Melodia Litny. Rozdroża cienistego szlaku - Łukasz Jabłoński - ebook

Melodia Litny. Rozdroża cienistego szlaku ebook

Łukasz Jabłoński

3,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wilczy kieł dla morderców, byczy róg dla gwałtowników, wężowy język dla stręczycieli – magiczne tatuaże piętnujące zbrodniarzy wszelkiej maści. Czy odważysz się poznać wyklętych?

Wkraczającym na rozdroża cienistego szlaku nie dane jest rozkoszować się sielankową aurą czy towarzystwem śmiałków bez skazy. To przede wszystkim kręgi napiętnowanych morderców, rabowników czy nierządnic. Łgarstwa, spiski i walka o wpływy – oto codzienność Bastionu.

Tam właśnie trafisz wespół z przywódcą osady, Thoregarem, oraz młodym banitą Malbo. Ostatni z wyklętych zapewne nieraz zająknie się na temat nieodległych czasów, gdy był jeszcze cesarzem Dwóch Oceanów.

Czy Malbo zazna w Bastionie odmiany losu? Wsłuchaj się uważnie w historię jego ojca, której echa nawiedzają cienisty szlak, a być może zdołasz przewidzieć odpowiedź. O ile pozostali wyklęci darują Ci chwilę wytchnienia…

Kiedy staję naprzeciw wspaniałego obrazu, uśmiecham się. To wyraz czystej przyjemności obcowania z pięknem, które wzbudza emocje. Powiem tyle – czytając tę książkę, również się uśmiechałam.

Marta Krajewska, autorka powieści Idź i czekaj mrozów oraz Noc między Tam i Tu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 540

Oceny
3,3 (3 oceny)
1
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Łukasz Jabłoński Rozdroża cienistego szlaku. Melodia Litny ISBN Copyright © by Łukasz Jabłoński, 2018All rights reserved Redakcja Witold Kowalczyk Ilustracja na okładce Daniel Grzeszkiewicz Opracowanie graficzne okładki Grzegorz Kalisiak Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla mojej żony. Bez niej ta książka zapewne nie ujrzałaby światła dziennego.

Prolog

U kresu żywota boleściwego oaza wytchnienia czeka. W jasnych promieniach pławią się tam duchy korne, co mimo męki niewierze nie uległy.

Słowa Pani, Lotte’wei — służebnica Vettiru, 798 gwiazda

Wegetował z powodzeniem pośród głuszy już od kilku dni, stąd każdy orędownik rozrywek pokrewnie wyszukanych doceniłby zapewne jego wysiłki w dziele upodabniania się do rośliny. Leżał bezwolnie na wznak, zimny wiatr owiewał mu czoło, suche liście spływały z drzew na podziurawione łachmany. Słońce umierało, rodziło się i znów ulegało potędze księżyca, on zaś trwał w ustawicznym bezruchu. Nie łaknął strawy ani wody, wzbraniał się nawet przed zbyt zachłannymi haustami powietrza, gdyż ożywienie przez nie wywoływane prowadziło do nieuniknionego rozpamiętywania historii kogoś, kto przestał istnieć przeszło dwie nowie wstecz, skazany dekretem rodzonego brata na wieczne zapomnienie.

„Zdrada ojczyzny i jej ideałów”. Obłudny kurwisyn.

Zacisnąwszy mimowolnie dłonie w pięści, Keveris Salvedia de Illoi, niegdysiejszy władca Dwóch Oceanów, po raz kolejny dał się ostatecznie porwać fali wspomnień z czasów spędzonych w pałacowych kazamatach, gdzie stracił jedwabne, haftowane złotą nicią szaty, w zamian zyskując ozdobę w postaci magicznego tatuażu. Jako świeżo upieczonemu banicie przypadł mu w udziale zaszczyt noszenia na prawym policzku symbolu śladu łapy niedźwiedzia, znanego w całym zdominowanym przez cesarstwo świecie za sprawą uprzejmości posłanników Świętego Gremium. Oczywiście ich uprzejmość obejmowała także inne grona występników.

Wilczy kieł dla morderców, byczy róg dla gwałtowników, jaszczurka dla nierządnic, wężowy język dla stręczycieli, srocza głowa dla rabowników, lisia kita dla przeniewierców, sowie oko dla wiedźm, magów i nekromagów, czaszka wołu dla bluźnierców, ropucha dla nieczystych, szczurzy ogon dla żalników i kruczy dziób dla pozostałych znakomitości. Niemało tego.

Dopuszczalna skala bezeceństwa, niewymagająca udziału kata, obejmowała przewiny wyzute z okrucieństwa, niezamierzone lub nie w pełni udowodnione. Rzekomi zabójcy, szabrownicy, jawne nierządnice czy wyznawcy pogańskich obrządków nadstawiali więc lica pod szpikulec z wiecznym barwnikiem, a następnie uchodzili wolno. Co bardziej krnąbrnych wtrącano za kraty na góra dwie gwiazdy, na terenach całego imperium lochy były bowiem wypełnione aż po brzegi.

Nie moja wina, że świat pogrąża się w hańbie.

Przez wielu czcigodnych mężów naznaczenie nazywane było zbytkiem łaski, lecz sami bezpośrednio zainteresowani mieli na ten temat odmienny osąd, zwłaszcza w trakcie przemierzania zatłoczonego szlaku z winą odmalowaną na twarzy. W akcie rozpaczy podejmowali oni nierzadko próby wycinania, wytrawiania rozpalonym żelazem oraz przykrywania wątpliwych dystynkcji nowymi tatuażami, wskutek czego ginęli w strasznych mękach od trucizny uwolnionej pod wpływem czaru protekcji. Równie często śmierć napotykali desperaci zdecydowani nadal wieść życie dalekie od prawego, gdyż w razie znalezienia się w cieniu podejrzeń byli z miejsca skracani o głowę. Ci mniej zapalczywi trzymali się na uboczu społeczności, wzbudzając lęk, nienawiść, odrazę, politowanie, by u schyłku rządów Erdenusa Ganatto de Illoi, prastryja Keverisa, zyskać wreszcie oficjalne miano „wyklętych”.

