Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zniszczenie nadeszło piątego dnia…
W ogarniętym postępującą katastrofą klimatyczną Telemranie trwa wojna domowa pomiędzy kastą Upiorów a Szponami, fanatycznymi bojownikami ruchu oporu.
Sinmara, młoda dziewczyna, beznadziejnie zakochana w przywódcy rebeliantów, od dawna marzy o wstąpieniu w ich szeregi. Ze względu na tajemniczą historię jej pochodzenia, zostaje jednak odtrącona przez Szpony.
Wszystko się zmienia, gdy w Telemranie rozpoczyna się Obława organizowana przez Upiory. Zewsząd znikają dzieci dysponujące magicznymi zdolnościami. Kiedy Sinmara dowiaduje się, że jedną z ofiar jest jej kuzynka, postanawia wykorzystać swoje nietypowe umiejętności, by ją ocalić. Nie podejrzewa, że ta decyzja nie tylko zaważy na jej losie, lecz także stanie się początkiem pochłaniającego jej świat chaosu…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 708
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gabriela Karczewska
Manipulatorium
Zniszczenie nadeszło piątego dnia, odkąd opuściłam miasto.
Wyczerpani przeprawą przez Upadłe Ziemie schroniliśmy się wewnątrz jednego z kurhanów w Ensvil. Rozbiliśmy obozowisko w zapomnianym przez świat grobowcu i posługując się zgniłym drewnem, rozpaliliśmy ognisko. Pomimo ciepłego odzienia drżałam, ogarnięta przejmującym chłodem. Wokół brzmiała szczególnego rodzaju cisza – żadne z nas nie miało najmniejszej ochoty na rozpoczęcie rozmowy. Nikt nie kłopotał się również przyrządzaniem posiłku. Na samą myśl o przyziemnych czynnościach, które miały nam pomóc przetrwać w tym zapomnianym przez dewy miejscu, robiło mi się niedobrze.
Przed północą okryłam się grubym kocem i upewniwszy się, że wszyscy w obozie pogrążeni są we śnie, wykradłam się z kurhanu. Burza piaskowa przeminęła, lecz Ensvil wyglądało tak samo. Każdy jego centymetr przykryty był grubą warstwą pyłu. Ten wdzierał się pod ubranie i wchodził do ust, powodując ostry kaszel. Całe niebo było nim zasnute. Pył błyszczał w promieniach księżyca i opadał miękko w szarość Upadłych Ziem.
A wokół nie było niczego.
Temperatura spadła tak bardzo, że zdrętwiały mi dłonie. Okryłam się szczelniej kocem i wspiąwszy się na szczyt kurhanu, przycupnęłam w załomie skały, żeby schronić się przed wiatrem. Oczy opuchnięte miałam od parzącego pyłu, lecz poprzez łzy byłam w stanie dostrzec odległy zarys miasta majaczącego na horyzoncie.
Telemran płonął.
Niebo nad miastem jarzyło się krwistą czerwienią. Z Dzielnicy Kupców unosił się ku górze olbrzymi tuman czerni, wirując niewyraźnie w skażonym powietrzu. Z tej odległości ledwo widziałam Skałę. Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że wśród mroku dostrzegam błysk bieli – ale nie, żadna z wież należących do Manipulatorium nie przetrwała. Odwieczne imperium przepadło.
Objęłam się rękami i bez ruchu przypatrywałam się spektaklowi. Nie wiedziałam, jak wiele czasu minęło. Nad Upadłe Ziemie nie wschodziło słońce, pustynia zawsze skąpana była w półmroku. Ani koc, ani żadna warstwa odzienia nie chroniły jednakże przed postępującym mrozem. Z nieboskłonu opadały mi na głowę płatki popiołu przyniesionego znad miasta, lecz policzki miałam tak zdrętwiałe, że ledwo czułam cokolwiek ponad szczypanie od dotkliwego zimna.
– Zamarzniesz. – Znajomy głos wytrącił mnie z równowagi.
Pociągnęłam nosem, a potem pokręciłam głową, ale nie byłam w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Jedno spojrzenie w stronę Telemranu wystarczyło, żeby moje wnętrzności skręciły się boleśnie. Żadne słowa nie wyraziłyby tego, co czułam. Moje piekło dobiegło końca, a jednak wcale nie byłam wolna.
Mężczyzna zajął miejsce na skale i wpełznąwszy pod koc, przytulił bok do mojego boku. Położyłam głowę na jego ramieniu.
– Czekam – powiedziałam, zanim zdążył zadać pytanie. – Sekunda po sekundzie, minuta po minucie… Nie chcę umrzeć skulona w kącie, wiesz?
Nie spojrzał w moją stronę. Spodziewałam się, że spróbuje wybić mi z głowy ponure rozmyślania, ale nic z tego. Chwyciwszy moją dłoń, odparł:
– Wiem.
– Przez cały ten czas nie wierzyłam, że to naprawdę się stanie – wyznałam. – W moich planach nie było miejsca na nasze przetrwanie.
– Nie wiesz, co teraz – dokończył za mnie. Przytaknęłam. – Poczekam z tobą, jeśli nie masz nic przeciwko.
Usta wykrzywił mi smutny uśmiech. Zagrzebałam się głębiej w koc i objąwszy ramię mężczyzny, powróciłam do obserwacji upadającego miasta. Godziny mijały, a my trwaliśmy w bezruchu, przyglądając się zagładzie wszystkiego, co znaliśmy, aż do momentu gdy ostatnia iskra zgasła, a Telemran pogrążył się we śnie.
Każda historia ma swój początek i koniec. Początki mają to do siebie, że wzbudzają w was zupełnie odmienne emocje niż w nas – bohaterach opowieści. Końce natomiast… cóż, końce są zupełnie inną sprawą. Ale przejdźmy do tego, co ważne.
Moja opowieść rozpoczęła się wczesną jesienią roku 1801. Miałam wówczas szesnaście lat. Mieszkałam w podupadłej kamienicy należącej do rodu Amadów, w samym sercu Dzielnicy Kupieckiej. Mój nieżyjący wuj zostawił w spadku sklep z rozmaitymi bibelotami oraz trójkę osieroconych dzieci. Cóż, czwórkę, jeśli liczyć mnie.
Moja własna matka, a jego siostra, zmarła niedługo po urodzeniu mnie. Wiem, o czym myślicie – trudno o większy banał. Nic bardziej mylnego. To, co jej się przytrafiło, nie było dziełem przypadku. Została zamordowana, skutkiem czego wychowały mnie ciotka z babką.
Dlaczego? Żeby zrozumieć historię mojej rodziny, musimy cofnąć się o wiele dalej niż początki mojej opowieści.
W starych księgach można wyczytać, że Telemran stanowił serce naszej cywilizacji przez ponad trzy tysiące lat. Mój lud po dziś dzień odznacza się zawziętością, która pozwoliła nam przetrwać upadek naszej świetności i trwać pośród pustkowi niewzruszenie jak skała w odmętach oceanu. Mówi się, że niegdyś nasze miasto było dużo większe niż obecnie. Ciągnęło się od podnóży Gór Błękitnych aż do Morza Pomroku, daleko na południu. Prastare ryciny ukazują obraz miejsca pełnego światła – miejsca, w którym magia i miecz utrzymywały pokój, a wraz z pokojem dobrobyt. W tamtym czasie ludzie byli jedynymi świadomymi istotami, które zamieszkiwały nasz kontynent. To jednak prędko uległo zmianie.
Magowie z Manipulatorium na Skale stworzyli pierwszą istotę na obraz i podobieństwo człowieka – nazwali ją konstruktem i ogłosili, że oto rozwiązana została ostatnia tajemnica stworzenia. Człowiek nie był już dłużej akcesorium bogów – sam stanowił o sobie i sam wyznaczał granice swego poznania. Nie minęło wiele czasu, zanim konstrukci – w liczbach przekraczających populację ludzką – wzbudzili niepokój w ludzie Telemranu.
Doszło do wojny domowej na niewyobrażalną skalę, która zakończyła się całkowitą zmianą porządku świata. Co takiego się wydarzyło, aby do niej doprowadzić, pozostaje tajemnicą. Niewielu ją przetrwało, a ci, którzy tego dokonali, zostali pozbawieni zmysłów. Nazwano ją Zakazaną Wojną i nikt, kto żyw, nie miał prawa o niej mówić.
Cokolwiek się wówczas wydarzyło, pozostawiło trwały ślad w naszym świecie. Początkowo spaczenie dotknęło jedynie samego Manipulatorium, wkrótce jednak kolejne dzielnice upadały. Z nieba padał kwaśny deszcz, a ziemia przestała rodzić jadalne rośliny. Wszystko, co żywe, z wolna poddawało się rozkładowi. W ciągu kolejnych dziesięcioleci coraz większe połacie miasta zmieniały się w pyłowe pustynie – zamiast śniegu z nieba leciał popiół, przykrywając budynki grubą warstwą szarości. Zima była tak mroźna, że nie sposób było jej przetrwać w zewnętrznych częściach Telemranu. Mówi się, że pod metrami ciężkiego pyłu nadal spoczywają zamrożone zwłoki ludzi, którzy z uporem odmawiali porzucenia swych domów. Latem zaś skwar zabijał te resztki pożywienia, które utrzymywały ich przy życiu.
Skażenie postępowało, aż dotarło tak daleko, że władze miasta zamknęły bramy i ogłosiły upadek zewnętrznego okręgu, nazywając go Upadłymi Ziemiami. Przebycie ich wiązało się z ogromnym ryzykiem, toteż niewielu ludzi decydowało się na podróż z i do Telemranu.
Pozostaliśmy sami.
Przeżycie w mieście graniczyło z cudem. Podczas gdy mój lud cierpiał nędzę i upodlenie, magowie, którzy doprowadzili do Spaczenia, uniknęli konsekwencji swoich działań. Używając swoich demonicznych mocy, zapewnili sobie dostateczną ilość zasobów, aby żyć w luksusie przekraczającym nasze najśmielsze sny. Nie wiedzieliśmy, w jaki sposób tego dokonują. Nie rozumieliśmy istoty ich mocy – dla nas byli upiorami, sprawującymi nad nami brutalne rządy. W bezlitosny sposób dławili wszelkie przejawy buntu.
