Mara Dyer. Zemsta - Michelle Hodkin - ebook

Mara Dyer. Zemsta ebook

Hodkin Michelle

4,4

Opis

Trzeci tom kultowej paranormalnej trylogii w nowym, poprawionym wydaniu.

Mara Dyer chce wierzyć, że to, co usłyszała, to NIE TYLKO kłamstwa. OWSZEM, NIE TYLKO.

NIE ZASTANAWIA SIĘ, dokąd może zaprowadzić ją chęć poznania prawdy. A POWINNA.

NIGDY nie musiała sobie wyobrażać, do czego może posunąć się dla zemsty. TERAZ TO ZROBI.

Lojalność ustępuje zdradzie, zaciera się granica między winą i niewinnością, a przypadek i przeznaczenie splatają się w szokującym zakończeniu historii Mary Dyer.

Nadeszła zemsta.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 360

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (55 ocen)
31
17
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kaasiaax3

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna seria. Bardzo polecam !
00
AgSrebro

Nie oderwiesz się od lektury

Trzeci tom serii jest zdecydowanie najbardziej mroczny ze wszystkich. Mara uświadamia sobie kim jest i zaczyna to akceptować, a co więcej pozwala swojej mrocznej stronie na działanie, co nie wszystkim się podoba. Wystawia przez to na próbę wszystkie swoje relacje. W książce występują retrospekcje, które wyjaśniają nam genezę przypadku babci Mary, jej powiązania z rodziną Noah oraz wpływ na samą główną bohaterkę i jej przyjaciół. Poznajemy również lepiej postać Abla Lukumiego - to kim jest i jaki jest jego udział w całości historii. Oprócz punktu widzenia Mary, mamy także kilka rozdziałów w których narrację prowadzi Noah. Jest to dla mnie zawsze świetny zabieg w książkach, bo perspektywa danego bohatera pozwala lepiej go zrozumieć i bardziej się do niego zbliżyć. Na początku wydawało mi się, że z ostatnią częścią trylogii polubię się najmniej, że tak naprawdę już praktycznie wszystko wiemy i fabuła będzie się toczyła wolno do końca. Było to jakże złudne myślenie 🙂 Zwroty akcji, mom...
00
Asiowa2561
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

4,5/5
00
aleksxa

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham marę całym swoim sercem
00
Iskiereczka25

Nie oderwiesz się od lektury

świetna seria.... mam wrażenie, że dużo ciekawsza niż nie jedna książka dla dorosłych
00

Popularność




Tytuł oryginału The Retribution of Mara Dyer

Copyright © Michelle Hodkin, 2014

First published in 2011 by Simon & Schuster BFYRAn imprint of Simon & Schuster Children’s Publishing Division1230 Avenue of the Americas, New York, New York 10020simonandschuster.com

PrzekładMałgorzata Fabianowska

RedakcjaAgnieszka Al-Jawahiri

Opieka redakcyjnaMaria Brzozowska

Korekta Pracownia 12a

Zdjęcie na okładce© Heather Landis, 2012

Projekt okładki wydania oryginalnegoLucy Ruth Cummins

Skład Adam Kamiński, Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Motto: Friedrich Nietzsche, Poza dobrem i złem. Preludium do filozofii przyszłości, przeł. Grzegorz Sowiński, Kraków 2012.Cytat w rozdziale 27: Księga Ezechiela 25, 17, Biblia Tysiąclecia, Poznań 1998.

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2024Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-67710-69-5

StoryLight, imprint Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

x.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Dedykuję tę książkę niegrzecznym dziewczynkom i chłopcom, którzy je kochają.

Wszystko, co robimy z miłości, odbywa się poza dobrem i złem.

Friedrich Nietzsche, Poza dobrem i złem

Wywiad z Marą Dyer przeprowadzono w [zatarte] Ośrodku Leczenia Psychiatrycznego Horyzonty. 31821 No Name Island, Floryda. Czas zapisu wideo: 14.13.

Prowadzący badanie: dr Deborah Kells

Obecny w czasie badania: p. [zatarte]

KELLS: Witaj, Maro. Nazywam się Deborah Kells, a to jest pan ___. Spotykamy się tutaj, gdyż rodzina zgodziła się na twój pobyt na oddziale zamkniętym Ośrodka Leczenia Psychiatrycznego Horyzonty na No Name Island na Florydzie. Zgadza się?

[Cisza]

KELLS: Ile amytalu dostała?

PAN ___: Czterdzieści centymetrów sześciennych.

KELLS: Anemozyny?

PAN ___: Sto mikrogramów.

KELLS: A midazolamu?

PAN ___: Pięćdziesiąt mikrogramów. Tak jak inni. Niczego nie pamięta.

KELLS: Dobrze, jest jak zombi. Maro, Maro… obudziłaś się? Rozumiesz, co do ciebie mówię?

MARA: …Tak.

KELLS: Świetnie. Dziękuję. Czy potwierdzasz, że zgodziłaś się być tutaj leczona?

MARA: Tak.

KELLS: Dziękuję. Teraz będę zadawała ci pytania i proszę, żebyś zgłaszała mi, jeśli nie zrozumiesz, o co pytam, abym mogła sformułować pytanie w sposób bardziej zrozumiały, dobrze?

MARA: Dobrze.

KELLS: Jak widzisz, w pokoju jest kamera. Nagrywamy wszystko w celu dokumentowania. Czy masz coś przeciwko temu?

MARA: Nie.

KELLS: Doskonale. W takim razie, Maro, zacznijmy od początku. Twoje pełne imię i nazwisko?

MARA: Mara Amitra Dyer.

KELLS: Ile masz lat?

MARA: Siedemnaście.

KELLS: Gdzie się urodziłaś?

MARA: W Laurelton.

KELLS: Gdzie to jest?

MARA: Niedaleko Providence.

KELLS: Rhode Island?

MARA: Tak.

KELLS: Dziękuję. Czy możesz mi krótko opowiedzieć, jak tutaj trafiłaś?

[Cisza]

KELLS: Ma trudności z pytaniami otwartymi. Czy możemy zneutralizować anemozynę?

PAN ___: Wtedy może nie współpracować.

KELLS: Teraz też słabo współpracuje.

PAN ___: Mogę tylko dożylnie.

KELLS: Jasne. Więc…

MARA: Zabijam ludzi.

PAN ___: Czy mam…

KELLS: Nie, czekaj, niech mówi. Maro, kogo zabiłaś?

MARA: Swoją nauczycielkę.

KELLS: Jak się nazywała?

MARA: Morales.

PAN ___: W jej papierach jest napisane, że nauczycielka, pani Christina Morales, zmarła w wyniku wstrząsu anafilaktycznego wywołanego ukąszeniami mrówek ognistych w dniu [data zatarta].

KELLS: Dzięki.

MARA: I jeszcze… faceta. Dręczył psa. Ja… ja…

KELLS: Spokojnie. Nie spiesz się. Opowiedz nam po prostu, co pamiętasz.

MARA: Rachel.

PAN ___: Rachel Watson, nie żyje, zmarła w środę [data zatarta] w Laurelton. Szczątki znaleziono o szóstej rano, razem z…

MARA: Claire.

PAN ___: Claire Lowe, zgadza się, a także jej brat, Jude Lowe…

MARA: Noah.

PAN ___: Noah Shaw? Nie widzę tu…

KELLS: Cicho.

PAN ___: Przepraszam. Ej, widzisz? Ona…

KELLS: Co jeszcze jej daliście?

PAN ___: Sto miligramów zyprexu, który miała wcześniej przepisany. Nie powinno być interakcji.

MARA: [niezrozumiałe]

KELLS: Co powiedziała?

PAN ___: Nie wiem. Jezu, patrz…

KELLS: Może jeszcze coś?

PAN ___: Trzeba…

KELLS: Przypomnij sobie.

PAN ___: Nie, na pewno już nic.

KELLS: Czy jest wzmianka o epilepsji?

PAN ___: Nic takiego nie widzę w papierach.

KELLS: Więc co o tym myślisz?

PAN ___: Nie… Jezu Chryste, czy to atak? Czy ona zejdzie?

KELLS: Wyłącz kamerę.

MARA: [niezrozumiałe]

KELLS: Co mówisz, Maro?

PAN ___: Zadzwonię do…

KELLS: Nigdzie nie dzwoń. Wyłącz kamerę. Maro?

MARA: [niezrozumiałe]

KELLS: WYŁĄCZ KAMERĘ.

PAN ___: O Boże…

[Koniec zapisu wideo, 14.21]

2

Pierwszą twarzą, jaką zobaczyłam, kiedy otworzyłam oczy, była moja własna twarz.

