Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Między miłością a literaturą… Magiczne Wilno czasu buntu i młodych poetów.
Maurycy, młody litewski szlachcic, który traci matkę w dniu narodzin i wychowuje się w podupadłym majątku razem z siostrą i załamanym po śmierci żony ojcem, wyjeżdża do Wilna. Tam przeżywa fascynację pogańską słowiańszczyzną i miłość do kobiety, która ją uosabia. Stawia też pytania o istotę polskiej tożsamości. Odpowiedź znajduje w poezjach starszego kolegi – Adama Mickiewicza…
Tymczasem książę Adam Czartoryski chce wykorzystać przyjaźń z carem Aleksandrem dla dobra kraju i uniwersytetu w Wilnie. Czy jednak można być lojalnym wobec cara i Polski jednocześnie? Z kolei Tomasz Zan z przyjaciółmi filomatami piszą wiersze i pragną kształtować wileńską młodzież. Rodzi się polski romantyzm.
To fascynujący obraz pokolenia naszych pierwszych buntowników na tle tętniącego życiem, poezją i miłością Wilna!
Autorka – Dorota Ponińska – jest absolwentką Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończyła także amerykanistykę i public relations. Przez kilkanaście lat pracowała w branży PR – zarówno w agencji, jak i w międzynarodowych korporacjach. Była członkiem zespołu ds. uzyskania przez Warszawę tytułu Europejskiej Stolicy Kultury. Najbardziej ją inspirują dalekie podróże i ciekawe spotkania. Jest autorką trzytomowej sagi historycznej pt. „Podróż po miłość” oraz powieści pt. „Sekrety pani pułkownikowej”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 476
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2020
© Copyright by Dorota Ponińska, 2020
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Joanna Zioło-Werstler
Korekta: Joanna Dzik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcie na okładce: © Ulia Koltyrina/AdobeStock
Zdjęcie Doroty Ponińskiej: © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2020
ISBN: 978-83-66503-86-1 (EPUB); 978-83-66503-87-8 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Maurycy dorastał na cichej wsi litewskiej w poczuciu winy i podwójnego sieroctwa.
Przyszedł na świat w zimową noc, u progu nowego wieku, który przywitał jego rodaków mrokiem niewoli, co wielu z nich wciąż z trudem przyjmowało do wiadomości. Bo jak to możliwe, że tak potężne niegdyś państwo – Rzeczpospolita Obojga Narodów – zniknęło nagle z mapy Europy? I choć zdumieni mieszkańcy sądzili z początku, że to chwilowe zawirowanie, że przecież kraj nie może przestać istnieć z dnia na dzień, że ta fatalna pomyłka zostanie wkrótce sprostowana przez sąd dziejowej sprawiedliwości, to jednak nic takiego nie nastąpiło i rodzinne ziemie Maurycego stanowiły zachodnią gubernię Imperium Rosyjskiego.
Tamtej nocy rozpętała się potężna zamieć, tumany śniegu gnane wichrem waliły w okna dworu z takim impetem, że ojciec Maurycego patrzył z niepokojem to na szyby w oknach, czy wytrzymają, to na swą brzemienną żonę, czy nie przyjdzie jej do głowy rodzić właśnie teraz.
Przyszło.
Mama Maurycego siedziała na wysokim stołku i podtrzymywała rękami swój ogromny brzuch. Płomień kominka rzucał miedziane refleksy na jej wykrzywioną bólem twarz. Młoda służąca Agata wpatrywała się w nią rozszerzonymi przestrachem oczami – nie uśmiechało jej się brnięcie po ciemku w śniegu i zawiei po pomoc, a jeszcze mniej odbieranie porodu, czego nigdy w swoim krótkim życiu nie robiła. Jak na złość starsza, doświadczona gospodyni Rozalia pojechała po sprawunki do Wilna i miała wrócić dopiero nazajutrz. Wszyscy się spodziewali, że pani będzie rodzić dopiero za dwa – trzy tygodnie, tymczasem już patrzyła trochę nieprzytomnie, to czerwieniała, to bladła, to znów jęczała cicho.
– Kazimierz, wołaj doktora – powiedziała do męża słabym głosem.
