Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak kształtować wiarę dziecka, aby nie stała się ona tylko przykrym obowiązkiem? Jak zachować duchowy wymiar sakramentów mimo ich świeckiej otoczki? Co zrobić, żeby dziecko nie nudziło się na mszy?
Autorzy są rodzicami czwórki dzieci. Posługując się przykładami z codziennego życia, odpowiadają na te i inne pytania w pełnym humoru i ciepła poradniku.
Marta i Marek Babik - są małżeństwem od dwudziestu trzech lat. Prowadzą kursy dla narzeczonych i warsztaty poświęcone komunikacji małżeńskiej. Na prowadzonych przez nich zajęciach nigdy nie ma wolnych miejsc.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 153
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Wydawnictwo WAM, 2016
Opieka redakcyjna: Dorota Trzcinka
Opracowanie: Agata Adaszyńska-Blacha
Redakcja: Małgorzata Pasicka-Siekanka / m&m manufaktura
Korekta: Monika Stojek / m&m manufaktura
Projekt typograficzny i skład: Monika Stojek / m&m manufaktura
Montaż okładki: Monika Stojek / m&m manufaktura
Ilustracje: Agata Matraś
NIHIL OBSTAT
Prowincja Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego
ks. Jakub Kołacz SJ, prowincjał
Kraków, dn. 18 grudnia 2015 r., l.dz. 335/2015
ISBN 978-83-277-0515-0 (ePub)
ISBN 978-83-277-0516-7 (Mobi)
WYDAWNICTWO WAM
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwowam.pl
DZIAŁ HANDLOWY
tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496
e-mail: [email protected]
KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA
tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447
faks 12 62 93 261
e.wydawnictwowam.pl
Przygotowanie wydania elektronicznego: 88em.eu
Czego chciałbyś dla swojego dziecka? Żeby było spełnione? Szczęśliwe? Wykształcone? Życzliwe innym ludziom?
Jeżeli pośród odpowiedzi, które właśnie przebiegły ci przez głowę, pojawiło się także pragnienie, żeby twoje dziecko było wierzące, ta książka jest dla ciebie. Niezależnie od tego, czy dopiero planujesz potomstwo, czy ma ono już ponad trzydzieści lat i własne dzieci.
Chcielibyśmy poprowadzić cię przez kolejne etapy rozwoju, w których towarzyszyliśmy naszym własnym dzieciom. Pokazać, jak staraliśmy dzielić się z nimi tym, co mamy najcenniejszego: naszą wiarą. To nigdy nie stanowiło dodatku do wychowania. Wręcz przeciwnie, nasza relacja z Bogiem i wypływające z niej zasady, w które wdrażaliśmy dzieci, starając się, żeby one także miały szansę podobną relację rozwinąć, były podstawą naszych decyzji wychowawczych. Dlatego w tej książce będziemy poruszać także zagadnienia, które – choć bezpośrednio religii nie dotyczą – mają wpływ na to, jak dziecko rozwija swoją religijność.
Niektórzy czytelnicy oczywiście nie będą już mogli wprowadzić części rozwiązań, które zaproponujemy, choćby ze względu na wiek i dojrzałość swoich dzieci. Nie jest jednak naszą intencją proponowanie jakiegoś konkrentego modelu, który można by wdrożyć i uzyskać pożądany efekt: wierzące dzieci. Zależy nam na tym, żeby nasz poradnik stał się przyczynkiem do refleksji nad działaniami, które jako rodzic podejmowałeś bądź podejmujesz. Chcielibyśmy pomóc ci wyciągnąć wnioski, które pozwolą budować relację z dzieckiem w sposób bardziej świadomy, tak, by utwierdzić je w poczuciu, że jest kochane, i pomóc mu zbliżyć się do poznania miłości Boga. Na taką autorefleksję nigdy nie jest za wcześnie. Ani za późno. Dobry rodzic dokonuje jej na bieżąco na każdym etapie relacji ze swoimi podopiecznymi, także wtedy, gdy już nie musi zapewniać im opieki, ale to raczej oni mają szansę okazać mu troskę.
Chcielibyśmy podkreślić, że mimo wszystkich naszych starań wcale nie mamy pewności, że nasze dzieci będą wierzące. Jesteśmy otwarci na to, że ich droga będzie bardziej skomplikowana. Może jeszcze będą przechodzić swoje bunty, swoje poszukiwania. Chcielibyśmy nie przeżywać wtedy tego jako swojej osobistej tragedii. Z całą pewnością zawsze można było zrobić więcej, ale wiemy, że dzieci mają swoją drogę, swoje problemy, swoje pomysły. Dorastają i wtedy zaczyna się samodzielność. Chcemy pokazać, jak my swoje dzieci do tego etapu prowadzimy i w co je wyposażamy na czas, kiedy nasz wpływ na ich decyzje znacznie się zmniejszy.