Moja rodzina – rodzina Amada – należała do tych, którzy od pokoleń przewodzili walce. Zarówno mój dziadek, jak i pradziadkowie polegli w służbie ruchu oporu. Mój wuj, a później również jeden z jego synów, zginął męczeńską śmiercią, zamordowany przez upiorów we własnym domu. Moja matka…
Moja matka była zdrajczynią. To wszystko, co wolno mi było o niej powiedzieć. Jej imię zostało przeklęte, a przywoływanie go przynosić miało zgubę.
Rok 1801
Upuściłam sztylet na widok małej twarzyczki, przezierającej przez szparę w drzwiach. Rękojeść z hukiem uderzyła o kamienną podłogę sypialni.
Zaklęłam pod nosem i pośpiesznie go podniosłam. Wystarczających trudności nastręczyło mi skradnięcie go ze sklepu wuja Síntara. Choć wiedziałam, że w walce z upiorami na niewiele mi się przyda, nie miałam najmniejszej ochoty się z nim rozstawać. Czułam się bezpieczniej, mając go w ręce – jak dziecko ściskające misia, żeby uchronić się przed demonami wyglądającymi spod łóżka.
Do komórki sypialnej wsunęła się Asteria. Wychudzoną twarzyczkę ściągniętą miała lękiem. Prawdę powiedziawszy, nie lubiłam jej widoku. Spoglądanie na nią zawsze w dobitny sposób przypominało mi, w jak wielkim ubóstwie żyliśmy. Brudna sukienka wisiała jej na ramionach jak na wieszaku. Kiedyś należała do mnie, a wcześniej do mojej matki i babki i była tak sprana, że niemożliwym było odgadnięcie jej pierwotnego koloru. Włosy Asterii zwisały w pozlepianych ze sobą strąkach. Kiedy tylko udawało nam się zdobyć dostatecznie dużo wody do kąpieli, żeby zmyć z nich pył znad Upadłych Ziem, miały śliczny, słomkowy kolor. W zapadniętej twarzy błyszczały jej błękitne oczy. Te oczy – łagodne i rozmarzone – wydawały się klejnotami na tle nędznego obrazu jej ciała.
– Co się stało, myszo? Nie możesz spać? – Wsunęłam sztylet za pas, żeby schować go przed wzrokiem siostry. Jednak ubranie wisiało na mnie tak luźno, że nóż ponownie uderzył o podłogę, a potem potoczył się tuż pod nogi dziewczynki. – Szlag by to trafił! – zaklęłam i pośpiesznie odłożyłam broń na poduszkę.
Asteria przypatrywała się jej przez dłuższą chwilę, a następnie pokręciła w milczeniu głową.
– Nie musisz się bać – zapewniłam ją głosem tak pewnym siebie, jakbym rzeczywiście miała jakikolwiek wpływ na działania upiorów. Byli jak siła natury. Asteria jednak nie musiała tego wiedzieć. Powinna widzieć we mnie swoją starszą siostrę, zdolną uchronić ją od wszelkiego zła.
Może się to wydać nietypowe, ale nigdy się nie kłóciłyśmy. Nawet gdy była maleńka i szczebiotała jak każde dziecko, doprowadzając mnie tym do irytacji. Chwilami miałam ochotę zakneblować ją kawałkiem szmaty. Teraz jednak oddałabym wiele, żeby usłyszeć choć słowo z jej ust. Niespełna dwa lata temu do naszego domu wdarli się upiorzy – na oczach mojej siostry dopadli jej ojca. Torturowali go tak długo, że gdy reszta rodziny odnalazła jego ciało, trudno było rozpoznać w nim człowieka. Nie wiedziałam, czy wuj Síntar został skazany za swoją działalność w ruchu oporu czy też za posiadanie heretyckich symboli. Nie miało to większego znaczenia – nienawidziłam ich w równym stopniu za wszystko, czego się dopuszczali.
Niemniej jednak od tamtego dnia Asteria milczała jak zaklęta. Całe tygodnie zajęło nam wyprowadzenie jej ze stanu otępienia. Minęły dwa lata, a ona nadal posługiwała się jedynie mimiką i kilkoma wyuczonymi gestami. Wzbudzała tym we mnie nieustanną potrzebę otaczania jej opieką. Była zbyt kruchą istotką, aby radzić sobie sama.
Poklepałam swoje posłanie, zachęcając ją, żeby położyła się w moim łóżku. Komórka, w której sypiałam, przylegała do babcinego pokoju i była tak mała, że z ledwością mieściła dorosłą kobietę. Jednak dla dziewczynki stanowiła azyl. Wdrapała się na posłanie i ścisnąwszy w piąstkach podarty koc, wlepiła we mnie przestraszone spojrzenie.
Nie mogłam się powstrzymać przed zerknięciem na metaliczny błysk sztyletu. Powinnam się pośpieszyć. Rael mógł być już daleko stąd. Być może Szpony atakują karawanę upiorów właśnie w tej chwili.
– Posłuchaj, myszo… Rael mnie dziś potrzebuje. Muszę mu w czymś pomóc. – Starałam się mówić tak wymijająco, jak to możliwe, ale gdy ponownie spojrzałam na Asterię, ta mierzyła mnie wzrokiem pełnym zgrozy. – Tutaj będziesz bezpieczna. Żaden upiór cię nie znajdzie. Obiecuję.
Dziewczynka wyciągnęła ku mnie dłoń i chwyciwszy mnie za rękaw sukienki, pociągnęła w stronę łóżka. Wyrwałam się zręcznie i przycupnąwszy na skraju posłania, zdjęłam z palca amulet ochronny. Była to drobna blaszka, nieprzypominająca w niczym wspaniałych naszyjników przywdziewanych przez kapłanki. Składała się z dwóch księżycowych sierpów skierowanych w swoją stronę, a końcu jeden z nich spoczywał w zagłębieniu drugiego.
Nosiłam go na palcu wskazującym, odkąd pamiętałam. Natomiast teraz złożyłam go w maleńkiej dłoni Asterii.
– Będę na siebie uważać, słowo. Wrócę do ciebie. – Dziewczynka ścisnęła mój palec. – Nie, nie będziemy nikogo zabijać. Tylko upiorów, ale oni się nie liczą. – Wiedziałam, że popełniłam błąd, bo żart wcale nie rozbawił małej. Zbladła i zaczęła łapać powietrze jak ryba wyjęta z wody – Cichutko. Nic nam nie będzie. Muszę iść, myszo. Jeśli nie udowodnię Szponom, że jestem przydatna, nigdy nie pozwolą mi do nich dołączyć. Nie chcę… nie mogę tu zostać! – wyznałam z rozpaczą.
Asteria zamarła. Widziałam w jej oczach urazę i trzewia ścisnęło mi poczucie winy.
– Wszystko będzie dobrze – zapewniłam. – Będę bohaterem, jak Rael. On walczy z upiorami, żebyś mogła być bezpieczna, wiesz?
Dziewczynka wypuściła moją dłoń i podciągnąwszy koc pod brodę, ułożyła się na posłaniu. Podniosłam się i ścisnąwszy rękojeść noża, rzuciłam ostatnie spojrzenie na siostrę. Choć nadal kąsał mnie niepotrzebny żal, wymknęłam się z komórki. Wiedziałam, że muszę się śpieszyć, lecz mimo wszystko zmusiłam swoje stopy, aby zatrzymały się przy ołtarzyku babci Amady.
Babcia klęczała przed nim, okutana czarnymi szalami. Jej drobna, poznaczona zmarszczkami twarz ginęła pod żałobną chustą. W rękach ściskała tomik z modlitwami, na którego okładce czerniał miecz zdobiony czerwonym klejnotem. Oczy miała przymknięte, a z jej ust wydobywał się szept. Odkąd jej syn, a później również wnuki, dołączył do Szponów i odszedł z domu, spędzała większość swojego czasu na modlitwie. Uciszała jednak wszelkie protesty ciotki Teli. Od zawsze wspierała ruch oporu. Nie zmieniło się to, gdy straciła w walce męża, dwójkę dzieci i wnuka. To poparcie, wyrażane płomiennie przez staruszkę niezdolną do samodzielnego życia, sprawiało, że czułam do niej przywiązanie, którego nigdy nie odczuwałam wobec wuja i ciotki. Gdybym nie wychowała się w chłodzie i samotności, być może stwierdziłabym, że w jakiś sposób ją lubię.
– Niech babcia zajrzy do Asterii, gdy skończy modlitwę – zagaiłam. – Położyłam ją w swoim łóżku, ale nie mogę z nią zostać. Wydaję mi się, że znowu dręczą ją koszmary.
Starowinka podniosła się z jękiem, otrzepując kurz z kolan. Zmierzyła mnie skonsternowanym spojrzeniem i kiwnęła głową.
– Dobrze, dobrze. A gdzie ty się wybierasz, Sineo? Mówiłam ci, żebyś nie spotykała się z tym chłopcem. On nie jest taki jak my i źle mu z oczu patrzy. Kto to wie, jak to się skończy… – Powoli przesunęła się w stronę dymiącego garnka z parzenicą. – Oj, cóż by twój ojciec powiedział na to wszystko.
– Nie wiem, bo nie mam na imię… tak jak mnie babcia nazwała i nie jestem moją matką – odparowałam rzeczowo. Nie pierwszy raz staruszka pomyliła mnie z kimś, kim nie byłam. – Nie powinna babcia używać jej imienia. Jest niewymowne. Gdyby ktoś babcię usłyszał i doniósł Szponom, strach pomyśleć, co by babci zrobili. Niektórym obcinają za to języki.
Babcia Amada skrzywiła się nieznacznie. Wzrok jej się zamglił, a ja rozpoznałam, że staruszka nie ma pojęcia, gdzie jest ani z kim rozmawia. Westchnęłam z irytacją. W tym tempie nigdy nie uda mi się dogonić Raela i raz jeszcze będę musiała spędzić noc, zgrzytając zębami, podczas gdy mój brat zbierze wszystkie laury.
– Mam na imię Mara. Jestem babci wnuczką. Moja matka nie żyje.
– Nie żyje?
– Nie żyje. Niech babcia nie wypowiada jej imienia – wyjaśniłam.
Tak jak zawsze wspomnienie matki ciążyło mi na sercu. Nie lubiłam się nad tym rozwodzić, a wszelkie wzmianki krążące wokół tematu przyprawiały mnie o palące poczucie wstydu. Babcia kiwnęła głową, przeżuwając informację, którą odkopała gdzieś z głębin swojego zamroczonego umysłu. Oczy jej zgasły i szurając wytartymi butami, podeszła do komórki sypialnej, żeby zajrzeć do środka.
– Proszę, niech babcia nie mówi cioci, że mnie nie ma. Muszę pomóc Raelowi. Pomóc Szponom.
