka kwadransów, kręcąc się po jego antylogicznych, poplątanych podziemiach, nie mogąc znaleźć drogi na powierzchnię.
Ciemne granitowe korytarze pełne wszystkiego; z łatwością potrafię w sobie odnaleźć ten stan duszy; mam go w folderze Dworzec Centralny 2000. To takie pogranicze samotności, płaczu i ekscytacji zagubieniem w labiryncie, który nawet okiem nie mrugnie, że jest z niego jakieś wyjście.
Zapętlone w nieskończoność sklepiki z kabaretkami i tanimi DVD, petardami, zdejmowanie simlocków, sexshopy, kafejki internetowe pełne zombie i różnych zboków, automaty, osoby pod wpływem heroiny, ich żelatynowe ciała spływające po ścianach, smród energetyków i spalonego sera z zapiekanek.
Którymikolwiek schodami próbowałam wyjść, tam ukazywała się moim oczom ulica kompletnie nie ta, jaką sobie wyantycypowałam. I ciągle czuję, że mimo remontów, liftingów i ambitnych prób oznakowania go, Centralny zachował tę niezwykłą właściwość: powitalnego gubienia w sobie osób przybywających do Warszawy. Przyjeżdżasz i od razu się gubisz, a potem się zobaczy.
Zresztą może to błądzenie jest tutejszym surogatem bezkresu, erzacem przestrzeni.
Niebo od rana pokryte warstwą chmur, burą i nieprzepuszczalną, tak że wygląda jak mokry karton, nicość; kamienice jakby nagrane na greenboksie i wklejone nigdzie. Gubienie się, zgrzebna rozrywka osób, które nie pojechały na Zanzibar. W jakimś błędnym pożądaniu odmiany wyjść z domu i iść gdzieś bez sensu albo pojechać tramwajem do pętli i wracać kilka godzin. Morsować w nicości, pustce. Mijać rzędy mieszkań pełnych pierdół z Castoramy i szaf Komandor; półczynne restauracje z jedną kelnerką rozwaloną na krześle ze smartfonem.
Światła, rameny, lampki, kebaby, cmentarze. Iść i iść, nie zauważyć, jak gęstnieje tłum i smród rac, bałagan zatrzymanych tramwajów, postawionych w poprzek ulicy policyjnych furgonetek. I nagle już wrzeszczeć, dać się porwać przez wściekłość i wrzask, w którym jak rodzynki tkwią ospałe twarze policjantów; ich niestylowe fryzury nie od barberów, jakby właśnie wyszli ze stogu siana.
Albo pozwolić sobie zgubić się kompletnie w padającym śniegu, który zamienia Dolny Mokotów w Dolinę Muminków. Słuchać głośnej muzyki i pozwolić sobie zgubić się tak bardzo, żeby musieć pytać o drogę jedynej spotkanej osoby: faceta z siatką pijącego żywca z puszki pod garażami.
Ten jednak bardzo przeprasza, że nie może pomóc, bo jest z Koszalina, może właśnie dlatego tak bardzo usiłuje pomóc. Być jednak tak zdezorientowaną, żeby kompletnie nie móc się skupić, udawać, że się patrzy na studiowane przez niego, z siatką w dłoni, Google Maps, a w rzeczywistości obserwować jego eleganckie, tanie biurowe pantofle z granatowego nubuku, ich długie, nierozsądne pyszczki parskające z zimna i wilgoci. Czuć na ich widok przynależność do wspólnoty osób zagubionych, czuć, że miasto pełne jest jej nieujawniających się członków.
Dubaj Północy
Jak już tu wróciłam, to wydawało mi się, że jestem w Dubaju. Oczywiście tylko takim Dubaju, na jaki sobie zasłużyłam, Dubaju Północy; odpowiednio ciemnym, niskim, mroźnym i nie aż tak zamożnym, ociekającym raczej błotem niż złotem, choć niewątpliwie ociekającym; jest to zawsze jakiś przepych.
Bez dziewczyn, bez basenów i penthousów, choć tak, uderzyła mnie obfitość: świateł, reklam, aut, sopli na dachach i sopliczek u podnóży budynków. Po dwóch tygodniach spędzonych na wsi to zabiegające o moją uwagę powszechne migotanie, świecenie, pulsowanie przyprawiło mnie o lekkie lęki. Czułam się jak Pi i Sigma, gdy ich modelinowy model statku w końcu ląduje na Marszałkowskiej, w świecie wielu zbiorów. I nie chodzi mi tylko o puchową megakurtkę, którą miałam na sobie, a która wymusza charakterystyczny krok baunsująco-toczący i na pewno potęguje wyobcowanie: wygłusza i wytłumia.
A tłum był akurat całkiem spory, przynajmniej na moje obecne warunki. Było, jakbym szła w wielkim milczącym marszu, tylko takim rozkojarzonym, którego uczestnicy manifestują w wielu różnych kierunkach, nierzadko przeciwnych, wykluczających się, w dodatku jakby przypadkiem, biernie, w półkomie, scrollując ekrany telefonów.
Uderzyło mnie, że wszyscy funkcjonują tutaj tak fizycznie blisko, włażą sobie na łeb, ładują się na czołowe, w ostatniej chwili unikając kolizji; tłoczą się i zachodzą od tyłu w niemym porozumieniu, czy może nieporozumieniu, ale doskonale dla siebie przezroczyści. W niepisanej umowie: jest nas tu za dużo – niepotrzebną udręką byłoby się jeszcze widzieć. To chyba jakaś nieświadoma ekonomia percepcji.
Im większe miasto, tym większa niewidzialność, dlatego wariaci wielkich metropolii muszą walczyć ze sobą na outfity, kostiumy i atrybuty wariactwa, by niemalże siłą przyciągnąć czyjąkolwiek uwagę. Tej zaś każdy ma tu za mało, każdy sępi, ściubi, próbuje związać jakoś koniec z końcem, byle do końca miesiąca. Tysiące twarzy i setki miraży; dziesiątki neonów, ekranów, plakatów, wlepek-naciągaczy, drobnych złodziei, kieszonkowców uwagi.
Tuż obok centra handlowe – to już wręcz kasyna uwagi, Las Vegas, w których możesz puścić ją do ostatniego grosza, pójść z torbami. Uwaga w wielkim mieście to cenny zasób, nikt nią nie szasta, przezornie wlepiając oczy w smartfon, a uszy zatykając słuchawkami. To gest taki jak dłoń trzymana na wszelki wypadek na zapięciu torebki w tramwaju. Na wsi jest inaczej. Ludzi jest niewielu, dlatego wzajemne spojrzenia są powłóczyste, uważne, dogłębne.
Nie płoszą się łatwo; oczy obsiadają cię bez większych ceregieli, niespieszne, wyemancypowane, rentgeniczne. Wezmą sobie, co będą chciały. Wwiercą się w buty, potem zaczną się wspinać w górę po spodniach, potem znów cofną się do butów; potem znów leniwie omiotą całą sylwetkę, przerzucą się na twarz. Przeliczą cię od stóp do głów i zamkną w kasie pod powiekami, nie wydając reszty. Kiedy więc znajoma dała mi przed wyjazdem NRD-owski kombinezon narciarski w pioruny, uśmiechnęłam się, ale kątem mózgu już antycypowałam emocje, jakie wzbudzę. Przewracająca się kobieta w za dużym kombinezonie koloru oczka wodnego – to może być coś kompletnie kontrproduktywnego, na co gapić się będą nawet zwierzęta w lasach; echem będzie się niósł ich szczery śmiech.
A jednak było zupełnie cicho. W nadprzyrodzonej ciszy sarny wybiegały do nas z lasu przejęte, napięte, skupione; omiatały moje stylizacje nerwowymi spojrzeniami spod czarnych, umalowanych mocno rzęs i w milczeniu czmychały, wysoko wybijając się z głębokiego śniegu. Lisy i inne osoby nieludzkie też siedziały cicho, a ich obecność objawiała się zaledwie w śladach kopytek, łapek, stópek i sików na wytyczonych przez nas mozolnie ścieżkach. Może przemieszczając się nimi, scrollowały ekrany i słuchały podcastów, w ogóle nie interesując się kombinezonami rozbijających się na biegówkach ludzi. Zresztą ścieżki te momentalnie zasypywał śnieg. Każdego ranka atakowaliśmy bezkres pobliskich pól od nowa, a on ciągle odrastał. Nie dało się go zużyć, nie dało się go nawet napocząć. Dałabym wiele, żeby zrobili Lenor o zapachu tych dni, zimna, śniegu, słońca i bezmiaru. Jednak nie wiem, czy podobałby się szerokiej publiczności. Może za bardzo przypominałby nieskończoność.
Urząd Skarbowy
W korku pcha się roztrzęsiona furgonetka oklejona reklamami. Oko trochę nie dowierza, ale po komisyjnym przyjrzeniu się okazuje się ona samochodem firmowym napoju JEB.
Trzeba przyznać, że nazwa energetyka jest w swym okropieństwie cudownie progresywna. Prosta, ale chwytliwa, kompaktowa i napchana po pachy znaczeniami. Harda jak Harde.
Z jednej strony zadziorno-przekorne JEB namawia do zignorowania, olania jakichś paprzących się spraw, nastręczających się petentów i natrętów.