Ściana przed metalowym łóżkiem była wyłożona lustrami. Podobnie ściany z lewej i z prawej – było tam na oko pięć czy sześć luster. Nie czułam żadnych zapachów, niczego nie słyszałam i nikogo nie widziałam oprócz siebie.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy starałam się nie patrzeć w lustra. Teraz nie miałam wyjścia. Nie mogłam uwierzyć, że dziewczyna, na której odbicie patrzę, jest mną. Moje ciemne gęste włosy, rozdzielone przedziałkiem, teraz pozlepiane i matowe, opadały na chude ramiona. Usta miały niemal ten sam kolor co skóra, czyli praktycznie biały. Na mojej twarzy pojawiły się cienie, których wcześniej nie zauważyłam. Może po prostu ich nie było. Patrzyłam na ducha, na kogoś obcego, na cudzą cielesną powłokę. Gdyby zobaczyli mnie rodzice, nie wiedzieliby, kim jestem.

Ale rodzice nie mogli mnie zobaczyć i to była część problemu, przez który trafiłam tutaj.

– Taa, wyglądamy jak zmora – powiedział jakiś głos.

Mój głos.

Ale ja nic nie mówiłam. Moje usta się nie poruszyły.

Usiadłam gwałtownie na łóżku i popatrzyłam na swoje nieskończone odbicia. Odpowiedziały mi spojrzeniem spanikowanym i zarazem czujnym.

– U góry.

Głos rozlegał się nade mną. Uniosłam głowę. Sufit również był cały w lustrach. Zobaczyłam w nim swoje odbicie – a ono uśmiechało się do mnie. Chociaż ja się nie uśmiechałam.

No tak. Stało się.

– Jeszcze nie – odpowiedziało odbicie z lekkim rozbawieniem. – Ale jesteś blisko.

– Co… co to ma być? Halucynacje?

– Nie. Zgaduj dalej – zachęciło.

Na moment opuściłam wzrok i rozejrzałam się po pokoju. Wszystkie odbicia posłusznie obracały głowę wraz ze mną. Boże… Miałam nadzieję, że to tylko sen.

Znów popatrzyłam na odbicie w górze. Dziewczyna w lustrze – chyba jednak ja – lekko przekrzywiła głowę w lewo.

– Dobrze, powiem ci – zgodziła się łaskawie. – Znajdujesz się w stanie zawieszenia pomiędzy świadomością a nieświadomością. To powinno cię pocieszyć, że nie zwariowałaś.

Kiepskie pocieszenie.

– Poza tym powinnaś wiedzieć, że nasz puls i oddech są monitorowane, więc będzie lepiej dla nas obu, jeśli się położysz.

Rozejrzałam się za monitorami, ale nie widziałam żadnej aparatury. Jednak posłuchałam tej dziewczyny.

– Dzięki – powiedziała. – Gdyby nasz puls przyspieszył, Wayne zaraz by tu przyleciał, a ten gość wywołuje w nas ciarki.

Pokręciłam głową, aż zaszeleściła jednorazowa powłoczka na poduszce.

– Nie mów „nas”, bo to wywołuje we mnie ciarki.

– Przykro mi, ale tak ma być. Ja jestem tobą – odrzekło moje odbicie. – Przy czym zaznaczam, że nie jestem twoją wielką fanką.

Zawsze miałam dziwne sny. I dziwne halucynacje. Ale to, co przeżywałam teraz, wymykało się wszelkim wyobrażeniom.

– Dobra, ale kim jesteś? Moją… podświadomością albo czymś w tym stylu?

– Nie możesz rozmawiać ze swoją podświadomością. To głupie. Już prędzej mogę określić siebie jako… jako tę część ciebie, która pozostaje świadoma nawet wtedy, kiedy wydaje ci się, że tracisz świadomość. Ona szpikowała nas lekami – mnóstwem leków – i te leki w dużym stopniu przytłumiły naszą… przepraszam, twoją świadomość, lecz w innym sensie ją wyostrzyły.

– Ona, czyli…

– Doktor Kells.

Jakaś aparatura piknęła głośno, gdy puls mi przyspieszył. Zamknęłam oczy i obraz doktor Kells wyłonił się z mroku. Majaczył nade mną tak blisko, że widziałam maleńkie pęknięcia w grubej warstwie jej szminki. Otworzyłam oczy, żeby go odegnać, i zobaczyłam siebie.

– Jak długo tutaj jestem? – spytałam głośno.

– Trzynaście dni – odpowiedziała dziewczyna w lustrze.

Trzynaście dni. Tak długo byłam więźniem we własnym ciele; odpowiadałam na pytania, na które nie chciałam odpowiadać, i robiłam rzeczy, których robić nie chciałam. Każda moja myśl czy wspomnienie były mętne, jak za mgłą – ja zamknięta w pomieszczeniu, które wygląda jak dziecięcy pokój, szkicująca kolejne obrazy tego, co powinno być moją twarzą. Ja posłusznie wyciągająca ramię i Wayne, asystent Kells przy terapeutycznych torturach, który pobiera mi krew. I jeszcze ja pierwszego dnia, kiedy ocknęłam się tutaj, zniewolona przez leki i zmuszona do słuchania słów, które miały zmienić moje życie.

„Uczestniczysz w eksperymencie typu podwójnie ślepa próba, Maro”.

Eksperyment.

„Wybrano cię do tego programu, gdyż spełniasz określone warunki. A mianowicie posiadasz gen, który ci szkodzi”.

Bo jestem inna.

„Ów gen sprawia, że zachowujesz się w sposób, który stanowi zagrożenie dla ciebie i dla innych”.

Zabiłam ich.

„Wierz mi, próbowaliśmy za wszelką cenę ocalić twoich przyjaciół… Niestety, nie zdołaliśmy uratować Noaha Shawa”.

Ale ja nie zabiłam Noaha. Nie mogłabym go zabić.

– Gdzie oni są? – zapytałam swoje odbicie.

Zmieszało się, a potem popatrzyło w lustro z prawej strony. Normalne lustro, pomyślałam, ale w tym momencie tafla pociemniała.

Z ciemności wyłonił się obraz dziewczyny, czy raczej tego, co było kiedyś dziewczyną. Klęczała na dywanie; czarne włosy opadały na nagie ramiona, kiedy pochylała się nad czymś, czego nie widziałam. Skórę miała opaloną, a cienie tańczyły na jej twarzy. Obraz był rozmazany, jakby ktoś namalował go pastelami, a potem wylał na niego wodę i kolory zaczęły się rozpływać. Wtem dziewczyna uniosła głowę i spojrzała prosto na mnie.

To była Rachel.

– To tylko zabawa, Maro.

Głos miała chrapliwy. Zniekształcony. Kiedy znów otworzyła usta, usłyszałam jedynie szum, jakby zanikł sygnał w radiu. Jej uśmiech był już tylko białą smugą.

– Co się z nią dzieje? – szepnęłam wpatrzona w obraz Rachel falujący w lustrze.

– Nic specjalnego, poza tym, że jest martwa. Natomiast coś jest nie tak z twoją pamięcią o niej. Bo teraz właśnie widzisz swoje wspomnienia.

– Dlaczego ona wygląda jak… – Nie wiedziałam, jak określić ten stan. – No… jak teraz?

– Jakby falowała? Myślę, że to przez świece. Zapaliłyśmy świece, zanim we trzy zabawiłyśmy się z tabliczką ouija. Nie mów, że nie pamiętasz!

– Pamiętam, ale nie o to mi chodzi. Ona jest… jest zniekształcona.

Rachel poruszała rękami, ale skrywał je cień i nie mogłam zobaczyć, co robi. Wreszcie uniosła jedną do twarzy. Ręka kończyła się na przegubie.

Dziewczyna nade mną wzruszyła ramionami.

– Nie mam pojęcia dlaczego. Nie wszystkie twoje wspomnienia są takie. Spójrz w lewo.

Spojrzałam. Spodziewałam się, że drugie lustro pociemnieje, ale tak się nie stało – przynajmniej nie od razu. Widziałam, jak końce włosów mojego odbicia stają się rude i stopniowo rudość ogarnia je aż do cebulek. Moja twarz zaokrągliła się i oto lustro popatrzyło na mnie oczami Claire.

Claire wstała z łóżka i jej obraz oddzielił się od mojego. Zrzuciła białą szpitalną koszulę, którą miałam na sobie, i czarne nici zaczęły się błyskawicznie przeplatać na jej bladym, piegowatym ciele, aż uprzędły czarne dżinsy i puchówkę, które miała na sobie w czasie wyprawy do nieczynnego szpitala psychiatrycznego. Jasne światło pokoju z lustrami zamigotało i zgasło. Korzenie przebiły się przez betonową podłogę za moim łóżkiem i wyrosły z nich niebotyczne drzewa.