Twarz staruszki nabrała nagle ostrzejszego wyrazu. Zmierzyła mnie oceniającym spojrzeniem i przytaknęła.
– Idź i niechaj spłynie na ciebie łaska Łowczego.
Przekradłam się do sklepu na parterze i zmieniwszy formę na eteralną, przepłynęłam przez zamknięte drzwi.
Odkąd zrobiłam to po raz pierwszy jako czteroletnie dziecko, sięganie po moc przychodziło mi z łatwością. Pamiętam tę noc, jakby wydarzyła się wczoraj. Od dawna dręczyły mnie koszmarne sny, a ja nie potrafiłam nad nimi zapanować. Tej nocy we śnie wydostałam się z własnego ciała, a kiedy się przebudziłam moje dłonie jarzyły się bielą, jakby spod mej skóry uciekało półpłynne światło.
Rankiem popełniłam błąd, którego nigdy później nie powtórzyłam – opowiedziałam o wszystkim ciotce. Jej wąskie oczy zmrużyły się z przestrachem. Zabroniła mi zmieniać formę, a gdy tylko znikałam jej z oczu – niezależnie od okoliczności – dostawałam lanie. Nie zmieniło to łatwości, z jaką korzystałam z tej szczególnej mocy, ale sprawiło, że pod wpływem emocji stawała się kapryśna. Czasami, gdy bardzo mocno się bałam, nie potrafiłam stawać się eteralna. Moje myśli, a zatem i serce, były zbyt mocno zakotwiczone w rzeczywistości.
Dziś jedynym, co czułam, było podniecenie. Skradałam się bezgłośnie przez opuszczone uliczki Dzielnicy Kupieckiej, a im bardziej się oddalałam, tym lżejsza byłam. Podupadła kamieniczka, w której zamieszkiwała moje rodzina, przypominała raczej ponurą klatkę niż dom.
Był późny wieczór i Telemran skąpany był w gęstej ciemności. Na niebie nad miastem nie świeciły gwiazdy – powietrze było pełne pyłu znad Upadłych Ziem, który osiadał na budynkach, nadając im szarego odcienia. Pył przylepiał się do skóry oraz włosów i całkowicie pokrywał zaniedbane domy. Dzielnica Kupiecka była stosunkowo zamożną częścią miasta. Jej kamieniczki, przyciśnięte do siebie bokami, jak dzieci szukające bezpieczeństwa, przypominały o dawnej świetności – na kilku dostrzec można było połamane rzeźby zdobiące gzymsy. Część przedstawiała resztki herbów szlacheckich wplecionych w sztukaterię, a jeszcze inne straszyły martwymi ogrodami, wciśniętymi między żeliwne barierki.
Na gzymsie posiadłości Amadów przysiadał tłusty maszkaron o kobiecej twarzy i jednym ocalałym skrzydle. W tych rzadkich momentach, gdy spadał deszcz, woda zbierała się w głęboko osadzonych oczodołach i spływała na pękate policzki pylistymi łzami. Pomiędzy domami rozciągały się rozklekotane łączniki z oknami wypełnionymi witrażami. W słoneczne dni często zastanawiałam się, jak wyglądał Telemran przed wojną.
Z pewnością musiał być czystszy – kostkę brukową z uliczki wiodącej od sklepu wuja do pałacu gubernatora skradziono parę lat temu, pozostawiając głębokie błoto w miejsce drogi.
Gdy tak przemykałam z alejki w alejkę w eteralnej formie, nie czułam na skórze wilgoci mżawki. Widziałam maleńkie kropelki jaśniejące w mroku nocy i odruchowo zarzuciłam na głowę kaptur. Nie musiałam się zastanawiać, żeby wiedzieć, gdzie powinnam się udać. Wozy z zapasami spoza Telemranu docierały na Skałę jedyną wybrukowaną drogą w mieście. Kupcy nie ryzykowali ugrzęźnięcia w błocku i pyle, staliby się wówczas zbyt łatwą zwierzyną dla wszelkiej maści bandytów. Wybierając główną drogę, narażali się na atak Szponów i ponure spojrzenia wygłodzonych mieszczan. Zwykle jednak karawany strzegł przynajmniej jeden upiór, a to sprawiało, że jej zawartość stawała się nieosiągalnym celem dla buntowników.
Wprawdzie ruch oporu dysponował najlepiej wyszkolonymi łucznikami w tej części świata, upiorzy jednak mieli zdolność kruszenia ludzkich kości samym spojrzeniem. Walka przeciw nim nie miała sensu.
Jedną z niezaprzeczalnych zalet moich talentów była niesamowita zdolność do podsłuchiwania rozmów nieprzeznaczonych dla moich uszu. W ten sposób dowiedziałam się, że dzisiejszego dnia do Telemranu przybędzie karawana niestrzeżona przez magów – szpiedzy Szponów donosili, że jedyną obstawą towaru będzie straż gubernatorska.
Na myśl o nich splunęłam z pogardą. Straż składała się z Telemrańczyków na usługach gubernatora, a zatem i upiorów, lecz byli to zwykli ludzie. Tak samo reagowali na groty strzał jak każdy śmiertelnik.
Przepłynąwszy obok sklepu rusznikarza, przyśpieszyłam. W dłoni wciąż ściskałam rękojeść noża myśliwskiego. Dotarłam do głównej drogi na czas, aby wmieszać się w tłum gapiów przed Bramą Męczenników. Zmrużyłam oczy – nadal w eteralnej formie – i dostrzegłam połyskujące wśród błysków bieli i błękitu czujki Szponów w brązowych beretach nasuniętych na oczy. Karawana złożona była z trzech wozów zaprzęgniętych w muły. Czarnoskórzy woźnice wykłócali się o cło ze strażą stacjonującą w bramie. Wokół nich kręcili się ponurzy gwardziści, sokolim wzrokiem przeczesując tłuszczę w poszukiwaniu zagrożenia. Nad głowami łopotała im biała flaga Telemranu z czarnym niedźwiedziem w koronie.
Deszcz przybrał na sile, przysłaniając moje pole widzenia błyskającymi płatkami jasności.
– Co tym razem? – mruknął mężczyzna po mojej prawej.
Wychudła jak szkielet kobieta w porwanej mantylce wzruszyła ramionami.
– Suszone owoce i mięso.
– Mięso! – obruszył się Telemrańczyk. – Jakby nie było im dość dobrze…
Postąpiłam parę kroków w stronę bramy. W stanie eteralności barwy były o stokroć bardziej wyraziste – gdyby nie to, nigdy nie dostrzegłabym strzelca wyborowego w oknie jednego z domów ani mężczyzny przyczajonego wśród żebrowanego zadaszenia nad blankami.
Z duszą na ramieniu powróciłam do poszukiwań brata. Rael należał do Wiernych spośród Szponów – ci zaś stanowili jedyną frakcję, która miała przyzwolenie Kościoła na dokonywanie mordów. Fanatyczni bojownicy – szybcy i śmiertelnie niebezpieczni w bezpośrednim starciu – byli wszystkim, o czym marzyłam, odkąd Rael zniknął na szkolenie.
Przedarłam się przez tłum, głodnym spojrzeniem szukając brata. Karawana z wolna zbierała się do dalszej drogi. Jeden z woźniców wspiął się na kozioł i nerwowym gestem ponaglił pozostałych do działania. Dopiero wówczas szóstym zmysłem rozpoznałam znajomą sylwetkę w cieniu szarej markizy nieopodal bramy. Biegiem ruszyłam przez tłum, żeby zakraść się w pobliże Raela. Musiałam być blisko, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Jedynym, co przerażało mnie bardziej niż upiorzy, było wyobrażenie otchłani, jaka otworzyłaby się przede mną, gdyby mój brat mnie opuścił. Byliśmy nierozłączni od maleńkości, aż do momentu gdy zniknął z domu, żeby dołączyć do bojówek Szponów. Nie potrafiłam istnieć bez niego.
– Przestań tarmosić ten beret – warknął w stronę drugiego bojownika. – Zwracasz na nas uwagę.
Oparł się o ścianę i z cygaretką w ustach przyglądał się tłumowi. Kasztanowe włosy schowane miał pod beretem. Wystawało spod niego kilka zmierzwionych, brudnych kosmyków. Bystre oczy wydawały się jedynym żywym punktem na ogorzałej, zarośniętej twarzy. Gdyby ciotka Tela zobaczyła, jak bardzo jest zaniedbany, wpadłaby w histerię.
Obok niego kucał Bennik – chłopak z sąsiedztwa o płowych włosach i odstających uszach. Miętosił w rękach beret i raz po raz wychylał się spoza cienia markizy, aby rzucić okiem na bramę.
Przystanęłam obok nich i czekałam. Wiedziałam, że Rael z całą pewnością nie może mnie zauważyć – nie w moim obecnym stanie – a jednak zmarszczył nos, jakby poczuł nieprzyjemny zapach.
Bennik naciągnął czapkę na oczy i potarłszy kark, rzucił:
– Na tyłek Niszczyciela, mam szczerą nadzieję, że rzeczywiście nie ma tam upiorów. Inaczej będziemy ugotowani.
Rael rzucił mu powątpiewające spojrzenie. Tymczasem Bennik wychylił się ponownie i z nieszczerym chichotem dodał:
– Twoja siostra nie zamierza się znowu pojawiać, co? Przysięgam, że nigdy jeszcze nie widziałem Tibera tak wściekłego jak ostatnim razem. Gdyby nie to małe dziwadło, może dalibyśmy radę zdjąć pieprzonego komendanta straży.
– Mara nie jest moją siostrą – przerwał ostro Rael. – To moja kuzynka. I nie wycieraj sobie nią gęby. – Urwał, przeżuwając swoje myśli w milczeniu.
Przesunęłam stopę o kilka centymetrów. Miałam wrażenie, że patrzy wprost na mnie. Nie może cię widzieć, głupia, napomniałam się.
– Zresztą, nie zrobi tego. Wytłumaczyłem jej ostatnim razem, czym to się może skończyć. Nie jest idiotką.
– A trochę jakby była – parsknął Bennik, który zauważywszy zdenerwowanie Raela, sam poczuł się pewniej. – Jednego nie czaję. Jak ona to robi, że tak się do nas zakrada? W życiu nie widziałem cichszej myszy.
