Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom kultowej paranormalnej trylogii w nowym, poprawionym wydaniu.
Mara Dyer kiedyś wierzyła, że MOŻE uciec od swojej przeszłości. NIE MOŻE.
Kiedyś sądziła, że jej problemy są TYLKO w jej głowie. OTÓŻ NIE.
MYŚLAŁA, że chłopak, którego kocha, nie ma już przed nią żadnych tajemnic. MYLIŁA SIĘ.
Mara Dyer wie, że nie jest szalona. Wie też, że potrafi zabijać siłą swojego umysłu, a Noah siłą swojego może leczyć. I wie, że Jude nie jest tylko postacią z halucynacji. On żyje. Niestety, bardzo trudno przekonać rodziców i lekarzy, że jest w pełni zrównoważona i że nie musi być poddana leczeniu. Jedyną osobą, która jej wierzy, jest Noah. Ale bycie razem z Noah jest niebezpieczne. Mara nieustannie obawia się, że może go skrzywdzić. Powinna więc nauczyć się kontrolować swoje moce, i to jak najszybciej. Mara i Noah muszą też dowiedzieć się, jak to możliwe, że Jude przeżył katastrofę w starym szpitalu psychiatrycznym, i skąd wie aż tyle o dziwnych zdolnościach Mary… Jeśli się spóźnią, ktoś może zginąć.
W tej trzymającej w napięciu kontynuacji powieści „Mara Dyer. Tajemica”, prawda wciąż ewoluuje, a decyzje bohaterów mogą prowadzić do śmierci. Co będzie dalej z Marą? Przeczytacie o tym w ostatnim tomie serii: „Mara Dyer. Zemsta”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 401
Tytuł oryginału The Evolution of Mara Dyer
Copyright © Michelle Hodkin, 2012
First published in 2011 by Simon & Schuster BFYRAn imprint of Simon & Schuster Children’s Publishing Division1230 Avenue of the Americas, New York, New York 10020simonandschuster.com
PrzekładMałgorzata Fabianowska
RedakcjaAgnieszka Al-Jawahiri
Opieka redakcyjnaMaria Brzozowska
Korekta Pracownia 12a
Zdjęcie na okładce© Heather Landis, 2012
Projekt okładki wydania oryginalnegoLucy Ruth Cummins
Skład Adam Kamiński, Tomasz Brzozowski
Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz
Cytat w rozdziale 42: Vladimir Nabokov, Zaproszenie na egzekucję, przeł. Leszek Engelking, Warszawa 1990
Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2024Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN pełnej wersji 978-83-67710-67-1
StoryLight, imprint Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], insignis.pl
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
x.com/insignis_media (@insignis_media)
instagram.com/insignis_media (@insignis_media)
tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)
Dedykuję tę książkę Martinowi i Jeremy’emu Hodkinom, którzy zawsze na mnie stawiali.
Czyż możemy być inni, niż jesteśmy?
Markiz de Sade, Justyna
Zniszczysz go swoją miłością.
Te słowa rozbrzmiewały echem w mojej głowie, kiedy biegłam, przepychając się wśród roześmianych ludzi. Jaskrawe światła i okrzyki zachwytu zlewały się w szalony zamęt dźwięków i kolorów. Wiedziałam, że Noah depcze mi po piętach i jest coraz bliżej. Moje stopy próbowały dokonać tego, czego nie potrafiło serce – uciec od niego.
Wreszcie zabrakło mi tchu i zatrzymałam się zdyszana za wielkim uśmiechniętym klaunem, który wskazywał wejście do Sali Luster. Noah doścignął mnie bez trudu. Chwycił mnie za rękę i obrócił ku sobie. Stałam przed nim zapłakana, z sercem zdruzgotanym jej słowami.
Jeśli naprawdę go kocham, powinnam pozwolić mu odejść – tak powiedziała.
Chciałabym kochać go wystarczająco.
KLINIKA PSYCHIATRYCZNA LILLIAN I ALFREDA RICE’ÓW
Miami, Floryda
Pewnego dnia, pewnego ranka, obudziłam się w jakimś szpitalu i zobaczyłam przy swoim łóżku nieznajomą kobietę.
Usiadłam ostrożnie, bo ramię ciągle mnie bolało, i zaczęłam się jej przyglądać. Miała ciemne włosy, siwiejące u nasady, i orzechowe oczy z kurzymi łapkami w kącikach. Uśmiechnęła się do mnie i jej twarz ożyła.
– Dzień dobry, Maro – powitała mnie.
– Dzień dobry – odpowiedziałam.
Mój głos, niski i chrapliwy, brzmiał obco.
– Czy wiesz, gdzie jesteś?
Chyba nie zauważyła, że tabliczka informacyjna znajduje się na murze za oknem i że z łóżka widzę ją wyraźnie.
– Jestem w Klinice Psychiatrycznej Lillian i Alfreda Rice’ów.
– A wiesz, kim jestem?
Nie miałam pojęcia, ale usiłowałam tego nie zdradzić. Nie pytałaby mnie o to, gdybyśmy się już wcześniej nie spotkały, a skoro tak, powinnam ją pamiętać.
– Tak – skłamałam.
– Jak się nazywam?
Cholera. Nabrałam powietrza i wypuściłam je szybko.
– Jestem doktor West – przedstawiła się. Głos miała ciepły i przyjazny, ale zupełnie mi nieznany. – Poznałyśmy się wczoraj, kiedy przywieźli cię tu twoi rodzice i detektyw, który przedstawił się jako Vincent Gadsen.
Wczoraj.
– Pamiętasz?
Pamiętałam swojego ojca na szpitalnym łóżku, rannego i bladego, postrzelonego przez matkę zamordowanej dziewczynki.
Pamiętałam, że zrobiła to przeze mnie.
Pamiętałam, że pojechałam na posterunek policji, aby zeznać, że ukradłam inhalator swojej nauczycielki i wpuściłam ogniste mrówki do szuflady jej biurka, przez co zmarła na skutek wstrząsu anafilaktycznego.
Pamiętałam, że to była nieprawda – po prostu kłamstwo, które podsunęłam policjantom, aby nie pozwolili mi skrzywdzić kogoś, kogo kochałam. Oczywiście nie uwierzyli, że życzyłam nauczycielce śmierci i że to dlatego niedługo potem umarła. Udusiła się własnym spuchniętym językiem, dokładnie tak, jak to sobie wyobraziłam.
