Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poznaj świat kobiet, które zapoczątkowały polski feminizm
Maria Konopnicka spędza wiosnę 1910 roku w Żarnowcu, w dworku podarowanym jej przez naród. Opiekuje się nią Maria Dulębianka, wierna przyjaciółka i towarzyszka życia. Na pół roku przed śmiercią Konopnicka wspomina swoją drogę życiową, dokonuje bilansu i podsumowań. W tej kameralnej opowieści spotykamy najważniejsze dla niej osoby: męża Jarosława, córki, Elizę Orzeszkową, Dulębiankę, a także Henryka Sienkiewicza.
Dorota Ponińska, autorka cenionych powieści biograficznych, zaprasza do Żarnowca, do prywatnego świata dwóch wybitnych kobiet, które w czasach patriarchatu miały odwagę pójść własną drogą – twórczą i osobistą. A jednocześnie pokazuje klimat artystyczny i społeczny czasów, w których rodził się polski feminizm.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 216
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-68101-30-0
Chłodny świt wnika do sypialni przez uchylone okno. Maria budzi się, ale nie otwiera oczu. Leży w ciemności pod ciepłą kołdrą i wsłuchuje się w swoje ciało. Czy zdoła dziś wstać? Ostatnio to coraz trudniejsze. Brakuje i sił, i chęci. Słyszy ptaki, które jak szalone wyśpiewują radość istnienia, i trochę im zazdrości.
Od dawna choruje i leczy się: na gardło, na serce, na sprawy kobiece. Jeździ po europejskich uzdrowiskach, słucha rad lekarzy, bierze kąpiele, masaże i nowe kuracje. Przyjmuje lekarstwa zapisywane na kaszel, na zapalenie krtani, a czasem na nerwy. Ale tej wiosny doszło coś jeszcze. Niedawno w Wiedniu miała spuchnięte kostki, teraz puchną już kolana. Co to jest? Wiedeński lekarz zbadał ją i zalecił pijawki. Może się na to zdecyduje, bo na takich ciężkich, obrzękniętych nogach nie sposób chodzić. Za oknem wiosna zaprasza do spacerów — pachnącym ciepłym wiatrem, barwami kwiatów na rabatach i cienistymi alejkami w parku. Drzewa owocowe i krzewy w sadzie stoją obsypane białym i różowym kwieciem. A ona czeka na ten wybuch wiosennego rozkwitu w swoim ogrodzie przez całą jesień i zimę.
Maria Konopnicka ma sześćdziesiąt osiem lat i czuje, że siły naprawdę ją opuszczają. Od dawna nie była taka słaba. Dziś chyba też zostanie w łóżku.
A maj w Żarnowcu jest taki piękny! Jesienią trudno wytrzymać w tej głuszy, zimą nie da się przejechać przez zaspy, ale wiosna zachwyca — świeżością zieleni, zapachem bzów, błękitno-zieloną panoramą pagórków, łąk i lasów. Jak to dobrze, że kochana Eliza wynalazła dla niej ten dom! Ledwie trzy kilometry od stacji kolei w Jedliczu, skąd w parę godzin można dojechać do Krakowa albo w drugą stronę, do Lwowa. Wprawdzie Maria wolałaby mieszkać w zaborze rosyjskim, ale z formalnych względów możliwa była tylko Galicja. No, niech będzie i Galicja. Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda…
Dawno już pasowana przez krytyków na narodową wieszczkę Maria Konopnicka parę lat temu otrzymała ten dom z ogrodem z okazji jubileuszu dwudziestopięciolecia twórczości, jako dar „wdzięcznego narodu”, ale wiadomo było, że zawdzięcza go nieocenionej Elizie. To ona wiedziała, jak doskwiera Marii brak własnego kąta. I tułacze życie, które wiodła od lat. Używając swych wpływów i autorytetu, Eliza zorganizowała narodową zbiórkę funduszy. Pisała listy, apelowała, przekonywała. Nie wypadało jej odmawiać. Taka lojalna przyjaciółka to prawdziwy skarb!
Dom w Żarnowcu ma swoje wady, ale ma też wiele zalet. Przede wszystkim — rozległe piętro, które mogło pomieścić pokoje Dulębianki: obszerną sypialnię i pracownię malarską z odpowiednim światłem. Bo odkąd pojawił się pomysł darowania jej domu, dla Marii było jasne, że zamieszka w nim tylko razem z Dulębianką. Nie z dziećmi, broń Boże nie z mężem, tylko z tą, z którą przez kilkanaście ostatnich lat były niemal nierozłączne.
Dulębianka to druga kobieta skarb w życiu Marii. Właściwie nie druga, tylko pierwsza, najważniejsza. O, nawet teraz, rzuciła wszystkie swoje sprawy: malowanie, swoją lwowską rodzinę, działalność społeczną, spotkania ze swoimi feministkami i z prasą, i siedzi tu z nią, by jej towarzyszyć w słabości i cierpieniu. Przecież na tym odludziu nie ma porządnej opieki lekarskiej. Cóż by Maria zrobiła bez niej, trudno sobie wyobrazić. Jest jej bliższa, bardziej oddana i opiekuńcza — nawet niż własne dzieci.
Maria jest znużona. Po tylu latach życia na własny rachunek, opieki nad gromadą dzieci, wysiłku twórczego, tułaczki po krajach Europy, a także po latach znoszenia krytyki, ataków i plotek — ma prawo do tego znużenia. Chce ciszy i świętego spokoju. Żarnowiec miał być jej azylem, miejscem odpoczynku i cichej twórczości. Cóż z tego jednak, gdy wizytom i odwiedzinom nie ma końca? Sąsiedzi, dzieci sąsiadów, działaczki różnych kółek i stowarzyszeń — wszyscy czują się w prawie zakłócać im spokój i zabierać czas. Niepokoić prośbami. Zasięgać opinii. Zapraszać do udziału.
A daliby im wreszcie święty spokój! I pozwolili starej kobiecie spokojnie odpocząć w jesieni życia. Ale nie — ta galicyjska „dobroczynność”: cudzymi rękami, cudzą pracą!
— Chyba nam pani nie odmówi swego udziału…
— Liczymy, że nowy wiersz naszej wieszczki uświetni…
— Bylibyśmy zobowiązani, gdyby szanowna pani zechciała wygłosić odczyt…
A wszystko to — za darmo! Jakby jej doba miała sto godzin, jakby nie musiała od tylu lat zarabiać na siebie pracą.
Na szczęście teraz przynajmniej rozeszła się wieść, że jest chora, a Dulębianka nie przyjmuje żadnych wizyt i nie wpuszcza nikogo.
Maria otwiera oczy. Patrzy na zieleń drzew za oknem. Jasność dnia pokazuje jej, że jest później, niż sądziła. Dobrze, że nie ma pilnych prac do skończenia. Zamyka oczy i łowi resztki snu.
Po jakimś czasie słyszy ciche pukanie. Uśmiecha się. Ona zawsze puka tak delikatnie…
Drzwi otwierają się lekko. Dulębianka stoi w nich wysoka, smukła, nadzwyczaj poważna. W białej bluzce i ciemnej spódnicy do ziemi. W krótko obciętych włosach widać już pierwsze srebrne nitki. Binokle na jej nosie błyszczą.
— Jak się czujesz? — pyta cicho, z czułą troską w głosie, wchodząc do pokoju.
— Jeszcze żyję — próbuje zażartować Maria i dostrzega w dłoni przyjaciółki list. — Od kogo? — pyta.
Dulębianka waha się przez chwilę.
— To z Grodna…
— Eliza pisze?
— Nie.
Patrzą na siebie z niepokojem.
— Pokaż! — mówi Maria.
Dulębianka podaje jej list w zamkniętej kopercie i siada na fotelu. Tak, to nie jest pismo Elizy.
Maria podnosi się, opiera na poduszkach. Sięga po swoje binokle, leżące na stoliku przy łóżku. Rozrywa pospiesznie kopertę, przebiega oczami arkusz papieru zapisany czarnym atramentem. Zaledwie parę linijek.
— O Boże! — Ręka z listem opada jej bezwiednie i zastyga tuż nad dywanem.
— Co się stało? — dopytuje Dulębianka, ale tak, jakby się domyślała najgorszego.
— Eliza umarła… — szepcze Maria.
Co może zrobić najbliższa osoba w takiej chwili? Może milczeć. Może wziąć w ramiona i mocno przytulić. Pogładzić po plecach. A potem szepnąć do ucha: tak mi przykro… I to właśnie robi Dulębianka.
Maria wtula się w nią. Opiera twarz na chłodnym batyście białej bluzki, przez którą czuje ciepłą, miękką skórę. Przeżyła już tyle strat i śmierci bliskich — odeszli jej rodzice, brat, troje dzieci, mąż… Eliza zawsze była dla niej opoką. Taka strata! Taki żal. Ale oczy Marii są suche. Jakby wypłakała już swój przydział łez.
Maria zupełnie nie ma apetytu. Ani sił, żeby wstać i przygotować im obiad. Dulębianka jest kochaną istotą, ale w kuchni radzi sobie fatalnie. Na całe szczęście Józefowa, matka chłopca z sąsiedztwa, którego nauczyły czytać i posłały do szkół, z wdzięczności przynosi im coś czasem — dziś rano przyniosła pierogi z serem i śmietaną. Więc coś na skromny obiad jest. Ale Maria i tego nie mogłaby przełknąć. Bo jedyne, na czym może skupić uwagę, to kobieta, której zawdzięcza tak wiele, a która opuściła właśnie ten świat. Jej rówieśniczka. Eliza Orzeszkowa-Nahorska.