Claire zerknęła na mnie przez ramię.

– Boże, ona już ma cykora – powiedziała.

Jej głos brzmiał normalnie, a cała postać była wyraźna. Nie falowała ani się nie rozpływała. Niczego jej nie brakowało.

– Nie mam pojęcia, o co tu chodzi – przyznało odbicie nad moją głową. – Z Jude’em jest tak samo.

Na dźwięk tego imienia poczułam nagłą suchość w ustach. Popatrzyłam w górę i podążyłam za spojrzeniem tamtej dziewczyny. W lustrze z prawej strony pojawił się Jude. Stał w samym środku wypieszczonego ogrodu zen, otoczony kręgiem klęczących, skulonych, przerażonych postaci, które wyglądały jak głazy. Wśród nich byli Jamie i Stella. Jude trzymał Stellę za jej czarne lśniące włosy. Widziałam żyły na jego rękach, pory skóry. Obraz był bardzo wyraźny. Poczułam przypływ furii.

– Spokojnie! – upomniało mnie odbicie. – Wybudzisz nas.

– No i co z tego? Nie chcę tego oglądać.

Nie chciałam widzieć Jude’a. Kiedy znów spojrzałam w prawo, obraz był już inny. Teraz ktoś przyciskał go do pustej białej ściany; jakaś ręka zaciskała się na jego gardle. Moja ręka.

Spojrzałam na sufit. Nie chciałam pamiętać Horyzontów i niczego, co działo się ze mną od tamtego czasu. Spojrzałam na swoje kostki u nóg i przeguby. Nie byłam przywiązana.

– Powiedz mi, jak stąd wyjść – zażądałam.

– Oni nie muszą nas wiązać, żeby nas tu uwięzić – odpowiedziało odbicie. – Robią to za nich psychotropy. Dlatego jesteśmy ulegli. Współpracujemy. I myślę, że leki nas zmieniają. Jeszcze nie wiem, w jaki sposób, ale coś w tym musi być, że obraz Rachel w twojej pamięci jest zaburzony, a obrazy Jude’a i Claire nie.

– A moi bracia? Rodzice? Co z nimi? – I Noah, pomyślałam, ale nie wypowiedziałam tego imienia na głos.

W miarę jak mówiłam, wokół mnie pojawiały się obrazy. Joseph w garniturze z poszetką przewracał oczami na czyjś widok. Daniel śmiał się w swoim samochodzie, robiąc do mnie miny zza kierownicy. Mama siedziała na łóżku z laptopem na kolanach, ze zmęczoną, zgnębioną twarzą. Tata pałaszował w szpitalu przemyconą do sali pizzę. I Noah…

Noah miał zamknięte oczy, ale oddychał. Spał. Jedną rękę, z dłonią zwiniętą w pięść, trzymał przy twarzy. Miał na sobie jeden z tych swoich dziurawych T-shirtów; zadarta koszulka odkrywała pasek skóry nad bokserkami. Tak wyglądał tamtego ranka, kiedy powiedziałam mu, co jest ze mną nie tak. Kiedy usiłowaliśmy dociec, co jest nie tak z nami.

Nie mogłam się na nich napatrzyć – na ludzi, których kochałam, którzy śmiali się, rozmawiali i żyli na tej szklanej tafli. Po chwili uświadomiłam sobie, że coś się dzieje. Przyjrzałam się dokładniej Noahowi. Spał i nie ruszał się, więc łatwiej było to zaobserwować. Kontury jego postaci traciły ostrość. Zacierały się. Popatrzyłam na braci i rodziców. Oni też się rozpływali.

– Chyba ich tracimy – powiedziała dziewczyna. – Nie wiem dlaczego, ale sądzę, że to sprawka Kells i że robi to celowo.

Słuchałam jej nieuważnie, gdyż nie mogłam oderwać wzroku od luster.

– Już nigdy ich nie zobaczę. – To nie było pytanie.

– Moje źródła temu przeczą.

– Wiesz co? Pieprzysz jak potłuczona – warknęłam.

– To by tłumaczyło, czemu jesteśmy tak popularne. A skoro o tym mowa, Jamie i Stella też tu są. Informuję cię na wypadek, gdybyś chciała wiedzieć.

– Widziałaś ich?

Pokręciła głową.

– Nie, ale Wayne raz wspomniał Kells o Rocie, a dwa razy o Benicii. I mówił o nich w czasie teraźniejszym.

Odetchnęłam z ulgą. Gardło ściskało mi się boleśnie i miałam ochotę się rozpłakać, ale łzy nie napłynęły.

– A co z Noahem? – Wyrzuciłam z siebie to pytanie, zanim zdążyłam pomyśleć, czy naprawdę pragnę odpowiedzi.

– Kells wspomniała o nim raz.

Nie zadowoliła mnie ta informacja. Teraz już musiałam wiedzieć.

– Co powiedziała? – spytałam niecierpliwie.

– Że…

Nie dokończyła zdania. Coś zasyczało i kliknęło za moją głową. Dziewczyna znieruchomiała.

– Co jest? Co się dzieje?

Nie odpowiedziała. Kiedy znów przemówiła, głos jej drżał:

– Idą tutaj – powiedziała i znikła.

3

Do tego momentu nie byłam pewna, czy się ocknęłam, czy ciągle mam halucynacje. Jednak odgłosy, które słyszałam, wydawały się bardzo realne. Zbyt realne. Stukot wysokich obcasów na linoleum. Ruch powietrza nad moją głową, kiedy szybkim ruchem otwarto drzwi. Spojrzałam na sufit. Otworzyłam usta. Moje odbicie zrobiło to samo.

Więc zostałam sama. Definitywnie. Choć nie byłam do końca pewna, co jest realne, a co nie, wiedziałam jedno – nie chcę, żeby Kells wiedziała, że nie śpię. Zamknęłam oczy.

– Dzień dobry, Maro – powitała mnie doktor Kells raźnym głosem. – Otwórz oczy.

Oczy się otworzyły, tak po prostu. Zobaczyłam doktor Kells stojącą koło mojego łóżka i jej odbicia, nieskończenie zwielokrotnione w lustrach niewielkiego pomieszczenia. Za nią stał Wayne, potężny, niechlujny, o nalanej twarzy – całkowite przeciwieństwo jej szczupłości, elegancji i schludności.

– Dawno się obudziłaś? – spytała.

Moja głowa poruszyła się w prawo i w lewo na poduszce. Dziwne, ale nie miałam poczucia, że to ja nią pokręciłam.

– Jakiś czas temu monitor zasygnalizował mocniejsze uderzenie twojego serca. Czy miałaś zły sen?

Przecież to wszystko teraz przypominało zły sen! Pytała ze szczerą troską, a ja jeszcze nigdy w życiu nie miałam takiej ochoty, żeby kogoś walnąć.

Potrzeba była tak silna, że ręka rwała mi się do ciosu. Podobało mi się to uczucie, ale zaledwie zdążyłam się nim nacieszyć, rozpłynęło się, pozostawiając mnie chłodną i pustą.

– Powiedz mi, jak się czujesz – zachęciła doktor Kells.

Powiedziałam. Nieważne, że nie chciałam jej nic mówić. Nie miałam wyboru.

– Chcę ci zrobić parę testów. Nie masz nic przeciwko temu?

Owszem, mam.

– Nie – odpowiedziałam.

Wyjęła jakiś zeszyt w twardej oprawie. Zobaczyłam swoje pismo na okładce. To był mój dziennik, ten z Horyzontów, w którym miałam opisywać lęki. Ileś dni temu. A nawet tygodni, jeśli moje odbicie miało rację.

– Pamiętasz to, Maro?

– Tak.

– Doskonale – powiedziała ze szczerym uśmiechem.

Była wyraźnie zadowolona, że pamiętałam. Aż strach pomyśleć, co mogłam zapomnieć.

– Dzisiaj popracujemy nad twoimi lękami – ciągnęła. – G1821, ów gen, który ci szkodzi, pamiętasz? Powoduje również napady agresji. Uruchamiają je różne czynniki. Jednocześnie taki napad wyłącza pewną część ciebie. – Urwała i przez chwilę badawczo przyglądała się mojej twarzy. – Znosi barierę pomiędzy twoim myśleniem świadomym a nieświadomym. Aby ci pomóc, Maro, muszę być pewna, jaką dokładnie dawkę leku mam ci przepisać. Chodzi o odmianę amytalu, który już ci podawaliśmy, zwaną anemozyną. Jednak aby przekonać się, czy lek działa, musimy wywołać w tobie lęki, jakie opisałaś w swoim dzienniku. Coś w rodzaju terapii ekspozycyjnej, połączonej z terapią lekową. Okej?

