Każdy szczyt ma swój Czubaszek - Artur Andrus, Maria Czubaszek - ebook + audiobook + książka

Każdy szczyt ma swój Czubaszek ebook

Artur Andrus, Maria Czubaszek

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Maria Czubaszek w rozmowie z Arturem Andrusem.

Rozmowa dwóch wybitnych osobowości polskiej sceny kabaretowej – Artur Andrus wnikliwie przepytuje Marię Czubaszek z jej twórczości oraz burzliwego życia towarzyskiego i rodzinnego. W tych wspomnieniach, pełnych przewrotnych anegdot, pojawiają się m.in.: Jonasz Kofta, Jacek Janczarski, Adam Kreczmar, Agnieszka Osiecka, Jerzy Dobrowolski, Stefania Grodzieńska, Bohdan Łazuka i Jerzy Urban... Dowcipnym dopełnieniem tych rozmów są fragmenty satyrycznej i literackiej twórczości Marii Czubaszek oraz liryczne, a zarazem ironiczne, ilustracje Wojciecha Karolaka. 

Kobieta instytucja, od wielu lat działająca na terenie kraju, rozśmieszająca bardziej niż gaz rozśmieszający, przeciwstawiana bywa patetycznej instytucji Matki Polki, pierwsza dama polskiej sceny kabaretowej. Wybitna autorka wybitnych skeczy, dosadny przykład na to, że palenie nie zabija, zwłaszcza poczucia humoru. 

Krystyna Kofta 

Dla Marysi nie był to łatwy czas. Nie cierpi wspomnień! I kiedy zorientowała się, że będę ją do nich zmuszał, bo przecież w tej sprawie ta książka, zaczęła mnie unikać. Nie znosi swojej twórczości! I kiedy było jasne, że będę nalegał, żeby przeczytała coś, co kiedyś napisała, przestawała odbierać telefon. Ma bardzo niefrasobliwy stosunek do swoich tekstów. Nie prowadzi żadnego archiwum, na pytanie „masz?” zazwyczaj odpowiada „gdzieś miałam”. To, co udało się tutaj zamieścić, spisane jest z taśm zachowanych w archiwum dawnej Redakcji Rozrywki Programu III Polskiego Radia, kilku nagrań telewizyjnych. Ta rozmowa nie kończy się w jakimś logicznym momencie. Kończy się w momencie koniecznym dla ratowania naszej znajomości. Gdybym jeszcze kilka razy próbował ją zapytać o jakieś wspomnienie z dzieciństwa, znienawidziłaby mnie na zawsze. 

Artur Andrus

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 302

Oceny
4,4 (278 ocen)
167
66
31
11
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lydia22

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna Książka. Brawa dla lektorów!
00
Ustron2019

Nie oderwiesz się od lektury

Błyskotliwa,zabawna, poruszająca, do bólu prawdziwa pomimo pryzmatu Marii
00
afa31

Całkiem niezła

Polecam można poczytać,lubię specyficzne poczucie humoru pani Mari i Artura.
00
Marcin_Kacper_J

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniałą rozmowa
00
JaDynia

Dobrze spędzony czas

Zabawna i poważna historia o nietuzinkowej postaci, która wniosła wiele do polskiej kultury.
00

Popularność




Copyright © Maria Czubaszek & Artur Andrus, 2011

Redaktor prowadzący

Marek Włodarski

Redakcja

Irma Iwaszko

Korekta

Katarzyna Szajowska

Łamanie

Ewa Wójcik

Projekt okładki

Luiza Kosmólska

Zdjęcie na okładce

Katarzyna Wieder

Zdjęcia oraz ilustracje w tekście:

z archiwum prywatnego Marii Czubaszek, Katarzyna Wieder (s. 4-5, 314-315), Wojciech Karolak (s. 14, 38, 51, 52, 67, 68, 74, 77, 78, 86, 103, 104, 162, 197, 198, 222, 234, 263, 264, 269, 270, 290), Artur Andrus (s. 237, 238), Anatol Potemkowski (s. 37), Bohdan Majewski (s. 43, s. 141), Jerzy Kazimierczak (s. 90), Zbigniew Lagocki/Reporter/EastNews (s. 99), Wiesław Dymny (s. 100), Erazm Ciołek (s. 117), EastNews (s. 118), Yola/Fotonova/EastNews (s. 142), Rafał Roguszka (s. 169, 170, 176), Wojciech Kuhn (s. 192), Jacek Wcisło (s. 214), Andrzej Tyszko (s. 228), Jan Bogacz (s. 233), Roman Kotowicz (s. 252), Lucjan Fogiel/East News (s. 296), Piotr Fotek/Reporter/EastNews (s. 301), Tomek Bergmann (s. 305)

ISBN 978-83-7839-337-5

Warszawa 2011

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-654 Warszawa, ul. Garażowa 7

www.proszynski.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o. o.

OBJAŚNIENIE SKRÓTÓW I PODSTAWOWYCH POJĘĆ ORAZ KILKA UWAG

W związku z nadużywaniem w innych publikacjach skrótu „przyp.” (na przykład „przyp. tłum.”), który może być różnie odczytywany, bo występują nawet wulgarne słowa rozpoczynające się od „przyp.”, postanowiono utworzyć nowe skróty i wyjaśnić, co one oznaczają:

inform. – informuje

zawiad. – zawiadamia

przyp. – przypomina

sprawdz. – sprawdził

wytł. – wytłumaczył

zaprop. – zaproponował

wtrąc. – wtrącił

opow. – opowiedział

uciesz. – ucieszył się

AA – Artur Andrus

W tekście pojawiają się często dwa pojęcia, które należy przybliżyć czytelnikowi przed rozpoczęciem czytania:

Tapczan – miejsce, na którym zazwyczaj wyleguje się pies Marii Czubaszek w towarzystwie kilkunastu gumowych świnek. We wnętrzu tapczanu, podczas nieobecności psa spowodowanej wyprowadzeniem na spacer, odnalazło się to, czego niby nigdzie nie było – zdjęcia, teksty, rysunki. [Tapczan znajduje się w pokoju pracy Marii Czubaszek, a zdjęcie tapczanu z pilnującym go psem w dalszej części książki. Nie powiem gdzie, uważny czytelnik sam trafi – wytł. AA].

Regał – regał, który stoi w tym samym pokoju, w którym jest tapczan. Kiedy wydawało się, że już więcej nic się nie znajdzie i paru rzeczy nie ma, znalazły się w teczkach, które leżały na regale. [Zdjęcia regału nie ma, bo to już byłaby przesada – wytł. AA].

Uwaga! Teksty autorstwa Marii Czubaszek cytowane w niniejszej książce pochodzą z różnych źródeł. Źródła zazwyczaj są podane. Jeśli teksty spisane są z archiwalnych taśm radiowych, podane są również nazwiska wykonawców. Czytelnik sam zobaczy, że będzie słyszał. To znaczy, czytając te teksty, będzie miał w uszach głosy największych polskich aktorów, którzy kiedyś je nagrali dla radia. Jest to pierwszy w świecie przypadek drukowanego audiobooka.

Wykorzystano również fragmenty audycji „Autorzy »Ilustrowanego Magazynu Autorów« przedstawiają…”, w których to radiowi koledzy Marii Czubaszek przedstawiali ją, a Maria Czubaszek przedstawiała ich. Są też zamówione współcześnie teksty różnych ludzi, ale to wszystko jest napisane. Zdjęcia są podpisane. Fragmenty podpisów wzięte w cudzysłów to dosłowne cytaty – tak Maria Czubaszek zareagowała na widok danego zdjęcia.

I

Artur Andrus: Yyyy…

Maria Czubaszek: Ale będziemy skakać po tematach? Bo my w rozmowie skoczni jesteśmy.

Możemy zacząć od purchawki…

Dojdziemy do purchawki. Jak skończymy ten wywiad, to ja już będę purchawica.

Mogę ci zrobić zdjęcie?

Po co?

Żeby ludzie zobaczyli, jak wyglądała Maria Czubaszek na początku tej rozmowy.

Bo na koniec będę wyglądała jeszcze gorzej? To jest jakiś argument. Ale podobno w aparatach są programy do wygładzania zmarszczek. Masz taki?

Mam, ale nie umiem włączyć. Masz jakieś zdjęcia z dzieciństwa?

Jedno. Za to paskudne. Mała purchawka z dużym loczkiem. Bo za moich czasów, kiedy ciebie nie było jeszcze na świecie, dzieciom robili na czubku głowy loczek. Wzdłuż.

To dobrze, że mnie wtedy jeszcze nie było. Naprawdę masz tylko jedno zdjęcie z dzieciństwa?

Paskudne – jedno. Pozostałe jeszcze bardziej paskudne. Nawet z rodziną nie wychodziłam dobrze na zdjęciach. Poważnie, to reszta poginęła w czasie wojny. Było ich dużo, ojciec miał aparat i lubił fotografować, ja od dziecka nie lubiłam jak mi się robi zdjęcia. [Po otwarciu tapczanu, w którym były schowane albumy, znalazło się jeszcze kilka – nie na wszystkich Marysia siedzi, nie na wszystkich ma „takiego loczka”. Zdjęcia do wglądu na str. 19, 20, 29, 30 – inform. AA].

A nosiłaś albo nosisz jakieś zdjęcia w portfelu? Masz jakieś powieszone na ścianach w domu? Były na ścianach w domu rodziców?

Nosiłam w portfelu zdjęcie mojej suczki Nikuni. Bo była wyjątkowej urody. Nie… Nie nosiłam zdjęć sympatii, mężów. Chociaż Wojtek [Karolak] urodą Nice prawie dorównuje. A na ścianach w domu też nie było zdjęć. W pokoju cioci wisiał święty obrazek, a w całym domu, łącznie z łazienką i toaletą, wisiały zegary. W ubikacji wisiał zegar z kukułką. To była pasja mojego ojca. Zegary, nie ubikacja. Nawet sobie chyba dorabiał, naprawiając zegary ścienne. I za darmo zegarki kolegów z pracy. Z wykształcenia był inżynierem, pracował w Banku Gospodarstwa Krajowego, a po godzinach dłubał. Mama tej pasji nie podzielała.

Nie naprawiała zegarów ściennych? To by było, gdybyśmy w tej rozmowie ujawnili, że pochodzisz z rodziny zegarmistrzów amatorów. I że sama w wolnych chwilach bierzesz okular i naprawiasz tryby szwajcarskich zegarków!

Zmartwię cię, ale mnie pasja ojca też jakoś nie porwała! A mama po jego śmierci prawie wszystkie zegary porozdawała. Został jeden, piękny, wielki, stojący, którego mama nie dała rady dźwignąć. Wojtek marzył, żeby go mieć. Ale wstydził się Ulce [mamie] zaproponować, żeby mu go podarowała. Kiedyś przychodzimy, a zegara nie ma. Mama zachwycona: „Oj, jakie miałam szczęście, przyszedł taki pan, który zbiera starocie, dałam mu dwadzieścia złotych i zabrał”. Wojtek uwielbiał Ulkę, ale tego zegara długo nie mógł jej zapomnieć.

Jedno zdjęcie widziałem gdzieś tutaj na stoliku. Portret Barbry Streisand. Z autografem! „To Maria Czubaszek! Best wishes and happy days”. Znacie się?

A, to dostałam jako załącznik do paczki żywnościowej od Polańskiego.

Zdjęcie, które miało być zapowiedzią paczki od Polańskiego

Słucham?

Zadzwonił jakiś człowiek. Parę dni temu. I pyta: Czy dotarła już przesyłka od Romana Polańskiego? Ja się roześmiałam, ale on bardzo poważnie, mówiąc z lekkim akcentem, trochę „z zagraniczna”, że jest asystentem pana Polańskiego i że sprawdza, bo od kilku tygodni jest strajk na poczcie we Francji i mogła przesyłka jeszcze nie dojść. Ten pan twierdził, że Polański uważnie śledził w Szwajcarii to, co się mówiło w Polsce na temat jego aresztowania, i słyszał moją rozmowę z panem Kuźniarem w TVN24, w której ja stanęłam w obronie Polańskiego. Zaczęłam skracać, powiedziałam coś w stylu „No to dobrze, to proszę pozdrowić ode mnie pana Polańskiego”, na co tamten „A to niewykluczone, że będzie pani miała sama okazję to zrobić, bo kiedy pan Polański przyjedzie do Polski, bardzo chciałby się z panią zobaczyć”. I że na przesyłkę mam czekać, bo na pewno dotrze. Paczka około pięciu kilogramów. Wojtek, któremu to opowiedziałam, zaczął się ze mnie śmiać, że się dałam w coś wkręcić, ale kiedy ten człowiek znowu wydzwaniał, powołując się na jakichś znajomych, którzy mogą to potwierdzić, trochę zwątpiłam. I uwierzyłam, że rzeczywiście dostanę coś od Polańskiego. Pięć kilogramów paczki z Francji – pewnie mąkę, cukier, makaron. Może proszek do prania?