Pamiętałam, że widziałam też Jude’a w trzynastym komisariacie policji w Miami. I że sprawiał wrażenie żywego.
Ale nie pamiętałam, jak trafiłam do tego szpitala. Od momentu kiedy pojawił się Jude, nie pamiętałam już niczego.
– Przyjęto cię wczoraj po południu – powiedziała doktor West. – W komisariacie krzyczałaś i nie mogli cię uspokoić, więc detektyw zadzwonił do twoich rodziców.
Przymknęłam oczy i zobaczyłam twarz Jude’a, który szedł prosto na mnie. Musnął mnie w przelocie. Z uśmiechem. Szybko otworzyłam oczy, żeby tego nie widzieć.
– Powiedziałaś im, że twój chłopak, Jude Lowe, o którym myślałaś, że zginął w grudniu pod gruzami zrujnowanego szpitala, żyje.
– Eks – sprostowałam szybko, starając się zachować spokój.
– Słucham?
– Mój eks. Były chłopak.
Doktor West nieznacznie przekrzywiła głowę i przybrała neutralną, trochę zatroskaną minę pani psycholog, którą świetnie znałam, bo taką samą widywałam u swojej matki, terapeutki. Zwłaszcza przez ostatnie parę miesięcy.
– Twierdziłaś również, że to ty doprowadziłaś do zawalenia się opuszczonego szpitala psychiatrycznego na Rhode Island i śmierci pod jego gruzami swojej najlepszej przyjaciółki Rachel oraz siostry Jude’a, Claire. Mówiłaś, że Jude usiłował cię zgwałcić i dlatego chciałaś go zabić. Ale przekonałaś się, że on żyje. I jest tutaj.
Mówiła o tym wszystkim z niezmąconym spokojem, co zwiększało tylko moją panikę. A skoro doktor West wiedziała, także…
– Twoja mama przywiozła cię tutaj na obserwację.
Moja mama. Moja rodzina. Oni też musieli poznać prawdę, choć nie zamierzałam im jej zdradzać. A jednak, choć tego nie pamiętałam, wyznałam ją.
To mnie dobiło.
– Nie zaczęliśmy jeszcze terapii, bo byłaś na środkach uspokajających.
Moje palce powędrowały do ramienia, pod krótki rękaw białej koszulki. Namacałam opatrunek, który musiał zakrywać ranę.
– Gdzie ona jest? – spytałam, przesuwając palcami po opatrunku.
– O kim mówisz?
– Gdzie mama? – Spojrzałam przez szybę w drzwiach na korytarz, ale nie zobaczyłam znajomej sylwetki. Gdybym mogła z nią porozmawiać, może coś bym jej wyjaśniła.
– Nie ma jej tu.
To było niepodobne do mojej matki. Niemal non stop czuwała przy mnie, kiedy wylądowałam w szpitalu po katastrofie w starym psychiatryku. Powiedziałam o tym doktor West.
– Chciałabyś ją zobaczyć?
– Tak.
– Dobrze, spróbuję to później załatwić.
Jej ton sugerował, że widzenie ma być nagrodą za dobre zachowanie, co mi się nie spodobało. Opuściłam nogi na podłogę i wstałam z łóżka. Miałam na sobie spodnie od dresu, a nie dżinsy, jak wcześniej. Mama musiała przynieść je z domu. Ktoś musiał mnie przebrać. Z wysiłkiem przełknęłam ślinę.
– Chciałabym zobaczyć ją teraz.
Doktor West również wstała.
– Maro, twojej mamy tu nie ma.
– W takim razie pójdę jej poszukać – oświadczyłam i zaczęłam rozglądać się za trampkami. Zajrzałam pod łóżko, ale nie było ich tam.
– Gdzie są moje buty?
– W depozycie.
Wyprostowałam się i popatrzyłam jej w oczy.
– Dlaczego?
– Bo mają sznurówki.
Zmrużyłam oczy.
– I co z tego?
– Znalazłaś się tutaj, gdyż twoja mama uważa, że stanowisz zagrożenie dla siebie i dla innych.
– Ja naprawdę muszę z nią porozmawiać – powiedziałam, starając się, żeby mój głos brzmiał spokojnie.
Mocno przygryzłam dolną wargę.
– Niedługo będziesz miała okazję.
– Kiedy?
– Cóż, chciałabym, żebyś najpierw porozmawiała z kimś innym, a potem przyjdzie lekarz, żeby…
– A jeśli nie zechcę?
Popatrzyła na mnie. Miała niewesołą minę.
Moje gardło zaczęło się zaciskać.
– Nie może pani trzymać mnie tutaj bez mojej zgody – wykrztusiłam z trudem.
Tyle przynajmniej wiedziałam. W końcu byłam siedemnastoletnią córką prawnika. Nie mogli mnie tu zamknąć. Chyba że…
– Krzyczałaś, histeryzowałaś, a potem upadłaś. Kiedy pielęgniarka próbowała ci pomóc, uderzyłaś ją.
O, nie.
– Sytuacja wymagała natychmiastowej interwencji, dlatego zgodnie z ustawą Bakera twoi rodzice mieli prawo zgodzić się na twój pobyt tutaj.
– O czym pani mówi? – zapytałam szeptem, żeby nie krzyczeć.
– Bardzo mi przykro, ale zostałaś chwilowo ubezwłasnowolniona.
Mamy nadzieję, że pozwolisz zbadać się lekarzowi – powiedziała łagodnie doktor West. – I zgodzisz się na leczenie.
– A jeśli nie?
– Cóż, rodzice mają jeszcze trochę czasu, żeby złożyć papiery do sądu. Byłoby jednak lepiej i dla ciebie, i dla nich, żebyś zechciała współpracować. Jesteśmy tu po to, żeby ci pomóc, Maro.
Nie pamiętałam, czy kiedykolwiek czułam się tak bezradna i zagubiona.
– Maro – podjęła doktor West, szukając wzrokiem mojego spojrzenia – czy na pewno rozumiesz, co to oznacza?
To oznacza, że Jude żyje i nikt poza mną w to nie wierzy.
To oznacza, że dzieje się ze mną coś niedobrego, choć nie w sensie, o jakim wszyscy myślą.
To oznacza, że jestem skazana na siebie.
W tym momencie moje rozpędzone myśli zwolniły, układając się w jakiś obraz. Wspomnienie.