Pieprz się!

– Okej.

Wayne otworzył pojemnik, który przyniósł ze sobą, i zaczął wykładać jego zawartość na tackę stojącą na stoliku przy łóżku. Odwróciłam głowę i przyglądałam się temu, ale szybko pożałowałam. Skalpele, strzykawki i igły różnych rozmiarów połyskiwały na czarnym podłożu.

– Chcemy dzisiaj zmierzyć twoją reakcję lękową na igły i zastrzyki – poinformowała.

Na jej znak Wayne wziął z tacki tubkę z plastikowym koreczkiem, ścisnął zamknięcie dwoma palcami i skręcił je. Plomba złamała się z głośnym pyknięciem. Wayne wysunął z tubki igłę i założył ją na dużą strzykawkę.

– Zapewne widziałaś już wiele takich rzeczy, skoro tyle czasu spędziłaś w szpitalach. Z twojej dokumentacji wynika, że masz odruch walki, kiedy personel medyczny dotyka cię bez twojej zgody – ciągnęła doktor Kells, lekko unosząc wyskubane brwi. – W czasie swojego pierwszego pobytu w szpitalu – w Providence, po zawaleniu się budynku – uderzyłaś w twarz pielęgniarkę, ponieważ dotykała cię i przytrzymywała siłą. – Zerknęła do małego notesu. – A potem uderzyłaś pielęgniarkę na oddziale psychiatrycznym, na który przyjęto cię po próbie samobójczej.

W tym momencie dwa obrazy zaczęły konkurować ze sobą o miejsce w moich myślach. Pierwszy był bardzo wyraźny i ukazywał mnie stojącą samotnie na pomoście i odejmującą ostrze noża do cięcia kartonów od swoich bladych przegubów. Na drugim, wyblakłym i rozmytym, gdzieś za plecami majaczył Jude, szepczący mi do ucha groźby o zamordowaniu mojej rodziny, jeśli nie będę chciała się pociąć.

Mój umysł skupił się na drugim obrazie. Nie próbowałam popełnić samobójstwa. Jude usiłował je upozorować. A Kells, nie wiem czemu, chciała, żebym zapomniała, jak było naprawdę.

Wayne schylił się i wyciągnął spod łóżka coś, czego ze swojego miejsca nie mogłam dojrzeć. Dopiero kiedy się wyprostował, zobaczyłam, że trzyma skomplikowaną uprząż ze skóry i metalu, służącą ewidentnie do unieruchomienia pacjenta. Takie ulepszone kajdanki. Strachu przed zastrzykiem nadal nie czułam.

W tym momencie Kells powiedziała:

– Spokojnie.

Słowo rozbrzmiało w moim umyśle, wypowiedziane innym głosem.

Spokojnie.

Coś zatrzepotało mi w piersi i monitor obok łóżka piknął. Nic z tego nie rozumiałam. Czy słowo zadziałało jak wyzwalacz? Kropla potu pojawiła się na czole Wayne’a. Otarł ją rękawem i przesunął grube paluchy ku zgięciu mojego łokcia. Wzdrygnęłam się w myśli i mięśnie mi się napięły.

Wayne musiał to wyczuć, bo zapytał:

– Jesteś pewna, że… że ona jest stabilna?

Głos miał nerwowy. Dobrze.

Kells spojrzała na moje ramię.

– Maro, chcę, żeby twoje ciało, twoje ramiona i twoje dłonie zwiotczały.

Zaledwie wypowiedziała te słowa, tak się stało. Zerknęłam na swoje odbicie w sufitowym lustrze. Miałam tępą minę.

– Kiedy widzisz coś, czego się boisz, twój umysł każe ciału zareagować. Każe nadnerczom uwolnić adrenalinę, a ta przyspiesza rytm twojego serca, puls i oddech. To przygotowanie do ucieczki od zagrożenia albo do walki z czymś, co ci zagraża – obojętnie, czy twój lęk jest racjonalny, czy nie. W twoim przypadku strach uaktywnia twoją anomalię. Dlatego chcemy teraz sprawdzić, czy lek, który zastosowaliśmy, działa w sposób pożądany – to znaczy oddziela twoje reakcje umysłowe od fizycznych. Celem jest oczywiście totalne odcięcie, zablokowanie połączenia, które zamienia twoje… – potarła kciukiem podbródek, jakby zastanawiała się, jakiego słowa użyć – …negatywne myśli – powiedziała w końcu – w reakcję obronną. Anemozyna nie zapobiega takim myślom, ale zapobiega ich fizycznej realizacji, czyniąc z ciebie osobę tak samo nieszkodliwą jak ktoś, kto nie jest nosicielem genu. A teraz ją obróć – powiedziała do Wayne’a.

Wayne z wysiłkiem przełknął ślinę. Obwisłe policzki trzęsły się, kiedy chwycił mnie za ramiona i zaczął obracać. Gdy to zrobił, unieruchomił mnie na łóżku uprzężą tak, że musiałam leżeć na brzuchu, nie mogąc nawet ruszyć głową. Gapiłam się na podłogę, ciesząc się, że nie ma tam lustra. Przynajmniej nie musiałam się oglądać.

Kostki nóg zostały przypięte. Jeszcze tylko ręce miałam wolne. Wayne ułożył je tak, że zwisły po bokach wąskiego łóżka, i spiął mi przeguby pod spodem. Wyglądało, jakbym obejmowała to łóżko.

– Pokaż jej strzykawkę – poleciła doktor Kells.

Wayne podsunął mi igłę pod oczy, ustawiając strzykawkę pod różnymi kątami, żebym mogła się nasycić tym widokiem. Monitor rejestrował coraz szybsze uderzenia mojego serca.

– Czy jej serce powinno tak walić? – zapytał nerwowo.

– To tylko odruch – uspokoiła go Kells. – Ciało nadal reaguje na bodźce, ale jej emocje, jej lęk nie mogą już uruchomić agresji, choćby bardzo tego chciała, świadomie czy nie – wyjaśniła obojętnym tonem.

Wayne zadarł moją białą szpitalną koszulę. Nie chciałam, żeby mnie dotykał, ale nic nie mogłam na to poradzić. Wtem coś zaszurało, sunąc ku mnie po podłodze. Lustro. Pokazało moją twarz, białą, bezkrwistą. W lustrze sufitowym zobaczyłam swoje odsłonięte plecy. Byłam wychudzona. Wyglądałam niezdrowo.

Nie chciałam oglądać tego, co mi będą robili, i mogłam coś na to poradzić. Zacisnęłam powieki.

– Otwórz oczy – poleciła doktor Kells i natychmiast je otworzyłam. Musiałam. Nienawidziłam tego posłuszeństwa.

Ustawiła lustro tak, żebym widziała, jak Wayne wyjmuje wacik z metalowego pojemnika przy łóżku i macza go w jodynie. Wzdrygnęłam się, kiedy potarł mi nią plecy.

Znów się zaniepokoił.

– Co to znaczy?

– Nic, reakcja – wyjaśniła Kells. Głos miała o ton wyższy. – Na zimno. – Odwróciła się do mnie. – Jeśli stuknę cię młoteczkiem w kolano, Maro, ono drgnie, prawda? To była twoja odpowiedź na lęk, który usiłujemy stłumić. Jeśli nam się uda, będziesz mogła prowadzić normalne, pełnoprawne życie, nie niepokojona przez irracjonalne lęki, nie zadręczając się, że nieświadomie krzywdzisz tych, których kochasz.

Mętnie pamiętałam, że kiedyś bardzo mi na tym zależało.

– Najpierw pobierzemy porcję twojego płynu rdzeniowego – powiedziała Kells i Wayne zbliżył igłę do moich pleców. – Tylko trochę zaboli.

Od tego momentu wszystko odbywało się w zwolnionym tempie. Igła znalazła się o milimetry od skóry. Potem poczułam, jak zimna stal ją przebiła – najpierw lekkie ukłucie, a potem, w miarę jak się wgłębiała – ostrzejsze kłucie, ból, piekący ból, palący ból; chciałam od niego uciec, ale trwałam nieruchomo, nie mogłam się ruszać, byłam jak sparaliżowana.

Kells powiedziała, żebym patrzyła na swoją twarz w lustrze, i tak robiłam. Nadal była jak maska. Maska z cienkiej skóry, skrywająca wszelkie odczucia. Mój umysł wył z bólu, lecz usta pozostały zamknięte.

Odczułam ciśnienie, kiedy strzykawka wysysała płyn rdzeniowy.