Lepsze to niż zakaz zbliżania się na sto kroków do jakichkolwiek sadyb pod groźbą ukrzyżowania.

Ból głowy czaił się na rubieżach powierzonych mu przez żołnierzy włości, gotów przypuścić atak w dowolnym momencie. Z racji postępującego odrętwienia utrzymywanie go na dystans nie nastręczało szczególnych problemów, podobnie jak zawierzanie umęczonego umysłu pierwszym majakom omdlenia.

Chyba doczekałem kresu.

Darń pod jego plecami marniała niewinnie, wokół szumiały pożółkłe korony leśnych starców, chmury osuwały się coraz niżej z każdym ziarenkiem klepsydry. W szarzyźnie ich oparów ujrzał ponownie chłodne, wyniosłe oblicze Tezerusa, uniesiony bat, posokę, upadek na marmurową posadzkę, szydercze uśmiechy możnej gawiedzi.

Czemu po prostu mnie nie zabił?

Podczas gdy rany od rzemiennej plecionki już dawno się zabliźniły, zupełne wyzucie się z sił okazało się jedynym remedium na pohańbioną dumę. Wraz z ustawicznym rozpaczaniem zanikały zarysy pogrążonej w ciszy polany, niepokojonej z rzadka trelami okolicznego ptactwa. Wobec braku słów godnych tak pospolitego pożegnania banita pozwolił powiekom opaść.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Rozdział 1

Grzęznąc w lotnych piaskach, nie odtrącaj wyciągniętej dłoni trędowatego. A nuż rozmiłujesz się bez pamięci w jego trędowatej córce i odtąd będziecie już gnić w zgodnej harmonii?

Wilk zawsze syty, Kezimetus Presmo, 1124 gwiazda

Ze snu wyrwał go swąd płonącego chrustu wzbogacony zapachem pieczonego mięsiwa. W pierwszej chwili zdumiał się własnym niezrozumiałym przywiązaniem do życia, w drugiej poirytował zaburzeniem ładu samotnej polany, w trzeciej podjął nieudolną próbę zapanowania nad ciekawością. Otworzywszy w końcu lewe oko, ujrzał szafirowe sklepienie nieba ozdobione iskrami ulatującymi z rozpalonego niecałe sześć kroków dalej ogniska. Płomienie raz po raz lizały zająca nadzianego na rożen, który obracała niepośledniej wielkości dłoń.

W tym przeklętym cesarstwie nie można nawet spokojnie umrzeć.

Gdy dopuścił do świata zewnętrznego również prawą źrenicę, obrazu dopełnił usadowiony na kawałku pnia potężny mężczyzna o jasnych włosach i krzaczastej brodzie, liczący jakieś czterdzieści gwiazd. Jego szeroką, acz sympatyczną twarz szpecił tatuaż z wilczym kłem.

Morderca.

— Rozumiem, że zapuszczasz tu korzenie — zadudnił ów głuchym basem.

Brak odpowiedzi został skwitowany wzruszeniem muskularnych ramion.

— Możemy pomilczeć, jeśli taka wola. Swoją drogą, ładna okolica — dodał po głębszym oddechu. — Cisza, spokój, dużo zieleni…

— Były cisza i spokój, dopóki się nie zjawiłeś — warknął Keveris.

— Ooo! Potrafisz mówić! — ucieszył się olbrzym. — Świetnie się składa, bo na tym odludziu ciężko o stworzenia rozumne. Jak cię zwą, poczciwcze?

— Nie jestem żadnym poczciwcem i nie zamierzam z tobą rozmawiać. Po prostu zjedz swojego zająca i odejdź.

— Drażliwy jesteś, poczciwcze. Czyżby coś ci doskwierało?

Kolejny interwał ciszy wypełniło pohukiwanie sowy, skwierczenie tłuszczu, trzask spopielanych gałązek. Druga strona oceniła bez najmniejszych oznak niecierpliwości stopień spieczenia Vettiru ducha winnego szaraka.

— W takim razie ja będę mówił. Zawsze to lepsze niż dysputa z drzewem, choć nie ukrywam, że pod wieloma względami bardzo je przypominasz — westchnął. — Jestem Thoregar Åkebund. Niegdyś morderca, obecnie przykładny mąż swojej żony.

Keveris wydał z siebie jedynie fuknięcie, zupełnie skąd­inąd zignorowane.

— Właśnie wracam do swojej osady nieopodal Trywesty, żeby wygrzać stare kości przy palenisku — kontynuował. — W górach na północy strasznie wieje i ciągle coś leci na łeb: jak nie deszcz, to grad, jak nie grad, to śnieg. Gorzej niż na Kurhenge. — Pokręcił w zdumieniu głową. — A do tego koń mi się ochwacił i połowę drogi powrotnej musiałem przebyć piechotą.

On naprawdę nie zamierza zamilknąć.

Z głośnych chrobotem zastanych stawów podparł się łokciami o podłoże, by uciec się do spojrzenia władnego powalić cielca lub przynajmniej przyprawić o drżenie kolan co bardziej strachliwe syreńskie służki.

— Chciałem samotności, ale zjawiłeś się ty — wycedził. — Chciałem, żebyś milczał, ale najwyraźniej nie potrafisz, dlatego wiedz, że mam w rzyci ciebie, twojego konia i północ w całej rozciągłości!

Ostatnie zgłoski przerodziły się w krzyk zwieńczony efektownym burczeniem w brzuchu, stąd oczekiwaną reakcję głębokiej obrazy zastąpił uśmiech od ucha do ucha.

— Zając zaraz będzie gotowy, jeśli o tym mowa.

— Nie chcę żadnego chędożonego zająca! — zaprotestował cokolwiek rozpaczliwie. — Co mi po twoim zającu?!

— Nie chowaj urazy. — Thoregar zmarszczył brwi w dobrze upozowanej konsternacji. — Pomyślałem po prostu, że możesz być zajęczym ciułaczem.

— A któż to w ogóle miałby być?!

Indagowany wyjął z pochwy przytroczonej do pasa niewiele mniejszy od przeciętnego puginału nóż, poruszył z trudem imponującą górę mięśni i przystąpił do porcjowania wieczerzy.

— Hmm… Pewnie taki, co lubi ciułać zające.

Woń pieczystego nasiliła się dziesięciokrotnie, wskutek czego Keveris zmienił bezwiednie pozycję z półleżącej na siedzącą. Mężczyzna postąpił tymczasem ku niemu zaopatrzony w połyskliwe udko.

— To dla ciebie — rzekł, mierząc weń kostką.

Nie bierz. To tylko cię pogrąży. Nie bierz…

Niezależnie od braku przyzwolenia zdradziecka dłoń wystrzeliła po ofiarowaną porcję, zęby rozerwały ją na strzępy, nim w klepsydrze przesypało się ziarenko piasku, przełyk natomiast ledwie się ustrzegł od pochłonięcia niestrawnych resztek.

— Nie tak łapczywie! — roześmiał się przygodny żywiciel. — Przecież ci nie zabiorę.

Odruchowo otaksował pozostałą część pieczystego, która trwała w bezruchu ponad rozgrzanym do białości żarem. Na widok tak czytelnych oznak zamorzenia tamten wydobył pękaty bukłak z miecha opartego o kłodę i rzucił mu go na kolana.

— Nie wiem, ile pościłeś, ale na początek radziłbym nie przesadzać. Lepiej się napij.

Zawartość skórzanego naczynia stanowiła okrutnie mocna gorzałka o malinowym posmaku. Za jej przyczyną zaznał zapomnianego już zewu beztroski, obecnego w każdej kropli krwi, w każdym hauście powietrza, w każdym ułamku nieskończoności pomiędzy kolejnymi łapczywymi łykami.

I po co ci to było? Żeby znowu czekać przez tydzień na śmierć?

Wobec nawracającego poczucia rozżalenia zdobycie się na ton charakterystyczny dla kurtuazyjnych spotkań możnych białogłów w jesieni swych gwiazd nie przyszło mu łatwo.

— Racz przyjąć podziękowanie za strawę i napitek. — Pokłonił się nieznacznie. — Racz też wybaczyć mą wcześ­niejszą impertynencję, którą złożyć należy na karb przedłużającej się słabości. A skoro już o niej mowa, chciałbym na nowo poświęcić uwagę medytacjom. Ty oczywiście możesz tu zostać, ile tylko zechcesz.

Z tymi słowy opadł na wygniecioną trawę, pozornie zafrapowany ledwie widocznymi konstelacjami. Morderca zagryzł wargi, pofatygował się ociężałym krokiem po łagiew, odkorkował ją zębami, a następnie chlusnął mu trunkiem prosto w twarz. Na wpół oślepiony zerwał się natychmiast na równe nogi, prychając gdzie popadnie zakrapianą plwociną.

— Ty kundlu! — ryknął. — Zaraz nauczę cię rozumu!

— Czekam.

Po stronie przeciwnika leżała przewaga iście niedźwiedziej postury oraz przeszło stopy wzrostu, stąd w porywie gniewu zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę. Natarł co żywo, z pięścią gotową do ciosu, Thoregar złapał ją jednak w locie, jak zwykło się łapać natrętne muchy, po czym od niechcenia podciął go kopniakiem w łydkę.

— Dooo… — stęknął, nim spektakularnie runął na bok.

— Teraz to ty za dużo gadasz.

Zwalisty kształt cofnął się na odległość zgodną z konwenansem. Prawica zamknięta przez drobinę ziarenka w cęgach stalowego uścisku paliła aż po nadgarstek, porażona bólem noga wzdragała się przed rozprostowaniem.

Jeszcze raz, ale mądrzej.

Zmusiwszy bose stopy do wsparcia pozostałych członków, ustawił je w lekkim rozkroku. Ręce machinalnie uniosły się w niską gardę, w panakrze — zertyjskiej sztuce walki wręcz — rozumianą jako zaproszenie. Zaszedł niespiesznie zatopionego w obojętnej pozie rywala od lewej, zmniejszył dystans i ruszył w przeciwnym kierunku. Raptem zamarkował prawy sierpowy w skroń, by ostatecznie wyprowadzić lewy z dołu na tułów. Tym razem knykcie po prostu odbiły się od twardego jak kirys ciała, nie wywołując na jego posesorze najmniejszego wrażenia. Nieco skonsternowany chciał jeszcze próbować sił w serwowaniu podbródkowych, lecz w tym samym momencie został potraktowany policzkiem tak siarczystym, że dalece wykraczającym poza najgorsze tradycje karania niewiernych małżonek. W jego uszach rozległo się dudnienie miliona dzwonów, szyja wykonała ćwierćobrót, golenie zmiękły na podobieństwo kart pergaminu zalanych inkaustem.

Nie poddam się…

Wtedy też po raz wtóry został obalony na glebę za przyczyną kompromitującego pchnięcia kciukiem w czoło.

— Z jednej strony prawisz o słabościach. — Thoregar oparł mu but na piersi. — Z drugiej rwiesz się do bitki. — Przeciążone żebra dyskretnie zatrzeszczały. — Więc może zechcesz mi wyjaśnić, jak to w końcu z tobą jest? Chcesz żyć czy zdychać w samotności?

— Żyć… — sapnął bez krzty zastanowienia.

— To rozumiem.