Dużą pomocą w przypominaniu sobie naszych wspólnych początków był prowadzony przez Martę pamiętnik. Warto zapisywać niektóre rodzinne historie, bo z czasem niestety uciekają z pamięci. A jeśli je spisujemy, można do nich potem wrócić, powspominać i wspólnie się pośmiać. Nasze dzieci uwielbiają słuchać anegdot takich jak choćby ta o nocniku. Jeden z naszych synków nasikał do nocnika i wstając, potrącił go, wylewając całą zawartość na dywan. Marta mówi: „Popatrz, co zrobiłeś, wszystko się wylało!”. A on na to: „Nie martw się mamo, nasikam ci jeszcze raz”. Pewne sytuacje już się nie powtórzą, a – niespisane – najlepsze anegdoty mogą nam umknąć. Bo przecież przy całym towarzyszącym temu trudzie, wychowywanie dzieci to wielka przygoda dająca dużo radości. Tą radością chcemy się na kartach tej książki z tobą, Czytelniku, podzielić.
Tak jak już zaznaczyliśmy we wstępie, nigdy nie jest za późno, żeby zastanowić się nad tym, jakim jestem rodzicem. Przemyśleć, jaka jest moja relacja z dzieckiem. Nigdy nie przyjdzie moment, kiedy człowiek mógłby spocząć na laurach, powiedzieć: „Jest fantastycznie, nie popełniłem żadnych błędów!”. Każdy, niezależnie od wiedzy i doświadczenia, mógłby być lepszym rodzicem. Po co więc zastanawiać się nad popełnionymi błędami? Na pewno nie po to, żeby się nimi zadręczać. Nie ma sensu żałować decyzji, które jako rodzic podjąłem świadomie i kierując się dobrymi intencjami. Efekty przychodzą później i dopiero wtedy dowiem się, czy postąpiłem dobrze czy źle. My pewnych rzeczy dowiedzieliśmy się dopiero po czasie. Udało nam się je nazwać i w tej książce chcemy się nimi podzielić.
Nigdy nie można powiedzieć, że jest za późno, wszystko zaprzepaszczone. Zawsze można zrewidować swoje wcześniejsze decyzje i w przyszłości podjąć całkiem inne. Oczywiście decyzje te będą różne w zależności od tego, na jakim etapie rozwoju jest aktualnie dziecko. Czy jest dalej ode mnie zależne, czy też mogę je traktować jako partnera. Pewne sprawy mogą już dotyczyć moich wnuków.
Dla grupy seniorów, działającej przy naszej parafii, prowadziłem niedawno spotkanie dotyczące wychowania seksualnego dzieci. Spotkałem się z fantastycznymi reakcjami. Wśród uczestników pojawiały się głosy, że szkoda, że nie wiedzieli tego wcześniej, i zapewnienia, że muszą opowiedzieć o tym swoim dzieciom, żeby były przygotowane.
Nie wiemy tego, co dla kolejnych pokoleń będzie oczywiste, i nie ma sensu się za to obwiniać. Podobnie nie warto mieć pretensji do swoich rodziców czy dziadków. Jeżeli sądzisz, że pewne ich decyzje były błędne, to jako rodzic swoich dzieci masz szansę podjąć inne.
WYCHOWANIE TO NIE PR
Ważne, żeby sukces nazwać sukcesem, a porażkę porażką. To jest sprzeczne z obecnie panującymi zasadami tworzenia własnego image’u. Same sukcesy, nie ma miejsca na przyznanie się do błędu. To pojęcie nie funkcjonuje. Ale w słowniku rodzica takie słowa jak „błąd”, „pomyłka” powinny być obecne. To jest element zwyczajnej, ciepłej relacji. Wychowanie to nie PR. Część rodziców chce się przed dzieckiem zaprezentować i ulega pokusie tworzenia image’u zwycięzcy. Niektórzy ojcowie w relacji z synami nigdy nie okazują słabości, rywalizują z nimi i zawsze chcą być lepsi. Bardzo boleśnie przeżywają, jak się okaże, że tacy nie są, i za wszelką cenę udowadniają coś przeciwnego. To jest błąd. Dziecko potrzebuje wiedzieć, że rodzic dostrzega swoje błędy. Na pewno nie można oślepiać go swoim przykładem i przekonaniem o nieomylności. Czasami trzeba je przeprosić. Dobrze jest umieć powiedzieć: „Głupio mi, że się tak zachowałem, uważam, że w tym momencie nie powinienem na ciebie krzyczeć, źle cię potraktowałem, przepraszam cię za to”. Dziecko wtedy widzi, jak się zachować, kiedy coś nie wyjdzie. W wychwytywaniu i mierzeniu się z takimi sytuacjami bardzo pomocna jest spowiedź i poprzedzający ją rachunek sumienia.
Czasem jest naprawdę ciężko, gdy dziecko rozrabia podczas modlitwy czy w kościele. Człowiek najchętniej by tym wszystkim rzucił i zrezygnował.
Żałuję, że nie pozwalałam dzieciom uczestniczyć we wspólnej modlitwie, kiedy zachowywały się niewłaściwie. Czasem jedno broiło, drugie zaczynało go uciszać, a trzecie histerycznie się śmiało, bo je rozśmieszył pies. Za chwilę któryś z synów stwierdzał, że skoro się nie modlimy, to on idzie, bo mu się śpieszy. To generowało jeszcze większe napięcie. Każdy miał swoje zdanie na temat modlitwy, więc za chwilę któreś dziecko lądowało za drzwiami, płacząc. Wyrzucam je i mówię: „Jak tak się zachowujesz, to wyjdź”, ale za chwilę przychodzi refleksja: „Co ja właściwie najlepszego zrobiłam? To zupełnie nie tak miało być”. Wracamy i zaczynamy od początku.
To są sytuacje, na które trudno się wcześniej przygotować. Chyba nie da się przed nimi uchronić. Ważniejsze są wnioski na przyszłość niż rozpamiętywanie tego, co się wydarzyło. Tylko warto przyznać, że rzeczywiście się nie udało, a nie za wszelką cenę obstawać przy swoim.
„WYPALENIE ZAWODOWE” RODZICA
Warto w tym miejscu wprowadzić takie pojęcie. Wypalenie w byciu rodzicem następuje dość często, choć zwykle się o nim nie mówi. Zwraca się natomiast uwagę na to, jakie obowiązki spoczywają na rodzicu i o co powinien zadbać. Jak się to wszystko zsumuje, to trudno się dziwić, że niektórzy nie decydują się na potomstwo. Nieraz rodzice doświadczają zmęczenia, rutyny, nie dostrzegają efektów swoich starań przez długi czas, brakuje im cierpliwości. Główny problem pedagogicznej pracy z dzieckiem polega na tym, że nie ma prostej zasady: robię coś – widzę efekty. One często przychodzą znacznie później. Możesz nawet ich nie doczekać.
Kiedyś rozmawiałem z pewnym leciwym człowiekiem, którego rodzice dawno zmarli. Powiedział mi: „Wie pan, ja dopiero niedawno zrozumiałem, jaką krzywdę robiłem matce. Ona tak się o nas starała, a ja tak jej dokuczałem. Taki głupi, młody byłem”.
My byśmy chcieli, żeby hop-siup, dziecko realizowało stworzony przez nas model, nasze założenia, a to niemożliwe. Każde dziecko jest zupełnie inne. To co w wypadku jednego udaje się wdrożyć kompletnie bez wysiłku, w wypadku drugiego, niezależnie od naszych starań, nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Kiedy udaje nam się zaradzić problemom z jednym dzieckiem, coś zaczyna nas niepokoić w zachowaniu innego. Rodzic żyje w ogromnym napięciu, a jego roli towarzyszą tak duże emocje, że czasem podejmuje niewłaściwe decyzje, popełnia błąd. Refleksja przychodzi po fakcie.
MOJE DZIECKO MA SWOJĄ DROGĘ DO PANA BOGA
Mogę się zatem zastanawiać, weryfikować swoje decyzje, podejmować inne, to wszystko leży w mojej gestii. Z drugiej strony, na każdym etapie rozwoju dziecka kluczem jest poszanowanie jego odrębności i indywidualnej drogi do Pana Boga; porzucenie przekonania o jakiejś magicznej mocy rodzicielskiego oddziaływania. Czasem ludzie działają pod wpływem imperatywu: ja muszę go zmienić, on tak nie może, powiedz mu coś. Jak się nie uda, obwiniają się: za mało się postarałem. Zapominają o indywidualnych predyspozycjach dziecka. „Nie chodzi na oazę? Klęska!” Nie biorą pod uwagę, że syn czy córka może się w ogóle nie odnaleźć w pewnym stylu, który proponuje oaza. Są różne style przeżywania wiary. Mój własny styl może być zupełnie inny niż styl moich dzieci. Wielu ludzi z mojego pokolenia otrzymało w domu bardzo szczere i proste wychowanie religijne. Niektórzy z nas zaangażowali się w życie Kościoła, ukończyli teologię, uczestniczyli w różnych grupach modlitewnych. To zaangażowanie czasami było przyczyną nieporozumień z ich rodzicami, którzy nie akceptowali zmian w sposobie modlenia się czy doborze modlitw. Pilnowali wręcz, aby wszystko odbywało się tak, jak ich samych nauczono w dzieciństwie. Niektórzy rodzice mówią: „Mój syn nie wierzy”. A tak naprawdę chodzi o to, że dziecko nie spełnia stawianych mu wymogów.
W duszpasterstwie rodzin spotykamy rodziców, którzy obwiniają się o to, że ich dzieci nie są wierzące bądź ich wiara jest całkowicie inna, być może mniej gorliwa niż ich własna. Wydają się zapominać o bardzo ważnej prawdzie. Pan Bóg każdego człowieka kocha absolutnie szaloną miłością. Niezależnie od tego, czy jego rodzice są religijni czy nie, czy są superprzykładem czy antyprzykładem w tym zakresie. Pan Bóg i tak o każdego człowieka zawalczy i znajdzie do niego drogę. Świetnie, jeśli tą drogą są rodzice, ale nie musi tak być. Rodzic powinien uwierzyć, że Pan Bóg kocha jego dziecko i nie pozwoli mu zginąć. Czasem rodzice zdają się nie wierzyć w tę miłość Bożą i zachowują się tak, jakby sami musieli swoje dziecko zbawić.
Bóg zbawił nas i nasze dzieci. Ta prawda oczywiście nie zwalnia nas z obowiązku twórczego i pięknego oddziaływania na nasze dziecko. Rzecz w tym, by nie nadawać swoim działaniom charakteru absolutnego i zbawczego, bo to już rola Pana Boga.
Nieraz wzruszają nas historie świętych, którzy przeszli nawrócenie. A przecież oni pochodzili z konkretnych rodzin i ich najbliżsi pewnie rozmaicie przeżywali ich wybory.
Dziecko też może doświadczać kryzysu wiary. Jedyne, co możemy wtedy zrobić, to podtrzymywać naszą wzajemną relację i się modlić.
JA I MOJA RODZINA…
Rodzina to wielki i skomplikowany twór, który ciągle rośnie i się zmienia. Ona nie zaczyna się wraz z pojawieniem się niemowlaka. Jego rodzice mają swoich rodziców, ci z kolei swoich i tak dalej. Jak się weźmie pod uwagę rodzeństwo w każdym z tych pokoleń, to obraz komplikuje się jeszcze bardziej. Zdarza się, że świadkiem narodzin naszego dziecka jest jego prababcia. Wokół nas są nasi bliscy, inni dorośli ludzie. Chcemy czy nie, wchodzimy w nasze małżeństwo, a później w wychowywanie potomstwa, z pewnym bagażem doświadczeń wynikającym z relacji, które na przestrzeni lat wykształciły się w naszej rodzinie. Można by potraktować grzech pierworodny jako pewną metaforę tego, czego doświadczamy. Zło wyrządzane w rodzinach, często nieświadomie i bez złych intencji, przekazywane jest przyszłym pokoleniom. Możemy starać się tego unikać, ale nigdy nie uda się to w stu procentach.
Mówiąc o grzechu pierworodnym, dobrze jednak zwrócić uwagę także na „pierworodne dobro”. Czasy raju pozostawiły w nas tęsknotę za miłością. Jesteśmy do niej zdolni i szukamy jej. Oczywiście to pragnienie nigdy nie zostanie zaspokojone w pełni: ani przez rodziców, ani przez współmałżonka. A jednak to rodzina jest przestrzenią, w której możemy doświadczać miłości i okazywać ją swoim dzieciom, nakierowując je jednocześnie na miłość Boga.