Oczy Raela zabłysły gniewem. Przez ułamek sekundy byłam pewna, że rzuci się z pięściami na Bennika. Wiedziałam, że sprawa moich szczególnych zdolności była dla niego czułym punktem. Kwestia utrzymywania ich w tajemnicy była głównym tematem, który go zajmował, gdy tylko się spotykaliśmy.
– To nie ona jest cicha, tylko ty jesteś głuchy jak pień. Z takimi uszami powinieneś słyszeć upiory szepczące na Skale. Może byś dał radę, gdybyś potrafił zamknąć gębę na pięć minut. Cicho! – Rael podniósł dłoń – Gotowy? – Ciało naprężone miał jak kot przymierzający się do skoku. – Pora utoczyć trochę krwi.
Bennik wyszczerzył zęby w wilczym grymasie.
Odwróciłam głowę, słysząc świst strzał. Jeden z wozów przy bramie buchnął płomieniem podsycanym przez tłuszcz w suszonym mięsiwie. Strażnicy rozbiegli się, szukając wody i koców. Gdy pierwszy z nich upadł w błoto z krtanią przebitą grotem, tłum zawył z zachwytu. Z cieni i zakamarków wokół głównej drogi wysunęły się zwinne postacie – poruszały się tak szybko, że trudno było przewidzieć trajektorię ich ataku. Jedyne, co widziałam w konsternacji i hałasie, to brąz beretów i tępy plask noży uderzających w zbroje.
Rael włączył się do walki, młócąc najbliższego strażnika krótkim mieczem. Skądś dobiegł wściekły okrzyk komendanta straży. Wyciągnął z pochwy broń i gestem nakazał podwładnym zebrać się wokół siebie.
– Za Manipulatorium! – zakrzyknęli zdrajcy.
Krew się we mnie wzburzyła, ale jakkolwiek próbowałam, nie byłam zdolna się poruszyć. Przypatrywałam się jatce z gorzkim uczuciem zawodu w gardle. To nie widok krwi sprawił, że się wahałam. Do krwi przywykłam już jako dziecko.
Nie zrobi tego. Nie jest idiotką, dźwięczało mi w głowie. Śledziłam spojrzeniem Raela, który raz po raz zadawał perfekcyjnie wymierzone ciosy jednemu z gwardzistów. Nie śmiałam pojawić się wśród walczących. Postąpiłam kilka kroków do przodu, niewidzialna wśród buchającego ogniem chaosu.
Tiber był wściekły, gdy ostatni raz to zrobiłam. Kiedy pojawiłam się podczas ataku i wytrąciłam go ze skupienia.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na drodze przed komendantem straży pojawił się przywódca Wiernych. Serce podskoczyło mi z podniecenia. Jasne włosy zlepione miał potem, a twarz tak zarośniętą brodą, że ledwo go rozpoznałam. Większość Szponów ukrywała tatuaż z łapą niedźwiedzia pod ubraniem, obawiając się wykrycia, ale nie on – on nosił go na policzku, kpiąc sobie z własnego bezpieczeństwa. Zimnymi oczami omiótł całą scenę – strażników zbitych w kupkę przy dwóch wozach i tłum gapiów, cieszący się widowiskiem.
– Nigdy się nie nauczycie. – Tiber splunął na ziemię przed komendantem. – To miasto jest nasze! – Poruszył się tak szybko, że zanim zdążyłam zarejestrować, co się dzieje, było już po wszystkim. Rzucony nóż ugodził komendanta w pierś. Mężczyzna zwalił się bezwładnie na jeden z wozów i upadł twarzą w błoto. – Oto cena za zdradę – oznajmił z satysfakcją bojownik. Odwrócił się ku mężczyznom w beretach, którzy zebrali się wokół niego. – Szpony! Pokażcie tym psom, jak ostre są pazury niedźwiedzia!
Buntownicy rzucili się przed siebie z wściekłym rykiem. Stal zadźwięczała ogłuszająco, gdy ostrza ich mieczy spotkały oręż straży. Bitwa rozgorzała na dobre wśród coraz bardziej rozochoconej gawiedzi. Zapach krwi wkrótce przedarł się przez smród błota i wypełnił moje nozdrza. Ja zaś wciąż wpatrywałam się w krwawy spektakl – ani nie mogąc oderwać spojrzenia, ani też dołączyć do walczących.
Chaos sprawił, że byłam jedyną osobą, która dostrzegła postać w czerni, wysuwającą się z ciemności pod Bramą Męczenników. Zesztywniałam z przestrachu. „Upiór”, chciałam wyszeptać, ale nie byłam w stanie wydobyć z siebie choć jęku. Postać okutana była w ciężki płaszcz, szczelnie zakrywający całą sylwetkę. Spod głębokiego kaptura wypadały pukle złotobrązowych włosów. Ich odcień był zbyt intensywny, by należeć mógł do człowieka.
Sztylet wyślizgiwał mi się ze spoconej dłoni, złapałam go więc mocniej i postąpiłam o kilka kroków do przodu.
Zauważcie go, prosiłam w myślach. Odszukałam spojrzeniem Raela, ale on ani myślał oglądać się za siebie. Walczył z dwoma strażnikami i wydawał się z wolna słabnąć pod naporem ich stali. Przełknęłam ślinę. Nogi miałam jak z waty. Wiedziałam, że jeśli przyjmę realną formę, nie będę już w stanie się schować – byłam zbyt poruszona.
Z trudem przypominałam sobie, po co właściwie się tu zakradłam. Tymczasem upiór przystanął nieopodal pary walczących i wyciągnął ku nim dłoń. Coś sprawiło, że obaj mężczyźni oklapli jak pacynki. Strażnik upuścił broń. Szpon cofnął się pijackim krokiem i pognał przez tłum. Zmusiłam nogi do posłuszeństwa i podczas biegu płynnie zmieniłam formę. Za plecami dosłyszałam okrzyki zaskoczenia. Nie wiedziałam, czy spowodowane były mym nagłym pojawieniem się czy też obecnością maga. Śmignęłam pomiędzy walczącymi i nie oglądając się za siebie, zastąpiłam upiorowi drogę.
Chciałam zakrzyknąć: „Za Telemran”, ale gardło miałam tak ściśnięte lękiem, że wydarł się z niego jedynie niewyraźny jęk. Upiór zwrócił się w moją stronę.
– Opuśćcie broń, przyjaciele – powiedział. – Dość przemocy na dzisiaj. Spokój!
Klasnął w dłonie i na placu zapadła cisza. Wytrzeszczyłam oczy, widząc, jak miecz Tibera opada do jego boku, a Rael zatacza się jak pijany. Tłum zafalował podnieceniem. Głos upiora przedziwnie dźwięczał w głowie. Płynął jak miód przez myśli, ciągnąc je tam, gdzie nie zwykły wędrować.
A jednak… ani myślałam opuszczać broni. Z przerażeniem obserwowałam, jak wokół upiora tworzy się wir ciemności, chmury czarnej pary, która zaczęła roztaczać się coraz dalej od niego. Gdy tylko dotknęła kolejnej osoby, jej spojrzenie traciło ostrość.
– Wspaniale – skonstatował cicho mężczyzna. – Nikt więcej nie musi tracić życia. Porzućcie broń.
Kłęby ciemności rozwinęły się ponownie i musnęły bunto-wników. Choć niektórzy spośród Szponów potrząsali głowami, próbując uwolnić się od czaru, wszyscy co do jednego upuścili broń. Przypatrywałam się temu z rosnącym przerażeniem. Skonsternowana zerknęłam na sztylet w swojej dłoni.
Na broń powędrowało również spojrzenie upiora.
– Opuść broń, złotko. Nie chcę cię skrzywdzić – zasyczał.
Moja głowa zapłonęła gniewem.
– A ja ciebie chcę – odparowałam.
Nie mogłam czekać, aż strach ponownie mnie sparaliżuje. Zamachnęłam się całym ciałem, aby nożem dosięgnąć jego krtani. Upiór uchylił się zręcznie. W jednej sekundzie znajdował się tuż przy mnie, w następnej był już kilka kroków dalej. Był zbyt szybki, abym mogła mieć nadzieję na wygraną w starciu. Ruszyłam na niego ponownie, uchylając się przed rękami, które nagle wyciągnęły się ku mnie od strony zauroczonych Szponów. Uskoczyłam przed Raelem, który spróbował chwycić mnie w pasie, i przed Bennikiem, który wyrwał mi pęk włosów, ale nie zdołał zatrzymać mnie w miejscu.
Dopadłam upiora i zaatakowałam ponownie. Byłam zbyt słaba, aby wyrządzić mu krzywdę – wiedziałam o tym – ale z momentem, w którym straciłam eteralną formę, było już za późno, żeby się cofnąć.
Czarna chmura nabrzmiała wokół upiora. Chwycił mnie za ramiona i ścisnąwszy boleśnie, warknął:
– Szukasz śmierci, pazurku?
Szarpnęłam się desperacko, kopiąc kolanami ze wszystkich sił. Nic z tego. Nie mogłam się poruszyć. Mężczyzna zbliżył twarz do mej twarzy – choć nie mogłam widzieć wiele pod ciemnym kapturem, dostrzegałam drapieżny błysk złotych tęczówek. Nie patrz mu w oczy, przypomniałam sobie w panice. Upiorzy zabijają wzrokiem.
– Nakazuję ci zaprzestać ataków! – Głos mężczyzny ponownie przybrał miodową barwę, i choć poczułam, że oddałabym wiele, żeby odezwał się ponownie, wcale nie zamierzałam wypuszczać z dłoni noża.
Opary ciemności przesunęły się po moich plecach jak zwierzę o bardzo śliskiej skórze. Upiór szarpnął moim kapturem, odsłaniając mi twarz. Wydał z siebie stłumiony okrzyk. Puścił moje ramiona, tak że opadłam bezwładnie na kolana.
– Sinmara? – spytał niepewnie.
Podniosłam się.
– Skąd wiesz, jak mam na imię?
– Żyjesz – stwierdził upiór, jakby nie dowierzając własnym oczom. – Jesteś prawdziwa i żyjesz – powtórzył z mieszanką ulgi i zdumienia.
Cofnęłam się o kilka kroków. Wiedziałam, co muszę zrobić. Kątem oka dostrzegłam ruch, to zaś oznaczać mogło tylko jedno: któryś ze Szponów wydostał się spod kontroli potwora. Ciało miałam zesztywniałe ze strachu, nadal jednak wpatrywałam się w ciemność pod czarnym kapturem.
– Powiedz mi, skąd znasz moje imię – zażądałam zdecydowanie zbyt słabym głosem, aby można to było uznać za rozkaz.
Upiór chwycił brzegi kaptura i się zawahał. Zamierzał pokazać mi swoją twarz. Po plecach przebiegły mi ciarki. Nigdy dotąd nie widziałam twarzy upiora. Nie byłam pewna, czy w ogóle takową mają. Ci, którzy spływali na miasto ze Skały w swojej strasznej kawalkadzie, zawsze nosili szklane maski. Poruszyłam ustami, niepewna, czy chcę poprosić go, aby nie pokazywał mi swojego oblicza, czy też ponaglić go do działania.
Nagle usłyszałam szelest. Głowę upiora przykrył jutowy worek.
Tiber popchnął go do przodu, zmuszając do uklęknięcia. Patrzyłam w zdumieniu, jak ten posłusznie opada przed mną na kolano. Ręce podniósł nad głowę w geście kapitulacji. Nie walczył.
– Panowie, gdybym chciał was zgładzić, bylibyście już martwi – stwierdził ze spokojem, zupełnie jakby nadal panował nad sytuacją. – To brzmi jak banał, ale zapewniam was, że jest najprawdziwszą prawdą. Mam wobec was przyjazne zamiary. Relatywnie przyjazne, biorąc pod uwagę to, co zrobiliście z moją strażą.
– Zamknij się! – warknął Tiber i kopnął upiora w krzyż. – Nic ci nie jest, Mara?
Przeniosłam spojrzenie z klęczącego mężczyzny na przywódcę Wiernych i serce znów podskoczyło mi radośnie. Pamięta mnie. Zorientowałam się, że od dobrej chwili wstrzymuję oddech. Wypuściłam go i przytaknęłam.
– Nic mi nie jest.
Jakaś dziecięca część mnie bardzo chciała zapytać go, czy widział, jak odważnie się zachowałam. Zanim jednak zdążyłam wymyślić sposób, w jaki mogłabym to ująć, żeby nie poczuć się upokorzona własną próżnością, Tiber zmarszczył czoło i wskazał alejkę, którą przybyłam pod bramę.
– Wracaj zatem do domu. Biegiem, ale już!
– Ten upiór… – żachnęłam się. – On zna moje imię. Skąd…?
– Uciekaj, smarkulo!
Odwróciłam się ku Raelowi, ten jednak mierzył mnie spojrzeniem tak lodowatym, że zadrżałam. Zerknęłam po raz ostatni na klęczącego upiora, a następnie puściłam się biegiem pustymi alejkami.
Biegłam na łeb na szyję, aż dotarłam do ulicy Ciernistej. Widząc światełko w oknie jadalni, przystanęłam. Wciąż czułam słabość w nogach. Przytknęłam dłoń do piersi, próbując uspokoić oddech. Maszkaron z ułamanym skrzydłem spoglądał na mnie z wysokości – w wątłym świetle padającym z okna jego grymas wydawał się przybierać drwiącą nutę.
Wiedziałam, że wpadłam w kłopoty, nie wiedziałam jedynie, jak wielkie. Jeśli ciotka zauważyła moje zniknięcie, mogłam spodziewać się co najmniej kwaśnego przyjęcia. Wstyd przyznać, ale czasami fantazjowałam, że upiorzy dopadli ciotkę, nie zaś wuja. Tela nie miała w sobie nic godnego podziwu i z pewnością nie doceniłaby opowieści – nawet z pierwszej ręki – o schwytaniu upiora.
Gdy Rael był małym chłopcem, wuj zwykł przynosić mu najróżniejsze drobiazgi skradzione z transportów na Skałę. Opowiadał przy tym krwawe historie, prawdziwe i wymyślone, o królu upiorów i jego ponurym adiutancie. Czasami, gdy był w dobrym humorze, machał ręką na powarkiwania ciotki i pozwalał mi siadywać pod stołem, żebym i ja mogła cieszyć się jego opowieściami. Świat, który przedstawiał, był piękniejszy i prostszy niż ten rozciągający się za oknami kamienicy. Bohaterowie potrafili znaleźć wyjście nawet z największych tarapatów, a zło nigdy nie triumfowało.
Przymknęłam oczy i spróbowałam wydostać się z realnej formy. Zrobiłam krok do przodu.
Nic z tego. Serce waliło mi jak dzwon. Wciąż miałam przed oczami złoty błysk tęczówek upiora. W uszach dźwięczał mi jego urokliwy głos.
Sinmara…
Potrząsnęłam głową. Cokolwiek czekało mnie w domu, nie mogło być gorsze niż spotkanie twarzą w twarz z potworem.
Prześlizgnęłam się przez szparę w uchylonej furtce i przytrzymawszy dłonią dzwonek u drzwi, wsunęłam się bezgłośnie do sklepu. Na oślep odnalazłam drogę do schodów na zapleczu. Najostrożniej jak potrafiłam, zdjęłam przemoknięte buty. Zerknęłam przez dziurkę od klucza, próbując ocenić, czy dam radę przekraść się do swojej komórki, ale wcale się na to nie zanosiło. Ciotka Tela siedziała przy stole, wpatrując się intensywnie w drzwi. Kościstymi palcami stukała o blat. Półmrok sprawiał, że zmarszczki na jej twarzy wydawały się głębsze, a oczy ciemniejsze. Na siwe włosy narzuconą miała czarną mantylkę. Nawet z daleka słyszałam rzężenie i suchy kaszel, raz po raz wydostający się z jej piersi.
Westchnęłam z rezygnacją. Nie mogłam czekać, aż pylica płuc wykończy ciotkę. Zacisnęłam więc zęby i przeszłam przez drzwi.
Pusta jadalnia z dogasającym paleniskiem w rogu i ogromnym stołem z dwoma przybitymi do podłogi krzesłami miała ponury charakter. Tak jak w reszcie domu, tak i tutaj okna były tak zakurzone pyłem, że nawet w samo południe nie przepuszczały wielu promieni słońca. Teraz zaś wydawały się ciemnymi plamami, ziejącymi w ścianach kamienicy.
– Gdzieżeś się podziewała?! – warknęła ciotka. Podniosła się znad stołu. Szal żałobny zsunął się z jej barków, odsłaniając żylaste ramiona.
– Nigdzie – odparłam. – Muszę się przebrać. Jestem przemoczona do suchej nitki, ciociu – dodałam tak przymilnie, jak tylko potrafiłam. Wiedziałam, że grymas na twarzy zdradza moją niechęć, ale nie potrafiłam nic na to poradzić. Kłamstwa przychodziły mi z wielkim trudem.
– Nie waż się ruszać ani na krok! – podjęła ciotka. Niebieska żyłka na jej czole zaczęła pulsować jak robak uwięziony pod skórą. – Co ci mówiłam o włóczeniu się po nocach?! Mów, z kim się spotkałaś, mała ladacznico!
Wykrzywiłam złośliwie wargi. Wiedziałam, w jaki sposób z łatwością wyprowadzić ciotkę z równowagi.
– Z Raelem. Zabrał mnie ze sobą, żeby… – Nie zdążyłam się uchylić, gdy ciotka wymierzyła mi siarczysty policzek. – Przestań! – Szarpnęłam się do tyłu, zaraz jednak pochwyciła mnie patykowata dłoń. Policzek szczypał mnie z bólu. Zamrugałam, żeby odpędzić łzy spod powiek.
– Nie kłam mi tu – wysyczała ciotka Tela. – Żaden Szpon nie dopuściłby cię do siebie na odległość dziesięciu metrów. Wałęsałaś się z jakimś chłopcem. Mów prawdę! – zażądała. – Od samego początku mówiłam Síntarowi, że skończysz jak twoja matka.
Wyszczerzyłam gniewnie zęby. Ciotka znała mnie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że podobne porównanie zaboli mocniej niż uderzenie w twarz.
Sinmara, rozległo się w mojej głowie głosem słodkim i kuszącym jak owoc w pełni rozkwitu. Zamrugałam gwałtownie, próbując uwolnić się spod czaru.
Nie pamiętałam takiego czasu, gdy nie spotykały mnie ze strony ciotki upokorzenie i ból. Jeszcze niedawno czułam się pewna siebie – tak pewna, że stanęłam naprzeciw upiora. Z każdym krokiem w stronę domu moja pewność malała, aż prysła zupełnie, zostawiając jedynie dręczący niepokój. Jako dziecko nie rozumiałam nienawiści, którą żywiła ku mnie macocha. Gdy dorosłam, dotarło do mnie, że wcale nie potrzebuję niczego rozumieć – muszę jedynie znosić wrogość ciotki, przynajmniej do czasu, aż uda mi się znaleźć sobie miejsce w Szponach. Teraz jednak poczułam, być może po raz pierwszy w życiu, że i tego nie jestem winna – dłoń zadrżała mi chęcią zdzielenia kobiety w twarz.
Czasami, gdy zasypiałam po szczególnie nieprzyjemnych spotkaniach z ciotką, wyobrażałam sobie, że zaciskam palce na jej szyi, aż oczy wyłażą jej z orbit, a ona rzęzi i dusi się póki jej ciało nie znieruchomieje. Świadomość, że to moja decyzja stoi pomiędzy życiem a śmiercią ciotki, sprawiała, że odczuwałam ulgę w gniewie.
Wiedziałam, że wszystkie te myśli odbijają się w moich oczach, bo twarz Teli nagle stężała. Ciotka cofnęła się o kilka kroków i ujęła się pod boki.
– Byłam ze Szponami, ciociu – powtórzyłam głosem twardym jak stal. – Pomogłam im w schwytaniu upiora. Nie uciekam z domu, żeby sypiać z chłopakami. Mogłabyś zapytać Raela, gdyby nie to, że nienawidzi tu wracać.
– Ty niewdzięcznico – warknęła ciotka Tela. – Masz szczęście, że żyjesz. Powinniśmy byli porzucić cię na Upadłych Ziemiach.
Postąpiłam krok w jej stronę. Krew pulsowała mi w skroni. Nie wiedziałam, jak daleko bym się posunęła, gdyby nie nagły huk, który odwrócił moją uwagę. Łomot dochodził z parteru. Brzmiał, jakby ktoś tłukł pięściami w stare drzwi do sklepu wuja.
– Idź – nakazała ciotka.
Rzuciłam jej ostatnie pełne chłodu spojrzenie i zbiegłam schodami. Walenie do drzwi przybrało na sile, ale zanim zabrałam się za odryglowywanie skomplikowanej sieci zamków, wspięłam się na stołek stojący przy oknie i przetarłszy dłonią pył, rzuciłam okiem na ulicę. Na ścieżce przed kamienicą stał mężczyzna w kapturze. Do pasa przytroczony miał miecz i gdyby nie brak białego uniformu z niedźwiedziem, byłabym pewna, że to gwardzista.
– Sekundkę – rzuciłam, bo drzwi ponownie zadudniły.
Sprawnie otwarłam wszystkie zamki, wpuszczając żołnierza do środka. Spróbowałam zerknąć w głąb ciemnego kaptura, z nadzieją wypatrując brązowego beretu. Czy był to Szpon, czy też nie, rozsądek podpowiadał, by wpuścić go do wnętrza. Każdy mieszczanin wiedział, że kara za odmówienie gościny buntownikowi była dużo dotkliwsza niż sprzeniewierzenie się dekretom upiorów. Mimo wszystko odruchowo sięgnęłam do rękojeści sztyletu zatkniętego za pas.
– Sinmara Amada? – mruknął nieznajomy. Zmrużyłam oczy, a moje palce powoli odsunęły się od noża. – Jest ktoś, kto chce z tobą pomówić.
– Tiber? – spytałam, nie kryjąc nadziei.
Mężczyzna kiwnął niechętnie głową i ponagliwszy mnie gestem, wypadł z powrotem na ulicę. Pośpiesznie złapałam parę porzuconych butów i wsunąwszy je na nogi, pobiegłam za nim. Przywódca Wiernych nie należał do cierpliwych, wiedziałam o tym. Z sercem w gardle zastanowiłam się, czegóż to mógłby ode mnie chcieć.
Być może zaimponowała mu brawura, która, bądź co bądź, pozwoliła Szponom schwytać upiora. Wówczas mógłby powiedzieć mi to, co tak pragnęłam usłyszeć, a co wciąż mi umykało – pozwoliłby mi się do siebie zbliżyć i stać się częścią walki przeciw Skale. A może zamierzał wyperswadować mi mieszanie się do jego interesów. Wątpiłam wprawdzie, żeby skrzywdził mnie na oczach Raela, niewykluczone było jednak załatwienie sprawy po kryjomu – wielokrotnie słyszałam o samosądach dokonywanych przez bojówki Szponów na domniemanych zdrajcach i ich rodzinach.
Tak czy inaczej sprzeciw nie miał najmniejszego sensu. Nie, cokolwiek dla mnie zaplanował, musiało się stać. Wystarczył jeden rzut oka na broń przy pasie buntownika, żebym uświadomiła sobie, że w ten czy inny sposób zamierza mnie dostarczyć swemu przywódcy.
– Kim jesteś? – rzuciłam ku buntownikowi. Dopiero gdy poczułam chłodny powiew na stopach, zorientowałam się, że mam na sobie dziurawe buty. Otarłam krople deszczu z czoła i przyśpieszyłam. – Powiesz mi?
– Lepiej będzie dla nas obojga, jeśli się tego nie dowiesz – odparł mężczyzna.
Choć serce zabiło mi mocno, nie ośmieliłam się ponownie otworzyć ust.
Tymczasem Szpon prowadził mnie ulicą w dół, ku rzece. Powietrze stopniowo zmieniało zapach i wśród duszącego odoru kurzawy wyczułam zgniłe ryby w dokach. Przez plecy przebiegł mi dreszcz, gdy przypomniałam sobie o klifie nad Lebros, z którego czasami zrzucano kolaborantów. Ich ciała roztrzaskiwały się na skałach i ginęły w odmętach rwącej rzeki. Wyglądało jednak na to, że dążyliśmy ku plaży przy porcie. Wokół było zupełnie ciemno – nie zapalono latarni, ale po chrzęście żwiru pod stopami rozpoznałam, że musimy znajdować się w Magazynowni, w części dzielnicy tuż nad brzegiem Lebros.
W końcu dotarliśmy do niewielkiej budki schowanej na tyłach kapitanatu. Szpon rzucił mi ostrzegawcze spojrzenie, a następnie podniósł maleńką klapkę w drzwiach i wsunąwszy usta do środka, wyszeptał kilka niezrozumiałych słów do kogoś po drugiej stronie. Żelazo jęknęło.
– Prędko – rzucił buntownik, wskazując zatęchłe wnętrze. Sam stanął tyłem do wejścia i naciągnąwszy kaptur głębiej na oczy, wyciągnął z kieszeni cygaretkę. Niepewnie wstąpiłam do środka.
Wewnątrz było zupełnie ciemno, zaraz jednak poczułam na sobie czyjeś dłonie, które chwyciwszy mnie za ramiona, wcisnęły w wąskie schody. Zeszłam jedno piętro, a potem klapą w podłodze do ociekającej wilgocią piwnicy. Wyczuwałam wokół siebie czyjąś obecność, ale poprzez nieprzeniknioną ciemność nie byłam w stanie nikogo dostrzec. Dopiero gdy zabłysło światło latarenki, zobaczyłam cień człowieka. Podniósł latarnię nad głowę i znaczącym gestem wskazał szparę w nierównej ścianie. Wytrzeszczyłam na niego oczy.
– Nie zmieszczę się – stwierdziłam.
Strażnik pokręcił głową. Pociągnął mnie za łokieć.
– Szybciej, dziewczyno – syknął ze zniecierpliwieniem. – Lada chwila może zawitać tu Koszmarna Straż. Chyba nie sądzisz, że twoja konfrontacja ze starym upiorem ich nie zainteresuje, co?
Nie odpowiedziałam. W ogóle o tym nie pomyślałam, ale przecież nawet gdyby wszyscy gwardziści polegli podczas walki pod Bramą Męczenników, świadkami całej sytuacji było mrowie Telemrańczyków. Nie mogłam liczyć na to, że żaden z nich nie rozpoznał mojego imienia. Kwestią czasu było, kiedy zapukają do drzwi naszej kamienicy, ale wiedziałam, że prędzej czy później nadejdą.
Z sercem w gardle wymacałam brzegi szczeliny, a następnie z wielkim trudem się przez nią przecisnęłam. Spróbowałam odzyskać równowagę, ale świadomość ciasnoty jamy sprawiała, że oddech uwiązł mi w gardle.
– Gdzie jesteśmy? – rzuciłam w przestrzeń.
Wcale nie spodziewałam się odpowiedzi, ale dźwięk własnego głosu dodał mi otuchy. Z głębin mroku dobiegł mnie przeciągły gwizd. Podążyłam za dźwiękiem, rękami wyczuwając ściany. Zewsząd otaczał mnie piwniczny zapach wilgoci. Stopy miałam tak zziębnięte, że nie czułam palców. Dreptałam jednak posłusznie do przodu, co kilka kroków przystając, by wsłuchać się w gwizd przewodnika.
Prędko zdałam sobie sprawę z powodu, dla którego prowadzona byłam w zupełnej ciemności i całkiem samotnie. Dostatecznie często wtykałam nos w sprawy Szponów. Mogłam się założyć, że Tiber chciał utrzymać drogę do swej kryjówki w tajemnicy przede mną, na wypadek gdybym postanowiła ponownie go odwiedzić.
Parłam przed siebie, jakieś dziesięć minut prosto, potem dwa skręty w prawo, jeden w lewo, znowu w prawo, trzy w lewo i jeden w prawo. Ktoś zakręcił mną dokoła, po czym pociągnął w kolejną odnogę korytarza. Gdy w końcu poczułam dłoń na ramieniu, nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Wokół zrobiło się jasno od żagwi zatkniętej w nierówne podłoże. Ściany miały kolor matowej czerni i były niemal całkowicie gładkie. Miejsce, do którego mnie doprowadzono, wyglądało na przystań – przy żelaznym pomoście bujała się na wodzie maleńka łódź. Wewnątrz spoczywał sternik, od stóp do głów otulony szalami. W migoczącym świetle ognia jego oczy wyglądały jak dwa węgielki. Zręcznym gestem zapalił latarnię u steru i gestem nakazał mi wejść na pokład.
Zanim zdążyłam zyskać równowagę, mężczyzna odbił od pomostu, a łódka wpłynęła gładko do tunelu tak wąskiego, że z ledwością się w nim mieściła. Światło zgasło, pogrążając korytarz w głębokiej ciemności. Zamrugałam gwałtownie, lecz jakkolwiek próbowałam, nie byłam w stanie dostrzec nawet czubka własnego nosa. Wokół rozlegały się jedynie plusk wody i regularne zgrzyty, gdy łajba ocierała się o ściany tunelu, wciąż prąc do przodu.
Minął kwadrans i wilgotne powietrze przeciął gwizd sternika. Kilka sekund później z mroku dobiegło podobne gwizdanie, a następnie łódź z przeraźliwym chrobotem skręciła. Nie trzeba było należeć do buntowników, żeby wiedzieć, że w bocznych odnogach korytarza zastawione są pułapki. Pomimo absolutnej ciemności Szpon wydawał się orientować w swoim położeniu, bo regularnie, co kilka minut wysyłał cztery sygnały świetlne, a z czeluści szybu odpowiadały mu białe błyski.
W końcu na horyzoncie pojawił się okrąg szarości, z chwili na chwilę coraz większy, aż łódeczka przecisnęła się przez bramę kanału i dobiła do pylistego brzegu. Z ulgą opuściłam pokład i ignorując uporczywe spojrzenie sternika, przedarłam się przez martwe listowie, aż dotarłam do leśnej polany.
Nigdy dotąd nie miałam okazji zobaczyć z bliska choćby zagajnika – w mieście nie pozostało wiele żywych drzew, a te, którym wbrew wszystkiemu udało się wyrosnąć, rodziły trujące owoce. Wcale nie byłam pewna, czy otoczenie przypadło mi do gustu. Pniaki, które obrastały polanę, przypominały sczerniałe kikuty, wyciągające poszarpane szpice gałęzi w ciemne niebo. Mech pod stopami miał kolor popiołu i parzył jak niedogaszone ognisko.
Na środku polany stała zaniedbana kaplica z czterema sterczynami na rogach. W oknach miała szare od pyłu witraże. O łukowate drzwi opierał się cień mężczyzny. Natychmiast rozpoznałam w nim swojego brata.
– Jesteśmy poza miastem, prawda? – rzuciłam na powitanie, rozglądając się dokoła. Dopiero po chwili dostrzegłam kilku Szponów ukrytych między pniami spalonych drzew. – Rael, dlaczego nie przylazłeś po mnie osobiście?
Czoło Raela znaczyła głęboka zmarszczka.
– Mara, na wszystko, co święte, nie jesteś tu na wycieczce – mruknął półgębkiem. – Bądź cicho i chodź ze mną. Tiber ma dla ciebie zadanie.
– Dla mnie? – zdumiałam się. – Jak to dla mnie? – dodałam podejrzliwie. Jakkolwiek łechtało to moją próżność, wątpiłam, aby przywódca Wiernych i drugi po Mieczu poprosił o mnie konkretnie. Być może Rael coś przekręcił. A może zwietrzył okazję, abym w końcu mogła się wykazać i dołączyć do buntowników? – Czy chodzi o to, co się stało parę godzin temu? – Pociągnęłam nosem – Musiałam coś zrobić. Tamten upiór sterował wami jak kukiełkami. Gdyby nie ja, wszyscy bylibyście martwi.
– Pewnie tak. A teraz słuchaj uważnie…
Skrzywiłam się, gdy poczułam dłoń chłopaka na swojej szczęce, obracającą ją z powrotem ku sobie. Nie mogłam powstrzymać się od gapienia na wszystkie strony.
– Uważnie, Mara. Miecz chce go przesłuchać, żeby wyciągnąć z niego tyle, ile się da.
– Dlaczego go po prostu nie zabić?
Rael westchnął i zerknął z niechęcią na drzwi za swoimi plecami.
– Tiber zadał to samo pytanie. Z tego, co wiem, wdał się w całkiem niezłą pyskówkę z Mieczem… – Wzruszył ramionami. – Ale Miecz to Miecz, a Tiber to żołnierz. Zgodził się poczekać parę godzin, żeby zatknąć jego głowę na włóczni.
– Miecz mówi głosem dew – stwierdziłam z zastanowieniem. – Nie wiem, czy to dobrze czy źle. Dewy są kapryśne.
– Wiem o tym. A teraz słuchaj. Upiór… – Rael zniżył głos – uprzedził, że nie będzie rozmawiał z nikim poza tobą.
– Mną?
– Tobą. Poprosił o ciebie z imienia i nazwiska. Twierdzi, że ma informacje, które sprawią, że zapragniemy go mieć po swojej stronie. Osobiście w to wątpię. Nie słyszałem jeszcze o upiorze, którego nie chciałbym nabić na miecz aż po rękojeść, ale to nie ja podejmuję decyzje. – Chłopak westchnął. – Zakryliśmy mu oczy, żeby nie mógł czarować, ale on i tak nie dopuszcza nas do siebie. Nie mam pojęcia, jak to robi.
– Poprzednio udało mi się wyrwać spod jego czaru – powiedziałam niepewnie. – Może i tym razem mi się poszczęści.
– Mara, posłuchaj – Rael chwycił mnie za ramiona i spojrzał z powagą w moje oczy – Tiber będzie ci towarzyszył przez cały czas. Nie dawaj do zrozumienia upiorowi, że ktoś poza tobą jest w pomieszczeniu. Uważaj na siebie. – Wcisnął mi do rąk krótki sztylet z żelazną rękojeścią.
Wywróciłam oczami.
– Nie potrzebuję niańki.
– Widziałem, jak upiorzy wywracają ludzi na lewą stronę ot tak, bez ostrzeżenia. Bez szansy odparcia ataku. Masz być ostrożna, rozumiesz?
Przytaknęłam niecierpliwie. Nie sądziłam, że tak szybko zyskam szansę wyciagnięcia z ust upiora odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Wzięłam głęboki oddech i gestem dałam znak Raelowi, że jestem gotowa. Żelazne drzwi jęknęły. Przestąpiłam przez próg i wstąpiłam do ciasnej celi, oświetlonej dwiema pochodniami.
Na środku pomieszczenia klęczał szczupły mężczyzna. Tiber krążył wokół niego, mierząc go ostrzem zakrzywionego miecza. Mimo iż oczy upiora zasłonięte były pasmem materiału, czyniąc go właściwie bezbronnym, przywódca Wiernych śledził każdy jego najmniejszy ruch, jakby od tego zależało jego życie. Skonfundowana rozejrzałam się dokoła.
Dlaczego nie zasłonili mu ust?
Zrezygnowałam jednak z zadania tego pytania. Tiber wydawał się wystarczająco wytrącony z równowagi, abym miała podważać jego decyzje. W żarliwym błysku jego źrenic i zaciśniętej szczęce rozpoznałam gotowość do natychmiastowego ataku – żyły na jego przedramieniu nabrzmiały od ściskania rękojeści. Gdy wstąpiłam do celi, zerknął pobieżnie w moim kierunku. Zmrużone w szparki oczy nadawały jego trójkątnej twarzy wężowaty wyraz.
Podeszłam o krok bliżej jeńca. Z moich ust wydobyło się zaskoczone westchnięcie.
Skóra mężczyzny miała przedziwną fakturę – wydawała się oleista i gładka. Niepoznaczona zmarszczkami ani znamionami – nie było na niej najmniejszego pieprzyka. Rysy jego twarzy przypominały rzeźbę ze złotego marmuru, idealnie wymierzoną artystycznymi dłońmi. Pomyślałam, że nigdy nie widziałam piękniejszego mężczyzny, ale nigdy żaden nie wzbudził też we mnie równie intensywnej niechęci. Było coś niepokojąco sztucznego w idealnej sylwetce upiora. Coś, co wykraczało poza przykazy świata naturalnego. Coś, co sprawiało, że miałam ochotę rozbić mu nos kolanem.
Od razu zrozumiałam, że patrzę na konstrukta – sztuczną istotę powołaną do życia przez magów na Skale. Według teologii Szponów konstrukci stanowili czystą emanację spaczonych mocy upiorów i jako tacy z miejsca stawali się częścią wrogiego obozu, niezależnie od faktycznych powiązań. Część z nich zamieszkiwała zamknięte getto w północnej części miasta. Ponieważ nie wolno im było go opuszczać, a ludzie tacy jak ja nie mieli do niego wstępu, nigdy nie widziałam żadnego z bliska.
Pochyliłam się nad klęczącym mężczyzną, przyglądając się jego złotobrązowym lokom.
– Sinmara? – rzucił w przestrzeń, w jakiś sposób mnie wyczuwając. Drgnęłam z zaskoczenia i natychmiast cofnęłam się o dwa kroki do tyłu. – Przyszłaś. Bardzo mnie to cieszy. Prawdę mówiąc, zaczynałem się nudzić. – Upiór zachichotał jak uczniak przyłapany na psotach. – Twoi przyjaciele nalegali, żebym pozostał w tej komicznej pozycji. Byłabyś tak dobra, żeby uwolnić mnie z więzów? Podróż przez Upadłe Ziemie była… wymagająca. Nie uwierzyłabyś, gdzie mam wysypki i oparzenia od trującego pyłu.
Wytrzeszczyłam oczy. Kątem oka dostrzegłam powieki Tibera, które zmrużyły się tak bardzo, że spomiędzy nich ledwo patrzyły szparki niebieskich oczu.
– Zostaniesz tam, gdzie jesteś, upiorze – oznajmiłam stanowczo.
– Nie jest to najlepsza pozycja na rozmowę, którą miałem na myśli, ale niech ci będzie. – Konstrukt westchnął. – Mam na imię Rezwan. – Zamilkł, wyraźnie czekając na moją reakcję. Wzruszyłam ramionami. Imię brzmiało dla mnie zupełnie obco. – Nie wiesz, kim jestem – stwierdził z mieszanką zastanowienia i zawodu. – Czy jesteśmy sami? Nie słyszałem, żeby ktoś wychodził.
– Nie.
– Nie będę z tobą rozmawiał, dopóki nie będziemy sami.
Zerknęłam pytająco na Tibera. Perspektywa samotnej pogawędki z upiorem na równi ekscytowała mnie i przerażała. Był jak przyczajone zwierzę czekające na dogodny moment do ataku. Czułam to w jego napiętej sylwetce i groźbie tańczącej wokół wykrzywionych ust.
Tiber skinął na strażników ukrytych pod ścianami. Jeden po drugim niechętnie ruszyli w kierunku żelaznych drzwi. Ścisnęłam rękojeść noża. Przywódca Wiernych oparł plecy o ścianę celi i gestem nakazał mi kontynuowanie rozmowy.
– Jesteśmy sami – oznajmiłam. – Mam tutaj całkiem niezły sztylet. Powiedz mi, dlaczego miałabym go nie użyć na twojej skórze.
– A dlaczego miałabyś? Nie zrobiłem ci niczego złego – odparował konstrukt.
– Niczego złego? – powtórzyłam. Gniew uderzył mi do głowy jak alkohol. – Upiory podobne tobie zniszczyły to miasto swoją spaczoną magią. Jesteśmy otoczeni pieprzoną pustynią pyłową! A na domiar złego twój gatunek ma czelność żyć sobie w luksusie na Skale, podczas gdy my umieramy z głodu! – Zanim zdałam sobie sprawę z tego, co robię, postąpiłam w kierunku mężczyzny i przytknęłam szpic noża do jego gardła. – Podaj mi jeden powód, dla którego mam nie zrobić ci tego, co twój lud robi mojemu, gdy śmiemy się sprzeciwić.
Rezwan powoli przełknął ślinę. Nie zareagował na groźbę w żaden inny sposób.
– Zastanawiałem się, jakim rodzajem osoby się okażesz, Sinmaro. Wydaje mi się, że zaczynam cię rozumieć.
Krew pulsowała mi w skroni. Nie zamierzałam przebijać upiorowi krtani, ale nie miałam nic przeciwko temu, żeby on obawiał się, iż to zrobię.
– Jesteś impulsywna i namiętna. Naiwna. Nie wiesz, co się czai w wodzie, a i tak nie powstrzymuje cię to przed rzuceniem się głową w toń. Jak wszystkie Szpony kieruje tobą brawura i cokolwiek spaczone poczucie sprawiedliwości.
– Nie jestem Szponem.
Odjęłam nóż od gardła konstrukta. Na twarzy Tibera błąkał się drwiący uśmieszek. Miałam ochotę zetrzeć go ostrzem. Zaraz jednak zdałam sobie sprawę z kierunku, jaki przybrały moje myśli, i napomniałam samą siebie. Niezależnie od tego jak okrutny i arogancki był Tiber, nadal pozostawał przywódcą Wiernych. Był bohaterem Telemranu. Nie wolno mi było myśleć o nim w niepochlebny sposób. Zrobiłoby to ze mnie zdrajczynię.
Rezwan przekręcił głowę. Wargi wykrzywił mu grymas niedowierzania.
– Nie jesteś? Zatem powiedz mi, dlaczego zaatakowałaś karawanę razem z nimi? Działasz samotnie? A może jesteś jednym z tych szlachetnych watażków, którzy zabierają bogatym i oddają biednym? Nie jesteś na to trochę za młoda?
Zacisnęłam dłonie w pięści. Nie miałam pewności, czy czaszka konstrukta nie jest wypełniona metalem. Inaczej być może nie powstrzymałabym się przed rąbnięciem go prosto w szczękę.
– Skoro tak wiele o wszystkim wiesz, może ty mi to powiesz – warknęłam.
Upiór zmarszczył nos, zastanawiając się przez chwilę.
– Prawdopodobnie pragniesz dołączyć do Szponów, ale oni nie są zbyt chętni, aby przyjąć cię w swoje szeregi. Zaatakowałaś samotnie, żeby zademonstrować swoje zdolności i swoją lojalność wobec ich sprawy. Jak mi idzie?
Splotłam ręce na piersi. Rezwan kontynuował:
– Wiem, że pochodzisz z rodziny Amadów. Jesteście znani z popierania ruchu oporu. Wystarczy jedno spojrzenie w twoją twarz, żeby zrozumieć, dlaczego nie chcą cię wśród swoich. Niezbyt mądrze z ich strony: odrzucać wszystko, co tylko kojarzy im się z „wrogiem”. Nie możesz wygrać, jeśli nie znasz swojego przeciwnika.
– Nie współpracujemy z takimi jak ty – odparłam. Wolałam nie komentować wywodu upiora. Zbyt blisko prawdy uderzył, abym była w stanie na to odpowiedzieć. Z pewnością zaś nie mogłam tego zrobić w obecności Tibera, obserwującego każdy mój ruch i przysłuchującego się każdemu mojemu słowu. – Tutaj nazywa się to kolaboracją i karane jest śmiercią.
– Oczywiście – prychnął ze zniecierpliwieniem Rezwan. – Z tego właśnie powodu nigdy nie odniesiecie żadnego większego zwycięstwa. Manipulatorium da się zniszczyć – oznajmił z przekonaniem graniczącym z gorliwością. – Sposób, aby to zrobić, ukryty jest tuż pod waszymi nosami. A jednak wy ledwo poświęcacie czas, żeby zastanowić się nad waszymi możliwościami. Jesteście bezradni nawet wobec najprostszych ataków. Weźmy „Obławę”. Czy wiesz, co jest jej celem?
– Wiem, czym jest „Obława” – żachnęłam się. – Upiorzy porywają nasze dzieci, żeby zamienić je w podobnych sobie. Nie rozumiem jedynie, jak to działa. Jaka magia jest w stanie zmusić je do przemiany?
Rezwan wybuchł pełnym rozbawienia śmiechem.
– Ależ nie ma w tym żadnej magii. Są rozpieszczane do przesady i zmuszane do bezwzględnego posłuszeństwa wobec Arcymaga. Od maleńkości powtarza się im, że są innym gatunkiem niż brudne masy w dole miasta. Lata izolacji na Skale zmieniają umysły i dusze. Zauważyłaś, że nigdy nie widziałaś żadnego upiora bez maski i płaszcza? Żadnego poza mną, rzecz jasna. Tak bardzo pragniemy różnić się od was, że nigdy nie pokazujemy się wam w ludzkiej formie.
Zmarszczyłam czoło.
– Do niedawna nie byłam pewna, czy w ogóle macie twarze – przyznałam.
Usta Rezwana ponownie podniosły się w uśmiechu.
– Ależ oczywiście, że mamy. W niektórych przypadkach, jak na załączonym obrazku, całkiem urocze.
Postanowiłam tego nie komentować, choć przyznać musiałam, że trudno było oderwać spojrzenie od jego oblicza. Nadal jednak był upiorem, co samo w sobie sprawiało, że wszelkie skłonności ku niemu skazane były na potępienie ze strony wszystkich, na których mi zależało.
– Powiedz mi, jak obronić się przed „Obławą” – zażądałam. – I o tej broni, o której wspomniałeś.
– Broni?
– Broni ukrytej na Skale. Zdolnej do zniszczenia… Manipulatorium. Czym jest i jak możemy jej użyć przeciwko upiorom?
– Bezpośrednia. To mi się podoba – zaśmiał się Rezwan. – Broń, o której wspomniałem… użycie jej jest skomplikowaną sprawą. Z drugiej strony ty masz wszelkie predyspozycje, aby być w stanie ją odnaleźć i skierować we właściwe miejsce. – Konstrukt oblizał wargi. Jego twarz zmienił niepokojący grymas. – To coś dużo skuteczniejszego niż miecze i strzały. Jest w stanie zmienić na dobre obowiązujący porządek.
Jedno spojrzenie w stronę Tibera potwierdziło, że on, tak jak i ja, sceptycznie przyjął ostatnie słowa upiora. Uniosłam brew. Moje dłonie poruszały się, bawiąc się rękojeścią noża.
– Nie jesteśmy zainteresowani zmianą. Chcemy zniszczenia.
– Nierozsądnie – uznał Rezwan. – W tym równaniu jedna strona potrzebuje drugiej, aby istnieć. Jeśli dokonacie całkowitego zniszczenia Manipulatorium, sami nie będziecie w stanie przetrwać.
– Tak ci się wydaje? – prychnęłam. – Nie boję się śmierci. I nie sądzę, żeby którykolwiek ze Szponów także się jej obawiał.
– A powinnaś. Podobno jest dość nieprzyjemna.
– Powiedz mi, jak ochronić się przed „Obławą” – podjęłam.
Upiór nieco się rozluźnił. Nie zauważyłam wcześniej, aby był spięty, ale najwyraźniej rozmowa o śmierci i tajemniczej broni ukrytej na Skale w jakimś stopniu wytrąciła go z równowagi.
– To zależy od użytych środków. Nie będziecie w stanie bronić się w żaden sposób przed elektrycznymi burzami. Jeśli chodzi o trujący gaz, wszystko, czego potrzebujecie, to zakryć nos i usta materiałem nasączonym ekstraktem z różeńca górskiego. Wprawdzie nie zablokuje ataku manipulatora, ale zapobiegnie paraliżowi. – Rezwan stęknął, wiercąc się w niewygodnej pozycji. – Jeśli chodzi o ochronę przed mocami, wszystko zależy od ich rodzaju. To, co zadziała przeciw białej mocy, przeciw czarnej będzie bezużyteczne.
– Nie wiem, jaka jest różnica pomiędzy czarną a białą mocą – przyznałam niechętnie.
To wszystko brzmiało dużo bardziej skomplikowanie, niż sądziłam. Do tej pory nie zdawałam sobie nawet sprawy, że upiorzy mają kilka rodzajów magii.
– Ja wiem – odezwał się nagle Tiber.
Wysunął się z cienia i leniwym krokiem przeszedł na środek pomieszczenia, stając pomiędzy Rezwanem a mną. Upiór znieruchomiał na dźwięk męskiego głosu. Nie skomentował mojego kłamstwa. Zamiast tego zmusił się do niewyraźnego skrzywienia, ledwo przypominającego butny uśmieszek, do którego dążył.
– Ach, po głosie rozpoznaję czarującego chłopca, który tak zapobiegawczo mnie związał. Muszę przyznać, że dziwiło mnie, że z całych Szponów jedna Sinmara ma na tyle odwagi, żeby zostać ze mną sam na sam.
– Wiem już wszystko, co muszę wiedzieć. – Tiber zignorował Rezwana i zwrócił się bezpośrednio do mnie. – Możesz odejść.
Zawahałam się, zerkając to na upiora, to na Szpona. Rozmowa z konstruktem zajęła mnie tak bardzo, że niemal zapomniałam o dręczącej obecności buntownika za plecami. Teraz jednak, gdy tak dobitnie mi o tym przypomniał, nie miałam najmniejszej ochoty wracać do domu z pustymi rękami. Otworzyłam usta, szukając właściwych słów, i nagle dotarło do mnie, że do Tibera boję się przemawiać bardziej niż do upiora. Dysonans sprawił, że straciłam rezon.
– Tiber, czy możemy porozmawiać na osobności? – zaproponowałam nieśmiało.
Szpon splótł ręce na piersi i wbił we mnie ostre spojrzenie. Wiedziałam, jaka będzie odpowiedź, zanim jeszcze się odezwał.
– Później, Mara – odparł. – Wypełniłaś swoje zadanie. Teraz pozwól mi uporać się z moim. Rael zabierze cię do domu.
Moje ramiona oklapły z rezygnacją. Przez chwilę rozważałam sprzeciw, walcząc z onieśmieleniem. Tiber jednak nie dał mi na to szansy. Odwrócił ku mnie głowę i puściwszy mi oczko, rzucił:
– Dzięki, mała.
Twarz zapiekła mnie od rumieńców. Byłam ciekawa, czy Szpon zdawał sobie sprawę z tego, jak na mnie działał. Zapewne tak. Mogłabym się założyć o wszystko, co posiadałam, że w każdej dziewczynie z sąsiedztwa wzbudzał podobne odczucia. Duma nie pozwalała mi dać mu okazji do skomentowania mojego stanu. Skinęłam więc posłusznie głową i odwróciłam się ku drzwiom.
– Do następnego spotkania, Sinmaro – rzucił upiór zza mych pleców.
Miałam ochotę uświadomić mu, że następnego spotkania nie będzie – ze mną czy z kimkolwiek innym. Wprawdzie znałam Tibera dość pobieżnie, lecz na tyle dobrze, by wiedzieć, że będzie próbował znaleźć jakikolwiek argument przemawiający za zabiciem jeńca. Coś wystarczająco przekonującego, aby spacyfikować ewentualne roszczenia Miecza. Rael miał rację – Tiber był żołnierzem. Nie rozumiał zawiłości polityki swojego przywódcy.
Nie byłam na tyle głupia, żeby stawać pomiędzy buntownikami a ich zdobyczą, niezależnie od tego, jak piękna i elokwentna by nie była. O wiele bardziej przemawiało do mnie wyobrażenie sztyletu w mojej ręce, zanurzonego głęboko w piersi konstrukta. Z braku czegokolwiek innego ta jedna rzecz łączyła mnie z Tiberem głębokim porozumieniem.
– Jesteś całkiem pocieszny – rzuciłam ku Rezwanowi. – Życzę ci, żeby zabili cię szybko.