Beżowe ściany kliniki wyparowały i zostały zastąpione przez szyby. Siedziałam w samochodzie, na miejscu obok kierowcy – w samochodzie Noaha – a policzki miałam mokre od łez. Noah prowadził. Włosy miał jak zwykle idealnie zmierzwione, a w jego spojrzeniu można było dostrzec wyzwanie i determinację.
„Coś bardzo niedobrego dzieje się ze mną. Nikt już na to nic nie poradzi” – powiedziałam.
„Pozwól mi spróbować” – odparł.
Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak niebezpiecznie jestem pokręcona. Ale nawet wtedy, kiedy na marmurowych schodach sądu odpadł ostatni element mojej maski, odsłaniając wszystko, co złe i szpetne, Noah mnie nie zostawił.
To ja go zostawiłam.
Zostawiłam Noaha, gdyż zabiłam czworo ludzi – a praktycznie pięcioro, bo klient mojego taty nie odzyskał świadomości – i dokonałam tego wyłącznie myślą. Mogło być o jednego więcej, gdyby Noah nie uratował życia mojemu ojcu. Jasne, że nie zamierzałam skrzywdzić tych, których kochałam, ale fakty mówiły same za siebie. Rachel nie żyła, a teraz tata cudem uniknął śmierci. I dlatego niecałe czterdzieści osiem godzin temu uznałam, że dla bezpieczeństwa swoich bliskich muszę się usunąć.
Teraz jednak sytuacja się zmieniła. Przez Jude’a.
Nikt nie znał prawdy o mnie. Tylko Noah. To oznaczało, że tylko on byłby w stanie coś naprawić. Muszę z nim koniecznie porozmawiać.
– Maro?
Z wysiłkiem skupiłam uwagę na pani doktor.
– Pozwolisz sobie pomóc?
„Pomóc? Jak? – miałam ochotę zapytać. – Faszerując mnie psychotropami, choć nic mi nie dolega, nie licząc stresu pourazowego? Nie jestem chora psychicznie!”
Nie jestem.
Nie miałam jednak wyboru, więc zmusiłam się, żeby powiedzieć: „tak”.
– Najpierw jednak chciałabym porozmawiać z mamą – dodałam.
– Zadzwonię do niej, kiedy będziesz po badaniach, dobrze?
Nie. Bardzo niedobrze. Kiwnęłam głową i doktor West zaserwowała mi uśmiech, który pogłębił zmarszczki i bruzdy na jej twarzy. Wyglądała teraz jak miła, ciepła babunia. I może nią była.
Po jej wyjściu usiłowałam się jakoś pozbierać, ale nie dano mi zbyt wiele czasu. Wkrótce zjawił się pan doktor z latareczką i stetoskopem. Wypytywał mnie o apetyt i inne nieznośnie przyziemne szczegóły, a ja spokojnie udzielałam odpowiedzi. Kiedy wyszedł, przyniesiono mi posiłek, a potem ktoś z personelu – pielęgniarka? terapeutka? – oprowadził mnie po klinice. Panował tu dziwny spokój jak na oddział psychiatryczny i niewielu widać było ewidentnych psycholi. Parę dzieciaków czytało książki. Ktoś oglądał telewizję, a inni rozmawiali, stojąc w grupce. Odprowadzili mnie wzrokiem, kiedy przechodziłam, ale nikt nie zwrócił na mnie specjalnej uwagi.
Kiedy wróciłam do pokoju, zamarłam, bo zobaczyłam mamę.
Ktoś, kto jej nie znał, nie domyśliłby się, w jak strasznym jest stanie. Jej cera była nieskazitelna. Ani jeden włosek nie odstawał z fryzury. Jednak rozpacz i poczucie beznadziei przygarbiły jej postać, a w oczach czaił się lęk. Starała się trzymać ostatkiem sił.
Usiłowała się nie załamać ze względu na mnie.
Miałam ochotę ją przytulić i jednocześnie potrząsnąć nią. Zamiast tego stanęłam bez ruchu, jak wrośnięta w podłogę.
Mama podbiegła do mnie i chwyciła w objęcia. Nie byłam w stanie odwzajemnić uścisku; miałam wrażenie, że ręce przyrosły mi do boków.
Po chwili odstąpiła krok w tył i odgarnęła mi włosy z twarzy.
Badawczo wpatrywała się w moje oczy.
– Tak mi przykro, Maro.
– Czyżby? – Mój głos był płaski, bezbarwny.
To było gorsze, niż gdybym dała jej po twarzy.
– Jak możesz tak mówić? – zapytała z wyrzutem.
– Mogę, bo obudziłam się dzisiaj w szpitalu psychiatrycznym. – Gorzki smak tych słów pozostał mi na wargach.
Odsunęła się ode mnie i usiadła na łóżku, które zasłano pod moją nieobecność. Potrząsnęła głową, aż zafalowały lśniące czarne włosy.
– Kiedy wczoraj zostawiłaś nas przy łóżku taty i wyszłaś ze szpitala, pomyślałam, że jesteś zmęczona i chcesz wrócić do domu. Tymczasem zadzwoniła policja. – Głos się jej załamał i odruchowo przyłożyła dłoń do gardła. – Najpierw twój ojciec został postrzelony, a potem odebrałam telefon i usłyszałam, jak policjant mówi: „Pani Dyer, dzwonię w sprawie pani córki”. – Łza spłynęła jej z kącika oka. Szybko ją starła. – Sądziłam, że chodzi o wypadek samochodowy. Myślałam, że już nie żyjesz.
Mama przycisnęła ręce do piersi, garbiąc się, jakby przytłaczał ją ciężar.
– Byłam w takim szoku, że upuściłam komórkę. Daniel ją podniósł i przejął rozmowę. Wyjaśnił mi, co się stało: że jesteś w komisariacie i masz atak histerii. Został w szpitalu z tatą, a ja pognałam do ciebie. A ty tam szalałaś, Maro – dodała i uniosła głowę. – Szalałaś. Jeszcze nigdy… – Głos znów się jej załamał, ale przewiercała mnie spojrzeniem. – Krzyczałaś, że Jude żyje.
Słowem, byłam odważna. Albo głupia. Czasami trudno stwierdzić różnicę.
Postanowiłam jej zaufać. Popatrzyłam matce w oczy i oświadczyłam bez cienia wątpliwości:
– Tak, on żyje.
– Jak to możliwe, Maro? – Jej głos był bezbarwny.
– Nie wiem – przyznałam. W tej kwestii byłam bezradna. – Ale widziałam go.
Usiadłam na łóżku obok mamy, ale nie za blisko niej.
Odgarnęła włosy z twarzy.
– Może to była halucynacja? – Unikała mojego spojrzenia. – Tak jak poprzednio. Jak w wypadku kolczyków.
Sama zadawałam sobie to pytanie. Oczywiście wcześniej miewałam omamy – jak wtedy, kiedy myślałam, że kolczyki babci wpadły do wanny, choć miałam je w uszach. Ściany szkolnej sali rozpadały się na moich oczach, robaki roiły się na moim talerzu.
No i widziałam Claire. Widziałam ją w lustrach. Słyszałam jej głos.
„Dobrze wam, idziecie się bawić”.
W lustrach widziałam też Jude’a. On też mówił do mnie.
„Za bardzo się przejmujesz tym miejscem”.
Ale tym razem byłam pewna, że już kiedyś wypowiedzieli te słowa. Nie w lustrach w moim domu. W starym psychiatryku.
Te słowa nie istniały wyłącznie w mojej wyobraźni. Zapamiętałam je z tamtej nocy, kiedy zawalił się budynek szpitala.
Ale w komisariacie było inaczej. Jude mówił do funkcjonariusza. Usiłowałam sobie przypomnieć jego słowa.
„Czy może mi pan powiedzieć, gdzie mogę zgłosić zaginięcie?”
Tego wcześniej nie powiedział. To było coś zupełnie nowego.
A potem mnie dotknął.
Dotknął mnie. Poczułam jego dotknięcie.
To nie była halucynacja. Jude był realny. Żywy. Tam, ze mną, w komisariacie.
Mama ciągle czekała, aż odpowiem jej na pytanie, więc zrobiłam to. Energicznie pokręciłam głową.
– Nie, mamo.
Jude żyje. Nie ma mowy o halucynacji. Byłam tego pewna.
Mama długo, o wiele za długo milczała, siedząc nieruchomo. Wreszcie uśmiechnęła się, samymi ustami. Wyraz jej oczu się nie zmienił.
– Daniel tu jest i chce cię zobaczyć – powiedziała, wstając.
Kiedy pochyliła się, żeby pocałować mnie w czubek głowy, w drzwiach stanął mój starszy brat. Niedostrzegalnie wymienili z mamą spojrzenia, ale gdy ruszył ku mnie, zdążył już zamaskować troskę.
Jego gęste czarne włosy były nienormalnie zmierzwione, a pod oczami miał sińce. Uśmiechnął się – zbyt szybko, zbyt skwapliwie – i zamknął mnie w uścisku ramion.
– Cieszę się, że już wszystko dobrze – powiedział.
Z trudem odwzajemniłam uścisk.
Puścił mnie i dorzucił zbyt lekkim tonem:
– Nie mogę uwierzyć, że podkradłaś mi kluczyki. Swoją drogą, gdzie jest mój klucz od domu?
Zmarszczyłam czoło.
– Co?
– Mój klucz od domu. Wisiał razem z innymi na kółku, które miałaś ze sobą w komisariacie, ale go tam nie ma.
– Och. – W ogóle nie pamiętałam, że zabrałam mu klucze, a tym bardziej tego, co z nimi potem robiłam. – Przepraszam.
– Nie szkodzi. Gorsze rzeczy ci się zdarzały – powiedział, zerkając na mnie spod oka.
– Co masz na myśli? – najeżyłam się.
– Wyluzuj, tak sobie gadam.
– Sam wyglądasz, jakby coś ci się zdarzyło – odparowałam z uśmiechem.
Daniel odpowiedział tym samym – tylko tym razem uśmiechnął się szczerze, szeroko, jak dawniej.
– Niemal dostałem ataku serca, a mamie naprawdę niewiele brakowało – wyjaśnił, poważniejąc. – Cieszę się, że już z tobą dobrze.
Ogarnęłam spojrzeniem szpitalny pokój.
– „Dobrze” to pojęcie względne.
– Rozumiem.
– Dziwię się, że cię wpuścili – powiedziałam. – Tu jest jak na oddziale zamkniętym, czuję się ubezwłasnowolniona.
Daniel wzruszył ramionami i przestąpił z nogi na nogę, usiłując ukryć zmieszanie.
Momentalnie stałam się czujna.
– Co jest?
Przygryzł usta.
– No wal!
– Mam cię przekonać, żebyś tu została.
Popatrzyłam na niego spod zmrużonych powiek.
– Na jak długo?
Nie odpowiedział.
– Na jak długo, Daniel? – powtórzyłam.
– Na czas nieokreślony.
Poczułam na twarzy falę gorąca.
– Mama nie miała śmiałości, żeby mi o tym powiedzieć?
– Nie o to chodzi – odparł, siadając na krześle obok łóżka. – Ona myśli, że jej nie ufasz.
– To ona mi nie ufa! Tak jest od czasu…
„Od czasu tamtej katastrofy” – chciałam powiedzieć, ale ugryzłam się w język. Z miny Daniela odgadłam, że sam sobie dopowiedział.
– Nie wierzy w żadne moje słowo – dokończyłam.
Nie chciałam się skarżyć jak małe dziecko, ale tak wyszło. Podświadomie liczyłam na to, że Daniel zaprzeczy, lecz on tylko patrzył na mnie. Był moim bratem. Moim najlepszym przyjacielem. Tego nic nie mogło zmienić.
Zapragnęłam opowiedzieć mu o wszystkim. O starym psychiatryku, o Rachel, o Mabel, o nauczycielce. Wszystko.
Jeśli będę mówiła spokojnie – bez histerii jak w komisariacie, jeśli wytłumaczę mu wszystko, może zrozumie.
Potrzebowałam zrozumienia.
Przymknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech, jakbym zaraz miała skoczyć w przepaść. I tak pewnie było.
– Jude tu jest – oświadczyłam.
Daniel przełknął ślinę i zapytał ostrożnie:
– W tym pokoju?
Spiorunowałam go wzrokiem.
– Nie, baranie. Na Florydzie. W Miami.
Jego wyraz twarzy się nie zmienił.
– Był w komisariacie. Widziałam go. Był tam. Uwierz mi.
Dalej trwał nieporuszony. Miał taką samą spokojną, zwyczajną minę jak ja parę minut wcześniej. Wreszcie sięgnął po plecak i wyjął coś z niego.
– To jest nagranie z monitoringu komisariatu – wyjaśnił, zanim zdążyłam zapytać. – Doktor West uznała, że mama powinna ci je pokazać.
– Czemu go nie pokazała?
– Bo jej nie ufasz. Ale wie, że ufasz mnie.
Zmrużyłam powieki.
– Dobra, pokaż, co tam jest.
Daniel wstał i wsunął płytę do odtwarzacza połączonego z telewizorem podwieszonym pod sufitem.
– Powiedz mi, jeśli coś zauważysz – oznajmił i wcisnął guzik na pilocie.
Kiwnęłam głową i skupiliśmy się na ekranie. Daniel włączył przewijanie i malutkie ludziki zaroiły się w holu. Zobaczyłam siebie, podchodzącą do dyżurki.
– Stop – nakazałam Danielowi.
Wcisnął guzik i nagranie zwolniło do normalnej szybkości. Nie było dźwięku, ale widziałam, jak mówię do funkcjonariusza – pewnie pytałam o detektywa Gadsena.
A potem w kadrze pojawił się Jude. Serce zabiło mi szybciej, kiedy skupiłam na nim spojrzenie. Bejsbolówka, długie rękawy… Coś błysnęło na przegubie. Zegarek.
Wzdrygnęłam się wewnętrznie. Pokazałam na postać Jude’a na ekranie.
– Tu – powiedziałam. Ręka drżała mi niepokojąco. – To on.
Daniel zatrzymał obraz, zanim Jude zdążył wyjść z kadru.
Przez długą chwilę nic nie mówił.
– I jak? – zapytałam spokojnie.
– To może być ktokolwiek, Maro.
Gardło mi się ścisnęło.
– Nie żartuj sobie ze mnie, dobrze?
– Maro, ilu chłopaków nosi czapki Patriotsów?
Jeszcze raz przyjrzałam się ekranowi. Kamera uchwyciła tylko głowę Jude’a w czapce Patriotsów, której praktycznie nie zdejmował. Z daszkiem nasuniętym głęboko na oczy.
Tak, że prawie nie było widać twarzy.
– Dobrze, ale słyszałam go – powiedziałam.
W moim głosie zabrzmiał błagalny ton. Brat otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale nie dałam mu dojść do słowa.
– Nie, czekaj. – Powoli wciągnęłam powietrze w płuca, żeby się uspokoić, wyciszyć rozedrganie. – Naprawdę słyszałam. Pytał o coś dyżurnego i rozmawiali przez chwilę. Przecież znam głos Jude’a. I widziałam jego twarz. – Spojrzałam nerwowo na ekran i mówiłam dalej: – Rozumiem, ten obraz nie jest wyraźny, ale zapewniam cię, że to na pewno był on. Jude Lowe.
Daniel długą chwilę wpatrywał się we mnie w milczeniu, zanim wreszcie przemówił. Głos miał niepokojąco łagodny.
– Maro, to nie mógł być Jude.
Mój umysł błyskawicznie przeanalizował fakty – te, które znałam, których mogłam być pewna.
– Dlaczego nie? Przecież nie odnaleźli jego ciała, prawda? Pamiętałam, jak mówiono, że resztki budynku grożą zawaleniem i dalsze poszukiwania są niebezpieczne.
– Nie mogli się do niego dokopać.
Daniel cofnął nagranie, żeby było widać całą postać.
– Widzisz jego ręce?
Kiwnęłam głową.
– Jude nie powinien ich mieć. Znaleźli tylko jego ręce.
Na te słowa cała krew odpłynęła mi z twarzy.
– Ani jedno z ciał, które wydobyli z gruzów, nie było kompletne, Maro – ani Rachel, ani Claire, ani Jude’a. Odnaleźli tylko jego ręce. I tylko je pochowali. – Na moment boleśnie zacisnął powieki, a potem pokazał na ekran. – Ten chłopak ma obie ręce.
Głos Daniela był łagodny, smutny i zdesperowany. Słuchałam, ale słowa, które wypowiadał, nie chciały ułożyć się w sensowny ciąg.
– Wiem, jak strasznie to wszystko tobą wstrząsnęło. I jeszcze tata… przecież wszyscy się o niego zamartwiamy. To nie był Jude, Maro. Na pewno nie on.
Byłoby dla mnie wielką ulgą, gdybym uwierzyła, że jestem chora psychicznie; gdybym kupiła to kłamstwo i grzecznie łykała prochy. W ten sposób uwolniłabym się od poczucia winy prześladującego mnie od momentu, w którym przypomniałam sobie, do czego jestem zdolna.
Już wcześniej próbowałam uwierzyć. Niestety, nie pomagało.
Powoli, z drżeniem, wciągnęłam powietrze w płuca.
– Nie jestem psychiczna.
Daniel przymknął oczy, a kiedy po chwili je otworzył, w jego wzroku pojawiło się zdecydowanie.
– Nie powinienem ci tego mówić…
– Czego?
– Psychologia nazywa to zniekształceniem poznawczym – wyjaśnił mój starszy brat. – Krótko mówiąc, chodzi o urojenia, w rodzaju tych, że Jude żyje, a ty masz moc burzenia budynków i zabijania ludzi. Urojenia świadczą o tym, że traci się zdolność racjonalnej oceny rzeczywistości.
– I co dalej?
– Och, wiesz, psychologowie przerzucają się takimi pojęciami jak „psychotyczny” czy „schizotypiczny”, Maro.
Postanowiłam, że się nie rozpłaczę.
– Mama ma nadzieję, że w najlepszym razie może chodzić o coś, co nazywa się ostrym zaburzeniem psychotycznym, wywołanym zespołem stresu pourazowego, połączonym z długotrwałą, silną traumą. Jak zrozumiałem, główne różnice pomiędzy tym syndromem, schizofrenią a innymi zaburzeniami polegają na długości trwania. – Przełknął z wysiłkiem. – Słowem, im dłużej trwają urojenia, tym gorsze prognozy.
Zacisnęłam zęby, zmuszając się do spokoju, podczas gdy Daniel mówił dalej:
– Dlatego mama jest zdania, że powinnaś zostać tu jeszcze przez jakiś czas, żeby mogli dobrać właściwe leki. A potem zamierza cię umieścić w jakimś spokojnym miejscu, w ośrodku terapeutycznym, gdzie…
– Nie – przerwałam mu.
O ile jeszcze niedawno za wszelką cenę chciałam odciąć się od rodziny, żeby jej nie zaszkodzić, o tyle teraz zrozumiałam, że muszę być z nią. Nie mogę tkwić w zamknięciu, kiedy Jude żyje i grasuje w pobliżu.
– Och, tam jest jak w internacie – pocieszył mnie Daniel – z tą tylko różnicą, że mają kucharza, ogród zen i prowadzą terapię sztuką. Prawdziwe wczasy.
– Nie mówimy o Fidżi, Danielu. Ona chce mnie wysłać do psychiatryka! Na oddział zamknięty!
– To nie jest psychiatryk ani oddział zamknięty, tylko ośrodek terapeutyczny, więc…
– Akurat, ośrodek! – mruknęłam, czując, jak łzy napływają mi do oczu. Zamrugałam z furią, żeby je odpędzić. – Widzę, że trzymasz ich stronę.
– Trzymam twoją stronę, Maro. Po prostu uważam, że powinnaś pobyć tam przez jakiś czas, żeby nauczyli cię, jak masz sobie ze wszystkim radzić. I tak podziwiam cię, że zdołałaś chodzić do szkoły… i w ogóle. Ja bym nie potrafił.
Przełknęłam ślinę, żeby złagodzić suchość w ustach.
– A co mówi tata?
– Myśli, że to również jego wina.
Poczułam się jeszcze gorzej, słysząc ten bezsens.
– Uważa, że nie powinien brać tej sprawy – ciągnął Daniel. – I generalnie ufa mamie.
– Daniel – powiedziałam błagalnie – przysięgam, przysięgam, że mówię prawdę.
– I w tym właśnie problem – odparł łamiącym się głosem. – Że ty w to wierzysz. Halucynacje są charakterystyczne dla PTSD. Kiedy miewałaś je dawniej, wiedziałaś, że rodzą się wyłącznie w twojej głowie. Teraz święcie wierzysz, że są rzeczywistością. – W jego głosie pojawiło się napięcie. – Wszystko, co mówiłaś wczoraj, pasuje do… do psychozy.
Zamrugał gwałtownie i otarł oczy wierzchem dłoni.
Nie mogłam uwierzyć, że coś takiego może mnie spotkać.
– Rozumiem – powiedziałam drewnianym głosem. – Czy pozwolą mi chociaż na chwilę wrócić do domu, zanim tam trafię?
– Cóż, skoro cię tu przyjęli, to muszą cię zatrzymać przez siedemdziesiąt dwie godziny, a potem będą musieli przedstawić rodzicom ostateczną rekomendację. Termin mija jutro, prawda?
– Zaraz… tylko siedemdziesiąt dwie godziny? I kolejna ocena…
– Takie są przepisy, ale pewnie będą starali się przedłużyć ten okres.
Mniejsza o to, co dalej. Ważne, że na razie sprawa jest czasowa. Na razie.
Jeśli zdołam im wmówić, że przestałam wierzyć w realność Jude’a oraz w to, że zabiłam Rachel, Claire i innych, jeśli przyznam, że wszystko urodziło się w mojej głowie, i jeśli uda mi się przekonująco skłamać – jest szansa, że uznają mój wyskok w komisariacie za jednorazowy epizod. Mama bardzo chce w to uwierzyć, tylko potrzebuje argumentów z mojej strony.
Jeśli dobrze rozegram sprawę, jutro mogę być w domu. I znów zobaczyć Noaha.
Pamięć podsunęła mi jego obraz przed gmachem sądu. I widok jego zdeterminowanej miny, wyrażającej przekonanie, że nie jestem winna tego, co się stało. Od tej pory nie rozmawialiśmy ze sobą.
A jeśli Noah uznał, że stałam się kimś innym i naprawdę to zrobiłam? Przecież mówił o tym.
Jeśli nie chce mnie już więcej widzieć?
Na myśl o tym poczułam dławienie w gardle, ale nie mogłam pozwolić sobie na płacz. Już nie. Za dużo mam do stracenia. Od tej chwili będę modelowym okazem dziecka zdrowego psychicznie. Nie zniosę kolejnego szpitala. Poza tym muszę wyjaśnić, o co tu, do cholery, chodzi.
Nawet jeśli będę musiała dojść do tego sama, bez niczyjej pomocy.
Drgnęłam, słysząc pukanie do drzwi, ale to była tylko mama. Daniel wstał, wygładzając dżinsową koszulę.
– Gdzie tata? – zapytałam.
– Jeszcze w szpitalu. Jutro wychodzi.
Jeśli teraz dobrze odegram swoją rolę, jest szansa, że wyjdę jednocześnie z nim.
– Joseph przyszedł z tobą?
Kiwnęła głową. A więc mój zaledwie dwunastoletni brat dzieli czas pomiędzy ojca, leżącego w szpitalu z raną postrzałową, i siostrę, zapuszkowaną na oddziale psychiatrycznym. Jeszcze mocniej zacisnęłam zęby. Tylko nie rycz!
Mama zerknęła na Daniela i odchrząknęła wymownie.
– Kocham cię, siostrzyco – powiedział do mnie. – Widzimy się wkrótce, okej?
Przytaknęłam, oczy miałam suche. Mama usiadła.
– Wszystko będzie dobrze, Maro. Wiem, że te słowa brzmią głupio, ale tak czuję. Będzie lepiej.
Nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć, poza jednym: „Chcę do domu”.
Mama wyglądała na udręczoną, ale trudno było się dziwić, skoro na rodzinę spadały takie klęski.
– Bardzo bym chciała, żebyś wróciła do domu, kochanie. Ale… nie da się tam zorganizować regularnych zajęć, a przecież na razie nie będziesz chodziła do szkoły. Byłoby to dla ciebie zbyt dużym obciążeniem. Kocham cię, Maro. Bardzo cię kocham. Nie zniosłabym, gdybyś… Byłam w szoku, kiedy usłyszałam o zawaleniu się tego starego szpitala… Odchorowałam to. Nie mogę cię zostawić samej ani na sekundę. Jesteś moim dzieckiem. Wiem, masz siedemnaście lat, ale jesteś moją córką i chcę dla ciebie jak najlepiej. – Otarła oczy wierzchem dłoni i uśmiechnęła się do mnie. – To nie twoja wina. Nikt cię nie osądza i nie chce ukarać.