Gdy usiłował pozbierać rozchwiane strzępy myśli w jeden spójny przekaz, jego kompan w absolutnym spokoju ducha ograbiał zająca z kolejnej części tuszy. Susz powoli dogasał, noc gęstniała, wiatr nabierał śmiałości w pieszczeniu koron pobliskich drzew, poznanych przezeń aż nadto dobrze w ciągu ostatnich dni.

— Czemu to zrobiłeś? — jęknął, masując rozognione lico.

— Bo Vettiru nakazała pomagać zbłądzonym.

— Nie sądziłem, że jesteś taki pobożny.

Tamten rozsiadł się ponownie na z góry upatrzonym miejscu, wyraźnie z siebie kontent.

— Pozory lubią mylić, poczciwcze.

— Nie jestem żadnym poczciwcem — mruknął dla zasady.

— Skoro nie poczciwcem, to kim?

— Jestem Keveris Sal… — Ledwie zdołał się ugryźć w język.

Mężczyzna zmierzył go podejrzliwym wzrokiem znad kawałka mięsa.

— Keveris i co dalej?

No właśnie. Co dalej? Keveris Salamandra, Keveris Salceson, Keveris…

Aby zyskać na czasie, błahą czynność sadowienia się przy ognisku, po przeciwnej stronie pniaka, wyniósł do rangi prawdziwego rytuału. Litery migotały mu przed oczyma, lecz żaden z zyskanych naprędce porządków nie miał życzenia cechować się bodaj odrobiną sensu.

— Po prostu Keveris.

— Po prostu Keveris — powtórzył w zamyśleniu Thoregar. — Wcale szlachetnie. Ale byłoby szlachetniej, gdyby zestawić to z „Salvedia de Illoi”. Chciałbyś się tak zwać, Keverisie?

Jego grubo ciosane rysy nie zdradzały jakichkolwiek odczuć, nadmiernie zaś pobladłe oblicze wodzonego na pokuszenie przypominało księgę otwartą na najbardziej wstydliwej ze stron.

Wszawica, bystry jest.

— Nie, skądże… — odparł wielce zaprzątnięty uładzaniem fałdów wątpliwej urody szaty.

— Rozsądnie, ale i tak rozważ obranie nowego imienia. Nie chciałbyś przecież, by kojarzono cię z osobą zhańbionego i skazanego na banicję cesarza, prawda? — Zmar­szczył nos w wyrazie ni to politowania, ni wesołości.

Dworuje sobie ze mnie…

— Chyba masz rację — zdołał wystękać.

— Zapytam więc ponownie: jak cię zwą?

— Eeee… Malbo.

— Dobrze. — Wypluł chrząstkę i oczyścił palce o spodnie. — Niech będzie Malbo.

Narodzony spontanicznym zrywem Malbo ocenił stan własnych paznokci, istotnie poczerniałych w wyniku niedawnego pojedynku.

— Thoregarze?

— Mów mi Thore. Będzie prościej.

— Zgoda. Słyszałeś coś o przyczynach moj… banicji cesarza?

— Cóż… — Morderca rozparł się wygodniej pomiędzy kikutami dwóch konarów. — Jedni powiadają, że oddał Goddonę bez walki za garść cezirów, dlatego młodszy brat był zmuszony odsunąć go od władzy. Drudzy twierdzą, że dopuścił się najgorszych bezeceństw z udziałem zwierząt, a cała sprawa przypadkowo wyszła na jaw. Wygnanie miało być…

— Co?! — wykrzyknął pokraśniały z oburzenia.

— Ja tylko powtarzam. — Jego niewinna mina nijak się miała do ironii zawartej w głosie.

Chyba rzeczywiście dobrze nie być Keverisem.

— A są jacyś trzeci?

— Owszem. Według nich cesarz padł ofiarą spisku możnych, magów, kapłanów i Vettiru wie kogo jeszcze. To ci sami, którzy sądzą, że w każdym kocie skrywa się demon zagłady.

— Pojmuję — odburknął.

Chrzęst runa deptanego łapkami niewidzialnych leś­nych stworzeń zaplatał refreny w monotonii zwrotek szelestu listowia, łuna nikłych płomieni w coraz mniejszym stopniu oświetlała dwie siedzące naprzeciw siebie postaci.

Więc tak to wygląda. Upadasz i myślisz, że to już koniec. Nagle ktoś daje ci w twarz, wstajesz, przybierasz imię własnego psa i zaczynasz wszystko od nowa. Gdzie w tym jakikolwiek sens…

— Co teraz zamierzasz? — rzucił Thoregar.

— Nie wiem. Może zjem jeszcze kawałek zająca?

— Skoro musisz… — rzekł, przekazując mu nóż ponad ogniskiem. — Ale pamiętaj, że ostrzegałem.

Z szaraka pozostało niewiele prócz obleczonego ścięgnami szkieletu, stąd musiał się mocno napracować ostrzem, nim udało mu się wykroić względnie zjadliwy kąsek.

— Nie boisz się, że mógłbym cię tym potraktować znienacka? — Pomiędzy jednym a drugim mlaśnięciem zaprezentował otłuszczoną klingę.

Jego rozmówca prychnął przez nos.

— Nie czarujmy się. Jesteś dla mnie równie groźny, co poranna rosa.

— Mógłbyś być odrobinę milszy.

— Gdybym był milszy, nadal udawałbyś śpiącą cesarionkę — odparował i pociągnął słuszny łyk z bukłaka.

Malbo spojrzał nań wymownie.

— Wybacz, ale do antiliona z bajki raczej ci daleko.

— I właśnie dlatego cię nie pocałowałem.

— Wielce łaskawie z twojej strony — wymamlał wraz z ostatnim przełykanym kęsem.

Uchyliwszy wyimaginowanej czapki, Thoregar wyciąg­nął z miecha szaroburą derkę, rozłożył ją na ziemi, a następnie rozlokował na niej ponadprzeciętnie rozwinięte ciało.

— Wyruszamy skoro świt, więc nie gap się za długo w gwiazdy.

— Ciekaw jestem, gdzie niby miałbym się udać z tą ozdobą. — Wskazał na swój niedźwiedzi tatuaż.

Towarzysz nie raczył nawet nań zerknąć spod na wpół przymkniętych powiek.

— Tam, gdzie zwą mnie przywódcą i gdzie żadnemu banicie jeszcze włos nie spadł z głowy. Do mojej osady.

Zmagając się z powiewem niezdrowego uniesienia, Malbo mimowolnie przeczesał pozlepiane kędziory.

— I pewnie jeszcze dziewice pomykają tam boso po łąkach?

— Na ogół po prostu się pasą. — Tamten ziewnął od serca. — Bastion to osada wyklętych.

Wojna stali wielkim była w istocie dobrodziejstwem. Z niej to zrodził się zwyczaj piętnowania występników tatuażami, który miłościwie nam panujący Balotio Setna de Illoi, pierwszy cesarz Dwóch Oceanów, niegdyś Ceendonyi, przeniósł skwapliwie na niwę ojczystej Panazzi, a następnie krzewił władzą namiestniczą wśród ludów zamieszkujących podbijane przez siebie prowincje. Nieład marniał, praworządność rozkwitała, bogowie na nowo jęli się modłom maluczkich przysłuchiwać.

Na zrębach objawienia, Holigi — brat w Umiłowanym, 1154 gwiazda

Obudziło go mało subtelne szturchnięcie w ramię.

— Posil się i doprowadź do ładu. — Usłyszał jeszcze mniej subtelny ton. — Zaraz ruszamy.

Przemarznięty po kolejnej nocy spędzonej pod dachem chmur, przeciągnął się i zmusił źrenice do wyzbycia się błogiej mgły niewiedzy. Poranek ledwie zdążył rozjaśnić fiolet przestworzy pierwszymi bladymi pęknięciami, rosa perliła się na opadłej trawie, a zawilgocony przyodziewek lgnął mu do ciała, co nie pomagało w zapanowaniu nad podzwaniającą szczęką. Tuż obok spoczywał nadmiernie wypieczony kawałek króliczego mięsiwa kształtu przeroś­niętego orzecha ziemnego, na drugim planie Thoregar troczył do pasa kołczan wypełniony strzałami. Po jego lewicy tkwiła pochwa z jednoręcznym mieczem o kolistej głowicy, z ramienia zwieszał się miech, na plecach opierało się łęczysko długiego łuku. Ujmując w palce ofiarowaną mu strawę, Malbo pokręcił w zdumieniu głową.

— Albo coś mi umknęło, albo na podorędziu miałeś wczoraj jedynie nóż? — Wskazał na rękojeść wystającą zza jego biodra.

— Ukryłem broń, żebyś na mój widok nie pobrudził atłasów.

— Jakiś ty troskliwy — mruknął.

— Do usług.

Tamten zerknął przelotnie na jego bose stopy.

— Będzie ci ciężko bez butów.

— Nie zamartwiaj się. Dam sobie radę.

— Skoro tak twierdzisz.

Posiliwszy się w pośpiechu, ruszył w ślad za towarzyszem, który nie sprawiał już wrażenia szczególnie zainteresowanego rozlicznymi walorami polany cesarskiego letargu.

Przynajmniej wiadomo, dlaczego wywieźli mnie akurat tutaj. Tereny pomiędzy Górami Krzyku a Trywestą są w zasadzie niezaludnione. Po cóż wypełniać rozkaz zesłania „na kraj cesarstwa”, skoro skazany może równie dobrze dokonać żywota nieco bliżej stolicy?

Niewidoczna dlań ścieżka wiodła przez stary dębowy las. Gęste korony odgradzały ich od światła niczym kurtyna, ptaki nie siliły się na świergot, powietrze przesycała woń jesiennego usychania. Początkowo odpowiadała mu zaciszna aura, jednak w miarę przesypywania się kolejnych klepsydr brak bodaj lichych sabotów coraz bardziej oddalał go od poczucia zespolenia z otoczeniem. Jego nienawykłe do marszu stopy, zmuszone bez ustanku deptać po opadłych żołędziach, kamieniach oraz zakrzewieniach, pozostawiały po sobie szkarłatne ślady.

Wytrzymałem baty, wytrzymałem niewolę — wytrzymam i to.

Pomny swych porannych deklaracji postanowił cierpieć w milczeniu, zwłaszcza że dodatkowe utyskiwania mogły co najwyżej zwiększyć liczbę serwowanych mu złośliwości, związanych dotychczas wyłącznie z próbami zwolnienia tempa. Dopiero gdy znaleźli się na otwartej przestrzeni, gdzie runo oddawało pole szerokiemu na pięć kroków pasowi litej skały zwieńczonemu pustką, pozwolił sobie zareagować krztynę śmielej.

— Droga się skończyła — orzekł, zaglądając w przepaść.

— Podziwu godna spostrzegawczość — prychnął tamten.

Spękana ściana urwiska nie mogła liczyć mniej niż półtorej milli wysokości. Jej bliska pionowi podstawa niknęła wśród zalesionej, wybrzuszonej łagodnym zboczem połaci, którą przecinała splątana rzeczna nić. Po obu stronach kotliny wyrastały rachityczne pasma postrzępionych skał niknące wśród zieleni na poziomie ćwierci spadu.

— I co teraz?

Zapatrzony w horyzont Thoregar potarł w zamyśleniu brodę. Podmuchy niepowstrzymywanego naturalnymi przeszkodami wiatru targały jego czupryną niczym łanami dojrzałych zbóż.

— Teraz trochę odpoczniemy.

Nareszcie.

Opadł ciężko na porośnięty wyschniętym zielem spłachetek gruntu, co jego poranione stopy skwitowały bolesnym pulsowaniem. Morderca otaksował je z namiastką litości wypisaną w bladoniebieskich oczach.

— Mówiłem, że bez butów nie da rady.

— Ty ciągle coś mówisz — burknął Malbo pochłonięty oględzinami prawej pięty.

Tamten poszperał w miechu i wydobył zeń przypominający motek rzemienny zwój.

— Trzymaj.

— Mam się na tym powiesić? — rzekł, chwytając dar w locie.

— Jeśli taka wola. — Thoregar wzruszył ramionami. — Rozsądniej byłoby jednak użyć rzemienia do obwiązania nóg, gdy już owiniesz je kawałkami tego dobrodziejstwa. — Zaprezentował poskładaną w kostkę derkę.

Ciekawe, ile pcheł się w tym mości… A zresztą, co mi tam.

— Niech będzie.

Wypłowiała materia padła o krok od jego obrzmiałych łydek, by zaraz przyjąć ciężar obnażonego noża. Bez szczególnego entuzjazmu zatopił dłoń w pachnących stęchlizną fałdach.

— Jaki jest w ogóle dalszy plan marszruty? Czekamy, aż wyrosną nam skrzydła, czy po prostu skaczemy? — Dźgnął ostrzem w stronę czeluści.

Pozbywszy się brzemienia łuku, mężczyzna rozsiadł się obok niego wyraźnie zafrapowany pejzażem skąpanej w mdłym świetle dnia odległej drzewiny. Z obecnej perspektywy wielce przypominał olbrzyma z ludowych bajań, który bądź to wyczekiwał nadejścia nieistniejącej oblubienicy, bądź gotował się do stanięcia w szranki z porównywalnie rzeczywistym smokiem.

— Po prostu schodzimy, ale dopiero jutro. Dzisiaj przejdziemy jeszcze tylko kilka milli wzdłuż urwiska i rozbijemy obóz.

— A nie możemy przenocować na dole? Tutaj jakoś niespecjalnie mi się podoba.

Thoregar łypnął nań spod krzaczastej brwi.

— Wierz mi, że na dole podobałoby ci się o wiele mniej.

— Czemu?

— Słyszałeś kiedyś o Ściętym Lesie?

— Nie.

— A o wojnie stali?

Malbo przerwał na moment zmagania z wybitnie niepodatną na prucie tkaniną.

— Nie żartuj. Każdy o niej słyszał.

— Więc wiesz zapewne, jakie było jej rozstrzygnięcie?

— Zapewne wiem. — Wydął wargi. — Władcy Ceendonyi, Lyosenii i Kreumanu podpisali traktat trzech stron. Od niego wszystko się zaczęło. — Wskazał na swój tatuaż. — Może raczysz jednak powiedzieć, do czego właściwie zmierzasz?

Morderca zignorował jego zniecierpliwienie.

— Naturalnie, o ile ty wyjawisz mi przyczynę podpisania traktatu.

Musi go to bawić.

— Odbyły się rokowania…

— Otóż nie. — Pięść uderzyła w otwartą dłoń. — Nie było żadnych rokowań.

— Widzę, że z ciebie dziejopis co się zowie — sarknął Malbo.

— Historia została sfałszowana, żeby prawda o niej nigdy nie ujrzała światła dziennego — odparł niewzruszonym tonem tamten. — Nie dziwi cię zresztą, że akurat wtedy powołano do życia Święte Gremia, które miały ukrócić samowolkę magów? I że w ogniu bitewnym ktoś nagle zadał sobie pytanie: „A czemu by ich tak nie tatuować?”.

— Dziwi niemożebnie. — Potarł w pozorowanym zdumieniu porośniętą rzadką szczeciną szczękę. — Dlatego chętnie posłucham kolejnych rewelacji.

— Zapewniam, że mnie też to bawiło, dopóki nie zawitałem do Ściętego Lasu.

— I cóż takiego tam ujrzałeś?

Nim padła odpowiedź, jego towarzysz namacał mimowolnie rękojeść miecza.

— Przeszło czterystu wojów, którzy zmarli równe dwieście trzydzieści trzy gwiazdy temu, a mimo to wciąż żyli — objaśnił ponurym półszeptem. — Przeklętą rotę.

Malbo nie potrafił dłużej powstrzymywać donośnego śmiechu, którym uświetniał niegdyś co huczniejsze ceremonie pałacowe.

— Wybacz… ale to… już… za dużo… — wystękał pomiędzy kolejnymi chrapliwymi wdechami. — Jak… dla mnie…

Thoregar z rezygnacją odkorkował bukłak i poświęcił mu więcej uwagi, niż nakazywałaby względnie wczesna pora.

— Zobaczymy, czy będziesz się śmiał, jeśli nie uda nam się przekroczyć brodu przed nocą — mruknął.

Skłoniwszy kąciki ust do skierowania się ku typowemu dla nich położeniu, Malbo otarł wierzchem nadgarstka łzy nadmiernej wesołości.

— Skoro Ścięty Las jest taki przerażający, to czemu koniecznie musimy się do niego zapuszczać?

— Bo inaczej nadłożymy ze dwa dni marszu.

— Może byśmy nie nadłożyli, gdybyś był lepszym przewodnikiem — skonkludował, wracając do pracy nad pierwszym z osobliwych butów.

— Co mi zarzucasz? — Spotwarzany zmarszczył czoło.

— To, że pomyliłeś drogę i zamiast doprowadzić nas od razu do miejsca obozowania, każesz mi iść parę kolejnych milli wzdłuż chędożonej przepaści.

— Młodość i jej niezbywalne prawo do głupoty… — Westchnienie zostało poparte kilkukrotnym puknięciem w ciemię. — Nie szliśmy na przełaj, bo musieliśmy ominąć leża taraków.

— Taraków?! — wykrzyknął. — Przecież wybili je co do nogi właśnie po twojej osławionej wojnie stali, bo zostały zrodzone „nieczystymi siłami”!

— Część wybili, część zdołała znaleźć schronienie. Na przykład tutaj jest ich całkiem sporo.

I pomyśleć, że na pierwszy rzut oka wydawał się rozsądny…

Widząc powątpiewanie wypisane na jego twarzy, morderca machnął jedynie ręką.

— Uwierzysz, jak któregoś spotkasz. A teraz dokończ swoje dzieło i ruszamy, bo czeka nas jeszcze polowanie na obiad.

Czterdzieści pięć zduszonych przekleństw później Malbo szczycił się już parą wzmocnionych onuc. Rzemienne supły wpijały mu się boleśnie w ciało, sploty wełny gryzły w skórę, niezagojone strupy swędziały w dwójnasób, lecz męki te były dlań omalże przyjemnością wobec alternatywy nowych otarć czy bąbli. Dzięki zapewnieniu sobie minimalnej dozy wygody podczas marszu mógł się w pełni rozkoszować okolicznym krajobrazem, ze szczególnym uwzględnieniem uroków Ściętego Lasu. Widok ptaków skwapliwie omijających zawieszony ponad nim wycinek nieba nie przydał mu bynajmniej kurażu.

Na Vettiru… Może on mówił prawdę?

— Zostało ci trochę wody? W gardle mi zaschło.

Z drugiej strony to nie musi o niczym świadczyć.

Thoregar przekazał mu w milczeniu kolistą łagiew wykonaną z jasnego drewna.

Pewnie grasuje tam jakiś drapieżnik, który płoszy ptactwo.

— Daleko jeszcze? — spytał przed pociągnięciem trzeciego łyku.

Albo całe stado drapieżników.

— Będzie około półtorej milli.

Dla przykładu kuny potrafią mocno zajść ptakom za skórę.

— Mhm. A jak właściwie zamierzamy się dostać na sam dół?

Trzeba być skończonym durniem, żeby się bać kun.

— Nieopodal miejsca, w którym się zatrzymamy, jest zejście wykute w skale.

Albo przeklętych rot.

— Coś w rodzaju schodów?

— Coś w rodzaju schodów — zawtórowało mu basowe echo.

Gdy znaleźli się u celu wędrówki, którym okazał się kamienny krąg o średnicy dziesięciu kroków, słońce witało już trakt południa. Środek przestrzeni wydzielonej oszlifowanymi przez wiatr i wodę głazami wysokimi na niecałe trzy stopy wyznaczała poczerniała plama stanowiąca pamiątkę wszystkich rozpalanych tam ognisk.

— Co to właściwie jest? — Malbo powiódł wzrokiem wokół.

— Teraz wiatrochron — odparł jego kompan, ciskając miechem przez wyłom w kamiennym szeregu. — Kiedyś pole ofiarne ku czci dawnych bogów. Ale nie to chciałem ci pokazać. — Skinął nań palcem.

Podążył za nim na skraj urwiska, a następnie spojrzał na nieprzyzwoicie płaską ścianę stromizny, gdzie rysowały się asymetryczne, wykute parami żłobienia. Ich głębokość przekraczała jeden palec, co wprawny wspinacz uznałby zapewne za zbytek luksusu, on jednak był równie daleki od zachwytów, jak uczeni bywają dalecy od rzeczywistości.

— Ja mam tędy zejść? — prychnął. — Przecież to samozagłada.

— Myślałem, że nie masz nic przeciwko samozagładom. — Tamten wyszczerzył zęby.

Namaszczonym gestem odgarnął potargane włosy z wykrzywionej złośliwym grymasem twarzy.

— Może raczysz sprawdzić, czy nie ma cię na drugim końcu lasu?

— Tak zamierzam. Ty tu zaczekasz, a ja w tym czasie spróbuję co nieco ustrzelić.

— Postaram się nie przeszkadzać.

Ponad wszelką miarę przekonany, że nie zdoła dotrzeć do Ściętego Lasu inaczej niż poprzez upadek z wysokości kilkudziesięciu, jeśli nie kilkuset kroków, wkuśtykał na powrót w obręb miłego zapomnianym bogom wiatrochronu. Napuchnięte pęcherze na podeszwach wciąż mocno mu doskwierały, stąd obrał legowisko tuż u zaimprowizowanych bram.

Wreszcie trochę spokoju.

Wicher pogwizdywał nań zza pleców skalnych strażników, promienie ogrzewały zmęczone członki, darnina skutecznie odwodziła od sięgania po nadwątlony pled Thoregara. Ów przyjrzał się tymczasem grzbietowi łuku i naciągnął go zamaszystym ruchem.

— Sprawdzasz, czy aby nie zepsuł się po drodze? — wymamrotał Malbo, przymykając powieki.

— Nie. Zastanawiam się, czy nie zrobić nowej cięciwy.

— Z czego?

— Z twoich jelit. — Rzucona półgębkiem deklaracja nie zabrzmiała bynajmniej jak żart.

— Nie krępuj się… — słowa mozolnie wypełzały z jego gardła. — Zawsze miałem wrażenie, że… są odrobinę za… długie.

— Trzeba było tak od razu.

— Taaa…

— Czyżbyś był…

Reszta wypowiedzi utonęła w szumie krwi, formy zaś rozpłynęły się w utykanej oranżem szarości. Trwał w ich monotonnym towarzystwie, dopóki nie ukazał mu się obraz pamiętnych kazamat, na odmianę przeznaczonych na dopełnienie znacznie słuszniejszych racji.

Witaj, Tezerusie. Do twarzy ci w tym przyodziewku.

Pogruchotane ciało drży pod łachmanami.

Czyżby ostatecznie nie udało ci się zostać cesarzem?

Rozbite usta zaciskają się w wąską kreskę.

Poznajesz ten bat?

Przekrwione oczy wpatrują się tępo w ścianę.

Zaraz sobie przypomnisz.

— Uciekaj.

Musisz mówić głośniej, jeśli mam cokolwiek usłyszeć, czcigodny bracie.

— Uciekaj.

Nadal nic nie rozumiem.

— Uciekaj! — Tym razem dźwięk wybuchł w jego uszach z siłą zdolną przerazić umarłego.

Na wpół przytomny zerwał się na równe nogi, by wypatrzyć towarzysza niknącego za kępą ostrokrzewu, o którą miał nieprzyjemność zawadzić w trakcie eskapady do kręgu. Zerknąwszy w stronę lasu, dostrzegł pomiędzy drzewami brunatny, rozpędzony kształt. Wysilenie sklejonych snem oczu utwierdziło go w przekonaniu, że kształt zaczyna rosnąć do rozmiarów uznawanych z reguły za niedorzeczne.

To chyba… niedźwiedź…

Już bez większych zmagań pobudził do działania uśpioną pozostałość po wigorze i czym prędzej opuścił uświęcone schronienie. Biegł niezdarnie, co rusz potykając się o kamienie, chwiejąc na nierównościach, ślizgając na wysepkach pożółkłej trawy. Z tyłu ziemia drżała pod naporem czterech potężnych łap, wściekłe ujadanie charczało taktami mordu. Raptem poczuł, jak jego lewa kostka wykręca się do wewnątrz. Zamłócił ramionami w rozpaczliwej próbie odzyskania równowagi, po czym runął z impetem rozpędzonych osiemdziesięciu kamieni na popielatą opokę. Nim zdołał się otrząsnąć z chwilowej niemocy, tuż za nim rozległ się głuchy warkot. Powoli przewrócił się na plecy, dzięki czemu mógł wreszcie ujrzeć w pełnej krasie ucieleśnienie iluminacji znanych mu z leciwych rękopisów.

Tarak…

Oślinione kły wyrastały z ogromnego wilczego pyska połączonego z włochatym cielskiem, po dwakroć przekraczającym rozmiary typowe dla ursinów, czyli najokazalszych z niedźwiedziowatych. Żółte ślepia wpatrywały się weń uporczywie, pazury orały grunt w zapowiedzi rychłego ataku. Na dźwięk ryku struchlały Malbo odwrócił wzrok.

Przepadłem.

Ciężar stwora pozbawił go tchu. Miast wdawać się w bezcelową walkę o przetrwanie, postanowił skazać się na krótką agonię, lecz każda nowa drobina ziarenka upływała pod znakiem bezruchu. W końcu odważył się zwrócić ku opartemu bokiem na jego piersi kosmatemu łbu — z rozchylonej paszczy sterczało pierzysko strzały.

— Żyjesz? — Na tle poszarzałych obłoków pojawiło się stroskane oblicze Thoregara.

— Chyba — jęknął. — Pomożesz mi?

Towarzysz odłożył łuk, chwycił taraka za fałd skóry na karku i z najwyższym trudem uniósł umięśniony korpus na parę paznokci, co pozwoliło nieprzepadłemu wypełz­nąć na wolną przestrzeń sposobem dżdżownicy.

— Skąd w ogóle się tu wziąłeś? — spytał zbolałym głosem, rozmasowując żebra.

— Przyczaiłem się nieopodal, kiedy się zorientowałem, że bydlę straciło mną zainteresowanie. — Kopnął w kędzierzawy zad. — I całe szczęście, bo inaczej musiałbym zjeść na obiad twoje resztki.

Gdyby spojrzenia miały jakąkolwiek moc sprawczą, Malbo niechybnie dopisałby do listy tworzonej na przekór sumieniu nową ofiarę.

— Jeszcze się dąsasz? — Morderca szturchnął go w ramię. — Mimo że miałeś możliwość przestawać z przedstawicielem wymarłego gatunku?

— Paradna krotochwila — wycedził. — Każdy trefniś by ci pozazdrościł.

— Lepiej idź rozpalić ognisko, trefnisiu, ja tymczasem zajmę się skórowaniem, żeby wieczór nie zastał nas w biedzie i głodzie — zaordynował, dobywszy noża. — Przed szturmem na Ścięty Las wypadałoby się porządnie wyspać.

— O, tak. Już słyszę pierwsze fanfary…

Komu stanie ducha raz

iść pomroką w Ścięty Las

Kto nie weźmie nóg za pas

ni nie cupnie gdzie za głaz

Komu serce zawrze lód

już utracon, próżny trud

Kto żywota zda na cud

ziemi w lot podpasie głód

góralska wyliczanka, autorstwo i gwiazda nieznane

Mimo że słońce stało już w zenicie, Malbo znajdował się dopiero w połowie drogi pomiędzy szczytem urwiska a pożółkłymi koronami. Podmuchy wiatru smagały go na modłę bicza Rastorana, obfity pot rosił ciało, trzewia zaciskały się w splątanym węźle strachu. Ledwie panując nad drżeniem rąk, siłą rzeczy nie był władny okiełznać ustawicznych podszeptów zmarniałych morale.

Nie zdążymy przed zmrokiem. Nie ma szans.

Na czas przeprawy przyszło mu zrezygnować z onuc uznanych za przeszkodę w odnajdywaniu kolejnych punktów oparcia. Afirmacja zwinności odbyła się kosztem jego stóp, które po pokonaniu znikomego odcinka jęły krwawić na nowo, co znów niebezpiecznie ułatwiało unurzanym w świeżej posoce palcom ślizganie się po powierzchni kamiennych karbów. Z początku utrzymywanie tempa narzuconego przez niezmiennie przodującego Thoregara nie nastręczało Malbo szczególnych kłopotów, lecz w miarę przesypywania się kolejnych klepsydr potężna postać niknęła wprost proporcjonalnie do jego wigoru. Czynione przezeń coraz częściej krótkie przystanki przestawały przynosić wytchnienie sfatygowanym mięśniom, ociężałej nadmiarem wrażeń głowie i pozbawionym tchu płucom.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki