Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
PRZESZŁOŚĆ, KTÓRA RZUCA DŁUGIE CIENIE. ZEMSTA, KTÓRA JEST SILNIEJSZA NIŻ CHĘĆ PRZEŻYCIA.
Do profesora psychologii Hansa Rekkego i policjantki Micaeli Vargas zgłasza się mężczyzna – Samuel Lidman. Twierdzi on, że na zdjęciu zrobionym przez znajomego w Wenecji widnieje w tle jego nieżyjąca żona Claire. Oficjalnie kobieta, która przez całe zawodowe życie pertraktowała z biznesowymi gigantami, czternaście lat temu zniknęła bez śladu, by kilka miesięcy później spłonąć w pożarze cysterny w Hiszpanii.
Duet śledczych podejmuje się wyjaśnienia zagadki tym chętniej, że Rekke zauważa na zdjęciu parę znaczących szczegółów. Świadczą one nie tylko o tym, że kobieta żyje, ale jest w ogromnym niebezpieczeństwie. Profesor uświadamia sobie również, że pewne wydarzenia z jego przeszłości mogą mieć coś wspólnego z zaginięciem Claire i wcale nie były dziełem przypadku…
Memoria to druga część trylogii Lagercrantza, autora powieści kryminalnych bijących rekordy popularności na całym świecie. W swoich książkach ukazuje największe bolączki współczesnego świata: gwałtownie postępujące rozwarstwienie społeczne, kiepską edukację, niestabilną sytuację polityczną i wzbierający w ludziach gniew, który domaga się ujścia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
1 czerwca 2004 roku pewien węgierski biznesmen o ponadprzeciętnej umiejętności wyciągania wniosków podniósł słuchawkę telefonu stacjonarnego. Rozmowa miała dotyczyć tak zwanej analizy ekonomicznej i nikt nie spodziewał się omawiania żadnych kluczowych tematów. Ale jako że analityk, który zadzwonił, akurat tego dnia patrzył optymistycznie na wszystko – z wyjątkiem sytuacji w Iraku – to poruszał każdą możliwą kwestię i przypadkiem wspomniał o profesorze Hansie Rekkem.
– Słyszałem, że Rekke interesuje się sprawą śmierci Claire Lidman.
Nie dodał nic więcej, lecz to wystarczyło, by cały świat węgierskiego biznesmena zadrżał w posadach.
Ta historia zaczęła się jednak o wiele wcześniej.
JEDEN
Hans Rekke miał wtedy zaledwie dwanaście lat.
Śnieg padał jak nigdy wcześniej, w wiedeńskiej willi rozległ się dzwonek do drzwi. Przyszedł doktor Brandt, nauczyciel matematyki, ubrany w za dużą futrzaną czapkę, a tuż przy nim stał chłopiec w wieku Rekkego, miał kręcone włosy, ciemne oczy i przenikliwe spojrzenie. Doktor przedstawił go jako Gabora. