Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najnowsza powieść Anny M. Brengos
Ola wreszcie spotkała wymarzonego mężczyznę. Powoli oswaja się z nieznanym dotąd poczuciem bezpieczeństwa. Jednak przeszłość ma inne plany wobec niej. Głęboko ukryte uczucia wypływają na powierzchnię.
Co wydarzyło się wiele lat wcześniej?
Jak najbliższa rodzina Oli zaplanowała jej życie?
Czy uda się jej spełnić swoje trzymane w sekrecie marzenie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ I
Teraz było dobrze. Tak, już dobrze. Szczególnie, kiedy noc rozwijała nad nią swoje macki i wsysała w nicość. Znikały wszystkie problemy, nawet te, które dotyczyły przeszłości; w niej miały źródło i w niej się rozpłynęły. Nocą było najlepiej, bo nie było nic. Obrazów, których nie chciało się widzieć, dźwięków, które świdrowały w głowie, zapachów tak niemiłych, że wstrzymywało się oddech, i dotyków, które miały być czułe, a niosły zagrożenie. A najważniejsze, że nie było myśli, które nurtowały, drążyły sumienie i zagłuszały racjonalne myślenie. Myśli, którym się poddawała, chociaż jej ciało zwijało się z buntu. Przeminęły – tak jak obrazy, dźwięki i zapachy. Tamto już minęło. Teraz było teraz. Teraz było dobrze, gdy czuła ciepło ciała śpiącego obok Kuby, który nawet przez sen nie przestawał jej obejmować. Gdy słyszała jego ciche pochrapywanie, gdy wciągała w nozdrza ledwie wyczuwalny zapach jego płynu do kąpieli. Kuba był ciepły, nie tylko ogrzewając jej dłonie w mroźny dzień czy przytulając w chłodny sierpniowy wieczór. Kuba po prostu był ciepłym człowiekiem. Spokojnym, łagodnym i serdecznym. Miał wielkie serce, które teraz jej ofiarował. Kochał ją bez osaczania uczuciem, zostawiając dużo przestrzeni wolnej od swojej miłości. Kochał bezwarunkowo, nie oczekując w zamian nic. A do tego sam wiele wnosił do ich wspólnego życia, oprócz nienarzucającej się miłości. Kuba gotował obiady, wyrzucał śmieci bez proszenia, za każdym razem pamiętał o opuszczeniu deski, zawsze zakręcał tubkę z pastą do zębów, naprawiał kran, kiedy tylko zaczynał przeciekać, a nawet mył okna. Może nie mówił słodkich słówek, rzadko przynosił kwiaty, a jeśli, to z okazji, ale właśnie drobnymi uczynkami, takimi jak naprawa pękniętej puderniczki czy masowanie zdrętwiałego karku, dawał wyraz swojej spokojnej, niespektakularnej, ale stałej miłości. To nie była łatwa miłość, bo Aleksandra, już raz zraniona, długo nie dopuszczała do siebie żadnego uczucia. Bała się, że znów będzie bolało. Bała się ponownego cierpienia, pustki i odrzucenia. Bała się powrotu do samotności, do martwoty opustoszałego domu. Bała się, że kiedy pozwoli dotknąć swojego serca i znów zostanie porzucona, tym razem nie wytrzyma tej ciszy przepełniającej dom. Tak głębokiej, że aż krzyczącej. Ten strach, chociaż powolutku malał, nadal w niej tkwił i paraliżował, szczególnie wtedy, gdy Kuba pod wpływem służbowych problemów siedział przy stole z nachmurzonym czołem, a ona bała się zapytać, dlaczego. Albo gdy zbyt długo przebywał poza domem. Gdy wyjeżdżał służbowo albo gdy dodatkowe obowiązki zatrzymywały go w firmie. Kuba pracował w branży spożywczej i nazbyt często, według odczucia Aleksandry, zdarzały się tu awarie produkcji, targi czy przedłużające się kontrole. To nie tak. Ola nie podejrzewała Kuby o zdrady. Potrafiła zrozumieć, że w tym czasie jej mężczyzna, jej ostoja, jej domowy anioł, chociaż daleki myślami, wciąż jest z nią. Że to nie ucieczka z jej życia, tylko codzienne obowiązki. Jednak nadal bardzo źle znosiła, gdy wywabiały go z domu. Siedząc samotnie w