ODERWANIE OD RODZICÓW
Mówiąc o rodzinie i wpływie, jaki wywiera ona na dorosłego człowieka, trzeba dodać, że relacje komplikują się, kiedy poprzez sakrament małżeństwa łączymy ze sobą dwie różne rodziny, dwa różne bagaże doświadczeń, tradycji, zwyczajów. Chociaż nie możemy zacząć kompletnie od zera, ważne jest, żeby w pewnym stopniu odciąć się, oderwać od rodziców. Zawsze to podkreślamy na spotkaniach z narzeczonymi, bo bywa z tym kiepsko. Oderwanie się nie jest zerwaniem relacji, jest pewną jej zmianą. Rodzic nie może już mi narzucić swoich zasad i ustaleń. Jego wpływ na moje decyzje jest ograniczony. Bywa jednak, że narzeczeni boją się tego, uważają to za niewłaściwe lub mają poczucie winy, że się uniezależniają. Na przykład córka ma poczucie, że uniezależniając się od swojej mamy, sprawia jej przykrość. Oderwania należałoby uczyć nie tylko narzeczonych, ale i ich rodziców. Zresztą także oni odczują na własnej skórze skutki braku tego oderwania. Wzajemny wpływ zadziała w obie strony. Dziecko oddziałuje na swoich rodziców bez względu na to, w jakim jest wieku, ale charakter tego oddziaływania zmienia się, kiedy mamy do czynienia z relacją z dzieckiem dorosłym. Maluszek też oddziałuje, ale w inny sposób, nieświadomie. Natomiast dorosłe dziecko, zwłaszcza jeśli samo ma już swoje dzieci, może mieć niewłaściwy wpływ na swoich rodziców. Pojawia się zagrożenie wzajemnego „uszczęśliwiania się na siłę”: ja wiem lepiej i dlatego potępiam swoich rodziców na przykład za zbytnią, w moim mniemaniu, religijność albo za jej brak. Zdarza się, że rodzice żyją bez ślubu. Dla wierzącego dziecka to będzie bolesne, natomiast to jest ich życie, oni tak zadecydowali, mają swoją drogę i na niej się będą odnajdywać. Nie należy narzucać im zmiany. Nie chodzi zatem jedynie o zerwanie pępowiny i uznanie dojrzałości dziecka, ale o uznanie autonomii obu rodzin.
Proces wzajemnego oderwania młodych i rodziców ma miejsce jeszcze przed pojawieniem się dziecka, ale wpływa także na sposób jego wychowywania. Właściwe relacje rodziców i dziadków będą mieć wpływ na różne sfery życia, a więc także na sferę religijną. Konkretnymi przykładami wynikających z tych relacji ustaleń, podejmowanych na różnych etapach życia dziecka, zajmiemy się w kolejnych rozdziałach książki.
JA I MÓJ WSPÓŁMAŁŻONEK, CZYLI JAK SIĘ TWORZY NOWĄ RELIGIJNOŚĆ
Ślub odczułam jako dużą zmianę. Dla mnie oznaczał on przejście od takiego młodzieżowego, wspólnotowego życia w Kościele do religijnej pustki. We wspólnocie, do której wtedy należałam, nie było możliwości płynnego przejścia do grupy dla ludzi dorosłych. Poza tym doświadczyliśmy z Markiem zderzenia dwóch różnych typów religijności, w których wyrośliśmy, i innych oczekiwań w tej sferze.
Zanim urodziło się nasze pierwsze dziecko, przeżyliśmy dwa lata religijnych poszukiwań dla naszego małżeństwa. Nie należeliśmy wtedy do żadnej wspólnoty. To był etap tworzenia domowej religijności. Od samego początku natrafialiśmy na różnice oczekiwań. Na przykład inaczej się modliliśmy.
U mnie w domu modlili się wszyscy, ale każdy osobno, u Marty modlitwa była wspólna. Nasz pierwszy religijny spór dotyczył właśnie tego, czy modlić się razem, czy osobno. Poszliśmy na kompromis: modlimy się razem, ale nie czerpiemy wzorca z żadnego z dwóch domów, tworzymy własną modlitwę.
Przez pierwsze dwa lata, zanim pojawiło się potomstwo, nasze poszukiwania skierowaliśmy w stronę Biblii, którą czytaliśmy codziennie. Posprzeczaliśmy się też wtedy, czy można się modlić o pieniądze. To był początek lat dziewięćdziesiątych i pensja wynosiła odpowiednik pięciu dolarów miesięcznie. Za to trzeba było przeżyć.
Kiedyś zabrakło nam pieniędzy, więc zaproponowałem modlitwę. Marta była sceptyczna. Ale następnego dnia listonosz przyniósł nam wyrównanie i wszystko ułożyło się pomyślnie. Uczyliśmy się wtedy również takiego zaufania do Pana Boga i oddawania mu swojego małżeńskiego życia, ze wszystkimi jego radościami i problemami.
Nie bez znaczenia jest to, że gdy dwoje ludzi różnie wyrażających swoją religijność postanawia wziąć ślub kościelny, to w tym szczególnym dniu, kiedy ogłaszają światu, że chcą być razem do końca życia, mówią także o tym, że chcą po katolicku wychować swoje dzieci. Ważne jest, by już na tym etapie wiedzieć, co to konkretnie dla nas oznacza, jaka jest nasza wiara i jak ją widzimy w naszym wspólnym życiu. Skoro deklarujemy wychowanie w wierze katolickiej, to jak chcemy je zrealizować? Dwie różne religijności to pole do pewnych sporów i kompromisów, ale przede wszystkim nasze bogactwo. Inaczej przywykliśmy przeżywać modlitwę, mszę, święta i mamy szansę na tej bazie stworzyć coś nowego i niepowtarzalnego: środowisko wiary, w którym pojawi się potomstwo.
Mój mąż jest pedagogiem i kiedyś ukuł termin „prewychowanie”. To w dużym uproszczeniu oznacza wszystko, co się robi, zanim pojawi się potomstwo, a co później będzie miało wpływ na jego wychowanie. Kiedyś pytał studentów, jaką odpowiedź chcieliby usłyszeć od swoich rodziców na pytanie, dlaczego pojawili się na świecie. Nie chodziło o prawdziwy powód, bo ten może był piękny, a może dramatyczny. Większość z nich odpowiedziała, że chcieliby usłyszeć, że pojawili się na świecie z miłości ich rodziców. To też jest „prewychowanie”. To, co dzieje się, zanim dziecko przychodzi na świat, i co zastaje po urodzeniu.
To „prewychowanie” dotyczy także przestrzeni wiary. Już kiedy dwoje ludzi się poznaje, to pokazują, co dla nich znaczy Bóg, jakimi zasadami się w swoim związku kierują, zaczynają tworzyć własny model. Albo przyjętych zasad przestrzegają, albo je razem łamią, albo o nich dyskutują. Tworzą w ten sposób swój własny klimat, w którym z kolei później pojawia się potomstwo, które nim przesiąka. Nie warto zatem pytać, czy gdy pojawi się potomstwo, w rodzinie będzie miejsce na Pana Boga i życie duchowe, bo jeśli to miejsce znalazło się, zanim pojawiło się dziecko, to naturalne będzie, że jego narodziny tego nie zmienią. Z konieczności zmieni się tylko forma, ale o tym będzie mowa w kolejnych rozdziałach.
Wychowanie jest świadomym działaniem. Podobnie „prewychowanie”. Czasem mamy takie wrażenie, że rodzice nie przygotowują się do swojej roli wcześniej, tylko spontanicznie reagują na zaistniałe sytuacje. Mają dobre intencje, natomiast dziecko doświadcza rozdźwięku. Rodzic oczekuje przestrzegania zasad, których sam nie respektuje. Na przykład kłamie przy dziecku, a sam je za kłamstwo karze. Albo mówi mu, że nie można bić, a bije dziecko w piaskownicy za to, że ono uderzyło kolegę. Mówi mu, że Bóg je kocha, po czym wyprowadza z kościoła i „daje klapsa” za niegrzeczne zachowanie na mszy. „Prewychowanie” powinno być zaplanowane.
Powinno się uświadamiać, że pewne decyzje, klimat panujący w domu i przyjęty styl życia mają później wpływ na wychowanie. Dotyczy to także wychowania religijnego. Jeżeli rodzice już w momencie przekazywania życia mają jakiś pomysł na swoją religijność, to ma ona później wpływ na to, jak wychowują swoje dziecko. Wychowanie dziecka zaczynamy od siebie i dlatego, paradoksalnie, najlepiej zacząć wychowywać dziecko, jeszcze zanim się je ma.
ESCHATOLOGIA W PRAKTYCE
O ile czas przed pojawieniem się dziecka wiąże się z poszukiwaniem dojrzałej religijności, o tyle później przychodzi pora na poszukiwanie cierpliwości do religijności dziecka. To nie oznacza bynajmniej, że na tym etapie nasza religijność przestaje się rozwijać. Wręcz przeciwnie. Ponieważ religijność dziecka idzie za religijnością rodziców, a nie na odwrót, to trzeba o nią zadbać. Żeby coś przekazać, trzeba najpierw samemu to posiadać. Na spotkaniach z narzeczonymi ilustrujemy to za pomocą świecy, którą można odpalić tylko od innej. Jeśli knot twojej świecy już ledwo się tli, twoje dziecko któregoś dnia stanie przed tobą ze swoją świecą i pytaniem, czy będzie ją miało od czego odpalić. Naszym zadaniem jest brać pełną odpowiedzialność za swoją religijność, ale oczywiście mając na uwadze także to, co dzieje się z dzieckiem.
Na samym początku dzieje się bardzo wiele. Zwłaszcza gdy pojawia się na świecie pierwsza latorośl. Ma się wrażenie, że centrum wszechświata właśnie się przesunęło. Można powiedzieć żartobliwie, że to taka „eschatologia w praktyce”. Wydaje się, że tak już będzie w nieskończoność, a nasze życie właśnie się skończyło. Już zawsze będzie krążyć wokół dziecka. „Czy ono już wstało, czy jest głodne, czy nie jest chore…” Przy pierwszym dziecku człowiek ma mnóstwo obaw, z tego względu ogranicza się i dostosowuje.
Rzadko spotykam ludzi, którzy z pierwszym dzieckiem swobodnie gdzieś wyjeżdżają. A jak już się na to zdecydują, to zwykle zabierają ze sobą mnóstwo niepotrzebnych rzeczy. Pamiętam, jak szliśmy na plażę z czwórką dzieci. Nieśliśmy ze sobą tylko jakieś baloniki i ponton, nic więcej. Dzieci malutkie, jedno na barana u Marka. Obok szła para z jednym dzieckiem, niosąc ogromny plecak. Sami skomentowali, że my z czwórką dzieci mamy ze sobą mniej rzeczy niż oni. Ale my z naszym pierwszym dzieckiem też mieliśmy ze sobą spory ekwipunek. Pamiętam na przykład, że wzięliśmy grający nocnik.
Podobne obawy dotyczą także sfery religijnej, na przykład wspólnego wyjścia na mszę do kościoła. Jak ktoś się boi, zwłaszcza na początku, to niech nie idzie z dzieckiem. Nie ma takiego obowiązku. To jest kwestia wrażliwości. Rodzice najlepiej wyczuwają, jak powinni postąpić. Warto uszanować ich odczucia, zwłaszcza jeśli dotyczą pierwszego dziecka. Przy kolejnych dzieciach tych lęków będzie mniej. Ludzie mają swój styl życia. Niektórzy nie boją się wyzwań, ma to związek z ich wcześniejszymi doświadczeniami. Inni będą się bardziej przejmowali i będą chcieli różne rzeczy zaplanować. Dziecko wchodzi w taki styl życia, jaki wcześniej przyjęliśmy.
Ja bym jednak nie postrzegał momentu pojawienia się pierwszego dziecka w kategoriach komplikacji. Raczej innego zagospodarowania czasu. Przemeblowania dnia, sposobu funkcjonowania, chodzenia do pracy. To był dla nas problem, zwłaszcza że od samego początku mieszkaliśmy oddzielnie od rodziców i chcieliśmy być samodzielni. To nas dużo kosztowało. Dochodziły różne niepewności związane z dzieckiem, na przykład z jego pielęgnacją. Ze zorganizowaniem czasu na modlitwę jest łatwiej, bo ona – w przeciwieństwie do pracy – nie trwa osiem godzin.
Mając dziecko, trudniej zadecydować, że to będzie właśnie ten, konkretny czas. Nie zawsze uda się pomodlić o tej samej porze rano i wieczorem. Niekoniecznie uda się uklęknąć. Świetny jest na przykład czas karmienia piersią. Dziecko jest spokojne i szczęśliwe, a człowiek może zająć myśli czymś innym. Jest więcej okazji w ciągu dnia na krótszą modlitwę. W ten sposób modlitwa bardziej wypełnia dzień i wtapia się w codzienność, pomimo zmęczenia.
Nie jest prawdą, że życie duchowe kończy się wraz z pojawieniem się potomstwa. Właśnie wtedy Kościół bardzo intensywnie wchodzi w życie rodziców: chrzest i kolejne sakramenty, katecheza, która zaczyna się już w przedszkolu, msze dla dzieci i tak dalej. Wraz z pojawieniem się dziecka zaczyna się bardzo intensywnie żyć religijnie, tylko że to życie wygląda już zupełnie inaczej. Mało tego: życie duchowe pomaga te trudne początki przetrwać.
WIĘCEJ DZIECI, WIĘCEJ LUZU
Obawy i napięcie towarzyszące pojawieniu się pierwszego dziecka znikają przy kolejnych. Zwłaszcza przy trzecim i czwartym. Wcześniejsze dylematy znikają. Życie się upraszcza.
Nie zapomnę tego, jak na nasz wyjazd wspólnotowy przyjechała dziewczyna z piątką dzieci, z czego dwójka była chora. Jakby miała dwójkę dzieci, to oczywiście zostałaby w domu. Jak w ogóle wyjeżdżać z chorymi dziećmi? Ale, jak mam pięcioro dzieci, to przecież nie zostawię ich w domu. Nie będę karać tych zdrowych. Przecież muszą mieć wakacje. Oni jadą, a ta dwójka będzie chorować na kwaterze. Dzieci oczywiście następnego dnia były zdrowe, bo jak się im klimat zmienił, to katar i kaszel zniknęły bez śladu. Wtedy sobie uświadomiłam, że przy kolejnych dzieciach człowiek już przestaje się tak chorobami przejmować, bo zawsze któreś z nich jest chore.
To jest naturalne, tego się uczysz, życie daje ten luz. Już się aż tak nie przejmujesz wszystkim naokoło, tylko się cieszysz swoim dzieckiem. Można by powiedzieć żartobliwie, że pierwszym dzieciom należałoby wypłacać odszkodowanie za te eksperymenty i ciężkie traktowanie, które towarzyszą procesowi uczenia się, jak być rodzicem.
