Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sergiusz Pinkwart, który pracował z Marią Czubaszek nad jej ostatnią książką „Dzień dobry, jestem z Kobry” rozmawia z ludźmi jej bliskimi, by stworzyć portret najbardziej niesztampowej damy showbiznesu. Pani Maria bawiła swoim ciętym poczuciem humoru kilka pokoleń Polaków, ale bardzo mało osób wiedziało, jaka jest naprawdę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Copyright © Sergiusz Pinkwart, Czerwone i Czarne
Projekt okładki Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcie na okładce Grażyna Gudejko/Studio Gudejko, sesja wykonana dla firmy Hairlab.
Zdjęcia wewnątrz książki Michał Dębiński/Forum, Roman Kotowicz/Forum, Bohdan Majewski/Forum, Jan Bogacz/Forum, Krzysztof Kuczyk/Forum, Maciej Zienkiewicz/Agencja Gazeta
Korekta Beata Saracyn
Skład
Tomasz Erbel
Wydawca Czerwone i Czarne Sp. z o.o. S.K.A. Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa
Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. sp. j. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-7700-273-5
Warszawa 2017
Przepraszam, że ja tak ciągle o tej śmierci, ale to mój ulubiony temat. – Pani Maria sięgnęła po papierosa i pstryknęła zapalniczką. – Właściwie to nie mam z tym żadnego problemu. Mogłabym umrzeć choćby dziś, ale martwi mnie jedna rzecz. Jak już umrę, to będę musiała rzucić palenie, prawda? A palić bardzo lubię... – Chciwie wciągnęła dym, a po chwili wypuściła z płuc czarną, gryzącą chmurę.
Wstrzymałem oddech, czekając, aż stężenie nikotyny w ciasnym, ciemnym pokoiku nieco się obniży. Była wczesna jesień 2015 roku. Od pół roku pracowaliśmy wspólnie nad książką. Dziś miało być nasze ostatnie spotkanie. Oczywiście żadne z nas nie wiedziało, co nam przyniesie przyszłość, że ścigamy się z czasem, bo za pół roku ja będę już mieszkał w Anglii, a pani Maria odejdzie na zawsze – w nicość – jak wówczas uważała.
Ale tego dnia jeszcze oboje staraliśmy się wykrzesać z siebie jak najwięcej. Pani Maria przyjęła mnie ogromną porcją lodów, przyniesionych w plastikowym pudełku z supermarketu. Nie przepadałem za lodami, ale alternatywą były parówki. Niczego więcej Maria Czubaszek nie miała w lodówce, a zawsze, gdy do niej przychodziłem, czuła się w obowiązku, by mnie czymś ugościć. Piłem więc herbatę, jadłem roztapiające się lody i wdychałem smoliste opary papierosów. W maleńkim pokoiku mieściły się dwa fotele, niski stolik, masa szafek ze szpargałami i telewizor. Co kilka minut pani Maria łapała pilota i pogłaśniała dźwięk. Jednym uchem słuchała wiadomości, czasem coś komentując, jakby trenowała przed wieczornym wystąpieniem w Szkle kontaktowym. Gdy miała dobry humor, włączała lampkę, która rzucała na ścianę i czarny otwór drzwi setki kolorowych plamek. To prezent od najbliższego przyjaciela rodziny – Artura Andrusa, który pracował z nią wytrwale przy jej poprzednich książkach i przyniósł do tej wiecznie zadymionej świątyni promień światła, zapewne po to, by nie oszaleć. Bo pani Maria w ciemności i nikotynowym dymie czuła się doskonale. Z ogromnym sentymentem wspominała czasy, gdy niczym ćma barowa spędzała wszystkie wieczory, krążąc po kultowym warszawskim „szlaku hańby” – od SPATiF-u do Ścieku. Jako „dziewczyna z radia”, atrakcyjna nie tylko swoją błyskotliwą inteligencją, ale i subtelną urodą, była adorowana przez ówczesny kwiat inteligencji warszawskich salonów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Dobrowolski, Minkiewicz, Przybora, Iredyński, Kofta, Janczarski... Swoje poczucie humoru ostrzyła, słuchając szermierki słownej dawnych mistrzów. To dlatego trudno ją było w naszych czasach czymkolwiek zaskoczyć. Ktoś po takiej szkole w XXI wieku mógł się nudzić, słuchając wywodów polityków czy celebrytów.