Pan domu, szlachcic z siwym wąsem, odziany w sukienny kontusz, zafrasował się.
– Bój się Boga, nie teraz, toż doktor nie dojedzie w taki czas, konie mu zasypie po drodze.
– Teraz! – jęknęła żona i trudno było Kazimierzowi dalej się spierać i perswadować, bo pod drewnianym stołkiem zebrała się pokaźna kałuża, zupełnie jak trzy lata temu, gdy przyszła na świat ich starsza córka Krystyna.
Ba, ale wtedy świeciło słońce i powiadomiony doktor z sąsiedniej wsi był na miejscu w godzinę. Zdążył jeszcze pogawędzić z Kazimierzem i zjeść obiad, zanim około wieczora umilkły krzyki pani i rozległo się ciche kwilenie pierworodnej córki.
Rad nierad Kazimierz rozważał, czy lepiej posłać trzpiotowatą dziewkę służebną, czy kazać zaprzęgać konie i jechać samemu. A jeśli ta młódka pomyli drogę, zabłądzi w lesie albo i napotka stado wilków? Wtedy zostanie sam z rodzącą żoną. Kazał zaprzęgać. Zadbał, żeby lniane włókna łuczywa były dobrze nasączone żywicą i osłonięte od wiatru szklanym kloszem, przeżegnał się i ruszył. Gdy tylko wyszedł za próg ciepłego domu, wicher zerwał mu z głowy aksamitną czapkę podbitą lisem, ale zręczny chłopak stajenny, który przyprowadził zaprzężone sanie, chwycił ją w locie i podał panu.
Kazimierz usiadł na koźle sań, cmoknął na konie i ruszył ledwie widoczną drogą w stronę ciemnego boru. Konie parskały nerwowo, rzucały łbami i wcale nie chciały iść pod wiatr, który wpychał im w nozdrza drobiny śniegu. Kazimierz musiał użyć bata, choć tego nie lubił. Obatożone konie wreszcie ruszyły, ale posuwały się bardzo wolno, bo i wicher je powstrzymywał, i jakiś lęk przed ciemnym lasem. Zanim dotarli do linii drzew, wiatr zdołał zdmuchnąć płomień łuczywa. Kazimierz zaklął pod nosem. Księżyc był dopiero w pierwszej kwadrze, dawał więc mizerną poświatę, ale biały śnieg rozjaśniał noc i pozwalał jako tako dojrzeć drogę.
W lesie było trochę zaciszniej, lecz napadało tyle białego puchu, że jego ciężkie czapy spadały raz po raz z gałęzi świerków i jodeł, płosząc konie, które stawały, wierzgały przednimi kopytami i odmawiały dalszej jazdy. Kazimierz miał wrażenie, że jeszcze nigdy nie jechał tędy tak długo. Zdawało mu się, że wyjedzie z lasu dopiero późnym zimowym świtem, a kiedy dotarł wreszcie do miejsca, z którego między drzewami widać już było światełka pierwszych zabudowań, pomimo tęgiego mrozu był cały spocony.
Droga była zupełnie zasypana, konie zapadały się aż po brzuchy, rżały nerwowo. Do dalszego wysiłku mógł je zmusić tylko bat. Kazimierz go nie żałował. Ale czy zwierzęta nie padną? I co wtedy? Zsiadł więc z kozła, ujął wodze i prowadził konie pod wiatr, brnąc obok nich w głębokim śniegu. Dobre trzy mile. Gdy dotarł do domu lekarza, był wyczerpany. Doktor Herbst myślał, że to Kazimierz potrzebuje pilnie pomocy.
Stary doktor kładł się właśnie do snu, tak więc zanim wyszli, musiał się ubrać, znaleźć skrzynkę z medycznymi narzędziami i pokrzepić się mocną kawą. Kazimierza poczęstował nalewką na gorzkich ziołach, którą ten wypił z wdzięcznością, siedząc przy piecu. I byłby tak chętnie zasnął w przytulnym cieple, gdyby nie myśl o jęczącej żonie zostawionej we dworze jedynie z przestraszoną dziewką, toteż popędzał doktora: „Szybciej, szybciej!”.