W sypialni panuje chłód — okna wychodzą na północ i na wysokie drzewa. Czerwone tulipany z owalnego gazonu przed domem stoją w wazonie. Eliza też je lubiła, miała podobny bukiet w swoim salonie w Grodnie, kiedy odwiedziły ją ostatnio. Żadna z nich nie wiedziała, że widzą się po raz ostatni.
Maria leży na łóżku z przymkniętymi oczami. Nogi ma uniesione, oparte na poduszkach, jak zalecił doktor. A pod powiekami przepływają jej sceny z Elizą, z niemal całego jej życia.
Kiedy widziały się po raz ostatni, Eliza była już całkiem siwa, trochę ociężała i mocno rozczarowana życiem, a także ideałami i przekonaniami swej młodości. Zwątpienie, ten podstępny towarzysz dojrzałych lat. Jakiż kontrast z czasem, kiedy zobaczyły się po raz pierwszy!
Było to w Warszawie, już z górą pół wieku temu. Areną, która je połączyła, była pensja sióstr sakramentek na Nowym Mieście, uchodząca wówczas za najlepszą w Warszawie. Ojciec przywiózł tam Marię niedługo po przedwczesnej śmierci matki, by zaznała regularnej edukacji szkolnej, a może też dlatego, by usunąć ją ze smutnego, żałobnego domu. Eliza już tam była — oddana przez matkę, która ponownie wyszła za mąż po śmierci pierwszego męża, ojca Elizy.
Rezolutna i dobrze zorientowana koleżanka pokazała Marii z daleka drobną, chudą dziewczynkę z dwoma ciemnymi warkoczykami. Nie wyróżniała się urodą, ale miała to bystre, przeszywające spojrzenie ciemnych oczu, które nadawało jej twarzy wyraz powagi, a nawet — mądrości.
— Zobacz, to jest Eliza — anonsowała z daleka koleżanka. — Uczy się najlepiej. Jak będziesz chciała, może za ciebie napisać wypracowanie po polsku, po francusku albo po niemiecku…
— Jak to? Dlaczego? — Maria nie zrozumiała.
Koleżanka wzruszyła ramionami.
— Normalnie. Pisze z taką łatwością, że pomaga innym, które się z tym męczą.
— Dla ciebie też pisała?
— Tak! Po francusku. I dostałam piątkę!
To Marii zaimponowało.
— Ja z tego nie skorzystam — powiedziała stanowczo. — Będę pisać sama. Może i dla innych też.
Rzeczywiście, wkrótce okazało się, że Maria tworzyła wypracowania z podobną łatwością jak Eliza. Ta praktyka je połączyła, obie oddawały koleżankom przysługi, pisząc dla nich nowe wersje zadawanych prac pisemnych. Jednak profesorowie przejrzeli ten proceder i nauczyli się po stylu rozpoznawać teksty ich autorstwa. Czy któremu z nich przyszło wówczas do głowy, że obie uzdolnione uczennice wyrosną kiedyś na pierwsze zawodowe literatki?
Zapewne nie, bo nie taki był przecież cel kształcenia dziewcząt. Siostry sakramentki rozumiały doskonale, że aby zamożne rodziny szlacheckie chciały oddawać im swoje córki na naukę, muszą wierzyć, że pensja przygotuje je do roli dobrych żon i matek z wyższych sfer. Cóż takie panny musiały umieć? Tyle, by prowadzić zajmująco salonową konwersację w kilku językach, zabawiać gości grą na fortepianie i śpiewem, malować ładne akwarele, tańczyć lekko na balach i czarować wdziękiem majętnych kandydatów na męża. A przede wszystkim musiały przyjąć i zaakceptować rolę, jaką wyznaczyły im społeczeństwo i tradycja: miały się stać domowymi aniołami swych rodzin, miały służyć opieką, pomocą i wsparciem swoim mężom, dzieciom, rodzicom, dalszym krewnym i wszelkim potrzebującym.
A sobie? Sobie — nie. O sobie miały zapomnieć. Własne szczęście znaleźć w służbie innym. Jak anioł. Teraz Maria sądzi, że to nieludzkie. Może anielskie, ale nie ludzkie.
Ale wtedy wszystkie panienki z pensji sakramentek przyjmowały to jak zupełną oczywistość. Tak nauczały siostry i tak opisywały świat książki, które czytały.
Pani Klementyna z Tańskich Hoffmanowa pisała wprost, że młoda panna po wyjściu za mąż musi zapomnieć o sobie, a szczęścia i spełnienia szukać w oddanej służbie rodzinie, w opiece nad jej wszystkimi członkami. W poświęceniu dla dobra innych.
A Jan Jakub Rousseau w swoim traktacie o wychowaniu wysyłał podopiecznego Emila w dwuletnią podróż po świecie, która miała dopełnić jego edukację, ale wybranej mu na żonę Zofii kazał w tym czasie siedzieć w domu, zajmować się szyciem, haftem i tworzeniem koronek. Kiedy wytworny nauczyciel francuskiego czytał na lekcji ten fragment, Marii przemknęła myśl, że ona też wolałaby przez dwa lata podróżować po Europie niż haftować serwetki i ozdabiać suknie koronkami. Ale w klasie stanowczy męski głos, wsparty autorytetem encyklopedysty, oznajmiał, że naturalnym celem kobiety jest rodzenie dzieci, prowadzenie domu, tworzenie komfortu rodzinnego i bycie użyteczną dla męża. Dlatego w wychowaniu Zofii należało rozwijać posłuszeństwo i pokorę, łagodność i giętkość. Rousseau uznał umysł Zofii za przyjemny, ale bez błyskotliwości, solidny, ale bez głębi. Toteż zamiast czytania poważnych książek, zlecał jej raczej kształcenie religijne.
Maria spędziła na pensji w Warszawie tylko rok, Eliza — całe pięć lat, nie widując matki nawet w czasie wakacji. Kiedy rozjechały się do rodzinnych domów, straciły kontakt ze sobą. Obie stały się pannami na wydaniu. I obie wpadły w wir tych panieńskich emocji związanych z balami, wieczorkami tanecznymi, korowodem kawalerów i oczekiwaniem na wielką miłość, która je uszczęśliwi. Burzliwe lata, pełne nadziei, namiętności, uczuć, z białą suknią i biciem kościelnych dzwonów, z wyprawą ślubną i przeprowadzką do nowego domu — domu męża. Same ekscytujące nowości. Obie, nie wiedząc o sobie nawzajem, budowały chętnie swoje nowe życie: poznawały sąsiadów, wydawały przyjęcia, prowadziły domowe gospodarstwo. Poznawały mężczyznę, który stał się ich mężem i opiekunem.
A jednocześnie był to czas gorzkich rozczarowań. Obietnice o szczęściu odnalezionym w dbaniu o dom i rodzinę się nie spełniły. Bo kiedy spotkały się ponownie po upływie dwudziestu lat, obie były samotnymi kobietami, które porzuciły swych mężów, nie zważając na nieuchronny skandal, nauki pani Hoffmanowej ani na trudy samodzielnego życia i zarobkowania. I obie walczyły o swoje miejsce w świecie literackim.
Gdy się odnalazły i zaczęły rozmawiać listownie, od razu powróciły dawna bliskość i życzliwość, teraz jeszcze wzmocnione podobieństwem losu i położenia. Choć ujawniły się i różnice: Eliza była już pisarką o ugruntowanej sławie i sporym dorobku, jej powieści i nowele powszechnie czytano i komentowano. Nie miała męża ani dzieci, ale miała finansowe zabezpieczenie dzięki odziedziczonemu majątkowi. Maria natomiast miała szóstkę dzieci, które zabrała ze sobą, opuszczając dom męża, i zaczynała dopiero publikować pierwsze wiersze w warszawskiej prasie. Utrzymywała siebie i dzieci z dawania lekcji i dorywczych prac literackich. Zdecydowała się na ogromny wysiłek i życie w biedzie. Czasem przytłaczały ją odpowiedzialność, nadmiar obowiązków i niedostatek. Niepewność co do przyszłości. I wtedy zrozumienie, życzliwość i wsparcie Elizy były dla niej jak ciepłe promienie słońca po burzy.
I to pytanie, które postawiła jej Eliza w liście: czy jesteś szczęśliwą?
Maria długo myślała nad odpowiedzią. Cóż to jest szczęście? Wieczorem, kiedy położyła już wszystkie dzieci do snu, zamiotła małe mieszkanko wynajmowane na Starym Mieście, zaparzyła herbatę, usiadła przy kuchennym stole i zaczęła pisać odpowiedź, która została w niej na długo:
Czy jestem szczęśliwą? Powiem Ci, długo dosyć zdawało mi się, że — tak. „Zdawało się”! jakże łudzącym jest to małe słówko! „Zdaje się” nic ci nie brak; wstajesz, gdy ci się podoba; pijesz kawę z mniej więcej dobrą śmietanką; dowiadujesz się, że w oborze przybyło graniate cielę — a w kurniku kurczę czubate; w południe masz na obiedzie proboszcza lub jakiego zamaszystego sąsiada; wieczorem czytasz gazetę; w niedzielę podziwiasz jaskrawe stroje sąsiadek; i jesteś zadowolona z życia, z ludzi, z siebie nawet, zupełnie, jak na przyzwoitą osobę przystoi. Aż naraz — przychodzi jakiś wieczór gwiaździsty, jakaś noc bezsenna, która ci w piersi rozbudza tęsknotę i nienazwane pragnienia; i pytasz się: co jest szczęście? a potem pytasz: jestżem szczęśliwą? i nagle — robisz tak nadzwyczajne odkrycie jak Kolumb: w przebłysku światła spostrzegasz ląd nowy, świat lepszy, wyższy. I czujesz po niespokojnych rzutach myśli, że nie jest jeszcze zupełnym szczęściem mieć męża, który uważa żonę za swoje najstarsze dziecko; głośno całuje i głośno krzyczy; poluje, jeździ do miasteczka i o sporach granicznych rozprawia. Spostrzegasz, nieszczęsna, że nie wystarcza ci graniate cielę, dorodne główki kapusty, parę modnych fioków i rozmowa o niczym. Spostrzegasz, że byt twój jest bytem zamkniętego w klatce ptaka, który swoją drobną główkę, pełną motywów leśnych pieśni, rozbija o szczeble więzienia. Tęsknisz, pragniesz, płoniesz… Tym gorzej dla ciebie: legumina opadnie, suknie wyjdą z mody, co gorsza, zyskasz nazwę dziwaczki w sąsiedztwie. Zginiesz, jeśli całą energią świeżo zbudzonej duszy nie ukochasz jakiejś idei, większej o całe niebo od trosk twoich powszednich; jeśli sobie nie postawisz w myśli jakiegoś wysokiego celu; zginiesz, jeśli nie nauczysz się milczeć, przebaczać, obcować z przyrodą i szukać choćby drobnych okruchów wiedzy, jakie są przystępne samotnej wieśniaczce.
Jest już południe. Słońce świeci jasno, złote promienie oświetlają zielone liście drzew. Lekki wiatr porusza białą firankę w oknie.
Dulębianka znów zagląda do sypialni.
— Zaparzyłam ci werbenę z miętą — mówi i stawia na stoliku dużą filiżankę z naparem o kojącym zapachu. — Na pewno nic nie zjesz?
— Dziękuję ci — odpowiada Maria. — Nic.
— A może wyjdziesz na chwilę do ogrodu? Jest piękny dzień. Pomogę ci przejść.
— Nie mam siły… nie chcę.
Przyjaciółka patrzy na jej smutną, zmęczoną twarz ze współczuciem. Bierze jej dłoń i głaszcze.
— Ja też myślę dziś o niej przez cały dzień — mówi cicho. — Była taka silna…
— Tak. Silna i dzielna. Nie wyobrażałam sobie nigdy, że umrze przede mną. Wybacz, ale dziś nie chcę już niczego. Tylko się z nią żegnam…
Dulębianka patrzy na przyjaciółkę tym swoim rozumiejącym wszystko spojrzeniem. Bez słowa podnosi jej dłoń do ust i całuje. Wychodzi z pokoju i zamyka cicho drzwi.
„Silna i dzielna” — tak właśnie myśli Maria o Elizie. Widzi ją teraz siedzącą w fotelu, w salonie jej mieszkania w Grodnie. Maria odwiedzała ją tam czasem, zawsze wzruszona życzliwym i serdecznym przyjęciem, a także widokiem swojego portretu, który Eliza powiesiła w salonie. Piszą, że Orzeszkowa „ma głowę jakby męską”, co ma być najwyższą pochwałą. Ale Maria wie, że Eliza miała więcej odwagi niż wielu mężczyzn — luminarzy warszawskiej kultury. I nie bała się ryzyka.
O odwadze Elizy Orzeszkowej Maria przekonała się zaraz na początku swojej drogi literackiej. Kiedy przeniosła się do Warszawy, między bieganiem na lekcje, gotowaniem, sprzątaniem i szyciem ubrań dla dzieci pisywała wieczorami wiersze. Właściwie miała ich już cały zeszyt. A prasa warszawska łaknęła nowej poezji. Gazety odtrąbiły już koniec epoki romantycznych wieszczów i z entuzjazmem pisały o nowych czasach naukowego postępu, logicznego rozumowania i realizmu w sztuce. Pisano jednak, że poezja nie pasuje do przekonań pozytywizmu, bo jak można poetycko opiewać naukę i postęp. A ładnych wierszy było żal. I wtedy pojawiła się Konopnicka ze swoją melodyjną poezją, która miała rytm, urodę i prostotę piosenek ludowych, a zarazem była zgodna z przekonaniami epoki. Gazety zachwyciły się tymi wierszami, drukowały je chętnie i prosiły o więcej. Krytycy chwalili i czekali na debiut książkowy. Maria poczuła, że świat jej sprzyja, a przede wszystkim — że chce ją czytać. Wiatr w żagle! Przy wszystkich trudach jej pracowitej, ubogiej codzienności czuła, że wybrała dobrze, sięgając po swoje literackie marzenia. Pragnęła udowodnić sobie i światu, że było warto. Zaczęła pracować po nocach nad pierwszą książką.
O czym powinien być jej debiut? Długo nad tym myślała. Skoro już zdołała się wyrwać z wiejskiego domu, od cieląt graniastych, dorodnej kapusty i obiadów z proboszczem, pragnęła pisać o rzeczach ważnych. Inaczej niż Zofia z traktatu Rousseau, mogła czytać poważne książki i zdobywać wiedzę, więc chciała mówić o znaczeniu myśli i słów, o sile wolnych umysłów i wolnych duchów.
Nie można poetycko opiewać nauki i postępu? Można! Jeśli ma się talent. Myśli Marii krążyły wokół wybitnych postaci, które w przeszłości wyznaczały nowe horyzonty i nie bały się sięgać myślą poza zastane dogmaty. Czy wśród tych postaci mogłaby się znaleźć kobieta? Znalazła się: Hypatia z Aleksandrii. Maria przeczytała o niej kiedyś w książce, którą znalazła na strychu mężowskiego domu. Już wtedy wydała jej się bardzo bliska. Jak siostra!
Kim była Hypatia? Żyła w IV wieku, w Aleksandrii, u schyłku hellenistycznego świata. Wychowana przez ojca — filozofa, obdarzona wybitnym umysłem, wyrzekła się posiadania rodziny, by żyć nauką, filozofią, poszukiwaniem dobra i piękna. W swojej własnej szkole wykładała matematykę i astronomię. Z nauk ścisłych, z prawideł liczb i ruchów planet w kosmosie wyciągała wnioski dotyczące działania ludzkich społeczeństw, a jej sława ściągała uczniów z całego imperium. I może tej sławy właśnie zazdrościł jej biskup chrześcijański Cyryl, uznający jej neoplatońską tradycję za grzeszny poganizm. Bo za jego podjudzeniem wrogi, fanatyczny tłum wywlókł na ulicę uczoną Hypatię, obnażył i rozszarpał.
Maria opisała wierszem jej los. A także los astronoma Galileusza i badacza anatomii Vesaliusa. Wszyscy oni za swe wolnomyślicielskie poszukiwania prawdy, za naukową pasję byli prześladowani przez konserwatywne siły związane z kościelną władzą. Wydawać się mogło, że to temat niezwykle aktualny w epoce zwycięstwa myślenia pozytywistycznego, gdy tak chętnie powoływano się na autorytet nauki.
Maria rozmawiała o swoim pomyśle z redaktorem „Tygodnika Ilustrowanego”. Redaktor Jenike zachęcał ją do pisania i obiecał druk. Ale gdy otrzymał rękopis, przeczytał go i się zląkł.
— Pani Mario… — Chrząknął zakłopotany, rozmawiając z nią w swoim gabinecie w redakcji pisma. — Proszę mi wybaczyć… Te Fragmenty pani są bardzo piękne, lecz wznoszą sztandary…
Poetka patrzyła na niego pytająco. Byli przecież umówieni na druk.
— Jakie sztandary? — zapytała.
— Sztandary, z którymi nie mam śmiałości wystąpić przed naszymi prenumeratorami. Pani rozumie…
— Nie rozumiem.
— Droga pani Mario, proszę wybaczyć, ale nie mogę dotrzymać umowy. Jestem przekonany, że wielu naszym czytelnikom ten atak na instytucję Kościoła bardzo by się nie spodobał.
— Ależ ja nie atakuję Kościoła, tylko ciemnotę, zacofanie i zabobon. Lęk przed nauką. Strach przed wolną myślą. Czy i pańska gazeta tej wolnej myśli się obawia?
Redaktor Jenike skubał nerwowo wąsy.
— Nie. Ale pani teksty idą zbyt daleko w atakach i oskarżeniach. Nie mogę sobie pozwolić na utratę oburzonych prenumeratorów. Jestem zmuszony oddać pani tekst.
To Marię zdumiało, nie spodziewała się takiego obrotu. I wtedy pomyślała o Elizie. Bo tak się szczęśliwie złożyło, że Eliza tworzyła właśnie w Wilnie nowe, własne wydawnictwo. Wysłała jej więc swoje Fragmenty dramatyczne. Nie czekała długo na odpowiedź. Orzeszkowa była zachwycona. Ale też świadoma ryzyka. Moja Droga, to są arcydzieła poezji. Ale i herezji — odpisała.
Jednak to, czego obawiał się potężny warszawski redaktor Jenike, nie wystraszyło Orzeszkowej w Wilnie. Podjęła ryzyko i przyjęła do druku tom Z przeszłości z podtytułem Fragmenty dramatyczne. Proponowała Marii lekkie złagodzenie antykościelnej wymowy utworu, ale kiedy autorka odmówiła, uszanowała to. Sceny ukazujące prześladowania Hypatii, Galileusza i anatoma Vesaliusa poszły w świat.
Żadna z nich nie przewidziała skali reakcji środowisk konserwatywnych, które przez kilka miesięcy ciskały gromy na głowę poetki, zarzucając jej bezbożność, bluźnierstwo i brak patriotyzmu. Uznano Fragmenty za atak na Kościół katolicki, a tym samym na polskość. Chwaloną jeszcze niedawno autorkę odsądzano od czci i wiary. Maria i teraz, po latach, wzdryga się na wspomnienie ataków i upokorzeń, które musiała znieść. Ale Eliza i wtedy stanęła przy niej, i broniła jej swym piórem i autorytetem.
Maria zostawia swój pamiętny debiut i przebiega myślą całe życie przyjaciółki. Jakie było? Wyjątkowe, z pewnością. Eliza osiągnęła w literaturze to, czego nie udało się żadnej innej kobiecie i wielu mężczyznom. Jej powieści i opowiadania są szeroko czytane, dyskutowane i tłumaczone na wiele języków. Inspirują. Jej teksty publicystyczne zwracają uwagę na najważniejsze kwestie społeczne. A nawet zgłoszono jej kandydaturę do literackiej nagrody Nobla. Trudno, doprawdy, o większy sukces.
Ale gdyby odwrócić jej pytanie sprzed lat — czy była szczęśliwą? Maria wie, że nie. Czy taka musi być cena sukcesu kobiety w życiu publicznym?
Kiedy Eliza wróciła z pensji do rodzinnego domu na Litwie, matka od razu zaczęła szukać jej kandydata na męża. I znalazła prędko. To daleki krewny ojczyma, drugiego męża matki. Pan Orzeszko, szlachcic lat ponad trzydziestu, przystojny, wesoły, lubiący dobrze się bawić. Czy podobał się Elizie? Ależ tak! Obsypywał ją kwiatami i prezentami, tańczył z nią zamaszyście, komplementował. Wyszła za niego za mąż, nie mając jeszcze lat szesnastu.
Dopiero po ślubie przekonała się, że wielkim magnesem tego małżeństwa był jej pokaźny posag. Pan Orzeszko przeznaczył go niemal w całości na spłatę swoich długów. Okazał się hulaką, bon vivantem i karciarzem. Młodziutka żona nie przeszkadzała mu specjalnie w dotychczasowym sposobie życia: nadal pił, bawił się i przegrywał w karty.
Wkrótce wybuchło powstanie. Pan Orzeszko nie miał zamiaru się w nie angażować w żaden sposób. Ale Eliza, całym sercem po stronie powstańców, chciała im pomagać — przez kontakty z innymi patriotycznymi domami polecono jej opiece Romualda Traugutta, dyktatora powstania. Dwukrotnie ukrywała go na terenie majątku w Ludwinowie, choć mąż był temu przeciwny. Ktoś musiał o tym wiedzieć i donieść, bo już po upadku powstania w ich domu zjawili się carscy żandarmi i aresztowali jej męża — zakładając jego odpowiedzialność. Skazano go na zesłanie na Syberię.
„Pani oczywiście pojedzie z mężem, pani Elizo, prawda?”
„Chyba nie opuści pani męża w potrzebie? Przecież wiemy, że właściwie ukarano go za pani czyny…”
„Syberyjskie zesłanie na pewno łatwiej znieść tym, którym towarzyszą wierne żony”
„Musi pani tam jechać! To pani patriotyczny obowiązek!”
Eliza umiała jednak przeciwstawić się tym naciskom.
— Dlaczego miałam jechać tam z człowiekiem, którego nie kochałam? I który ożenił się ze mną tylko dla pieniędzy z mego posagu? — mówiła Marii, gdy przy pierwszych spotkaniach opowiadały sobie o dotychczasowym życiu.
— I co zrobiłaś? — dopytywała Maria, zadziwiona podobieństwem ich losów.
— Nic. Pozwoliłam mu jechać. I przeprowadziłam rozwód. Długi i kosztowny, ale uwalniający mnie od tego człowieka.
Maria popatrzyła na nią wtedy z podziwem. Ona także opuściła męża i wiodła samodzielne życie, ale na rozwód się nie odważyła.
— I co na to ludzie? — zapytała.
Eliza wzruszyła ramionami.
— Jak to ludzie. Skandal, święte oburzenie, obraza. Przestali mnie zapraszać, niektórzy nie poznawali mnie na ulicy. Najgłośniej krzyczeli ci, którzy sami nie kiwnęli palcem w powstaniu.
— Jak to znosiłaś?
— Źle, ale krótko! Skonfiskowali majątek męża, więc musiałam opuścić dom w Ludwinowie. Wyprowadziłam się stamtąd i zamieszkałam w opuszczonym domu mego zmarłego ojca. Sama.
Przypominając sobie tę rozmowę, Maria znów myśli, że Eliza była silna i dzielna. Nie bać się skandalu i nie pozwolić opinii innych wpływać na swoje życie to także odwaga.
Później dowiedziała się, że Eliza w domu ojca zajmowała się głównie ogromną biblioteką. W ciszy i samotności pochłaniała zgromadzone przez niego dzieła dotyczące filozofii, ekonomii, nauk społecznych i literatury. Z pasją i rosnącą ciekawością uzupełniała swoją wiedzę, przyswajała nowe pojęcia i idee, o których nikt nawet nie wspominał u sióstr sakramentek, uczyła się nowoczesnego myślenia o świecie. Jej bystry umysł budził się do życia po latach małżeńskiej stagnacji i bezczynności.
Maria rozumiała to doskonale, bo sama zanurzyła się w świecie książek i nowych idei, kiedy na strychu mężowskiego domu w Bronowie odkryła stary kufer pełen zakurzonych tomów. Gdy wzięła do ręki wiekowe francuskie wydanie Prób Montaigne’a, otworzył się przed nią nowy świat, który tak ją wciągnął i zafascynował, że zapragnęła pozostać w nim na zawsze. Wyrywała się do niego, kiedy tylko zdołała się uwolnić od codziennej krzątaniny przy gospodarstwie i dzieciach.
— A gospodarstwo? — zapytała wtedy Elizę. — Kto się zajmował wtedy twoim majątkiem?
— Ach, widzisz… — Westchnęła. — Próbowałam, ale zupełnie nie miałam do tego głowy! Przychodzili do mnie zarządcy, wierzyciele, Żydzi i mówili coś o cenach zboża, o cłach, o wierzytelnościach i długach. Ale mogłam skupić na tym uwagę najwyżej przez pięć minut, zwykle nie rozumiejąc zbyt wiele. Potem moja myśl ulatywała ku innym sprawom, ku literaturze, filozofii, poezji. Chciałam wracać już do moich książek, więc godziłam się na wszystko, podpisywałam, co chcieli, byle tylko przestali mnie nudzić i dali spokój.
Takie zarządzanie nie mogło się dobrze skończyć i Eliza Orzeszkowa była zmuszona sprzedać swój majątek. Przeniosła się do Grodna i próbowała założyć jakiś dochodowy interes — choćby szycie i sprzedawanie rękawiczek. Ale okazało się, że i do tego trzeba mieć jakąś fachową wiedzę, której jej brakowało. Interes upadł.
Maria domyślała się, że to z tych doświadczeń powstała Marta — powieść Elizy uświadamiająca kobietom, jak bardzo są nieprzygotowane do jakiejkolwiek pracy zarobkowej, jak dalece nic nie potrafią po tradycyjnym wychowaniu w dobrych domach. Ta książka była jej ogromnym sukcesem i prawdziwie poruszyła czytelniczki. Rozpoczęła wielką debatę o potrzebie odpowiedniego kształcenia i prawie do pracy kobiet. Zwłaszcza że po powstaniu styczniowym przybyły tysiące wdów, opuszczonych żon, których mężowie przebywali na Syberii, i samotnych panien, bez widoków na zamążpójście. Represje popowstaniowe zubożyły wszystkich, więc możliwość zarabiania pieniędzy przez kobiety stawała się palącą koniecznością.
A zatem — tak, w życiu literackim Eliza Orzeszkowa odnosiła sukcesy. Ale prywatnie czuła się samotna i opuszczona. Jej wybitny umysł pracował na pełnych obrotach, a serce? Serce było w letargu. Był przy niej wprawdzie pan Nahorski — mecenas, który pomagał jej w sprawach majątkowych i darzył przyjaźnią. Ale mecenas Nahorski miał żonę — podobno chorą, której jednak nie zamierzał opuszczać. Eliza spędzała więc życie, czekając na jego wolny czas — wolny od obowiązków zawodowych i od opieki nad żoną. Dopiero po śmierci pani Nahorskiej leciwy już mecenas oświadczył się Elizie. Został przyjęty, ale po zaledwie kilku miesiącach zmarł.
Przez znaczną część życia Eliza czuła się samotna i niekochana. Zazdrościła Marii jej relacji z Dulębianką. Zazdrościła bliskiej przyjaciółki, z którą można dzielić przemyślenia, lektury i codzienność. W niewielkim, prowincjonalnym Grodnie brakowało jej partnerów do intelektualnych rozmów o sprawach dla niej ważnych. Nie miała własnych dzieci, nie miała domu rodzinnego. Z wiekiem pogrążała się w smutku i zwątpieniu.
Dopiero teraz, gdy Maria przypomniała sobie całe życie Elizy, dociera do niej, że nie zobaczą się już nigdy.
Jest już zupełnie ciemno, nie zapaliła nawet lampy. Dulębianka już chyba śpi w swoim pokoju na piętrze. Maria spogląda na widoczny na tle okna zarys filiżanki. Sięga po nią i pije kilka łyków zimnego naparu z werbeny. Dopiero teraz czuje na policzkach płynące wolno gorące łzy. Ogarnia ją bezbrzeżny smutek. Jej ciałem wstrząsa szloch.
Czuje, jak bardzo tęskni za bliską rozmową z Elizą. Chciałaby usiąść obok niej i posłuchać o tym, co ostatnio przyjaciółka czytała. Zapytać o nowe pomysły i tematy. Opowiedzieć o swoich planach. Ale nic z tego już się nie wydarzy.
— Żegnaj, kochana Elizo… — szepcze. — Dziękuję ci za wszystko.
Marię wypełnia poczucie wielkiej wdzięczności za to, że ta mądra, utalentowana kobieta była obecna w jej życiu. Że darzyła ją wierną przyjaźnią.