Przyszła?

Do dzisiaj jeszcze nie. Albo strasznie długo te strajki na poczcie we Francji trwają, albo stwierdzili, że jedno zdjęcie mi wystarczy… A właśnie, bo ten pan powiedział, że na razie listem wysłał mi tylko zdjęcie z autografem Barbry Streisand.

Bo słyszał, że tak ją lubisz?

Nie. Tylko pani Streisand była akurat u pana Polańskiego i pomyślał sobie, że mi to sprawi przyjemność. A mąki jak nie było, tak nie ma. A może w tej paczce będzie pięć kilogramów zdjęć z autografami innych gwiazd filmowych, które akurat były u pana Polańskiego?

Masz jakieś inne autografy?

Miałam łyżkę z autografami.

Łyżkę?

Tak, taką piękną, olbrzymią, drewnianą. Chyba w cepelii kupił ją Jurek Dobrowolski i podarował mi na imieniny. Były na niej autografy Jurka, Wojtka Pokory, Andrzeja Stockingera. Andrzej wyrył na niej napis: „Niech ta łyżka będzie najpiękniejszym dniem Twojego życia”. Przez wiele lat stała w kuchni. Aż któregoś dnia wracam do domu, a pani, która wtedy u mnie sprzątała, z wyrazem zadowolenia na twarzy mówi: „No, wreszcie mi się udało doszorować tę łyżkę”. Umyła, wyczyściła, starła autografy. Myślałam, że ją uduszę!

A jakieś listy trzymasz na pamiątkę?

Mam list od Janusza Minkiewicza, od Jacka Janczarskiego i telegram od Jurka Satanowskiego. Ale nie wiem gdzie. Gdzieś w papierach.

Sama pisałaś listy?

Kiedy Minkiewicz wyjeżdżał do Ameryki, napisałam mu swoje wymiary, żeby mi kupił sztruksy. Beżowe, takie jakie nosi mój ukochany Woody Allen. No, może nie takie obwisłe, jak on nosi, ale beżowe. Czyli teraz gdzieś w archiwum Minkiewicza może być list z obwodem pasa, bioder i długością nóg Marii Czubaszek. Miałam jeszcze rysunki Karolaka. To były głównie zające. Na przykład kiedy coś przeskrobał, rysował „Zająca w Kącie Wstydu”, takiego z klapniętymi uszami. Ale też nie wiem, gdzie są. Nie mam też żadnego pukla włosów wyrwanych komukolwiek, zasuszonych kwiatów.

Poszukaj tych listów.

Dobrze. A jak nie znajdę, to sama napiszę. Kto mi zabroni napisać sobie list od Minkiewicza? [W tapczanie nie było tego listu, ale znalazł się ten, w którym Marysia prosi o spodnie. Znalazły się też historyjki o Zającu i Zajączce. Wojciech Karolak przed snem rysował komentarz do jakiegoś zdarzenia. Z jednego z tych rysunków dowiadujemy się, gdzie i kiedy „to” się między Marią a Wojciechem zaczęło. To była codzienna, prywatna, nieprzeznaczona do publikacji korespondencja małżeńska. Zające i inne domowe rysunki Karolaka będą się pojawiały co jakiś czas do końca książki – zawiad. AA].

I ty mówisz, że masz nieciekawe życie? Bo oczywiście mnóstwo jest na świecie osób, którym Minkiewicz przywiózł dżinsy z Ameryki, a Polański obiecał wysłać paczkę! Ale jesteśmy jeszcze w czasach, w których na pewno nie nosiłaś dżinsów. Wychowałaś się na dobrym podwórku?

W ogóle nie chodziłam na podwórko. Z dwóch powodów. Po pierwsze, przy moim domu, na ulicy Rozbrat nie było podwórka, a po drugie, nawet gdyby było, to pewnie byłyby na nim dzieci. Więc wychowywałam, a raczej chowałam się przed nimi, w domu. Bo od dziecka nie przepadałam za dziećmi. Zwłaszcza za dziewczynkami. Wtedy żałowałam, że nie urodziłam się chłopcem.

A teraz?

Żałuję jeszcze bardziej. Mężczyźni mają łatwiej.

Dlaczego?

Bo kiedy na przykład od mężczyzny odchodzi kobieta, to odchodzi kobieta. A kiedy od kobiety odchodzi facet, to wali się jej cały świat. Tylko nie pytaj dlaczego.

Bo?

Nie wiem. Ale kobiety tak mają.

Ale to raczej dylematy dorosłych kobiet. My na razie opowiadamy o dziecku. Może już nie z loczkiem, ale jeszcze nie z walącym się, z powodu odchodzącego faceta, światem.

Krótko byłam dzieckiem. Postanowiłam szybko wydorośleć.

Kiedy to ci się udało?

Jak miałam osiem, góra dziewięć lat. Kiedy zarobiłam pierwsze pieniądze.

Za co?

Za zjedzenie szpinaku. Którego nie cierpiałam. Tłumaczenie, że jest zdrowy, nie przekonywało mnie.

A pieniądze cię przekonały?

Zdecydowanie. Bo już od dłuższego czasu zbierałam (do świnki) na wymarzonego pieska. Że na pieska, wiedziała tylko babcia. I to właśnie ona, w tajemnicy przed rodzicami, zmotywowała mnie do jedzenia szpinaku. Za każdą przełkniętą porcję płaciła mi chyba równowartość dzisiejszych pięciu złotych. To były moje pierwsze zarobione ciężko, ale uczciwie, pieniądze. I wtedy poczułam się dorosła. Bo nie wiedziałam jeszcze, że będąc dorosłym, można mieć pieniądze zarobione niekoniecznie ciężko i uczciwie. Teraz już to wiem, ale to wiedza czysto teoretyczna. Praktycznie nigdy nie udało mi się jej wykorzystać.

Żałujesz?

Szczerze?

Nie nalegam.

I za to, między innymi, tak cię lubię. A wracając do tego, kiedy poczułam się dorosła, to był jeszcze jeden moment. Wcześniej niż zarobiłam pierwsze pieniądze. Tylko wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Że świadczy o twojej dorosłości?

Właśnie. I odpowiedzialności. Zapytana przez kogoś z rodziny, kim chciałabym być, kiedy dorosnę, powiedziałam, że na pewno nie będę chciała być mamusią. I tak mi zostało, i tak mi się udało. Wtedy miałam natomiast nadzieję, że zostanę Indianinem.

Nie Indianką?

Nie. Bo Indianki wydawały mi się brzydkie, a Indianie przystojni. I wspaniali! Jak „Winnetou, czerwonoskóry gentleman”. Aha. Bo chyba nie wspomniałam, że kiedy dziewczynki w moim wieku czytały „Anię z Zielonego Wzgórza”, ja czytałam wyłącznie książki o Indianach. Może dlatego łatwiej mi było nawiązać kontakt z chłopcami? Za dziećmi, jak mówiłam, w ogóle nie przepadałam, za dziewczynkami zwłaszcza. I to się utrzymało do dziś. Nigdy nie miałam przyjaciółki. Były koleżanki ze szkoły, ze studiów, z pracy… Niektóre nawet lubiłam, ale z żadną się nie zaprzyjaźniłam.

Dlaczego?

Bo nie odczuwałam takiej potrzeby. Uważam, że przyjaźń damsko-damska, jeśli w ogóle istnieje, to jest przereklamowana. Taka jest moja wersja i będę się jej trzymać.

Z kobietami trudniej mi się rozmawia. W pierwszej pracy, w radiowej reklamie, oprócz facetów były trzy panie. I tak zwane babskie rozmowy. Głównie o dzieciach. Jedno miało kolkę, drugiemu wyrzynały się ząbki (chyba mądrości, bo było wyjątkowo mądre), trzeciemu się ulewało. Albo wprost przeciwnie. Nie jestem pewna, bo te newsy mało mnie wciągały. Podobnie jak narzekania na mężów, którzy nie opuszczali deski, nie myli po kąpieli wanny i nie wynosili śmieci. Za to przynosili za mało pieniędzy. Kiedy więc panie mówiły o „ciężkim okresie”, myślałam o braku płynności finansowej. A okazywało się, że one miały na myśli fizjologię. Te „dni, z których każdy jest nasz, jeśli podpaski dobre masz”. Nie miałam i nie mam ciekawości na ten temat.

A może po prostu miałaś pecha i trafiałaś na kobiety, które nadają na innych falach?

Niewykluczone. Ale jeśli, to ten pech zaczął mnie prześladować już w szkole. Dokładnie w klasie maturalnej, kiedy z liceum Batorego przeniosłam się do żeńskiego, imienia Narcyzy Żmichowskiej. Trzydzieści kilka dziewcząt w jednej klasie! To przecież gorzej niż w koszarach!!! Nie śmierdziało, ale bolało. Jurek Dobrowolski napisał kiedyś piosenkę „Najlepsze są panienki z bardzo dobrych domów”. Niestety, nie miał racji. Nigdy wcześniej ani później nie nasłuchałam się tylu koszarowych dowcipów, jak w tej szkole, do której chodziły właśnie takie panienki. Po koedukacyjnym, a głównie męskim Batorym uszy mi więdły!

To dlaczego się przeniosłaś?

W Batorym dostałam propozycję nie do odrzucenia. Powiedzieli, że jeżeli się nie przeniosę, to dostanę złą opinię na studia.

Narozrabiałaś?

Nie bardzo. Chodziliśmy wieczorami w pobliskie Aleje Ujazdowskie. Jeden kolega miał gitarę, było jakieś wino. Ale spokojnie, bez żadnych rozrób. Niestety. W naszej klasie był jeden chłopak, którego nikt nie lubił. Syn ważnego działacza partyjnego. I przyszedł, bo chciał się z nami zakolegować. My nie chcieliśmy, on nalegał. Wkurzył nas i go opluliśmy. Następnego dnia poskarżył się w szkole, odbyło się przesłuchanie i winnym „zaproponowali” zmianę szkoły. Kto z tej propozycji nie skorzysta, dostanie złą opinię. Co w tamtych czasach w zasadzie przekreślało dostanie się na studia. A ja marzyłam o pójściu na dziennikarstwo. To było pół roku przed maturą. Chcąc nie chcąc (raczej opcja druga), przeniosłam się do Liceum imienia Narcyzy Żmichowskiej. Żeńskiego (co mnie odrzucało), ale najbliżej i z angielskim. Co mnie przekonało.

O zmianie szkoły rodzicom nie powiedziałam, bo nie chciałam ich denerwować. Z tego samego powodu nie powiedziałam im również o terminie ustnych egzaminów maturalnych. Dowiedzieli się, kiedy już zdałam. Najpierw się ucieszyli, potem wkurzyli.

Oczywiście nie dlatego, że zdałam, tylko że nie powiedziałam im o zmianie szkoły. Ale możemy zmienić temat?

Bo co?

Bo nie lubię grzebać w przeszłości. Co było, a nie jest. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że niektórym trudno uwierzyć, że byłam kiedyś młoda.

Ja wierzę. Nawet w to, że byłaś kiedyś dzieckiem.

I to jest najgorsze. Bo zdaniem psychoanalityków źródeł większości naszych problemów ze sobą trzeba szukać w dzieciństwie. Więc gdyby człowiek od razu był dorosły, pewnie miałby mniej problemów.

A poza tym ja naprawdę nie lubię wspominać. Podobnie jak wybiegać w przyszłość. Przychylam się do opinii, że są dwa dni, którymi nie należy się przejmować. To wczoraj i jutro.

Zmuś się trochę. Pamiętasz wojnę?

Urodziłam się niecałe trzy tygodnie przed wybuchem. Drugiej, a nie, jak może sądzisz, pierwszej. I pamiętam niewiele.

Pamiętam natomiast dzień rozpoczęcia Powstania Warszawskiego. Byłyśmy z babcią na spacerze, zaczęły wyć syreny. Wróciłyśmy szybko do domu i z rozmowy rodziców dowiedziałam się, że wybuchło powstanie. Nie bardzo wiedziałam, co to znaczy. Potem wiedziałam tylko, że kiedy zaczynają wyć syreny (tak zwane krowy), trzeba uciekać do piwnicy. Nie bałam się, ale nie lubiłam tego. Bo w piwnicy było mnóstwo ludzi, duszno i ciemno. A potem porobiło się jeszcze gorzej.

Mianowicie?

Nie trzeba już było uciekać z mieszkania do piwnicy, ale z marszu z Warszawy. Wtedy już się bałam.

Rozumiem, ale nie bardzo.

Dlaczego się bałam?

Dlaczego trzeba było uciekać „z Warszawy z marszu”?

Bo w pewnym momencie, chyba pod koniec powstania, Niemcy popędzili nas, z tłumem innych warszawiaków, do obozu. Pamiętam, że stali po bokach z karabinami, a my maszerowaliśmy, a raczej wlekliśmy się, do miejsca transportu. Wtedy właśnie niektórzy próbowali uciekać. Do mężczyzn strzelali (i na ogół trafiali), na kobiety z dziećmi przymykali czasem oko. Najczęściej za jakiś złoty pierścionek, naszyjnik czy coś w tym rodzaju. Mama, jak później opowiadała, wykupiła mnie, babcię i siebie za obrączkę i zegarek. Babcia dorzuciła złoty łańcuszek z krzyżykiem. Uciekłyśmy i jakimś cudem dotarłyśmy do Rawy Mazowieckiej. Ojciec wolał nie ryzykować i trafił do obozu w Stutthofie. Gdzie, jak potem opowiadał, każdą brukiew wymieniał na papierosa. Dzięki temu zresztą pewnie przeżył.

Chyba żartujesz…

Nic właśnie. Bez brukwi da się żyć. Bez papierosa, jeśli jest się nałogowym palaczem (a ojciec był), nie da rady. Wiem to po sobie.

Czyli ten twój nałóg po ojcu?

Niewykluczone. Tak przynajmniej uważała moja mama i miała to ojcu za złe. Więc wzięłam winę na siebie i przekonałam ją, że to on ma po mnie.

Jak to?

Tak to. Taka jest moja wersja i będę się jej trzymać.

A wracając do Rawy Mazowieckiej. Jak długo tam mieszkałyście?

Nie pamiętam dokładnie, ale mnie się dłużyło. Do momentu, kiedy złamałam sobie rękę. Oczywiście niechcący, a nie na złość mamie. A mimo to strasznie się zdenerwowała.

A dlaczego tobie przestało się dłużyć?

Bo kiedy siedziałam w domu, z ręką w gipsie, zaczął mnie odwiedzać mieszkający „przez ścianę” bardzo sympatyczny rosyjski żołnierz. Opowiadał mi o swojej córeczce, podobno w moim wieku, a kiedy chyba zorientował się, że bardziej interesują mnie zwierzątka, zaczął mi je rysować. Byłam zachwycona i nabrałam przekonania, że Rosjanie to wspaniali ludzie.

Zmieniłaś później zdanie?

Przestałam generalizować. Poznałam jeszcze kilku Rosjan i w większości byli bardzo fajni. W przeciwieństwie do Związku Radzieckiego. Pamiętam, jak na którymś Jazz Jamboree dzięki Karolakowi poznałam rosyjskiego dziennikarza, Aloszę Bataszewa. Przystojny, inteligentny, dowcipny. Niestety tracił poczucie humoru, kiedy rozmowa schodziła na temat Związku Radzieckiego. Strasznie się nabzdyczał. I to już mi się nie podobało. Co gorsza, dotarły do nas plotki, że prawdopodobnie był w jakichś służbach, bo wtedy tylko tacy przyjeżdżali. Nie wiem, czy rzeczywiście tak było, ale mimo, że żadnych tajemnic od nas nie wyciągnął (bo ich nie znaliśmy), niesmak pozostał. I podejrzenie, że może nie wszyscy Rosjanie są tacy fajni jak ten z Rawy. Który małej dziewczynce z ręką w gipsie rysował zwierzątka.

A wracając do wojny…

Jeszcze raz powtórzę, że urodziłam się trzy tygodnie przed wybuchem drugiej, a nie pierwszej, więc oprócz tego, że pamiętać nie lubię, to za dużo pamiętać nie mogę.

A z rodzinnych opowieści?

Pamiętam jedną. O wilczycy Grigri. To znaczy mama mówiła, że to wilczyca, dzisiaj wiem, że to owczarek niemiecki. Jak „ogłaszali alarm dla miasta Warszawy”, rodzice ukrywali mnie w łazience. W becik i do wanny. Wydawało im się, że tak bezpieczniej. Ale przy którymś nalocie, kiedy tak zrobili, Grigri podobno dostała szału. Chwyciła zębami becik i mnie w tym beciku próbowała wyciągnąć z wanny. Rodzice nie mogli jej uspokoić, w końcu dali za wygraną i pierwszy raz zeszli ze mną, jak większość mieszkańców domu, do piwnicy. A kiedy po nalocie wrócili do mieszkania, okazało się, że tej łazienki, w której miałam być ukryta, już nie ma. Może stąd moja miłość do psów? W każdym razie na pewno, gdyby nie uratowała mi wtedy życia, nie miałabym szansy tak ich pokochać. Nieprawdaż?

Prawdaż. Teraz szkoła.

Do szkoły poszłam dopiero do czwartej klasy.

?

Sama nie wiem dlaczego. Wiem tylko, że najpierw uczyłam się w domu. Codziennie przychodziła jedna pani, która uczyła mnie wszystkiego. Pisania, czytania i całej reszty, której uczą w szkole. Na szczęście bez wychowania fizycznego. To upiorne przeżycie zaczęło się dopiero w normalnej szkole. Na Czerniakowskiej. Do której początkowo odprowadzała i z której przyprowadzała mnie babcia. Lubiłam to drugie, to znaczy przyprowadzanie ze szkoły, bo szkoła mnie nudziła. Matematyka, fizyka mnie nie pociągały. Język polski bardziej, ale nie lubiłam lektur. Historyjki o „Janku Muzykancie” czy „Anielce” w ogóle mnie nie wciągały. Rozczarowała mnie nawet „Nasza szkapa”. Choć zwierzątka kochałam. A z ludzi najbardziej Indian. Więc doczytywałam w domu. „Biały kieł”, „Bari, syn szarej wilczycy” czy „Kidi, dziecię obozu” i „Winnetou, czerwonoskóry gentleman”. A w ogóle w szkole zaczęło się od awantur. O to, jak mówię. Bo zaciągałam. Cała moja rodzina pochodziła ze Lwowa. Ja pierwsza urodziłam się w Warszawie, ale mówiłam jak lwowianka. Miałam straszne pretensje do babci i rodziców, że mówię nie tak jak warszawiacy, że dzieci się ze mnie śmieją. I starałam się ze swojego języka wyplenić „ta joj”, „batiar”, „pełechy”. Tylko po to, żeby udowodnić, że jestem prawdziwą warszawianką. Nie jestem „ogólnopolską” patriotką, ale mam wielki sentyment do Warszawy. Tylko poczęta zostałam we Lwowie, ale urodziłam się już w Warszawie.

Rodzice przyjechali tutaj do pracy. Nie najlepiej trafili w czas, bo niedługo pomieszkali w wolnej Warszawie. Przeprowadzili się w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku. Przyjechały też babcia i ciocia. To znaczy babcia i jej siostra. Babcia zakochała się w Warszawie, ale Lwów na zawsze pozostał dla niej najważniejszy. Dlatego też nigdy później nie chciała do Lwowa jechać, bo słyszała, jak bardzo się zmienił. Mówiła, że tak kocha to miasto, że chce sobie je pozostawić we wspomnieniach takim, jakie zapamiętała je sprzed wojny. Mama też odmawiała, kiedy proponowałam, że załatwię jakąś wycieczkę. Ale to nie było nieustanne wspominanie utraconego Lwowa. Dlatego o ich lwowskiej przeszłości wiem niewiele. Że mieszkali na ulicy Ruskiej, że ciocia szyła w bogatych domach, była taką prywatną krawcową, że mama chodziła do urszulanek, a potem została bibliotekarką. I to wszystko.

W zeszłym roku na spotkaniu autorskim podeszła do mnie jakaś pani. Taka młodsza. No, wszystkie są młodsze ode mnie. Okazało się, że to moja stryjeczna siostra. Od niej się dowiedziałam, że dziadkowie ze strony ojca w Worochcie koło Lwowa mieli piękny pensjonat, który Rosjanie odebrali im po wojnie. Takie strzępy informacji. Ja chyba nigdy nie miałam ciekawości do takich spraw, a rodzice nie odczuwali potrzeby, żeby mi o tym opowiadać. Rzadko o tym myślę, właściwie tylko teraz na potrzeby tej rozmowy, ale według mnie tutaj duże znaczenie miało to, że moje dzieciństwo przypadało na czasy bezpośrednio po wojnie. Wtedy ludzie myśleli o innych rzeczach, o tym, żeby mieć gdzie zamieszkać, co jeść. Nie było takiej atmosfery, żeby siadać sobie przy stole i snuć rodzinne opowieści. Żyło się tym, co tu i teraz. Zresztą zostało mi to do dziś.

Tutaj w Warszawie mieszkaliśmy wszyscy razem. Rodzice, ja, babcia i ciocia. Później jeszcze młodsza ode mnie o dwanaście lat siostra. Babcia z ciocią zajmowały się domem. Mama nie miała „sentymentu” do wychowywania dzieci. Kiedy urodziła się moja siostra, mama nawet nie wykorzystała urlopu macierzyńskiego, tylko od razu wróciła do pracy. Głównie babcia mnie wychowywała. Babcia nowoczesna, ciocia dewotka. Zupełne przeciwieństwa. Ciocia jak postać z ckliwej powieści. Babcia mówiła mi, że ciocia miała jakiegoś narzeczonego, który zginął. Przysięgła sobie, że już nigdy nikogo nie pokocha i że nie wyjdzie za mąż. Twarda sztuka, dała radę. Nie pokochała i nie wyszła. Ciocia do kościoła chodziła codziennie. I próbowała mnie przekonać. Trochę jej się udało, był taki okres, trwało to jakieś dwa miesiące, kiedy i ja codziennie chodziłam do kościoła. Bo mi się strasznie pewien ministrant podobał. Ciocia była zachwycona, babcia z niedowierzaniem dopytywała się, co ja tak do kościoła chodzę? Na szczęście ministrant mną się nie zainteresował.

Na szczęście?

Bo, urażona, przestałam chodzić codziennie do kościoła.

DZIEŃ DOBRY, JESTEM Z KOBRY

(grali: Wojciech Pokora i Jacek Janczarski – rok 1972)

– Dzień dobry, jestem z „Kobry”.

– Dzień dobry.

– Mówiłem o profesorze S.?

– Nie.

– To opowiem. Otóż profesor S., z wykształcenia podróżnik, postanowił dokonać niezwykłego wyczynu. Postanowił przepłynąć Afrykę.

– Jak to „przepłynąć Afrykę”?

– Normalnie, wpław. Motylkiem. No więc kupił siatkę na motyle…

– Chwileczkę, przecież Afryka to jest ląd.

– Ląd. Czarny zresztą.

– Czarny, nie czarny, ale przecież lądu nie można przepłynąć.

– O to chodzi właśnie! I dlatego powiedziałem, że profesor postanowił dokonać wyczynu niezwykłego!

– To nie jest niezwykłe, tylko to jest po prostu niemożliwe!

– Taki pogląd istniał dotychczas.

– A profesor przepłynął, tak?

– No więc zaskoczę pana!

– Przepłynął Afrykę motylkiem???

– Tak. To znaczy nie! Nie przepłynął niestety. Okazuje się, że nie wszystkie dotychczasowe poglądy są fałszywe. Ale nie o to chodzi. Otóż profesor przy okazji pobuszował trochę po buszu afrykańskim i oto pewnego dnia… Kiedy tak sobie buszował… Nagle spostrzega, proszę pana… lampę.

– Lampę? W buszu? No ciekawe dosyć.

– Profesora też to zaciekawiło. Podchodzi więc bliżej, wkłada okulary, patrzy…

– i co?

– Jednakowoż lampa. Więc szuka kontaktu, rozumie pan? Odsuwa zarośla i drętwieje! W zaroślach dwie literki!!!

– Jakie literki?

– R i T!

– Nie rozumiem.

– Po prostu, to nie była, proszę pana, lampa, tylko lampart. Profesor nie zauważył ostatnich literek, bo zasłaniały je zarośla.

– Dobrze, dobrze. Ale jak można pomylić lampę z lampartem?

– A jednak można niestety. Można. Niech pan sobie w domu napisze te dwa słowa i zakryje w lamparcie dwie ostatnie literki – nie będzie żadnej różnicy. Poważnie teraz.

– Poważnie? Ale przecież… Nieważne zresztą. No i co zrobił profesor?

– No więc zdrętwiał.

– To już pan mówił.

– Raz.

– No raz.

– A profesor zdrętwiał drugi raz! Bo w zaroślach zobaczył drugiego lamparta!

– W tej sytuacji to już nie jest duża różnica.

– Pozornie, proszę pana. Profesor miał tylko jeden nabój, zresztą do syfonu akurat.

– A to rzeczywiście, nie na wiele by mu się przydał.

– O to chodzi, o to chodzi. Bo skąd w buszu syfon, prawda?

– Nie o syfon chodzi, tylko o te lamparty. Ale co zrobił profesor? Niech pan powie.

– No właśnie, co zrobił profesor?

– Co zrobił profesor?

– No co? No ja pana pytam właśnie.

– No więc, wtedy profesor. Profesor. Wtedy…

– No śmiało! Śmiało!

– Panie, a skąd ja mogę wiedzieć?

– A ja skąd mam wiedzieć? Przecież mnie przy tym nie było.

– No dobrze, ale to pan zaczął opowiadać.

– Skoro ja zacząłem, to pan może skończyć.

– A to jest pomysł dosyć ciekawy. Do widzenia.

– Do widzenia.

II

Jedna z bohaterek twoich opowiadań miała na imię Stegna. Jeden z bohaterów, detektyw, nazywał się Sandomierz Bryndza-Pułtuski…

Jego rodzice chcieli, żeby nazywał się Kazimierz, ale matka chrzestna się pomyliła…

Porozmawiajmy o twoim imieniu i nazwisku. Ten zestaw – Maria Czubaszek – brzmi niebanalnie.

Tylko wyjaśnijmy, że Czubaszek to nie jest moje panieńskie nazwisko. Janusz Minkiewicz, kiedy dowiedział się, że ja tak naprawdę (chociaż przez matkę chrzestną tylko na drugie) mam Alicja, a panieńskie nazwisko Bacz, powiedział, że to jest idealne nazwisko dla osoby piszącej. Alicja Bacz brzmi jak pseudonim autorki poczytnych kryminałów. Albo jak intrygująco brzmiałby tytuł moich wspomnień: Alicja Bacz, „Ocalona przez córkę szarej wilczycy”…

To prawda, znacznie lepiej niż: Maria Czubaszek, „Uratowana przez Grigri”…

Czubaszek od razu mi się nie spodobał.

Domyślam się, że chodzi tylko o nazwisko?

Nie tylko. Sam Czubaszek też nie był raczej w moim typie. Wyszłam za niego, żeby wyrwać się z domu. Niestety, wpadłam z deszczu pod rynnę. Kiedy więc się rozwiodłam i po paru latach wyszłam za Karolaka, myślałam, czyby nie zmienić nazwiska. Ale Karolak przekonał mnie, że nazwiska kończące się na „ak” nie są najlepsze. Bo jakoś idealnie pasują do zdań typu: „Panie Karolak, śniegu napadało, trzeba odgarnąć”. A teraz już jestem za stara, żeby się rozwodzić i wychodzić za jakieś fajne nazwisko.

Imienia Maria też nie lubię. Rodzice ustalili, że jeśli urodzi się dziewczynka, to będzie Alicja. I niby się urodziła, ale pojawił się kłopot. Kiedy miałam być chrzczona, w Warszawie były już naloty, nikt nie chciał iść do kościoła. Jedna pani zgodziła się zostać matką chrzestną, ale uparła się, że w związku z tym, że jest wojna i że to pierwsza dziewczynka w rodzinie, to musi być Maria. Czyli, jak widać, sytuacja z Kazimierzem – Sandomierzem nie była całkowicie wymyślona. W domu nikt imienia Maria nie używał, jako Alicja funkcjonowałam też w szkole. Do matury. Dopiero wtedy trzeba było prostować w dokumentach i wpisywać wszędzie Maria. Gdybym sama decydowała, to chciałabym mieć na imię Szymon. Wojtek przywiózł mi kiedyś z zagranicy taki mały magnetofon. Magnetofon ma pokrowiec, a na pokrowcu jest napis „Szymon Czubaszek”. W ogóle bardziej mi się podobają imiona męskie.

Wróćmy do zainteresowania językiem polskim. Byłaś jurorką ogłoszonego przez „Gazetę Wyborczą” konkursu na najpiękniejsze polskie słowo. Masz jakieś swoje typy?

„Taormina” i „Galapagos”. Nie są co prawda polskie, ale to najpiękniejsze słowa świata. Taormina to z książki, Galapagos nie wiem skąd. Ale kojarzy mi się z największymi żółwiami.

Lubisz?

Uwielbiam rysunek Andrzeja Mleczki, na którym jest żółw i leżący słoń. I podpis, że w życiu każdego żółwia jest taki moment, kiedy musi komuś dać w mordę.

Jesteś pewna, że na Galapagos są słonie?

Wątpię. Nikt nie lubi dostawać w mordę. Mnie to nie grozi, bo na Galapagos się nie wybieram. Podobnie zresztą jak do Taorminy. Ale te dwa słowa są dla mnie piękne.

To już wiem jak miałyby na imię twoje dzieci.

Jakie dzieci??? Pieski mogłabym tak nazwać. Chociaż nie, pies musi się nazywać krótko. Góra dwie sylaby. Dłużej powinien za to żyć. A wiesz, że na potrzeby tej rozmowy zastanawiałam się, jak bym chciała, żeby wyglądało moje życie?

„Sama na plaży. Nie wiem gdzie”

Z mamą Ulką i suczką Dianą

Na balkonie z lalkami

Z ojcem i babcią Jadwigą

Ojciec Stanisław

Ciocia Stefania

Jak byś chciała, żeby wyglądało twoje życie na potrzeby tej rozmowy?

Chciałabym się urodzić w Taorminie. A umrzeć na Galapagos.

Nie tak szybko.

Przepraszam. Cierpliwość nie jest moją najsilniejszą stroną. No więc chciałabym się urodzić w Taorminie jako bogata sierotka Marysia. Kiedyś już o tej sierotce gdzieś powiedziałam i mama zrobiła mi straszną awanturę. A tu chodzi o to, że ja chciałabym się urodzić bez zobowiązań, żeby nikt nie wiązał ze mną żadnych planów, nadziei. Żeby tylko powiązał ze mną swój spadek.

Ale kto? Gdybyś urodziła się sierotką.

Mógłby to być ktoś obcy.

Kto by zapisał spadek b o g a t e j sierotce? Dlaczego?

Choćby dlatego, żeby udowodnić, że bogaci coraz bardziej się bogacą. Tak jak biedni na ogół biednieją. Dlatego, jak wspomniałam, pragnęłabym urodzić się bogatą sierotką. Ale pragnienie nie ma szans.

To zależy. Ja na przykład zapragnąłem tą rozmową sprawić ci pewien kłopot. Przejrzałem wywiady, które przeprowadzałaś z różnymi ludźmi. I pomyślałem, że chciałbym usłyszeć, jak odpowiadasz na swoje własne pytania. Czyli żeby co jakiś czas „Czubaszek pytała Czubaszek”. Rozmowę z pewną znaną dziennikarką zaczęłaś od pytania „Co jest najważniejsze w życiu?”. No więc co jest?

Szczerze czy poprawnie?

Jak chcesz.

To pół na pół. Najpierw poprawnie, potem szczerze. Najważniejsze jest zdrowie. Zaraz po pieniądzach. Im dłużej żyję, tym bardziej uważam, że pieniądze są potrzebne do wszystkiego. I do tego, żeby być zdrowym – odpowiednio się odżywiać, wypoczywać i, kiedy zajdzie potrzeba, leczyć. I żeby zapewnić dobry start swoim dzieciom, i godną starość swoim rodzicom. I żeby być naprawdę niezależnym. Na przykład od swojego szefa. Człowiek, który pracuje wyłącznie, żeby wyżywić rodzinę i zapłacić rachunki, nie ma odwagi „postawić się” szefowi. Ba! Nawet miłość, która jest ponoć najważniejsza, kiedy ludzie myślą tylko o tym, jak związać koniec z końcem i co wsadzić do garnka, można włożyć między bajki. Tudzież między piękne piosenki, jak Osieckiej o „kochankach z ulicy Kamiennej”. Dlatego dla pieniędzy większość ludzi gotowa jest zrobić wszystko. Łącznie z największym świństwem. Są, rzecz jasna, wyjątki. Które potwierdzają regułę.

A co ty byłabyś gotowa zrobić dla pieniędzy?

Podejrzewam, że wszystko. Co by ewidentnie nie zaszkodziło innym. A gdybym miała duże pieniądze, zorganizowałabym wypasione schronisko dla wszystkich bezdomnych zwierząt. A gdyby jeszcze coś zostało, kupiłabym olbrzymi samochód Karolakowi, żeby mógł jeździć na koncerty ze swoimi ukochanymi organami Hammonda (które ważą sto osiemdziesiąt kilo). A gdyby jeszcze coś zostało, zafundowałabym mu usunięcie „podgardla” (które mnie nie przeszkadza, ale jego okropnie wkurza). A gdyby jeszcze coś zostało (choć wątpię), sobie palnęłabym pełny lifting twarzy. Żebym bez wstrętu mogła patrzeć w lustro. Niestety. Kiedy patrzę na swoje bardzo długie już życie, widzę, że wszystko poszło nie tak. Chciałam mało pracować, dużo zarabiać, szybko umrzeć. A jeśli nie, to na starość grać w pokera. Stara jestem, ale w pokera nie gram, bo na to trzeba mieć spore pieniądze. Jurek Satanowski twierdził wprawdzie, że poker to ciężki kawałek chleba, ale pewny, ale ja się przekonałam, że pewny, kiedy ma się pieniądze.

Byłaś królową kasyna?

Chciałabym. Ale też nie wyszło. W kasynie byłam tylko raz. I to przy okazji kręcenia sceny do serialu, którego byłam współscenarzystką. Wtedy w pokera już nie grałam. Wcześniej zdałam sobie sprawę, że za bardzo mnie wciąga i nie stać mnie na to. Dużo grałam, kiedy pracowałam jeszcze w „Szpilkach”. Świetnym pokerzystą był nasz szef, Witold Filler. I zazwyczaj wygrywał. Nawet ze słabą kartą, bo mając pieniądze, śmiało blefował, a reszta bała się go sprawdzać. A kto nie wchodzi do gry bez pokera, ten nie wygrywa. Ja na początku parę razy wygrałam. Przez pomyłkę. Mając nędzną parę, myślałam, że to kareta. I śmiało przebijałam, aż pozostali wymiękli. Wiedzieli, że nie miałam zbyt dużo pieniędzy i że nie umiem blefować, więc myśleli, że skoro tak ostro idę, to na pewno mam mocną kartę. Ja zresztą, jak wspomniałam, też tak myślałam. I dzięki temu parę razy wygrałam. Ale kiedy później wiedziałam już, co mam w kartach oraz ile w kieszeni, zaczęłam przegrywać. Wszystko, co miałam, a nierzadko i więcej.

Zdarzyło ci się przegrać dom lub samochód?

Na szczęście nie posiadałam ani domu, ani samochodu. Ale honoraria, które miałam dopiero dostać, zdarzyło mi się przegrać kilkakrotnie. W końcu złapałam kontakt z rozumem i przeszłam na odwyk.