Z drugiej – zachęca do aktywności seksualnej. Pełni dopełnia design opakowania, charakterystyczna dla energy-drinków chłodna, techniczna estetyka puszki ze smarem czy granatu.
Bo z trzeciej strony: jeb! – to przecież nabuzowana, energetyczna partykuła, nasza polska staropolska odpowiedź na angielskie „bang!”.
Co więcej – dosłownie i metaforycznie rymuje się z PEP – pionierskimi amerykańskimi antydepresantami, tak zwanymi party pills, rozweselającymi smutnych, pionizującymi upadłych, przyspieszającymi spowolnionych, ostatnich czyniącymi pierwszymi.
Zwariowany napój, o intensywnym smaku nieistniejących, radioaktywnych owoców z Marsa, przypomina mi się, gdy przychodzę do Urzędu Skarbowego dla Warszawy-Śródmieście. Przez pandemię sporo się tu pozmieniało.
Kiedyś interesantów witał w przedsionku pokaźny karton, na którym gorączkowa, choć niewprawna łapka nasmarowała flamastrem dwa przeciwstawne kierunki: kanapki i sushi.
Dziś myślę, że raczej jednak kanapki; na pewno kanapki. Z krakowską suchą, z musztardą, tylko mi nie dawaj tego tam zielska, bo nie jestem królik.
Kartonu już nie ma. Poza tym zmiany, zmiany... Antycovidowe ekrany, zasieki, labirynty. Zdezorientowana przekształceniami, udaję się do czegoś w rodzaju recepcji, czy też stróżówki, informacji. Siedzi tam człowiek w śnieżnobiałej koszuli plastikowej z licznymi pagonami i firmowymi oznaczeniami; wydaje mi się, że może ona należeć do tych genialnych, nieplamiących; pachy i kołnierzyk przeciera się tylko od czasu do czasu zmywakiem kuchennym. Mężczyzna ten ustala właśnie przez telefon grafik dyżurów na kolejne dni, sądząc po stopniu podminowania, zaaplikowawszy sobie wcześniej jeba.
Dzięki jego rewitalizującym i zarazem relatywizującym właściwościom, metodą unikania kontaktu wzrokowego, utrzymuje mnie, a zwłaszcza siebie, we wrażeniu mojego nieistnienia, a także nieobecności formującej się powoli za mną kolejki.
To pozwala mu kontynuować swobodnie rozmowę w tonie i słownictwie, które dla niej wcześniej obrał, a nie szukać z tego powodu jakiejś bibułki do tej starej, brudnej, nienawistnej bułki. Swojego zmiennika nazywa notorycznie prąciem, szukanie terminów zaś – stosunkiem płciowym, gęsto wplatając między zdania potoczne określenie sexworkerki.
Przysięgam, że przeszedł mnie dreszcz niezwykłości, magii. Oto instytucja państwowa, nieskora do żartów, pełna skarbowej grozy, której niezbyt elegancki reprezentant na oczach zdezorientowanych petentów anarchicznie tratuje starą, zaniedbaną rabatkę norm.
Ostatecznie, gdy w języku ciała (ziewanie, wymowne westchnienia, „napieranie” ciałem astralnym) udaje mi się wbić w jego słowotok klin i zadać swoje pytanie, podnosi na mnie pełne energii, poirytowane oczy i wskazuje mi jakiś abstrakcyjny kierunek twarzą. Maluje się na niej ponadczasowy wyraz: „jak, idiotko, przychodzisz do urzędu, to wpierw sprawdź sobie, gdzie co jest, a nie przyłazisz i głupio się pytasz. Informacja nie udziela żadnych informacji!”. Jeb!
Właścicielem marki jest superbokser, wyglądający, jakby znalazł puszkę w stogu siana, w którym właśnie odespał jakąś ciągnącą się latami imprezkę.
Nie sposób oburzać się na tę nazwę. Jej wulgarność w obecnych warunkach kulturowych może uchodzić za zwykłą figlarność. Puszczenie oczka.
A jednak jest w tym jakaś niesamowitość. Lżący się politycy, wulgarne media, bluźniący artyści i klnący urzędnicy, to już znamy, a teraz nowość: produkty spożywcze o obelżywych nazwach. Czekam na Ble! – mleko, płatki śniadaniowe Debilki i jakieś wariacje z „kur”. Kur! Warkocze Drobiowe.
Przekleństwa, które przechodzą do mainstreamu i najbardziej oficjalnych sfer rzeczywistości, są konsekwencją, znakiem i buforem wielu różnych zjawisk.
Ale koniec końców wydaje się to niebezpieczne: to tak, jakbyśmy od rana do wieczora, na każdym kroku sami siebie przeklinali.
Tempo, rozmach i zapał niesamowite jak na kraj, którego królem od lat przymusowo pozostaje Jezus Chrystus.