– Bardzo dobrze – pochwaliła Kells bezbarwnym głosem. – Czyż tak nie jest lepiej, Maro? Nie ma się czego bać. To tylko igła i tylko ból. Ból jest jedynie uczuciem, a uczucia nie są realne.

Wydawało mi się, że minęły godziny, zanim Wayne wyciągnął igłę. Ucisk ustał, ale ból – nie. Coś mokrego i zimnego ściekało mi powoli po skórze. Przestało, kiedy Wayne przycisnął wacik. Mój oddech był głęboki i równy. Nie dusiłam się, nie wymiotowałam. Powinnam tak reagować. A może nie?

Wayne zdezynfekował mi skórę, opuścił koszulę, uwolnił moje przeguby i kostki, a potem delikatnie, w sposób, który przyprawiał o mdłości, obrócił mnie na plecy.

– Wiem, to nie było przyjemne, Maro – powiedziała Kells. – Jednak pomimo twojego wewnętrznego dyskomfortu test wyszedł świetnie. Teraz już wiemy, że lek pozwala ci oddzielić reakcje umysłowe od fizycznych. Przy tym skutki uboczne są równie interesujące.

Wcale nie wyglądała na podekscytowaną.

– Jestem pewna, że chciałaś zareagować w trakcie zabiegu. Jestem pewna, że miałaś ochotę krzyczeć i płakać. Ale dzięki lekowi twoje odruchy fizyczne pozostały niezmienione i zostały oddzielone od emocji. Innymi słowy, anemozyna sprawi, że jeśli ktoś będzie przy tobie kroił cebulę albo coś wpadnie ci do oka, nadal będziesz płakać w reakcji na taki bodziec. Twoje oczy będą łzawiły, żeby się pozbyć drażniącego je czynnika. Ale nie będziesz więcej płakała ze strachu, bólu czy z rozpaczy. To połączenie zostanie odcięte, żebyś nie mogła stracić kontroli nad sobą. – Pochyliła się nade mną. – Wiem, że na początku takie odczucia wydadzą ci się dziwne, ale się przyzwyczaisz. Zwłaszcza że korzyść dla ciebie i innych będzie ogromna. Kiedy już ustalimy odpowiednią dawkę, wystarczy zrobić kroplówkę raz na parę miesięcy. Będziesz mogła wrócić do domu, do rodziny, do terapii ze mną w otwartym ośrodku. Zaczniesz prowadzić normalne życie – takie, jakiego pragniesz – a lek będzie działał i umożliwiał ci to.

Pogładziła mnie po głowie gestem zamierzonym zapewne jako macierzyński. Bardzo zapragnęłam ją ugryźć.

– Teraz podamy ci jeszcze jeden lek, żebyś zapomniała o dzisiejszych nieprzyjemnych przeżyciach. Miłe, prawda? – Uśmiech wpełzł na jej wargi jak wąż, lecz za moment zmarszczyła brwi. – Wayne, jaka jest temperatura w pokoju?

Wayne podszedł do ściany i nacisnął kciukiem jakiś punkt. Na lustrze wyświetliły się cyfry. Niezłe.

– Dwadzieścia jeden stopni.

Kells przyłożyła mi dłoń do czoła.

– Ona jest rozpalona. I spocona. – Wytarła dłoń o pościel.

– Czy to… normalne?

– Nie, jest nietypowe – odparła. – Nie reagowała w ten sposób przy poprzednich testach.

Poprzednie testy? Ile ich było?

Kells wyjęła z kieszeni ołówkową latareczkę i poleciła:

– Nie mrugaj przez chwilę.

Nie mrugałam. Świeciła mi w oczy. Chciałam je zamknąć, ale nie mogłam.

– Źrenice ma rozszerzone. Nie rozumiem. Przecież już po wszystkim. – Głos jej zadrżał nieznacznie. – Wayne, amyletal, dobrze?

Wayne wyjął coś z czarnego pojemnika. Małą strzykawkę z gotowym zastrzykiem. On też był spięty, bo trzęsły mu się ręce i nie potrafił jej odpieczętować. W końcu upadła mu na podłogę.

– Chryste – syknęła Kells przez zaciśnięte zęby.

– Przepraszam, przepraszam.

Sięgnął po nową, ale zamarł, kiedy monitor zaczął głośno pikać. Kells spojrzała na ekran.

– Spada ciśnienie krwi. To jakaś reakcja. Musisz się tak grzebać?

Nigdy dotąd nie słyszałam w jej głosie takiego zdenerwowania. Ciało miała napięte; ścięgna drgały w jej szyi jak struny. Może to tylko złudzenie, ale czułam woń jej strachu.

Była przerażona. Czego się bała? Mnie? Czy o mnie? Nie wiedziałam, ale podobało mi się to.

Wayne zagryzł zęby, skupił się i odpakował strzykawkę. Chwycił moje ramię i wbił w nie igłę.

Świat rozmył mi się w oczach, a głowa stała się ciężka. „Zawieź ją do ambulatorium” – to były ostatnie słowa, jakie usłyszałam, zanim straciłam przytomność.

4

PRZEDTEM

Indie, nieznana prowincja

W dniu, w którym umarła ciocia, sąsiedzi przyglądali się nam czujnie, kiedy szliśmy przez wioskę, niosąc jej ciało. Powietrze było tak samo martwe jak ona; choroba rzeczna zabrała ją zaledwie parę dni po tym, jak wujek przywiózł mnie do domu. Jedynie ze względu na ciocię tolerowano go tutaj – z jego odmiennym strojem, zawsze niebieskim, odmienną mową i odmiennym wyglądem. Ona była kimś wyjątkowym, tak powiedział mi wujek. Kiedy odbierała poród, dziecko spieszyło na jej spotkanie z łona matki. Wraz z nią straciliśmy ochronę. Nie rozumiałam, co miał na myśli, dopóki nie umarł.

Wieść o nas rozprzestrzeniała się od wioski do wioski. Dokądkolwiek zawędrowaliśmy, zaraza i śmierć zdążyły już zebrać swoje żniwo, stale nas wyprzedzając. Wujek robił wszystko, co mógł, dla tych ludzi, podając leki i kładąc kataplazmy, ale posępna plotka szła za nami krok w krok, siejąc nienawiść. „Mara”, tak nas nazywali. Demony.

Pewnej nocy wujek obudził się i kazał mnie i siostrze natychmiast uciekać. Żadnych pytań, musiałyśmy go posłuchać. Wymknęłyśmy się z chaty w ciemność, a kiedy zagłębiłyśmy się w dżunglę, usłyszałyśmy jego krzyk.

Słup dymu wzniósł się w górę, niosąc te krzyki pod niebo. Chciałam biec z powrotem, pomóc mu, ale siostra powiedziała, że obiecałyśmy uciec i że jeśli wrócimy, spotka nas ten sam los. Zdążyłam tylko zabrać swoją lalkę. Nigdy się z nią nie rozstawałam.

W wilgotnym nocnym upale długie, zmierzwione włosy oblepiły mi szyję i plecy, kiedy biegłam przed siebie wśród drzew. Wycie wuja stopniowo cichło, aż zastąpiły je zwykłe odgłosy dżungli i blask księżyca rozproszył mrok. Tej nocy nie zmrużyłyśmy oka, a kiedy słońce przedarło się przez chmury, głód ścisnął mi żołądek. Pomyślałam, że będziemy musiały żebrać o chleb, jak sieroty. A jednak nie. Siostra przemawiała do drzew, a one dawały nam swoje owoce. Ziemia poiła nas wodą. Cała natura nas żywiła i utrzymywała, dopóki nie dotarłyśmy do miasta.

Siostra udała się prosto do najwyższego budynku w porcie, gdzie urzędował mężczyzna w okularach, pan Barbary. Weszła razem ze mną do jego biura. Byłyśmy brudne, zmęczone i dziwnie wyglądałyśmy w tym miejscu.

– Tak? – Uniósł głowę, kiedy stanęłyśmy przed biurkiem. – Czego chcecie?

Siostra wyjaśniła, czyją jest córką. Od razu inaczej nas potraktował.

– Nie poznałem jej. Urosła – powiedział.

– Tak – odparłam. – Urosłam.

Pierwszy raz powiedziałam coś do obcego człowieka. Wcześniej nie odzywałam się do nikogo poza siostrą i wujem. Nie musiałam. Ale wiedziałam, dlaczego jestem tutaj, i chciałam wywrzeć wrażenie na Barbarym.

Zadziałało. Najpierw zrobił wielkie oczy, a później uśmiechnął się szeroko pod śmiesznym wąsikiem.

– No proszę, ona mówi!

Szkoda, że nie wiedział, co jeszcze potrafię!

Zaczął mnie wypytywać o wszystko, co się wydarzyło, oraz o inne rzeczy. Czego się nauczyłam od czasu, kiedy widzieliśmy się ostatni raz, jakie mam zdolności, czy chorowałam. Potem zmierzył mnie, żeby sprawdzić, ile urosłam. Wreszcie wręczył siostrze sakiewkę. Z wdzięcznością skłoniła głowę.

– Muszę poinformować waszego dobroczyńcę, że wasza sytuacja się zmieniła, rozumiecie? – powiedział.

Siostra kiwnęła głową, ale twarz miała nieruchomą jak maska.

– Rozumiem – odparła. – Ale jej edukacja jeszcze się nie zakończyła. Przekaż mu, proszę, że jestem gotowa przejąć zadanie ojca, jeśli mi pozwoli.

Pan Barbary skinął głową i przeprosił nas. Siostra wzięła mnie za rękę i wyprowadziła z budynku. Zastanawiałam się, skąd tak dobrze zna miasto. Przecież wcześniej nie była tu nigdy z wujkiem ani ze mną.

Siostra zapłaciła jakiemuś człowiekowi, żeby znalazł dla nas lokum, a potem kupiła nam ubrania – eleganckie, takie, jakie nosił wujek. I jedzenie, które miałyśmy zjeść w pokoju.

W życiu nie widziałam takiego przepychu. Zachwyciły mnie zwłaszcza wysokie łoża, wyrzeźbione z drewna, zasłane białą pościelą, miękką jak puch. Siostra umyła mnie, przebrała i zasiadłyśmy do jedzenia.

– Wyjdziemy stąd po zmroku – powiedziała, zgarniając kawałkiem chleba wonny żółty ryż.

W miarę jak napełniałam pusty żołądek, narastała we mnie przyjemna senność.

– Czemu nie zostaniemy tutaj?

Pokój był porządny, czysty, a łóżka zachęcały do snu. Marzyłam, żeby się zaszyć w czystej pościeli.

– Dopóki nie znajdziemy sobie nowego domu, lepiej, żebyśmy jak najmniej rzucały się w oczy.

Nie protestowałam więcej. Ufałam siostrze. Opiekowała się mną, kiedy byłam mała, i będzie się mną zajmować do swojej śmierci.

To się stało długo po tym, jak zabili wujka, choć nie wiem kiedy dokładnie. Czas nie miał dla mnie znaczenia – jego upływ znaczyły jedynie wizyty u pana Barbary’ego, który sprawdzał moje postępy. Wujek nie używał kalendarza, siostra tak samo. Nie znałam nawet swojego wieku. Snułyśmy się niczym duchy po obrzeżach miasta, bez ustanku przepędzane z miejsca na miejsce.

– Dlaczego ciągle wędrujemy? – zapytałam, kiedy kolejny raz ruszyłyśmy w drogę. – Dlaczego nigdzie nie pozwolą nam zostać?

Z zawiści, wyjaśniła siostra. Ludzie, wśród których żyjemy, nie mają takich zdolności jak my. Są jak zwykłe źdźbła trawy, a my jesteśmy niczym kwiaty, piękne i rzadkie. Wyczuwają tę różnicę i nienawidzą nas. Dlatego musimy udawać kogoś innego, aby nie skrzywdzono nas za to, jakie jesteśmy naprawdę.

A jednak nas krzywdzono. Bez względu na to, jak bardzo usiłowałyśmy nie wchodzić nikomu w drogę, ktoś zawsze nas rozpoznawał albo zaczynał coś podejrzewać. Trzeciego dnia pobytu w ostatniej z wiosek, do jakiej trafiłyśmy, dopadli siostrę z nastaniem nocy, jak kiedyś wujka. I próbowali dopaść mnie.

Silne ręce chwyciły mnie i porwały z maty. Siostra krzyczała, błagając, żeby nie robili mi krzywdy, i przysięgając, że jesteśmy niewinne, ale zanim zdążyłam oprzytomnieć, urwała w pół słowa. Jeden z mężczyzn roztrzaskał jej głowę kamieniem. Uderzył raz, ale to wystarczyło.

Zwisłam bezwładnie w ramionach napastnika i tamten człowiek zamierzył się na mnie kamieniem. Chciałam, żeby umarł.

Nagłe drgawki wstrząsnęły jego ciałem; coś rozrywało go od środka i krew buchnęła mu z nosa. Upuścił kamień i cofnął się z jękiem.

Inni też odstąpili ode mnie. Nie powiedziałam do nich słowa. Nie krzyczałam na nich. Patrzyłam na siostrę, na jej bezkrwiste usta, bezwładne ciało, krew połyskującą na włosach i bardzo, bardzo chciałam.

Chciałam, żeby poczuli to, co czuła ona. I żeby nigdy już nie zobaczyli wschodu słońca, bo ona go też nie zobaczy.

Siedziałam przy niej, trzymając na kolanach jej zmiażdżoną głowę. Ludzie otoczyli nas kręgiem. Ktoś rzucił kamieniem.

Chybił. Kamień uderzył innego wieśniaka.

Podniosły się krzyki i w powietrzu rozszedł się strach. Wioska opustoszała tej nocy, gdyż mężczyźni – mordercy – uciekli, zabierając ze sobą kobiety i dzieci.

Widziałam narzędzia, ale nie skorzystałam z nich. Gołymi rękami wygrzebałam płytki dół w ziemi i pochowałam siostrę tam, gdzie upadła, a potem zasnęłam obok grobu. Nawet owady nie śmiały mnie niepokoić. Kiedy się obudziłam, ruszyłam samotnie w drogę do Kalkuty. Po drodze mijałam zwłoki wieśniaków. Wokół ust mieli krew, ale nie siadały na niej muchy. Bały się.

Unikałam ludzi. Wędrowałam bocznymi drogami w swojej zaplamionej krwią prostej szatce. Las nie chciał mi udostępnić swych darów, więc zakradałam się do wiosek i kradłam jedzenie. Wszystko było mi obojętne, tylko nie samotność. Brakowało mi siostry, a także wujka. Ale oni odeszli na zawsze i moja pamięć o nich, moje życie z nimi były już tylko popiołem i kurzem. Miałam jedynie lalkę, którą zrobiła dla mnie siostra, i słowa, które dał mi kiedyś wujek, których mnie uczył – abym pewnego dnia mogła rozmawiać ze swoim dobroczyńcą w Anglii.

Ten dzień nadszedł.

Dotarłam do miasta i poszłam do portu, do pana Barbary’ego, po raz pierwszy sama. Popatrzył na moje poplamione ubranie i skołtunione włosy. Wyglądałam jak dzikus, ale mówiłam takim samym starannym, pełnym ogłady językiem jak on. Powiedziałam mu, że moja edukacja została zakończona. Odesłał mnie do pobliskiej gospody, żebym tam zamieszkała. Powiedział, że zawiadomi mnie, kiedy załatwi mi wyjazd do Anglii.

Tego wieczoru wykąpałam się w czystej wodzie i wyszorowałam ciało kostką ręcznie wyrabianego mydła. Wiedziałam, że istnieje taki luksus, ale pierwszy raz miałam z nim do czynienia. Zachwycała mnie miękka pachnąca piana na mojej skórze i włosach. Kiedy skończyłam, położyłam się nago na łóżku, żeby ciało samo wyschło. Miałam wrażenie, że jak wąż zrzuciłam starą skórę i wraz z nową rozpoczynam nowe życie.

Nazajutrz zjawił się pan Barbary z wiadomością, że mój dobroczyńca zmarł w zeszłym tygodniu, ale nie muszę się martwić o swój los, gdyż zdążył mnie zabezpieczyć na wypadek swojej śmierci. Wdowa została powiadomiona o moim istnieniu i zgodziła się wziąć mnie do siebie, wypełniając wolę męża. Pan Barbary zarezerwował już dla mnie bilet na najbliższy dostępny rejs do Anglii. Statek powinien odpłynąć w przyszłym tygodniu, a do tego czasu mam miło spędzić czas w mieście.

I tak zrobiłam. Zostawił mi zasobną sakiewkę, więc kupiłam sobie nowe ubranie i dobre jedzenie. W mieście moje ciało wydelikatniało i zaokrągliło się, gdyż nie żałowałam sobie pożywnego jadła i najlepszych słodyczy.

Wieczorem w przeddzień wyjazdu starannie ułożyłam swoje rzeczy w nowym podróżnym kuferku. Wyjęłam lalkę spod poduszki, gdzie trzymałam ją w ciągu dnia. Przesunęłam palcami po szwach, dotykając miejsca pod szmacianym ramieniem, gdzie zaschła niegdyś kropla krwi siostry. Zastanawiałam się, jak będzie teraz wyglądało moje życie bez niej.

– Dlaczego biały człowiek płaci za mnie? – zapytałam kiedyś wujka po kolejnej wizycie w Kalkucie, gdzie sprawdzano moje postępy. Monety w mieszku pobrzękiwały z każdym jego krokiem.

– Bo wierzy, że jesteś dla niego cenna. I będziesz, kiedy pojedziesz do niego.

– Kiedy to się stanie?

– Kiedy ty się staniesz – odparł wujek.

– Kim się stanę?

– Sobą.

Ale skoro jeszcze nie jestem sobą, to kim jestem? – myślałam.

5

Pierwszą rzeczą, jaką odnotowałam, kiedy się ocknęłam, była krew. Cała byłam we krwi.

Drugą rzeczą, jaką odnotowałam, był fakt, że nie przejęłam się tym tak, jak powinnam.

Nie miałam odruchu, żeby powiedzieć coś, krzyczeć, prosić o pomoc czy zastanawiać się, gdzie jestem i co tu robię. Te reakcje zostały uśpione. Spokojnym ruchem macałam mokrymi palcami po kafelkowej ścianie, aż trafiłam na włącznik. Cztery świetlówki ożyły nad moją głową jedna po drugiej, oświetlając ostrym blaskiem martwe ciało leżące na podłodze półtora metra ode mnie.

Mój umysł najpierw zarejestrował fakty. Mężczyzna. Duży. Leżał twarzą w dół w rozległej czerwonej kałuży, która wypływała spod niego, mocząc końce kręconych czarnych włosów. Trzymał coś w ręce.

Jarzeniówki w białej sali pykały i brzęczały. Powoli wstałam z łóżka i pochyliłam się nad nim. Oczy miał zamknięte. Gdyby nie ta krew, pomyślałabym, że po prostu śpi. Ale tyle jej było! Jej krwawa smuga obok jednej ręki układała się w jakiś dziwny wzór.

Nie. Nie wzór. Słowa.

WŁĄCZ MNIE.

Przyjrzałam się uważniej ręce. Dłoń zaciskała się na dyktafonie. Odgięłam palce – jeszcze ciepłe – wcisnęłam guzik. Męski głos zaczął mówić:

– Słuchasz mnie? – zapytał.

Znałam ten głos. Nie mogłam uwierzyć, że go słyszę.

– Noah żyje – powiedział Jude.

Teraz już go słuchałam.

– A ty masz mało czasu. Zapewne rozpoznajesz tego trupa na podłodze jako Wayne’a Flowersa. Ja go zabiłem, jeśli cię to interesuje. Dobra wiadomość jest taka, że Wayne to jedna z dwóch osób, które mają dostęp do gabinetu doktor Kells. Drugą jest oczywiście sama Kells. Zła wiadomość jest taka, że aby uzyskać dostęp do gabinetu i w ogóle wyjść z tej sali, musisz mu wyciąć lewe oko.

Co to ma być? Ponury żart? Jakaś zasadzka?

– Zrobiłbym to dla ciebie, ale zabrakło mi czasu. Zdążyłem natomiast podmienić zastrzyk, który zrobili ci przed nakłuciem lędźwiowym. Stąd twoja… reakcja… kiedy cię testowali, swoją drogą naprawdę dziwna. Ale dobra, do rzeczy. Obok drzwi gabinetu, z prawej strony, jest skaner siatkówki. Wszystkie drzwi w tym budynku mają automatyczne zamki. Kiedy będziesz miała oko, musisz pamiętać, żeby trzymać je wyżej, bo on był większy od ciebie. Jest też kamera – kamery są wszędzie, na to nie ma rady, w którymś momencie Kells cię zobaczy. Może cię obserwować w każdym miejscu – poza tą salą. To, co się w niej dzieje, nie jest rejestrowane. Dlatego cię uśpiłem, zanim tutaj trafiłaś; zdążyłem się wślizgnąć, kiedy ona wyszła, a Wayne jeszcze tu był. Musiałem tak zrobić, bo nie zniosłabyś mojego widoku. W każdym razie, kiedy już wejdziesz do gabinetu Kells, pamiętaj, żeby zamknąć za sobą drzwi. Wyjdziesz tak samo, jak weszłaś, z pomocą oka Wayne’a. W gabinecie znajdziesz wszystko, co cię interesuje. Swoją teczkę – prawdziwą, a nie te spreparowane papiery, które mają chronić ich tyłki w razie wpadki. I mapę, która pomoże ci wydostać się z wyspy. Mam nadzieję, że Kells już wybyła na stały ląd, bo jak nie, to… po prostu nic na to nie poradzę. Przykro mi. W razie czego będziesz jeszcze miała trochę czasu, zanim cię namierzy. Zabiorę stąd twoich przyjaciół. Noah będzie na ciebie czekał. – Rozkaszlał się gwałtownie. – Zostawiam ci jeszcze swój zegarek. Wayne ma go w drugiej ręce. Weź go, zanim… zanim stąd wyjdziesz. Jeszcze jedno. Wiem, że nie ma żadnego powodu, żebyś zechciała mi zaufać. Zrobiłem… no… nie mogę o tym mówić. Chory syf. – Znów zaniósł się kaszlem. Kaszel był mokry i głęboki, a kiedy Jude znów przemówił, z trudem łapał oddech. – Nie mogę o tym mówić. Nie wiem, jak długo tak wytrzymam, jak długo będę sobą, o ile jeszcze nim jestem, ale wszystko jedno. W każdym razie mogę… chcę powiedzieć… że nie zamierzam przepraszać… bo słowo „przepraszam” nic nie znaczy, kiedy nie możesz obiecać, że więcej tego nie zrobisz, a ja nie mogę obiecać. Po prostu… chcę teraz zostawić cię w spokoju. Obiecuję.

Głośnik zamilkł. Ja też milczałam. Gapiłam się na dyktafon z półotwartymi ustami i trwałam w bezruchu.

Drgnęłam, kiedy znów usłyszałam głos Jude’a:

– Nie ma już czego nagrywać.

Dyktafon kliknął i wyłączył się.

Pewnie byłam w szoku, bo nie panikowałam, nie krzyczałam, nie trzęsłam się i nie czułam ani odrobiny strachu. W mojej głowie wciąż na nowo odtwarzały się dwa słowa: „Noah żyje”.

Ale powiedział to Jude.

Nie wiedziałam, czy mogę mu wierzyć, ale wiedziałam, że chcę mu uwierzyć. Jedna połowa mnie bała się nowej nadziei, lecz druga jej pożądała. Mój umysł krążył wokół tego wątku jak rekin koło foki. W końcu przewinęłam nagranie i jeszcze raz posłuchałam słów Jude’a:

„Noah będzie na ciebie czekał”.

Wystarczyło tylko wyjść z tej sali.

„Musisz mu wyciąć lewe oko”.

Wystarczyło tylko wyciąć Wayne’owi lewe oko.

Spojrzałam na niego – kawał krwawego sadła na podłodze, okulary w metalowych oprawkach przekrzywione na twarzy. Powieki drgnęły i oczy spojrzały na mnie zza szkieł.

– O kurwa!

Serce podskoczyło mi w piersi, a ręka uniosła się do ust, tłumiąc okrzyk strachu. To była moja pierwsza normalna reakcja od chwili, kiedy się wybudziłam.

– O kurwa – powtórzyłam już spokojniej.

Małe, świńskie oczka Wayne’a śledziły każde moje drgnienie. Żył. Był przytomny.

– Ty żyjesz – wyszeptałam.

Bulgoczący jęk wydobył mu się z gardła.

Byłam jak sparaliżowana, i trudno się dziwić. Tkwiłam zamknięta w sali z nieumarłym Wayne’em, a jedyną drogą ucieczki było podsunięcie jego gałki ocznej do skanera.

Dobrze, ale skoro żyje, może załatwię z nim sprawę normalnie?

Może Wayne po prostu mi otworzy?

Aby tak się stało, musiałby jednak wstać. Kałuża krwi wokół niego poszerzała się. Metaliczna i zarazem zwierzęca woń coraz bardziej drażniła moje nozdrza.

– Wayne – powiedziałam głośno. – Możesz mówić?

– Tak – szepnął.

Dobrze.

– A możesz wstać?

– Chyba… nie… nie mogę.

Niedobrze.

– Słyszałeś nagranie?

– Co… – Na moment zabrakło mu powietrza. – Jakie nagranie?

Minutowa wskazówka zegara przesunęła się. Nie wiem jak, ale usłyszałam to. Kells jest gdzieś w budynku i Noah też. Muszę się spieszyć, żeby go znaleźć, zanim ona to zrobi. Spróbuję podnieść Wayne’a.

Kiedy pochyliłam się nad nim, odbiło mi się głośno – pewnie nadchodziły mdłości – i oczy Wayne’a rozszerzył strach. Z wysiłkiem, ale dość łagodnie obróciłam go na wznak. Inna woń buchnęła mi w twarz. Wnętrzności wylewały mu się z rozpłatanego brzucha.

– Ty żyjesz? – syknęłam przez zaciśnięte zęby.

Kiedy wsuwałam mu ręce pod spocone pachy, mimo woli zastanawiałam się, czy uda mi się nie dołożyć do jego jelit zawartości swojego żołądka. Szarpnęłam do góry bezwładne ciało.

– Zostaw! – jęknął przeraźliwie. – Błagam!

Zostawiłam go i zaczęłam się rozglądać po wykafelkowanej sali w poszukiwaniu czegoś, czym mogłabym się posłużyć, ale była prawie pusta. W drugim końcu stał plastikowy stolik i leżały dwa przewrócone krzesła. Trzecie, drewniane, walało się w kawałkach przy ścianie. Kilka kafelków było strzaskanych. Ale coś metalowego błysnęło wśród szczątków zaścielających pomieszczenie, jeszcze niedawno tak białe i sterylne.

Podeszłam bliżej i kiedy odsunęłam nogą ostre odłamki krzesła i kawałki kafelków, wreszcie zobaczyłam, co to jest.

Skalpel. Podniosłam go i otarłam o swoją zbrukaną szpitalną koszulę. Dziwnie było poczuć coś takiego w dłoni. Swoją drogą pasował, jakby był zrobiony specjalnie dla mnie.

Wayne znów zaczął jęczeć, żałośnie i rozpaczliwie. Odwróciłam się ku niemu. Umierał. Już prawie był martwy. Trzymał mnie tutaj wyłącznie fakt, że jego lewe oko jeszcze tkwiło w oczodole. Gdyby nie to, już dawno pobiegłabym szukać Noaha.

Patrzyłam na Wayne’a i usiłowałam sobie wyobrazić, że zamyka oczy i wydaje ostatnie tchnienie. Powinien już dawno umrzeć z upływu krwi albo coś w tym stylu. Czemu jeszcze żyje? Uparcie nie chciał zamknąć oczu. Cały czas patrzył na mnie.

Powtarzałam sobie w myśli, że w jego stanie śmierć powinna być wybawieniem, aktem łaski. A jednak nie chciałam go zabić. Pamiętałam w czysto informacyjny sposób, że Wayne odegrał swoją rolę w uwięzieniu mnie tutaj. On też mnie dręczył i nawet miałam wrażenie, że sprawiało mu to przyjemność. Jednak pamiętałam to wszystko tak, jak pamięta się nazwisko nauczycielki z drugiej klasy podstawówki (pani Fish-Robinson). W tym momencie było mi obojętne, co robił. Nie chciałam, żeby umarł, i bardzo nie chciałam być tą, która go zabije.

Musiał wyczuć moje rozterki, bo szepnął:

– Dobra z ciebie dziewczyna.

Przechyliłam głowę.

– Nie jesteś aż tak zła, prawda?

Więcej nie zdążył powiedzieć, bo poderżnęłam mu gardło.

6

Nie byłam z siebie zadowolona – serio, bo cięcie nie wyszło czysto. Zbyt długo deliberowałam i cięłam trochę na ślepo, nie bardzo mogłam patrzeć, jak to robię. Za to zyskałam pewność, że Wayne będzie martwy, kiedy wyłupię mu oko. To już coś, nie?

No i miałam skalpel. Oraz przeczucie, że jeszcze mi się przyda.

Wtem rozbrzmiał niski, rytmiczny dźwięk alarmu. Ostrożnie wyjrzałam z sali, lecz korytarz był pusty. Wcześniej nie widziałam nikogo poza doktor Kells i Wayne’em, ale to nie musiało nic znaczyć. Nie pamiętałam wielu rzeczy.

Gałka oczna Wayne’a uginała się sprężyście w mojej zaciśniętej pięści. Była większa, niż myślałam, i bardziej okrągła. Część nerwu wzrokowego została przy niej i zwisała mi spomiędzy palców. W każdym momencie mogła się zjawić Kells, więc pobiegłam w lewo, tam gdzie powinien być jej gabinet. Jarzeniówki pulsowały i brzęczały nad moją głową, a białe ściany zdawały się falować wokół mnie. Nie miałam pojęcia, jak daleko dotarłam ani tym bardziej, czy zmierzam w dobrym kierunku.

Z chaosu pamięci usiłowałam wyłuskać konkretne wspomnienia o rozkładzie budynku, aby przyjąć jakikolwiek kierunek. Niestety, puste korytarze kończyły się zamkniętymi na głucho stalowymi drzwiami albo zwykłymi drzwiami, za którymi znajdowały się kompletnie puste pomieszczenia. Nie było tu nikogo, nie było też żadnych okien, posągów, ozdób, mebli – po prostu niczego, co choćby w zarysie przypominałoby Horyzonty, jakie pamiętałam.

Wpadałam w coraz większą panikę, skręcając w kolejne odnogi i otwierając kolejne drzwi, za którymi kłuły w oczy pustka, biel i lśniący metal. Niczego nie poznawałam. Czułam się jak szczur w labiryncie; już nie byłam zamknięta w celi, ale nadal byłam więźniem. Chciałam wierzyć, że Jude wyprowadzi stąd Jamiego i Stellę, że Noah żyje i czeka na mnie, ale każdy ślepy zaułek zabijał kolejną iskrę nadziei, aż nie zostało mi prawie nic.

Wtem zauważyłam niewielkie drzwi pomalowane na biało, które zlewały się ze ścianą. Otworzyłam je i zobaczyłam wąskie metalowe schodki prowadzące do góry.

Wbiegłam na nie, to jasne. Trzeszczały pode mną i serce z wysiłku podchodziło mi do gardła. Kiedy otworzyłam drzwi na górze, zawiasy zaskrzypiały, aż się wzdrygnęłam.

Coś metalowego upadło ze szczękiem na podłogę. Ktoś zaklął szeptem. Znałam ten głos.

– Jamie? – spytałam i otworzyłam drzwi szerzej.

– Mara? Mara? Ja pierdolę!

Głos Jamiego rozbrzmiał echem w metalicznie lśniącym pomieszczeniu, które było nowoczesną, industrialną kuchnią. Poszukałam go wzrokiem, ale widziałam tylko swoje rozmazane, lśniące odbicia w drzwiczkach szafek i w blatach.

– Gdzie jesteś? – zapytałam bezradnie.

Weszłam w głąb pomieszczenia, schylając się, żeby przejść pod wieszakiem na patelnie, i wtedy zobaczyłam odbicie, które nie pasowało do innych, bo widać je było pod innym kątem. Przechyliłam głowę, mrużąc oczy, i odbicie zafalowało nagle, kiedy Jamie pchnął drzwiczki szafki, w której się krył. Wypadł z niej razem z kuchennymi sprzętami i puścił się do mnie biegiem.

– Rany boskie… Maro… kurde, co z tobą?

Uniosłam głowę i zobaczyłam swoje odbicie w szklanych drzwiczkach ogromnego piekarnika. A konkretnie zobaczyłam:

jeden skalpel (trzymany w ręku);

jeden dyktafon (trzymany w ręku);

jedno ludzkie oko (brązowe) (trzymane w ręku);

jedną koszulę szpitalną, zakrwawioną (na sobie);

jeden złoty rolex (na sobie).

Szczerze żałowałam, że ta głupia szpitalna koszula nie ma kieszeni. Moje odbicie wzruszyło ramionami, choć ja tego nie zrobiłam.

– Krew nie jest moja – wyjaśniłam na początek.

– Nie chciałem pytać…

– Wayne.

– Och, więc wyjątkowo się cieszę, że jesteś zakrwawiona.

A ja wyjątkowo ucieszyłam się na jego widok. Nie wyglądał, jakby był w ciężkiej opresji, i nie miał na sobie szpitalnej koszuli. Przeciwnie, był ubrany normalnie – w spodnie khaki, koszulkę polo i zero butów, na nogach miał tylko skarpetki. To nie był jego styl. Ubranie nie pasowało na niego. Spodnie kończyły się nad kostką, a koszulka była zbyt obszerna. Włosy miał ostrzyżone do skóry.

– Musimy znaleźć Stellę. Masz jakiś pomysł?

Jamie pokręcił głową.

– Nawet nie wiem, gdzie jest mój pokój.