Doktor Herbst umościł się w saniach; wicher zdawał się wyć i sypać śniegiem wścieklej niż dotąd, a droga powrotna dłużyła się Kazimierzowi jeszcze bardziej.
Kiedy tuż przed świtem stanęli umęczeni i zziębnięci na podjeździe dworu, ich uszu dobiegł żałosny lament. Kazimierz wpadł pierwszy do alkowy, nie bacząc na zawodzącą dziewczynę. Widok, który ujrzał, miał go prześladować w snach do końca jego dni: małżeńskie łoże z bielutką pościelą było całe zbroczone krwią, która z materaca kapała na podłogę. Na nim leżała nieruchomo jego blada żona, o anielsko spokojnej twarzy i długich ciemnych włosach rozrzuconych na poduszce. Oczy miała zamknięte, rysy wygładzone, a długa biała koszula, którą Kazimierz kupił jej niedawno na bożonarodzeniowym jarmarku w Wilnie, od pasa w dół była nasiąknięta krwią. Nie potrzeba było doktora Herbsta, by wiedzieć, że nie żyje.
I jeszcze jeden szczegół. Po drugiej stronie łoża, pod oknem, stała drewniana kołyska, a w niej spał sobie cichutko różowy noworodek owinięty w białe płótno i wełnianą chustę – sprawca tego nieszczęścia. Kazimierz popatrzył na niego wzrokiem ciężkim jak głaz. Jak na winowajcę. I to spojrzenie już mu pozostało.
Agata, zmitygowana obecnością pana, przestała zawodzić. Otarła łzy rąbkiem fartucha, podeszła do kołyski i poruszyła ją delikatnie.
– To syn – powiedziała cicho. – Jaśnie panu urodził się syn. – Jej okrągłą, wymęczoną płaczem i napięciem twarz rozjaśnił cień uśmiechu.
Ale Kazimierz wciąż stał jak skamieniały, jakby nie mógł uwierzyć w to, co widziały jego oczy. Doktor Herbst wyprowadził go z alkowy, posadził przy długim stole w jadalni, pogrzebał w swojej torbie i wyjął z niej butelkę z ciemnego szkła i gruby kieliszek. Odmierzył miarkę, nalał i podał mężczyźnie, który jednej nocy został ojcem syna – dziedzica rodu – i wdowcem. Kazimierz wypił bez słowa.
Następny kieliszek dostała młoda służąca. Zaproszona przez doktora usiadła przy jednym stole ze swoim panem i rwącym się co chwila głosem opowiedziała, jak pani krzyczała, jak zwijała się z bólu, długo, bardzo długo, bo malutki panicz za nic nie chciał wyjść, ale w końcu pani się natężyła, krzyknęła tak rozdzierająco, jakby zobaczyła upiora, i dzieciątko wyskoczyło z niej, i już się wydawało, że wszystko będzie dobrze, że wystarczy je wytrzeć, umyć i owinąć w płótno, kiedy nagle pani zaczęła jęczeć, wić się z bólu i chlusnął z niej strumień krwi, która płynęła, płynęła i nijak nie było wiadomo, jak ją zatamować, aż widać, cała krew z pani wyciekła, bo leżała bez ruchu taka bledziutka, ale spokojna wreszcie.
Dziewczyna chlipnęła, przysunęła nieśmiało kieliszek, doktor nalał jej jeszcze parę kropel. Wypiła.
– Ale za to malutki panicz taki różowiutki i śliczny – powiedziała z czułością. – I zaraz zasnął spokojnie jak aniołek.
Kazimierz nie pamiętał, co było dalej tamtej nocy. Pamiętał tylko rozdzierające uczucie rozpaczy: oto utracił na zawsze swoją dobrą, młodą, ukochaną żonę, słońce jego życia. Świat zasnuła mu szara mgła tęsknoty, żalu i beznadziei. I nawet szczebiotanie dwójki malutkich dzieci z rzadka było w stanie rozproszyć tę mgłę.
Maurycy dorastał więc bez matczynej czułości, pod ciężkim, oskarżycielskim spojrzeniem ojca. A gdy po kilku latach usłyszał po raz pierwszy z ust księdza proboszcza określenie „grzech pierworodny”, nie miał żadnych wątpliwości: był wielkim grzesznikiem, a jego grzechem pierworodnym było zabicie własnej matki.
Na szczęście w domu oprócz załamanego Kazimierza, który nigdy nie podniósł się w pełni po utracie żony, mieszkała energiczna gospodyni Rozalia. Gdy wróciła z Wilna nazajutrz po owej tragicznej nocy, nie pozwoliła sobie na łzy, choć była serdecznie przywiązana do swojej pani. Zamiast rozpaczać, z werwą zabrała się do organizowania nowego życia we dworze: przede wszystkim wyszukała we wsi mamkę, bo mały Maurycy krzyczał z głodu wniebogłosy, znalazła nową służącą do posług domowych, a Agatę przeznaczyła do opieki nad dziećmi. Kazimierz tylko kiwał głową i aprobował jej posunięcia, wdzięczny, że zdjęła z niego obowiązek działania.
Czas żałoby minął. Lata płynęły. Dzieci rosły. Rozalia zadbała o sprowadzenie guwernera, który nauczył je czytać i pisać, i tego, co tam jeszcze uważał za stosowne, a Maurycego przygotował do szkół. Dalszą edukację Krystyny gospodyni uważała za zbędną fanaberię, bo przecież wiadomo, że dziewczyna musi tylko wyjść za mąż, więc Rozalia uczyła ją prowadzenia domu i wszelkich kobiecych zajęć.
Maurycy rósł zdrowo pośród litewskich lasów, strumieni i pagórków, w atmosferze nostalgii za dawnymi czasami, gdy jego mama była młoda i szczęśliwa, a jego kraj wolny i ogromny. W poczuciu sieroctwa utwierdzał swe dzieci Kazimierz, który wciąż przypominał im tę podwójną utratę, bo jego myśli i tęsknoty były skierowane ku przeszłości, o której wieczorami opowiadał dzieciom. Maurycy lubił te historie. Szczególnie zimową porą, gdy wieczory na wsi bywają tak długie i ciche, jakby nigdy nie miały się skończyć. Gdy śnieg otulał świat i tłumił każdy szelest, a w domu pachniało palonym drewnem, chłopiec lubił siadać przy ogniu razem z ojcem i siostrą, zapatrzyć się w płomienie i przenosić myślami wstecz.
Kazimierz opowiadał wtedy dzieciom o tym, jak anielsko dobra była ich matka, jaką słodyczą napełniała cały dom, jak uśmiechem i dobrym słowem umiała przegnać każdą troskę. Albo wspominał czasy swojej młodości: polowania, sejmiki szlacheckie, huczne zabawy po dworach, gdy ogólnej radości nie mąciła jeszcze świadomość niewoli. Kiedy dzieci trochę podrosły, Kazimierz powiedział im też o swoich czynach wojennych, ale był już tak przygarbiony i tak chwiał się na nogach, że trudno im było uwierzyć, by dawniej ich ojciec miał dość energii i animuszu, by wziąć udział w insurekcji Tadeusza Kościuszki i szablą bronić Rzeczypospolitej przed zastępami Moskali. Ale kiedy przywoływał swoje żołnierskie czasy, zawsze się ożywiał i przygasłe zwykle oczy zaczynały mu błyszczeć. Czasem wspominał też swojego ojca, który także pragnął wypędzić z kraju rosyjskie wojska, więc przystąpił do konfederacji barskiej.
Po rozpamiętywaniu uroku żony była to druga ulubiona opowieść Kazimierza – jak dzielnie polska szlachta broniła swojej ziemi przed obcymi. Zawsze przy niej wilgotniały mu oczy, bo ani konfederatom barskim, ani powstańcom Kościuszki nie udało się wypędzić Moskali i dlatego – tłumaczył dzieciom – zamiast w wolnym i potężnym kraju muszą żyć w rosyjskiej guberni.
Maurycy rozważał te historie i pod ich wpływem nabierał przekonania, że przeszłość to jakaś cudowna, utracona kraina wolności, beztroski i szczęścia, teraz już nieosiągalna. A gdy patrzył na swego załzawionego, przybitego ojca, z którego emanowały tęsknota, żal i bezsilność, kiełkowało w nim nieubrane jeszcze w słowa przekonanie, że ojciec i jemu podobni nie są zdolni do czynu, który mógłby coś zmienić. Że skoro dopuścili do utraty ich dawnego świata, to nie można na nich liczyć. Że liczyć można tylko na siebie.