Gdy zaczynaliśmy nasze spotkania, marzyło mi się wyciągnięcie od Marii Czubaszek barwnych opowieści o ludziach, z którymi przyszło jej żyć i pracować, zarówno w tamtych kolorowych czasach, jak i teraz. Jednak po kilku spotkaniach mój plan zaczął się niebezpiecznie sypać. Zamiast krwistych, skrzących się od anegdot portretów dostawałem ciąg dygresji o niezwykłym życiu i osobie, która wyłamywała się ze wszystkich schematów – zarówno w PRL-u, jak i we współczesnej III RP. Pani Maria w swoich opowieściach żonglowała faktami, czasami tę samą historię opowiadając mi kilkukrotnie, zmieniając tylko daty i nazwiska. W pewnym momencie zrozumiałem, że nie ma co upierać się przy swoim pomyśle, skoro dostaję na tacy coś, co jest dużo bardziej „Czubaszkowe”. Tak powstała książka Dzień dobry, jestem z kobry, czyli jak stracić przyjaciół w pół minuty i inne antyporady. Dla tych z Państwa, którzy nie mieli jeszcze okazji jej przeczytać, mamy niespodziankę – tekst zamieszczamy w drugiej części tej książki.
Nie wiem, czy sama Maria Czubaszek zdawała sobie sprawę z tego, że w pewnym momencie zaczęliśmy pisać inną książkę. Oczywiście mówiłem jej to kilkukrotnie, a ona machinalnie przytakiwała. Ale myślami była zupełnie gdzie indziej. Próbowałem ją przekonać, by choć przeczytała gotowe rozdziały. Przynosiłem stosy kartek i kładłem jej na stoliku. Jestem pewny, że do nich nawet nie zajrzała.
Motywem, który przewijał się od początku, od naszego pierwszego spotkania, była śmierć. Maria była zafascynowana tematem umierania. Może dlatego, że kiedyś próbowała sama sobie odebrać życie? A może dlatego, że większość jej przyjaciół (zarówno ludzi, jak i ukochanych psów) była już po tej „drugiej stronie”? Śmierć była dla niej zawsze atrakcyjnym tematem i punktem wyjścia do niezliczonych anegdot. W kwestiach eschatologicznych była raczej niewierząca. Nie spodziewała się zmartwychwstania, anielskich trąb, nieba, czyśćca czy piekła. Już bardziej była skłonna uwierzyć w zbawienie psów niż ludzi. Z drugiej strony – kompletna niekonsekwencja – w jakiś sposób cieszyła się, że dołączy do swoich bliskich.
Nie znosiła pogrzebów i nigdy na nie nie chodziła. Z lekkim wstydem przyznawała, że nie odwiedzała nawet umierających przyjaciół. Może w ten sposób oddalała od siebie myśl o nieodwracalności śmierci? Mniej cierpiała, gdy odchodzili ludzie jej bliscy? Wmawiała sobie, że po prostu wyjechali albo są bardzo zajęci i nie mają czasu się spotkać ani nawet odebrać telefonu? Na pewno chciała ich zapamiętać w szczycie formy, przede wszystkim intelektualnej. Myśl, że zobaczy kogoś znajomego przykutego do szpitalnego łóżka, bezsilnego, przyłączonego do aparatury podtrzymującej wątłe, uciekające życie, ją przerażała. Swojej śmierci się nie bała. Co najwyżej tego, że będzie kłopotem dla ukochanego męża. Podświadomie czuła, że odejdzie pierwsza, a on, pozostawiony sam, będzie cierpiał, albo – co jeszcze gorsze – bezradny artysta nie poradzi sobie z trudnościami dnia codziennego.
No i jeszcze te nieszczęsne papierosy. To może się wydawać komiczne, ale ona naprawdę martwiła się, że choroba pozbawi ją przyjemności palenia. Do szaleństwa doprowadzała ją myśl, że umrze i będzie leżeć w grobie, niezdolna do zapalenia papierosa.
– Ile czasu trzeba, żeby robaki zaczęły się dobierać do ciała, które leży zamknięte w szczelnej trumnie? – zapytała mnie podczas naszego ostatniego spotkania, a ja poczułem, że po plecach przeszedł mi dreszcz.
– Pani Mario, nie musi pani leżeć w trumnie. Przecież można poprosić o kremację.
– To na pewno legalne? – upewniła się, sięgając po kolejnego papierosa. – Słyszałam, że Kościół jest raczej „nie tego” w sprawie kremacji.
– To legalne i coraz bardziej popularne. Pozostaje po ciele kupka popiołu, którą zamyka się w urnie, i to wszystko. Żadnych robaków. Żadnego dźwigania trumny przez czterech podpitych osiłków. Czysto i szybko.
Zamyśliła się, smakując dym z papierosa.
– Czyli jest szansa...?
– Na co?
– Na to, że po śmierci jeszcze raz puszczę dymka.
Roześmiała się, zadowolona, jak gdyby już zdecydowała, że zrobi śmierci ostatni, sztubacki dowcip.
Cała Maria Czubaszek.
Sergiusz Pinkwart
Pani Maria była bardzo rzadkim przypadkiem osoby nieskażonej pewnym konwenansem, który jest w Polsce bardzo żywy i nakazuje daleko posuniętą delikatność i uprzejmość w relacjach z duchownymi. Zaczyna się to od stosowania pewnej tradycyjnej terminologii, a kończy na tym, że jak masz trochę inne zdanie, to lepiej się wycofać, żeby − broń Boże! − nie urazić swoją opinią księdza, z którym się gdzieś tam człowiek spotyka, nawet przypadkowo i nie w sakralnej przestrzeni. Ona była od tego wolna i szczerze mówiąc, to mnie w niej urzekło. Zachowywała się wobec mnie bardzo naturalnie, co oburzało nawet tak zagorzałych „ateuszy”, jak gospodarz i goście programu Drugie śniadanie mistrzów, gdzie się po raz pierwszy spotkaliśmy.
Nie pamiętam już, kto jej zwrócił uwagę na to, że do księdza nie mówi się per „pan”. Czy to był Marcin Meller? Całkiem możliwe. Pani Maria wtedy zareagowała zdziwieniem:
− Aaa... to przepraszam! Ale czy to „pan” jest obraźliwe? Ja nie wiedziałam...
Spotkanie z duchownym to była dla niej kompletnie nieznana rzeczywistość, może nie do końca obca, ale przynajmniej niezbyt dobrze rozpoznana. Dla mnie to oczywiście nie było żadnym problemem, bo generalnie uważam, że jeżeli jakiś ksiądz się obraża, że się do niego ktoś zwróci per „pan”, nawet celowo, to zaprzecza temu, kim jest. Powiedzmy sobie szczerze, jeśli ksiądz nie czuje się facetem, to nie powinien zostawać księdzem, bo wszystko mu się zaczyna mieszać. Nic dziwnego, że ludzie nas czasem traktują jak przedstawicieli jakiejś „trzeciej płci”, jak gości, którzy biegają w sukience. Znam takich księży, którzy z niezrozumiałych szerzej powodów odżegnują się od swojej płci. Oczywiście nie chcą się też identyfikować – broń Boże! – z kobietami. Tak na marginesie, to wydaje mi się o tyle dziwne, że przecież mamy nawet takie polskie przysłowie: ksiądz i niewiasta są z jednego ciasta. Dlatego odcięcie się od własnej płci powoduje, że tacy ludzie są na ogół bardzo nieszczęśliwi...
Ale wracając do pani Marii i Drugiego śniadania mistrzów, moi koledzy w przerwie na reklamy zaczęli ją podpuszczać:
− Kazik jest księdzem, więc nie można do niego mówić per „pan”, bo się pani narazi! Trzeba się zwracać z szacunkiem: „wielebny” albo „ekscelencjo”.
I ona w następnym wejściu rzeczywiście zatytułowała mnie:
− Wielebna ekscelencjo, proszę pana, przepraszam, czy tak będzie dobrze?
I wtedy ryknęliśmy śmiechem. Potem te nasze relacje z panią Marią były bardziej bezpośrednie i życzliwe, ale też nigdy nie przekroczyły takiej granicy zbratania się. A często mi się zdarza, że jak spotykam się z kimś w jakimś programie albo towarzysko, to potem szybko następuje takie bardzo naturalne przełamanie granicy koleżeństwa. Z panią Marią tak nie było. Zastanawiałem się nawet, czemu tak się stało. Myślę, że ona po prostu uznawała, że jednak reprezentujemy trochę inne światy.
Kilka razy publicznie na antenie w Drugim śniadaniu mistrzów stwierdzała, że szanuje mój świat, świat moich przekonań, moich argumentów, moich racji. Ona go szanuje, a zarazem z jakichś powodów, których nie miałem też potrzeby dociekać, nie wszystkie te racje podziela.
***
Kiedy publicznie przyznała się do aborcji i wybuchł ten zasadniczy, bardzo ogniskujący, spór o Marię Czubaszek, skupił się na niej cały prawicowy hejt. Strasznie ją zwyzywano, nie starając się zrozumieć. Ci, którzy ją najbardziej oskarżali, nie zastanawiali się, że ona do końca nie miała świadomości racji, które stoją za ochroną życia, tak jak to my widzimy w sensie pewnej argumentacji naturalno-teologiczno-religijnej. Parę razy mi się w życiu zdarzyło, że rozmawiałem na ten trudny temat z ludźmi w konfesjonale. Dlatego wiem, że często te osoby rzeczywiście nie mają świadomości, że dokonały jakiegoś strasznego czynu. Nie sądzę, by automatycznie należało je w przestrzeni publicznej od razu ekskomunikować, potępiać, wyklinać. Staram się zrozumieć ich motywację, zwłaszcza wtedy kiedy mam do czynienia z osobą niewierzącą, gdy argumenty natury religijnej trafiają na naturalny opór albo bywają „przestrzelone”. Po dłuższej rozmowie często okazuje się, że ci ludzie działali pod presją różnych czynników, a to wyłącza ich racjonalną ocenę, która dla nas, patrzących na to z boku, jest oczywista: aborcja jest złem, bo zło jest zawsze złem.
Raczej zastanowiłbym się nad motywacją tych, co ją hejtowali. Może zadziałał tu ten mechanizm, że odnalezienie kogoś, kto jest „gorszy” od nas poprawia nasze samopoczucie? W Piśmie Świętym jest opisana scena modlitwy w synagodze, gdzie pogardzany w ówczesnym społeczeństwie celnik bije się w piersi, a faryzeusz szepcze do Boga: nie jestem jak ci grzesznicy, składam ofiarę, przynoszę dziesięcinę z mięty i pieprzu... W polskim katolicyzmie jest taka tendencja, by napiętnować „strasznych grzeszników”, bo na ich tle my nie wypadamy tak źle. „Oszukujemy państwo, nie płacimy podatków, orżniemy kogoś w biznesie, zwyzywamy od najgorszych, ale przecież nie zrobiliśmy aborcji, prawda? No to cudowni jesteśmy!” Maria Czubaszek bardzo im pasowała jako taka pokazowa grzesznica. Gdyby jeden z drugim pogadał ze swoją sąsiadką, ciocią lub jakąś inną osobą w rodzinie, może znalazłby więcej grzesznic, ale oni wolą nie zadawać takich pytań bliskim, tylko skupić się na nienawiści do zła uosobionego w wybranej „czarownicy”. Pani Maria po całej tej historii nie próbowała się tłumaczyć w głupi sposób, uciekać, zasłaniać. Po prostu pozwoliła, żeby ta fala hejtu przez nią przepłynęła.
Pamiętam, że kilka dni po tej ogromnej burzy, gdy na panią Marię spadły gromy potępienia, znowu spotkaliśmy się w jakiejś audycji publicznie. Wcześniej zawsze odruchowo siadaliśmy obok siebie. Dlatego i tym razem usiadłem przy niej. A ona się autentycznie o mnie zaniepokoiła i szepnęła:
− Proszę pana, jak oni tutaj panu księdzu zrobią ze mną zdjęcie, to już koniec! Będzie pan przeklęty, potępiony.
To było z jej strony takie życzliwe, naturalne. Bała się, że przez nią będę miał kłopoty. Wtedy się roześmiałem:
− Pani Mario, spokojnie, spokojnie... nie z takimi historiami sobie tutaj radziliśmy.
Zresztą od razu powiedzmy: nigdy nie miałem przez nią „kłopotów”. Mówię tu o sytuacjach poważnych, a nie o hejterstwie portali prawicowych umieszczających mnie oczywiście w tym samym kręgu piekła, które zarezerwowały już wcześniej dla pani Marii.
Nienawistne komentarze i opinie na pewno ją bolały i było mi z tego powodu jej żal. Ale jakoś sobie z tym radziła. Może dlatego, że była satyrykiem w każdej chwili, w każdym momencie swojego życia. Nawet jak mówiła coś całkiem na serio, to tam gdzieś z tyłu kryła się jej natura satyryczna, żartobliwa. Pamiętam, jak zaczęliśmy w studiu telewizyjnym komentować wybór papieża Franciszka. A po programie pani Maria mnie zaczepiła i mówi:
− Zaraz, zaraz... to z tego wygląda, że to całkiem jakiś normalny ten wasz Franciszek. A on z tymi zwierzętami to jak? Lubi je czy nie?
– No cóż... – odpowiedziałem – wydaje mi się, że z uwagi na jego poglądy na teologię i ekologię, to że raczej lubi.
− No, mówiłam, że całkowicie normalny – ucieszyła się. – Taki jakiś... nie wasz.
I potem parę razy w dyskusjach bardzo go broniła, brała stronę argumentów papieża Franciszka, które się gdzieś tam pojawiały. To taki paradoks, że w wielu przypadkach słyszę, jak Franciszek bardziej jest papieżem niewierzących niż wierzących. Może to za duże uproszczenie, ale coś w tym jest.
O polskim Kościele pani Maria pewno nie myślała jakoś szczególnie intensywnie czy ciepło, ale nie miałem o to do niej pretensji. Patrzyła na niego jak na instytucję. Często się z tym spotykam, zwłaszcza gdy rozmawiam z ludźmi, którzy stoją nieco z boku.
Wiedziała, co o niej wypisują ludzie, którzy uważają się za „prawdziwych Polaków, katolików”, i dlatego martwiła się, że może w jakiś sposób zaszkodzić księżom, których lubiła. I nie chodziło tylko o mnie. Wojtek Pełka, zmartwychwstaniec, który z nią się widywał w programach w Polsacie, opowiadał mi, że kiedyś się spotkali w studiu po jej coming oucie aborcyjnym. Po programie podszedł do niej i powiedział, że chciałby zrobić sobie z nią zdjęcie. I zrobił. A pani Maria najpierw się ucieszyła, a zaraz potem zmartwiła i powiedziała:
− No to ksiądz sobie już stryczek szykuje.
A to był przecież z jego strony naturalny odruch sympatii. Oczywiście za to zdjęcie, które pokazał na Facebooku, to mu się ostro dostało. Na pewno był w tym też jakiś mały element prowokacji, żeby pokazać swoją solidarność z osobą, na której wszyscy wieszali psy, ale Wojtek naprawdę ją lubił. Nie wiem, czy w całym polskim Kościele jest jeszcze ktoś, oprócz nas dwóch, kto publicznie okazywał jej sympatię. Pewno by się ktoś jeszcze znalazł, ale jakoś się nie ujawnił.
Wojtek jest z Krakowa, ale gdy przyjeżdża do Warszawy, to wiem, że często odwiedza grób pani Marii, by się tam za nią pomodlić. Opowiadał mi też historię, jak jedno żeńskie zgromadzenie zakonne poprosiło go o cykl dni skupienia. Próbował się od tego wykręcić, ale siostry się uparły. Jako ostatecznego argumentu użył – trochę żartobliwie – tego zdjęcia z panią Marią. A wtedy siostra przełożona pozbawiła go złudzeń:
− A to ta pani, co tak lubi zwierzęta i zawsze ma żart na każdą okazję? Umarła niedawno, więc niech ksiądz przychodzi do nas, a my będziemy się za nią modlić.
Wojtek był w takim szoku, że oczywiście zgodził się i jak sam przyznał, potraktował to jako znak z góry.
***
No właśnie, parę razy mnie pytano, czy gadałem z panią Marią o Bogu, życiu wiecznym i religii. Wprost, otwarcie – nie; czasem zadawała jakieś pytania związane z tak zwanymi sprawami wyższymi, ale nie wiem, czy ona miała jakieś rozterki duchowe. Kiedyś powiedziała mi, ale chyba bardziej w żartach, że gdyby się jej czasem coś odwidziało, to się do mnie zgłosi. No ale jej się „nie odwidziało”. Szkoda, ale nie traktuję tego w kategorii swojej porażki.
Zresztą nigdy nie próbowałem jej „ewangelizować”. Pani Maria nie była osobą, która „zraniona odwróciła się od Kościoła”. Żyła poza taką rzeczywistością i chyba najgorszą rzecz, jaką mógłbym zrobić, to próbować taką osobę zbawiać na siłę. Myślę, że dla wielu ludzi to jest ważne, że my nie jesteśmy jakimiś „łowcami dusz”, którzy będą rozliczani z tego, ile mają spektakularnych nawróceń.
Ksiądz Twardowski w jednym ze swoich wierszy napisał:
Nie przyszedłem pana nawracać zresztą wyleciały mi z głowy wszystkie mądre kazania (…) po prostu usiądę przy panu i zwierzę swój sekret że ja, ksiądz, wierzę Panu Bogu jak dziecko
To była niesamowicie inteligentna osoba, która żartowała nawet wtedy, gdy nie wiedziała, że żartuje. Ale był w tym też głęboki przekaz, który skłaniał do refleksji. Może właśnie przez to, że stawiała pewne rzeczy zupełnie na głowie? Szkoda, że nie mieliśmy takiego momentu, żeby pogadać, mieć może bardziej osobistą refleksję. „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”, znowu Twardowski. Nie jestem nawet pewny, czy z jej strony była też taka gotowość do stawiania spraw egzystencjalnych.
Miałem wrażenie, że jest wierzącą, chociaż nie „zadeklarowaną”, deistką, która uważa, że istnieje Zegarmistrz nakręcający ten zegar świata, ale potem On już się nie wtrąca. Zostawia nas samych. Gdybym więc miał powiedzieć, w co wierzyła Maria Czubaszek, to jej światopogląd był właśnie taki.
Parę razy mnie zaskoczyła, bo myślałem, że jak zwykle żartuje, a ona pytała całkiem serio:
− Jak to jest z tymi zwierzętami? To w niebie jest dla nich miejsce czy nie? Bo jak Pan Bóg je stworzył, to nie może ich przecież wyrzucić z nieba?
Choć sama chyba nie spodziewała się, że może otrzymać łaskę wiary, to szanowała poglądy innych i nigdy nie drwiła z religii.
Kiedyś rozmawialiśmy o śmierci. Pamiętam, że porównała ludzkie życie do książki. Czytasz, potem dochodzisz do ostatniej strony i wiesz, że powinieneś tę książkę zamknąć, bo już nie ma nic więcej do czytania. I jak zamykasz, to koniec, jest odstawiona na półkę. Pozostaje jakieś wspomnienie, ale coś się skończyło definitywnie. Miała przekonanie o pewnej pustce. Bez tragedii, rozpaczy, żalu. Bo czasem nawet ludzie niewierzący mają w sobie mniej lub bardziej podskórnie tkwiący strach i taką rozpacz... co to będzie? A ona – nie.
*
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.