Dopiero z czasem nadchodzi tak upragniony zarówno przez rodzica, jak i dziecko, luz. My z tego zrobiliśmy nasz styl życia. Nic nie musi być zawsze tak samo. Nie stosujemy się do ustalonych kanonów. Po co się denerwować, że coś jest inaczej?
Kiedyś przyszedł do nas nasz znajomy i mówi: „Wkurzyłem się, więc przyszedłem do was posiedzieć”. Pytam go, dlaczego akurat do nas, a on na to: „A bo u was, choćby się waliło, paliło, to i tak jest wesoło”. Kiedy przybywa dzieci, zmienia się też podejście rodziców do ich wychowania. Przy pierwszym masz jeszcze złudzenie, że wychowanie zależy od ciebie w stu procentach. Jak masz trzecie, czwarte dziecko, to wiesz już, że możesz robić, co chcesz, a ono i tak będzie takie, a nie inne i zrobi po swojemu. Można zaryzykować stwierdzenie, że ten luz ma również duchowy wymiar. Nasi znajomi, którzy wychowują czwórkę dzieci, stwierdzili kiedyś w rozmowie z nami, że już się nie boją końca świata: „Doszliśmy do wniosku, że czwórka dzieci to już jest jak koniec świata i jakby w tej chwili nastąpił prawdziwy koniec, przynajmniej moglibyśmy odpocząć”.
RELIGIJNOŚĆ POSZCZEGÓLNYCH DZIECI
Wraz z pojawianiem się naszych kolejnych dzieci odkrywaliśmy różne oblicza religijności. Pod jej względem dzieci różnią się diametralnie. Każde z nich ma inną religijność, inne oczekiwania, inny sposób doświadczenia Pana Boga, inne pytania. To, co było fascynujące dla jednego dziecka, dla drugiego jest obojętne. Jeden z naszych synów na przykład jako kilkulatek chodził z różańcem i mocno trząsł ręką. Na pytanie, co robi, odpowiadał, że się modli. Zagadkę, dlaczego ta modlitwa tak wyglądała, udało się rozwiązać, gdy zauważyliśmy, że mieszkającej z nami, chorej na parkinsona babci przy odmawianiu tej modlitwy trzęsły się ręce. Naszemu synowi bardzo się to podobało i ją naśladował. Inni jakoś różańcem się nie zafascynowali.
Każde dziecko przeżywa swoją religijność na swój własny, niepowtarzalny sposób. Co innego budzi jego zainteresowanie i fascynację, co innego sprawia mu trudności. Jednemu dziecku ciężko jest wytrzymać w kościele, drugie jest ciekawe otoczenia, jeszcze inne śpi i nie sprawia kłopotu. Trzeba być otwartym i podejmować kolejne wyzwania. Dlatego my stosujemy się do zasady, że pewne elementy wiary pokazujemy i testujemy, czy dziecko się w tym odnajdzie. Jeżeli pomimo naszego zaangażowania i wysiłku dziecko nie będzie przekonane, odpuszczamy. Szukamy czegoś nowego. Po wielu próbach i doświadczeniach jesteśmy zwolennikami szukania dobrych rozwiązań w konkretnych sytuacjach, a nie ścisłego trzymania się ogólnych reguł. Na przykład zasady, że jak dziecko jest małe, to do kościoła nie chodzi. Może chodzić, tylko że to wyjście trzeba też do niego dostosować. Rodzice mają swój temperament i swoje oczekiwania, ale dzieci również. Jeżeli na przykład z moim narzeczonym, a później mężem, rokrocznie chodziliśmy na pielgrzymkę, a dla naszego dwulatka okazuje się to mordęgą, to trzeba się zastanowić, co z tym zrobić. Nie musi to oznaczać rezygnacji, ale na pewno nie można jechać kosztem dziecka. Czasem rozwiązania są prostsze, niż się wydaje. Kiedyś był u nas ksiądz po kolędzie. Zdenerwował się i odesłał ministrantów, bo siedzieli na jakiejś skrzyni i stukali w nią butami. To byli chłopcy w wieku przedszkolnym, może wczesnoszkolnym. A przecież wystarczyło przesadzić ich na krzesła, wtedy mogliby sobie tymi nogami machać i nikomu by to nie przeszkadzało.
Chrzest to sakrament, którego przebieg interesuje znacznie bardziej rodziców i rodzinę niż samego zainteresowanego, choć to właśnie on staje się nowym stworzeniem i częścią Kościoła. Warto natomiast zwrócić uwagę na pewne rzeczy, które w przyszłości dla niego zaprocentują. Po latach dla dziecka nie będzie miało znaczenia, jakie były czytania i kto śpiewał psalm. Ważna może być natomiast znajomość daty własnego chrztu.