Jednego z takich wieczorów, gdy Maurycy miał trzynaście lat, a jego siostra szesnaście, w zimową ciszę wdarło się nagłe ujadanie psów i odległy dźwięk dzwonków u sań. Sąsiedzi i dalecy krewni nieczęsto odwiedzali ich trochę smutny dwór, ale odkąd Krystyna wyszła z wieku dziecięcego, a jej uroda i kształty rozkwitły, zaczęły zaglądać tu rodziny młodzieńców z okolicy.
Najczęściej przyjeżdżał Karol, najbliższy sąsiad i dawny towarzyszysz ich dziecięcych zabaw. Teraz dorósł, zmężniał, a nawet rozpoczął studia na Uniwersytecie Wileńskim.
Słysząc dzwonki u sań, Kazimierz podniósł się z fotela i przygarbiony, chwiejąc się trochę na nogach, ale kontent, że ktoś przerywa codzienną monotonię i przynosi wieści ze świata, podszedł do drzwi.
– Ha! Mości panie dobrodzieju! Widzę, że waść w dobrym zdrowiu – krzyknął od progu ojciec Karola, zarumieniony od mrozu, zarzucił w tył wyloty kontusza i wyciągnął ramiona w stronę Kazimierza. – A my z Karolkiem wracamy właśnie od krewnych, to, myślę sobie, zajrzymy do miłych sąsiadów!
Kazimierz wyciągnął ręce zza pasa swojego kontusza, otworzył ramiona, uścisnął się z gośćmi i zaprosił ich do stołu. Krystyna, nieco zmieszana niespodziewaną wizytą, spoglądała ukradkiem na Karola, a jednocześnie razem z Rozalią zaczęła się krzątać wokół wieczerzy: zapaliła więcej świec i nakryła stół adamaszkowym obrusem. Rozalia wyciągnęła z kredensu butelkę węgrzyna i karafkę z domową nalewką, ustawiła je na długim stole, a obok: zimną pieczeń z obiadu, pasztety, ćwikłę, pieczone babki, konfitury i co tam jeszcze było najlepszego w spiżarni.
– No tośmy, panie dobrodzieju, doczekali końca cesarza Francuzów! Kto by się spodziewał? – zagaił sąsiad, gdy wszyscy usiedli już wokół stołu.
– Ano, z woli boskiej nic nie ma wiecznego na tym świecie... Wszystko przemija – odrzekł melancholijnie Kazimierz. – Węgrzyna?
Gość ochoczo podsunął swój kielich, gospodarz nalał wina jemu i sobie.
– I widzi pan dobrodziej, tyle tysięcy żołnierzy wojowało przez tyle lat pod Napoleonem, i co? I znowu dawne mocarstwa wracają. Podobno uradzili w Wiedniu na kongresie, żeby we Francji na powrót Burbonów na tron wsadzić! – Ojciec Karola wychylił kielich węgrzyna i otarł wąsy.
Obaj mężczyźni pokiwali głowami nad tą dziwną koleją rzeczy – nie tak dawno świat patrzył w zdumieniu, jak zgilotynowane głowy Burbonów toczą się po bruku Paryża, jak z odmętów rewolucji wyrósł cesarz, który sprowadził huragan wojen na całą Europę, a teraz, gdy upadł, obalona dynastia znów zasiada na tronie. Pytanie o sens tej zawieruchy zawisło nad zastawionym stołem.
– A z nami co zrobią, jak, waść, myślisz? – zapytał Kazimierz.
– Powinni w Wiedniu przywrócić Rzeczpospolitą i unieważnić rozbiory! – wykrzyknął Karol, niepytany. – Jeśli po upadku Napoleona zostawią wolną Francję, to może i Rzeczpospolitą, która nikomu nie zawiniła, uwolnią?
Gość popatrzył na syna z rozbawieniem, a być może i z dumą w oczach.
– Widzisz, waść, jaki mądrala się z niego zrobił? – zwrócił się do gospodarza z dobrotliwym uśmiechem. – Odkąd wyjechał na studia do Wilna, jakby rozumy wszystkie pozjadał!
Kazimierz machnął ręką z rezygnacją i powiedział:
– Ech, nie na to nam ziemię zabierali, żeby teraz mieli oddawać. Przyjdzie nam pewnie żyć pod carem Aleksandrem, jak dotąd.
– Może to i lepiej – powiedział ojciec Karola. – Powiem waćpanu szczerze, że mnie się ten Napoleon wcale nie podobał. Niby Polaków przyjaciel, ale z góry na nas patrzył i wcale o zdanie nie pytał. A car Aleksander – jaki to serdeczny i przyjemny człowiek! Może wreszcie zaznamy pokoju i spokoju pod jego rządami.
Przez twarz Kazimierza przebiegł uśmiech.
– A cóż to, kuzynka waćpanów znów na balu w Wilnie zaszczytów dostąpiła? – zapytał trochę drwiącym tonem.
Wszyscy w okolicy wiedzieli, że młoda i śliczna kuzynka Karola, wydana za dużo starszego rosyjskiego generała, na którymś z wileńskich bali zwróciła uwagę cara Aleksandra, który był akurat w mieście i uświetnił bal swą obecnością, a młodą panią generałową obdarzył swoimi względami.
Gość uśmiechnął się pod wąsem, mrugnął do Kazimierza, a potem popatrzył na młodzież przy stole i zmienił temat.
– Pan Maurycy dużo jeszcze ma czasu do skończenia szkół? – zapytał. – A gdy skończy, też się do Wilna na akademika wybiera, jak Karolek?
Maurycy po raz pierwszy usłyszał, jak ktoś nazwał go „panem”, a nie „Maurysiem”, wyprostował się więc i już chciał odpowiedzieć, gdy usłyszał głos ojca:
– Mauryś ma jeszcze trzy lata u dominikanów. A potem pojedzie do Wilna uczyć się na doktora. Wie pan, sąsiedzie, przez te wojny musiałem oddać konie dla wojska, a bandy maruderów, najpierw francuskich, potem rosyjskich, zrabowały mi zwierzęta i zboże. Ledwie trochę biżuterii po żonie przed nimi ukryłem, bo i to by ukradli. Majątek mój już nie ten co dawniej. Długi... A i sił mi brak. Więc lepiej, żeby Mauryś miał zawód dobry i umiał sam o siebie zadbać.
Sąsiad skrzywił się nieco.
– Ale żeby na doktora? Może lepiej na prawnika, to by wiedział, jak majątek z długów wyciągnąć. Przecie to nie honor szlachcicowi być medykiem, to dobre dla Żydów i Niemców, jak doktor Herbst, a nie dla polskiego pana.
– E, czasy już nie te co dawniej, a doktorów zawsze potrzeba – upierał się przy swoim Kazimierz. – Może gdyby jaki doktor był bliżej, toby się moje dzieci nie chowały bez matki. Bo wiesz, waść, jak to było: wicher, śnieżyca...
– Wiem, wiem – przerwał szybko gość.
Po zjedzonych mięsiwach wszyscy poczuli się ciężko, więc ojciec nalał wszystkim po kieliszku domowej nalewki, „dla zdrowotności”, jak mówił.
– A jak pan Karol znajduje wileńskie nauki na uniwersytecie? – zrewanżował się zainteresowaniem dla syna gościa.
Karol nie dał się wyprzedzić swemu ojcu i odpowiedział:
– Wilno jest wspaniałe! Chodzę na rozmaite wykłady. Profesor Jędrzej Śniadecki podaje chemię ciekawie, mówi pięknie, ale jakby sam był znudzony swoimi słowami. Jego brat, rektor Śniadecki, też wykłada matematykę i astronomię jasno, logicznie, choć jest surowy. Ksiądz profesor Jundziłł od botaniki trochę przynudza. Pięknie mówi profesor Grodek o literaturze antyku. Ale najciekawsze są wykłady młodego profesora, który przyjechał z Warszawy i wykłada historię.
W głosie Karola dały się słyszeć entuzjastyczne tony. Krystyna patrzyła na niego z ciekawością, a on mówił jakby specjalnie do niej:
– Nazywa się Joachim Lelewel i chociaż jego wykład jest o późnej porze, to gromadzi takie tłumy, że musieli dać mu największą salę, a i tak nie wszyscy się mieszczą. Siedzimy więc przy świecach i słuchamy jak zaczarowani o dawnych ludach, o ich kulturze, o ich walkach, zwycięstwach i klęskach. O procesach w historii. Jakby się dawne dzieje rozgrywały przed naszymi oczami, jak byśmy widzieli powstawanie i upadki narodów, kultur, cywilizacji. I wcale nie wywodzi wszystkiego od biblijnego potopu, jak w szkole.
Maurycy słuchał Karola zauroczony. Nigdy nie chciał studiować medycyny. Myśl o odbieraniu porodów i tamowaniu krwotoków umierającym kobietom napawała go przerażeniem i niemal paraliżowała. Teraz zdał sobie z tego sprawę z całą jasnością: po stokroć woli studiować historię u profesora Lelewela, siedzieć z innymi studentami przy świecach i słuchać o dawnych dziejach, o powstawaniu i upadkach państw. Może wówczas zrozumiałby, dlaczego jego kraj przestał istnieć, dlaczego przez jego rodzinne ziemie przetoczyło się tyle wojen, a przede wszystkim, co trzeba robić dalej. Bo widział wyraźnie, że ludzie tacy jak jego załzawiony ciągle ojciec, a nawet dziarski ojciec Karola, nie mają na to żadnego pomysłu.
– Z tych profesorów, których wymieniłeś, panie Karolu, znam tylko rektora Śniadeckiego – powiedział w zamyśleniu Kazimierz. – Z czasów sejmu grodzieńskiego. Przyjechał do Grodna bronić Akademii Krakowskiej przed rozgrabieniem. Pomagałem mu trochę, oddałem parę przysług, poznałem z kilkoma ważnymi ludźmi stąd. Zacny to człowiek. Kiedy powstanie Kościuszki upadło, w jedną noc zupełnie osiwiał. Słyszeliście o tym?
– Rzeczywiście, jest siwy jak gołąbek – potwierdził Karol.
Rozmawiali jeszcze długo, ale Maurycy przestał ich słuchać. Pielęgnował w myślach nowe marzenie: chciałby studiować w Wilnie historię u profesora Lelewela. Zajmować się dawnymi dziejami, co zawsze pociągało go najbardziej. A może nawet pewnego dnia zostanie nauczycielem historii albo i profesorem, jak ów Lelewel. Tak, najlepiej byłoby zostać słynnym profesorem historii. Może wówczas ojciec wreszcie by go docenił i spojrzał na niego przychylnym okiem. Może wybaczyłby mu ten jego straszny pierworodny grzech. Bo tego, że nie będzie w stanie zmyć go odbieraniem porodów jako lekarz, Maurycy był pewien. Na widok krwi zawsze robiło mu się słabo.
Profesor Jan Śniadecki, liczący sobie lat blisko sześćdziesiąt, odziany w czarną pelerynę z bobrowym kołnierzem, szedł raźnym krokiem zaśnieżoną ulicą w kierunku uniwersytetu. Lekki mróz czynił powietrze rześkim, a słońce oświetlało pastelowe gmachy wileńskich pałaców, kamienic i kościołów. Śnieg iskrzył się na dachach i gałęziach drzew. Trzeba było tylko uważać, by się nie przewrócić, bo jak zawsze w karnawale ulice były wyślizgane od wieczornej sanny: towarzystwo wracające z licznych wieczorków, bali i redut do późna w noc szlifowało białe drogi płozami sań. Tak, Wilno bawiło się wesoło, rozkwitało świetnością i bogactwem, a rektor Śniadecki pochlebiał sobie, że niemała w tym zasługa uniwersytetu, którym kierował od ośmiu lat.
To Uniwersytet Wileński właśnie i jego sława uczelni europejskiego formatu ściągały do miasta młodzież z najlepszych domów Litwy i okolic, a za młodzieżą, w karnawale, całe rodziny. Tłok był w mieście taki, że o wynajęcie mieszkania na zimę wcale nie było łatwo, ale to sprzyjało tylko towarzyskiemu ożywieniu, które profesor lubił i doceniał. Z przyjemnością odwiedzał najświetniejsze magnackie i szlacheckie salony, bo choć z urodzenia niższego stanu, to jednak swoją wiedzą, naukową sławą i osiągnięciami zdobył sobie wielki autorytet i powszechny szacunek najlepszego towarzystwa.
Długo musiał książę kurator Adam Czartoryski namawiać profesora Śniadeckiego, by opuścił Kraków z jego Akademią i przybył do Wilna w celu objęcia kierownictwa Obserwatorium Astronomicznego, katedry matematyki i astronomii i wreszcie godności rektora Uniwersytetu Wileńskiego. Bo czyż można było znaleźć godniejszą postać na to stanowisko? Jan Śniadecki nie tylko podźwignął i zreformował Akademię Krakowską, nie tylko dał dowody największej troski o oświatę narodową, ale był też prawdziwie europejskim uczonym, znanym doskonale profesorom zachodnich uniwersytetów. W uznaniu swych osiągnięć, pracowitości i talentu otrzymał od nich propozycję objęcia kierownictwa obserwatoriów astronomicznych w Madrycie i Bolonii, ale odmówił, mówiąc, że jest Polakiem i ojczyźnie jest winien swą pracę i z nią chce jej los niepewny dzielić.
I przyznać trzeba, że przyszło mu pełnić posługę rektorską w czasach niepewnych i niebezpiecznych, a chwilami nawet dramatycznych. Idąc teraz spokojną zimową ulicą, przyjmując raz po raz pełne szacunku ukłony młodych akademików spieszących na wykłady, rektor Śniadecki wspominał te budzące grozę momenty, gdy przez Wilno przetaczały się fronty napoleońskich wojen, gdy wielotysięczne armie Francuzów albo Rosjan zalewały miasto i ich wodzowie żądali od niego oddania sal uniwersyteckich na szpitale i lazarety, a nawet na stajnie dla koni! Z równą odwagą i niezłomnością stawał Jan Śniadecki przed Napoleonem i przed carem Aleksandrem, budząc szacunek obu, i bronił swej uczelni przed wojenną pożogą. Tak, przyszło mu kierować uniwersytetem i całą oświatą na Litwie w burzliwych i niełatwych czasach, ale z niekłamaną dumą mógł sobie powiedzieć, że wywiązał się z nałożonego przez księcia kuratora zadania bez zarzutu.
I oto dziś właśnie, po ośmiu latach, zamierzał złożyć urząd rektora, gdy dwie czteroletnie kadencje jego rządów dobiegły końca. Niech teraz kto inny weźmie ten ciężar na swoje barki. Z pewnością następcy będzie łatwiej: uniwersytet jest w doskonałym stanie, jego fundusze z dawnych dóbr jezuickich – zabezpieczone, napływ studentów rosnący, a nade wszystko miłościwie panujący jaśnie oświecony monarcha, car Aleksander I, niczym prawdziwy mąż opatrznościowy zaprowadził wreszcie pokój i bezpieczeństwo, tak potrzebne do prowadzenia nauk. Tak, Jan Śniadecki miał poczucie, że przekaże następcy nie tylko zakład naukowy, ale potężne państwo uniwersyteckie! Miał nadzieję, że kolejny rektor nie zaprzepaści jego dzieła, przeciwnie – rozwinie je jeszcze.
Oczywiście nie pragnął wcale Jan Śniadecki odsunąć się całkiem od naukowej działalności. Jakżeby mógł, skoro to ona była największą pasją jego życia! Chciał tylko zrzec się obowiązków administrowania całą działalnością oświatową na Litwie podległą uniwersytetowi. Zatrzyma, rzecz jasna, urząd kierownika obserwatorium, do którego sam zresztą zakupił przed laty narzędzia i instrumenty do obserwacji nieba. To było jego ukochane zatrudnienie: patrzeć w niebo, śledzić ruchy planet i ciał niebieskich i z ich regularności i porządku wywodzić prawidła wszechświata, przenikać rozumem urządzenie kosmicznych przestrzeni i wyprowadzać stąd wnioski o prawach natury i doskonałości świata materialnego.
[...]