jego ulubionym fotelu, obejmowała kolana ramionami i nieobecnym wzrokiem patrzyła w kierunku drzwi. Kiedy w takie dni przychodziło jej do głowy, że Kuba może nie wrócić, ogarniało ją przerażenie, że znów zostanie sama. Sama ze wszystkimi obowiązkami, domowymi awariami, koniecznością utrzymania domu, zarówno finansowo, jak i w ładzie, a przede wszystkim, że będzie sama ze swoimi myślami, strachami, kompleksami i wspomnieniami. I ze swoją słabością, bo siły zużyła już dawno... Bardzo dawno. Teraz nie potrzebowała już sił. Wszystko, co było jej udziałem, toczyło się płynnie, łagodnie i bez najmniejszego wysiłku. Nie czując presji obowiązków, zaczęła podchodzić do nich z nieznaną sobie dotąd swobodą. Wcześniejsze „muszę” czy „powinnam”, towarzyszące każdej czynności sprawiały, że ten najczęściej wewnętrzny przymus czynił z nich karę. Nie sprawiały radości. Dopiero teraz wszystko robiła ze swobodą i chętnie. Przy Kubie powoli odkrywała radość z drobiazgów – co tu dużo mówić, po prostu radość życia. Dopiero przy nim nauczyła się śmiać, nie tylko dlatego, że rozśmieszał ją codziennymi żartami, robiąc sobie wąsy z pora czy prowadząc dialog marchewki z pietruszką, gdy wspólnie przygotowywali posiłek. Przy nim śmiała się, odnajdując powody do uśmiechów w palcu, który wyszedł z dziurawych rajstop czy w żabie, która na wakacjach wpadła im do bitej śmietany. W poprzednim życiu, w tamtych dwóch życiach, takie „przygody” wyprowadziłyby ją z równowagi. Stałyby się przyczyną zdenerwowania i odbierane byłyby jako Zło. A z takim Złem trzeba było walczyć. Odczuwanie nadciągającej walki, a później prowadzenie jej, to stres. Każda taka „przygoda” była stresem. Teraz już nie. Teraz potrafiła wywołać uśmiech, a nawet spowodować, że śmiała się całą sobą, swobodnie i beztrosko. Wreszcie beztrosko. Tak, ubyło jej trosk. Ale nie dlatego, że problemy nie istniały. One po prostu przestały być problemami. Teraz postrzegała je jako kolejne zadania do wykonania, działania... I po temacie. Będzie można przytulić się do Jakuba, zatopić się w jego ramionach i otrzymać jego serdeczny pocałunek. Ciepły, szczery i niewymuszony. A co najważniejsze, niezapowiadający dalszych oczekiwań. Pocałunek dla samego pocałunku. Będzie można odpowiedzieć na niego chętnie i z oddaniem, rozchylając usta z miłością i nieskrępowanie. Można cieszyć się nim przez resztę wieczoru, oddać się miłości z taką swobodą, jak się zanurza w chłodnej wodzie w upalny dzień. Odczuwając ją bez przymusu, wstydu i zażenowania, a co najważniejsze, nie myśląc o konsekwencjach.
I chociaż teraz Aleksandra była dojrzałą kobietą, a Jakub niebawem miał zostać dziadkiem, to dopiero od niedawna przy nim poczuła się pierwszy raz jak dziecko – bezwarunkowo kochana, otoczona opieką i radosna łagodną beztroską. W letnie wieczory, kiedy siedzieli w kawiarence, pytał, czy jej nie zimno i zdejmował marynarkę, by okryć jej ramiona. Parzył herbatę z malinami, gdy zimą dopadał ją katar i biegał do apteki po nospę, gdy miała bolesną miesiączkę. Poślinionym palcem ścierał rozmazany tusz z jej powieki i wyplątywał z kurtki, gdy zaciął się suwak. Pamiętał o imieninach, urodzinach, Dniu Kobiet i ściszał telewizor, kiedy rozmawiała przez telefon. Przynosił do domu lody albo rurki z kremem bez okazji i odbierał z rąk reklamówki, kiedy to ona wracała z zakupami. Wystarczyło, że napomknęła, że nie ma śmietany, a odkładał lekturę i szedł do sklepu, jakby nie można było zjeść niezabielanej pomidorowej. Swoje uczucia okazywał każdym drobnym gestem, każdym spojrzeniem i uśmiechem.
Dorosłe córki Kuby już dawno opuściły dom i teraz to ją rozpieszczał. Teraz na nią przelał całą swoją czułość i starania. Była mu za to wdzięczna i odwzajemniała się tym samym. Ale teraz jej wysiłki wypływały z miłości, nie z konieczności, więc były tak naturalne, pozbawione przymusu, wypływające z serca i z sercem okazywane. Dające radość im obojgu.
Kuba kochał swoje córki. Dbał o nie, myślał o nich, pomagał im, jeśli trzeba było, to również finansowo. Ciepło się do nich odnosił, dzwonił do każdej prawie co drugi dzień. Nie można powiedzieć, one także okazywały mu serdeczność i przywiązanie, chociaż obie w tej chwili skupione były na budowaniu własnych relacji, planowaniu kariery i zakładaniu domów. Zaakceptowały Olę, choć początkowo uważnie i wręcz z zazdrością, a może nawet wrogo przyglądały się, jak jej związek z Kubą utwierdza się i rozkwita. Dopiero kiedy zrozumiały, że ich ojciec jest z Olą szczęśliwy, a jej samej nie chodzi o pieniądze, mieszkanie czy samochód, bo nie przywiązuje wagi do spraw materialnych i jest samowystarczalna finansowo, zaakceptowały jej obecność, a w końcu nawet polubiły. Odwiedzały ich, bywały na niedzielnych obiadach, razem spędzali święta. Zdarzało się, że robiąc dla siebie zakupy, pamiętały o Oli, zaskakując ją drobnymi prezentami bez okazji. Ola również odwdzięczała im się za ciepłe przyjęcie w rodzinie, szykując frykasy na wynos i z troską wiążąc szaliki, gdy wychodziły od nich w zawieruchę. Oczywiście, nie potrzebowały tych starań, były dojrzałymi i samodzielnymi młodymi kobietami, ale miło im było, że uczucia Aleksandry względem Jakuba nie są przypisane wyłącznie jemu, a obejmują również jego córki. Nie narzucały się, nie wtrącały, nie dopominały o swoje prawa. Może dlatego, że Jakub nigdy nie dał im odczuć, że muszą je teraz dzielić z Olą. Nadal był dla nich. Wysłuchiwał o problemach w pracy, instruował przez telefon, jak usunąć niechciany program w komputerze, podjeżdżał z akumulatorem, kiedy nie mogły odpalić swoich samochodów, żyrował kredyty, podlewał kwiaty, kiedy wyjeżdżały na urlop. Był ich ojcem, mentorem i podporą. Nie musiał się o nie troszczyć w jakiś szczególny sposób. Już nie. W końcu awarie czasami się zdarzają, a one poza tym świetnie sobie radziły. Ale przez wiele lat był jedynym ich opiekunem, jedynym rodzicem. Chociaż wcale tego nie chciał.
Nie tylko nie chciał być jedynym, on nie chciał być rodzicem w ogóle. W każdym razie nie w chwili, kiedy został postawiony przed faktem dokonanym, że oto właśnie nim zostanie. Nie tak i nie teraz.
Jak to się zatem stało, że został ojcem i do tego samotnym?
Koleżanka z roku, dostrzegając w nim wartościowego człowieka i, co tu dużo mówić, po prostu materiał na idealnego męża, zwyczajnie i banalnie złapała go na dzidziusia. Nawet nie pomyślał, żeby mieć o to pretensję. Przyjął, że do spłodzenia dziecka potrzeba obojga rodziców i bez wykrętów, protestów, wyrzutów uznał swoje ojcostwo. Starał się być dobrym mężem i ojcem. Może za bardzo się starał, bo w każdej minucie utwierdzał żonę w przekonaniu, że jest tak dobry w swojej roli, że mu z tą rolą dobrze i jest w niej szczęśliwy, że tylko tego pragnął, chociaż o tym nie wiedział.
O przyjściu na świat drugiej córki również nie on zdecydował. Ledwie udało im się załatwić kredyt i odebrać klucze do własnego mieszkania, kiedy małżonka zaczęła napomykać o drugim dziecku i bez jego wiedzy odstawiła antykoncepcję. Gdy zarywał noce, żeby w piekarni dorobić do spłaty zadłużenia, ona planowała wyprawkę dla dziecka. Powiedziała mu, że jest w ciąży, kiedy spotkali się w kuchni podczas przyjęcia dla jej koleżanek z pracy. O poważnej rozmowie w tych warunkach nie było mowy, a wieczorem, kiedy już poszły, wykręciła się zmęczeniem. Podjęcie dyskusji kolejnego dnia byłoby tak zbędne, że nawet nie próbował. I choć nie miał wyjścia, to jednak nie do końca pogodził się z postawieniem go przed faktem dokonanym. Czuł się oszukany i nie wierzył w szczerość tego związku. Kochał swoje dzieci, dbał o nie, starał się im zapewnić jak najlepszy dom, ale gdzieś na samym dnie serca czuł żal do żony i czuł się wykorzystany. I w końcu tak było. Okazało się to trzy lata po przyjściu na świat drugiej córci, kiedy żona uznała, że potrzebuje swobody, dom ją ogranicza, obowiązki przerastają, a dzieci nazbyt absorbują. W tych okolicznościach, szukając odskoczni od „kieratu”, zapisała się na aquaaerobic, gdzie poznała młodego instruktora, w którym znalazła kochanka. Miłość zwyciężyła. Właśnie tego argumentu użyła, pakując walizki i porzucając dzieci. Kuba odtąd sam wychowywał dziewczynki. Chociaż do tej pory i tak niewiele mógł w tym zakresie liczyć na pomoc małżonki, to po jej odejściu nie było mu lekko.
Czy szukał kolejnej kobiety? Owszem, miewał mniej lub bardziej udane związki, ale żadnej z pań nie mógł poświęcić tak wiele starań i uwagi, jak sobie tego życzyły, bo musiał się skupić na dzieciach. Inna sprawa, że żadna z adorujących go kobiet nie miała w planach zostania macochą dwóch nieletnich panien. Często znajomość kończyła się dlatego, że zamiast na randkę musiał iść na zebranie do przedszkola albo z którąś z córek na szczepienie czy do lekarza. Partnerki niby składały deklaracje, że akceptują to, że jest ojcem, niektórym nawet bardzo tym imponował, ale były zawiedzione, rozgoryczone, rozczarowane, a w końcu złe.
Te, które przeszły próbę hierarchii priorytetów, nie sprawdziły się w bezpośrednich kontaktach z dziewczynkami. Walczyły z nimi o uwagę ojca, starały się zepchnąć potencjalne pasierbice w cień albo wprowadzać własne zasady, zwykle nieuznawane ani przez dzieci, ani przez ich ojca. Zdarzało się też, że w zetknięciu z dziewczynkami dorosła pani raptem sama stawała się dzieckiem, spieszczała wyrazy, kaprysiła i zachowywała się jak rozpieszczona małolata. Był to chwyt na wyrównanie praw w stadzie albo uzyskanie uwagi mężczyzny. Albo demonstracja, że oto jest taka fajna. Żadna z tych odgrywanych ról nie odpowiadała Kubie.
Te z pań, które akceptowały jego dzieci, potrafiły nawiązać z nimi kontakt i stworzyć wspólne stadło, chciały mieć z Kubą własne potomstwo. Nic z tego. I kończyło się jak zwykle.
A on, choć kochał swoje córki nad życie, to innych dzieci nie chciał już mieć. Żadnych. Nigdy. Nie chodziło tylko o to, że nie chciał już przechodzić fazy pieluch i nocnego wstawania. Nie chciał już nigdy mieć powodu do zastanawiania się, czy kobieta leżąca obok w łóżku jest z nim dla niego samego, czy dla potomstwa, które miałby jej dać. Zastanawiał się, czy jest dla niej partnerem, kochankiem, miłością czy tylko reproduktorem. Gdy któryś z jego związków dojrzewał do tego, by zrobić następny krok, przełamywał strach przed odpowiedzią i zadawał pytanie o przyszłość. Kiedy tylko pojawiało się słowo „dziecko”, kończył znajomość, choćby nie wiem jak bolało. Postanowił być uczciwy wobec nich i wobec siebie. Wiedział, że nie chce i nie może im dać, czego oczekiwały, więc odchodził, póki nie było za późno. I chociaż każdej kobiecie, z którą był, oddawał część serca, to nie pozwolił już złamać swojego.
Czy zatem miał szansę znaleźć prawdziwą miłość, utworzyć związek, jakiego pragnął? Tak, pragnął. Bo przez całe swoje życie, tak zupełnie niemęsko, marzył o tym, że gdzieś, kiedyś znajdzie odpowiednią kobietę, taką, która pokocha jego i dzieci równie bezwarunkowo. Nie, nie szukał dla nich matki. Matkę już miały. Gdzieś. Rzadko. I bardziej obcą niż pięćdziesięcioletnia sąsiadka z parteru, która czasami z nimi zostawała. Ich matka przypominała sobie o dzieciach przeciętnie dwa razy w roku, pojawiając się bez zapowiedzi i obsypując nieprzemyślanymi prezentami: za małymi bluzeczkami z falbankami (chociaż dziewczynki preferowały sportowe ubrania), grą dla przedszkolaków, kiedy były już nastolatkami, toną słodyczy, chociaż wiedziała, że młodsza ma uczulenie na czekoladę. Odrywała je od lekcji albo z powodu wizyty musiały zrezygnować ze swoich regularnych zajęć, bo mamusia przyjechała. Obściskiwała je nad miarę, chociaż wiły się w jej objęciach, starając się uwolnić od tej manifestacji uczuć. Nie kryły obrzydzenia, wycierając ślady tandetnej szminki. Nigdy nie zabrała ich do swojego nowego domu, nigdy nie wzięła ich na spacer czy do kina. Nigdy nie porozmawiała z nimi jak kobieta z dorastającymi pannami.
Za to z ojcem rozmawiały o wszystkim. Nawet o miesiączkowaniu im wszystko opowiedział. Zwyczajnie i bez skrępowania, jak o każdym innym aspekcie ich życia. Może dlatego nigdy nie czerwieniły się, gdy w gronie koleżanek pojawiały się tematy „skąd się biorą dzieci” i traktowały swoją kobiecość jako coś oczywistego, naturalnego, a nie tabu.
Z ojcem rozmawiały o swoich marzeniach, rozterkach, zawodach miłosnych i sukcesach. Nie było mu łatwo być powiernikiem i doradcą. Szanowały go nie tylko za to, że potrafił bez oceniania czy mędrkowania wysłuchać czasem o sprawach trudnych, krępujących czy oburzających, ale również za to, że potrafił się przyznać do niewiedzy czy bezsilności w obliczu niektórych spraw, choćby braku jakiegokolwiek wpływu na kontakty z matką. Gdy nie potrafił odpowiedzieć na jakieś pytania, mówił: „sprawdzę to” albo „przemyślę”. I nigdy nie zostawiał problemu bez odpowiedzi. Czasem same zdążyły już o nim zapomnieć albo rozwiązał się sam, ale tata zawsze wracał do spraw dla nich ważnych, nawet gdy ważnymi przestawały już być. Stanowili zgrane stadło, w którym każdy rozumie potrzeby pozostałych, w którym wszyscy się wspierają i zdają sobie sprawę z tego, jak ważni są dla siebie nawzajem.
Może to właśnie przez ten monolit ich rodziny tak trudno było komuś do nich dołączyć. Faktem jest, że niewiele kobiet naprawdę chciało.
Dopiero gdy dziewczynki zaczęły wyfruwać z gniazda, samotne wieczory, pozbawione ich szczebiotu zaczęły Kubie doskwierać. Dorosły i przestał im być tak bardzo potrzebny. Gdy dzieci oddaliły się od niego (chociaż nadal go kochały i nie przestawały mu tego okazywać), Kuba, choć już był dojrzałym mężczyzną o siwiejących skroniach, zdał sobie sprawę, że brakuje mu ciepła i miłości. Nie wiedział, czy inni mężczyźni też mają takie tęsknoty, czy jak to macho, są twardzi i pozbawieni sentymentów. Gdzieś w zakamarkach podświadomości nie tracił nadziei, że jeszcze czeka go w życiu coś dobrego, że zazna prawdziwego uczucia. Może, niosąc w sobie tę nadzieję, był otwarty na nową miłość. Może to właśnie dzięki temu nie przegapił na swojej drodze Aleksandry. A kiedy się pojawiła, potrafił dać jej to, czego nie otrzymała od niego żadna inna kobieta, i przyjąć jej uczucie. Bez wielkich uniesień, bez małych trzęsień ziemi, za to spokojnie, dojrzale i pięknie.
Poznali się w sklepie. Tak się składało, że często o tej samej porze robili zakupy w osiedlowym samie. Ile razy minęli się, nie zauważając? Biorąc pod uwagę, że oboje mieszkali w tej okolicy od wielu lat, a przyzwyczajeń zakupowych nie zmienili nawet po innych radykalnych zmianach w życiu, mogły to być dziesiątki, a może nawet setki razy. Ile razy rozdzieleni regałami, krążąc w ich labiryncie, mijali się w odległości metra, może pół? Ile razy otarli się o siebie z wózkami pełnymi wiktuałów? Ile razy stali jedno za drugim w kolejce do kasy, nie wiedząc o sobie, nie rozpoznając się, nie nawiązując kontaktu, nawet wzrokowego? Niemal dzień w dzień, tydzień w tydzień zdejmowali paczkę herbaty z tej samej półki, otwierali te same lodówki, żeby sięgnąć po mrożonkę, wybierali pomidory z tej samej skrzynki.
Po raz pierwszy zauważyli się w chwili, gdy jednocześnie sięgnęli po tego samego kalafiora. Spojrzeli na siebie i Jakub cofnął rękę.
– Proszę bardzo – powiedział, ustępując.
Obdarzyli się uśmiechem. Ona bez słowa dołożyła kalafiora do swoich wiktuałów, on sięgnął po następnego i oboje pchnęli kosze w różne strony.
Ten króciutki kontakt spowodował, że wreszcie po latach zaczęli się zauważać. Przy kolejnych wizytach w sklepie do nieśmiałych uśmiechów doszło grzecznościowe „dzień dobry”. Na zewnątrz zmieniały się sezony i aury, a ich znajomość nadal opierała się na zdawkowej wymianie pozdrowień. Nie oznacza to, że w ogóle nie zwracali na siebie uwagi. Ona zauważyła, że zaczął siwieć i zmienił okulary, on spostrzegł, że pomimo budzącej się wiosny jest coraz bledsza. Ze spotkania na spotkanie jakby coraz bardziej zapadała się w siebie. Pomyślał, że jest chora, ale oczywiście nawet nie śmiał o to zapytać. Na jego oczach młoda kobieta z dnia na dzień więdła. Nie zawracał sobie głowy tym, by choćby wyobrazić sobie, dlaczego. Ot, spostrzegł to i na tym poprzestał. A smutna pani, którą od pewnego czasu tu spotykał, po prostu odchodziła po zapełnieniu siatek, nawet nie wiedząc, że ktoś się nią zainteresował. Zwykłym, ludzkim zainteresowaniem, nie jakimś seksualnym przyciąganiem czy szukaniem niezdrowej sensacji albo choćby wścibstwem. Ot tak, jak czasem myśli sobie człowiek przez chwilę o drugim człowieku.
A później w sklepie zorganizowano degustację kawy.
Jednocześnie podeszli do stoiska, na którym nią częstowano. Jednocześnie otrzymali papierowe kubeczki wypełnione parującym płynem, jednocześnie zanurzyli w nich usta i... jednocześnie się skrzywili.
– Jeśli pani pozwoli, to zapraszam na taką prawdziwą – zaproponował sam zaskoczony swoją śmiałością.
Chwilę ważyła tę propozycję, ale uznała, że właściwie nie ma nic do stracenia. To nie była jedyna kawa, którą Kuba postawił przed Olą w ich związku. Często to właśnie on przygotowywał kawę dla obojga w niedzielne poranki, również to on serwował kawę, kiedy kogoś gościli. A odwiedzano ich często i chętnie. Zupełnie inaczej niż wcześniej. Zupełnie inaczej niż wtedy, gdy każde żyło osobno.