– Wiem – powiedziałam poważnie, za wszelką cenę pragnąc odegrać spokojną, rozsądną dorosłą osobę.
Mama ciągnęła:
– Miałaś ciężkie przejścia i zdaję sobie sprawę, że trudno jest nam się porozumieć. Ale chcę, żebyś wiedziała, że to – pokazała na pokój – nie jesteś ty. Przyczyny mogą być natury chemicznej, behawioralnej czy nawet genetycznej…
Na czarnej tafli mojego umysłu uformował się obraz. Fotografia.
Czarno-biała. Rozmyta.
– Przyczyny czego? – spytałam szybko.
– Twojego stanu. Tego, co się z tobą dzieje. To nie jest twoja wina. Wziąwszy pod uwagę PTSD i wszystko, co się stało…
– Dobrze, wiem – przerwałam jej. – Ale powiedziałaś…
Genetyczne.
– O co chodzi z tą genetyką?
Mama wbiła wzrok w podłogę, a jej głos przybrał profesjonalny ton.
– Wszystko, co się z tobą dzieje – powiedziała, wyraźnie starając się unikać takich słów jak „choroba psychiczna” – może być wywołane przez czynniki biologiczne bądź dziedziczne.
– Czy ktoś w naszej rodzinie miał…
– Moja matka – przerwała mi spokojnie. – Czyli twoja babcia.
Jej słowa zawisły w powietrzu. Obraz w mojej pamięci wyostrzył się i zobaczyłam zdjęcie siedzącej młodej kobiety o tajemniczym uśmiechu, z dłońmi pomalowanymi henną, złożonymi na podołku. Czarne włosy były rozdzielone równym przedziałkiem na środku głowy, a pomiędzy brwiami widać było kropkę bindi. To była fotografia mojej babci w dniu jej ślubu.
W tym momencie mój umysł dokonał małego fotomontażu, zastępując jej twarz moją.
Zamrugałam, odganiając ten obraz, i pokręciłam głową.
– Nie rozumiem.
– Ona popełniła samobójstwo, Maro.
Gapiłam się na nią w osłupieniu. Pierwszy raz o tym usłyszałam.
– Myślałam… myślałam, że zginęła w wypadku samochodowym – wyjąkałam.
– Nie. Tylko tak mówiliśmy.
– I myślałam, że żyła, gdy byłaś dzieckiem.
– Tak. Odeszła, kiedy byłam dorosła.
Nagle zaschło mi w gardle.
– Ile miałaś lat?
Głos mamy stał się nagle dziwnie cichy.
– Dwadzieścia sześć.
Następne parę sekund ciągnęło się jak wieczność.
– Urodziłaś mnie, gdy miałaś dwadzieścia sześć lat.
– Babcia zabiła się, kiedy miałaś trzy dni.
Dlaczego o tym nie wiedziałam?
Dlaczego mi o tym nie powiedziano?
Dlaczego to zrobiła?
Dlaczego?
Szok musiał odbić się na mojej twarzy, bo mama zaczęła mnie w pośpiechu przepraszać.
– Nie sądziłam, że kiedykolwiek ci o tym powiem.
Nie sądziła, że powie mi jeszcze wiele rzeczy.
– Doktor West i doktor Kells uznały, że powinnaś o tym wiedzieć, bo babcia miała wiele podobnych objawów – wyjaśniła mama. – Miała osobowość paranoidalną, była podejrzliwa…
– Nie jestem…
Już miałam zaprzeczyć, że ja taka nie jestem, ale przecież to była prawda. Coś mogło być na rzeczy.
– Nie miała przyjaciół – ciągnęła.
– Ja mam – zaprotestowałam.
W następnej chwili uświadomiłam sobie, że bardziej stosowne byłoby użycie czasu przeszłego oraz liczby pojedynczej. Rachel była moją najlepszą i rzeczywiście jedyną przyjaciółką. Przynajmniej do czasu przeprowadzki do Miami.
Potem był Jamie Roth, mój pierwszy (i jedyny) przyjaciel w Croyden. Niestety, od czasu gdy wyrzucono go ze szkoły za coś, czego nie zrobił, straciłam z nim kontakt. Mama w ogóle nie wiedziała o jego istnieniu i pewnie już się nie dowie.
Pozostał Noah. Czy mam go liczyć?
Mama przerwała moje rozmyślania.
– Kiedy byłam mała, moja matka pytała mnie czasami, czy znam magię. – Smutny uśmiech pojawił się na jej wargach. – Myślałam, że tak tylko sobie żartuje. Jednak w miarę jak dorastałam, pytała coraz częściej, czy potrafię zrobić coś „niezwykłego”, zwłaszcza kiedy byłam nastolatką. Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi, a gdy prosiłam, żeby mi wyjaśniła, odpowiadała, że sama powinnam wiedzieć. I prosiła, żebym powiadomiła ją, jeśli coś się zmieni. – Mama zacisnęła szczęki i wpatrzyła się w sufit.
Próbowała powstrzymać się od płaczu.
– Usiłowałam to zlekceważyć, wmawiając sobie, że moja matka jest „inna”. Ale oznaki były ewidentne. – Znów włączyła ten swój profesjonalny ton. – Myślenie magiczne…
– Co to jest?
– Była przekonana, że jest odpowiedzialna za rzeczy, za które nie mogła być odpowiedzialna – wyjaśniła. – Poza tym była przesądna, wystrzegała się pewnych liczb, jak pamiętam. Kiedy byłam mniej więcej w twoim wieku, miała objawy paranoidalne. Pewnego razu, gdy wiozła mnie po raz pierwszy do internatu, zatrzymałyśmy się, żeby zatankować paliwo. Przez ostatnią godzinę jazdy ciągle spoglądała w lusterka, jakby sprawdzała, czy nikt za nami nie jedzie. Kiedy weszła do budynku, żeby zapłacić za benzynę, jakiś mężczyzna zapytał mnie o drogę. Wyjęłam mapę i pokazałam mu, jak ma jechać. Kiedy już odjeżdżał, twoja babcia wybiegła ze stacji i zaczęła wypytywać o niego: czego chciał, co mówił, co ja mu powiedziałam… po prostu szalała. – Mama urwała na moment, zatopiona we wspomnieniach, a potem dodała: – Czasami przyłapywałam ją na lunatykowaniu. Dręczyły ją koszmary.
Nie byłam w stanie mówić. I tak nie wiedziałabym, co powiedzieć.
– Wiesz… czasami było mi z nią ciężko. Myślę, że dlatego poszłam na psychologię. Chciałam pomóc… – Głos jej zamarł i znów się zamyśliła.
Nagle drgnęła, jakby przypomniała sobie, że tu jestem. I dlaczego tu jestem. Zaczerwieniła się.
– Och, kochanie… nie chciałam tak jej przedstawiać. – Mama była wyraźnie strapiona. – Zawsze będę ją pamiętać jako cudowną matkę i wyjątkową osobę. Miała artystyczną duszę, była twórcza i zabawna. Starała się, żebym była szczęśliwa. Bardzo o mnie dbała. Gdyby w latach jej młodości wiedziano tyle co teraz, może… może wszystko wyglądałoby inaczej. – Przełknęła z wysiłkiem i popatrzyła mi prosto w oczy. – Ale ona nie była tobą, Maro. A ty nie jesteś nią. Powiedziałam ci o babci, gdyż pewne cechy mogą być dziedziczne. Musisz jednak wiedzieć, że nic z tego, co zrobiłaś i co się wydarzyło, zawalony szpital i tak dalej, nie jest twoją winą. Tu są świetni terapeuci i zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby ci pomóc.
– A jeśli mi się nie polepszy? – spytałam spokojnie.
Łzy zalśniły jej w oczach.
– Polepszy ci się, Maro. Na pewno. I będziesz żyła normalnie. Przysięgam na Boga – dodała bardzo poważnym tonem – że będziesz żyła normalnie.
Wyczułam swoją szansę.
– Czy musisz mnie posłać do ośrodka?
Przygryzła wargę i wciągnęła powietrze.
– To ostatnia rzecz, jaką miałabym ochotę zrobić, kochanie. Sądzę jednak, że chwilowa zmiana otoczenia i opieka fachowców naprawdę dobrze na ciebie wpłyną.
Z brzmienia jej głosu i sposobu, w jaki zmieniał się jego ton, wyczułam, że mama jeszcze się nie zdecydowała. Nie była pewna, co ma zrobić. A to oznaczało, że nadal mam szansę zmanipulować ją tak, aby pozwoliła mi wrócić do domu.
Ale jeszcze nie teraz, nie w tej rozmowie. Mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Bez niej.
Ziewnęłam szeroko i zamrugałam.
– Widzę, że jesteś zmęczona – powiedziała, spoglądając na mnie z troską.
Kiwnęłam głową.
– Masz za sobą piekielny tydzień, Maro. Piekielny rok. – Ujęła moją twarz w dłonie. – Ale powoli się z tym uporamy. Obiecuję.
Uśmiechnęłam się do niej anielsko.
– Wiem.
Pogładziła mnie po włosach i ruszyła do drzwi.
– Mamo? – zawołałam za nią. – Powiesz doktor West, że chcę z nią porozmawiać?
Rozpromieniła się.
– Oczywiście, kochanie. Zdrzemnij się, a ja porozmawiam z nią chwilę i poproszę, żeby później do ciebie wpadła, dobrze?
– Dzięki.
Nie wyszła; wahała się jeszcze, jakby walczyła ze sobą.
– Co się stało?
– Maro… – zaczęła i na ułamek sekundy zacisnęła powieki. – Podobno wczoraj powiedziałaś policjantom, że Jude napastował cię, zanim zawalił się budynek. Chciałam po prostu… – Głęboko nabrała powietrza. – Maro, czy to prawda?
Oczywiście, prawda. Kiedy zostaliśmy sami w jednym z pokoi, Jude zaczął mnie całować. Był tak namolny, że kazałam mu przestać. Przycisnął mnie do ściany. Napierał na mnie. Byłam w pułapce. Musiałam się bronić. Uderzyłam go, a on mi oddał.
– Och, Maro – szepnęła mama.
Musiała odgadnąć prawdę z wyrazu mojej twarzy, bo zanim zdecydowałam się na odpowiedź, już była przy mnie.
– Teraz widzę, że było jeszcze gorzej. Boże, podwójna trauma… Musiałaś się czuć… nie mogę sobie nawet…
– W porządku, mamo – zapewniłam, patrząc w jej oczy błyszczące od łez.
– Nie, nic nie jest w porządku. Ale będzie. – Znów mnie pocałowała i wreszcie wyszła, posyłając mi smutny uśmiech.
Usiadłam prosto, usiłując się pozbierać, bo doktor West mogła nadejść w każdej chwili.
Będę musiała przekonać ją – a raczej ich – że mam tylko PTSD i daleko mi do schizofrenii czy innego równie strasznego i permanentnego zaburzenia. Z PTSD mogłabym zostać w domu i mieć czas na spokojne przemyślenie sobie wszystkiego. Na zastanowienie się, co zrobić z Jude’em.
Innego wyjścia wolałam sobie nie wyobrażać. Lata spędzone na oddziałach psychiatrycznych i na prochach. Żadnych studiów. Zero normalnego życia.
Spróbowałam sobie przypomnieć, co mama mówiła o objawach babci:
Podejrzliwość.
Paranoja.
Myślenie magiczne.
Urojenia.
Koszmary senne.
Samobójstwo.
Potem podsumowałam, co wiem o PTSD:
Halucynacje.
Koszmary nocne.
Zaniki pamięci.
Przebłyski pamięci.
Widać było pewne podobieństwa, ale też różnice. Moim zdaniem główna z nich polegała na tym, że w przypadku PTSD ma się świadomość, że omamy nie są realne. Natomiast przy zaburzeniach z przedrostkiem schizo-, jeśli ktoś ma halucynacje, wierzy w nie nawet wtedy, kiedy już miną. I zaczyna żyć w urojonej rzeczywistości.
Miałam zdiagnozowane PTSD; doświadczyłam wyjątkowej porcji traumy i zdarzało mi się widzieć rzeczy, których nie ma. Nigdy nie traciłam przy tym przekonania, że są tylko urojeniami, choćby wydawały się nie wiem jak prawdziwe.
Dlatego muszę postawić sprawę jasno i wyraźnie: nie wierzę, że Jude żyje.
Choć to przecież nieprawda.
Ciąg dalszy dostępny w pełnej wersji książki.