Zanim zdecydowali się być razem, minęło wiele czasu potrzebnego na nabranie do siebie zaufania, na poznanie wzajemnych oczekiwań i wyzbycie się obaw. To nie było efektowne zderzenie dwóch transatlantyków. Raczej jak dwie krople deszczu, które spadły na dwóch odległych brzegach oceanu. Nim poniewierani wieloma falami, niesieni różnymi prądami zbliżyli się do siebie, nim spojrzeli na siebie pod światło, prześwietlili, co drugie ze sobą niesie, wiele razy oddalali się od siebie, by ponownie się zbliżyć. Jeśli ktoś pomyślałby, że kłócili się i godzili, rozstawali i na powrót wiązali, byłby w błędzie. Każde z jednej strony pragnęło bliskości, ciepłego uczucia, uwagi, a w końcu po prostu obecności drugiego człowieka. Z drugiej – obawiali się wzajemnych oczekiwań, wykorzystania, porzucenia. Nie byli pewni ani swoich uczuć, ani szczerości partnera. A w końcu obawiali się, że nie sprostają oczekiwaniom, zawiodą albo sami przeżyją zawód. Ciągnęło ich ku sobie i jednocześnie świadomie odpychali od siebie rosnące uczucie, bojąc się, że nie jest prawdziwe, że może za bardzo pragną, że tylko im się wydaje, że są wzajemnie sobą zainteresowani, że są sobie przeznaczeni.
Kiedy Kuba po pierwszej wspólnej kawie sięgał po telefon, żeby zadzwonić do Oli, zaczynał tworzyć scenariusze jak nastolatek: „A może tylko grzecznościowo dała mi swój numer, mając nadzieję, że nie zadzwonię, może jej się narzucam, może nie ma czasu na spotkania, może ma męża. Może... może... może... Aż w końcu przypomniała mu się przypowieść o sekatorze i tylko się roześmiał, po czym wybrał numer Olki.
Dla tych, którzy nie znają przypowieści o sekatorze:
Jeden sąsiad chciał przyciąć róże w ogrodzie i stwierdził, że jego sekator jest całkowicie zepsuty. Sklepy już były pozamykane, więc postanowił, że pożyczy sekator od drugiego sąsiada. Idąc w kierunku jego drzwi, cały czas myślał, czy sąsiad mu użyczy narzędzia: „A jeśli go nie zastanę, a jeśli nie ma sekatora, a jeśli nie będzie chciał mi pożyczyć, a jeśli sam go teraz używa, a jeśli też ma zepsuty?”. Zanim doszedł do drzwi, stworzył sobie tyle wymówek, dla których nie miałby dostać narzędzia, że gdy sąsiad mu otworzył, zamiast poprosić o pomoc, wypalił: „A ten sekator to sobie wsadź w dupę”.
Aleksandra również pielęgnowała w sobie obawy. Jeszcze nie do końca wyszła z depresji, z czego doskonale zdawała sobie sprawę. Tym bardziej nie chciała obarczać obcego mężczyzny swoimi lękami, słabościami i wadami. Wciąż myślała o sobie jako o jakimś wybrakowaniu, o niepełnej kobiecości, o defekcie niemożliwym przez innych do zaakceptowania. Nic dziwnego, że miała takie przeświadczenie. Przez ostatnie lata była w nim utwierdzana przez całe otoczenie. W swoich oczach chodziła z piętnem ułomności. Terapie pomogły jej na tyle, że przestała sama siebie karać za tę „niedoskonałość”, jednak nie była z nią do końca pogodzona. Co nie znaczy, że byłaby skłonna ulec wcześniejszym naciskom.
W miarę kolejnych spotkań okazało się, że obawy obojga nie potwierdziły się. To, co Aleksandra uznawała za swoją skazę, było cechą jak najbardziej pożądaną u niej przez Jakuba. Kiedy wyjaśniły się ich zahamowania dotyczące budowania podwalin związku, nieobciążeni obawą przed wzajemnymi żądaniami powolutku zaczęli się do siebie zbliżać. Pierwsze nieśmiałe muśnięcia ręki, pierwsze głębokie spojrzenia w oczy, pierwszy pocałunek w deszczu i w końcu pierwszy świadomy, spokojny, bezpieczny seks odkrywały przed obojgiem nieznane dotąd rejony bliskości. Bez wzajemnych oczekiwań, bez składania deklaracji, bez zobowiązań, bez wymagań, planów i obietnic.
W nowym związku Ola powoli odżywała, jej oczy ponownie nabrały blasku, myśli odzyskały jasność, zaczęła o siebie dbać. Teraz miała dla kogo. Teraz tak. Bo przecież do niedawna...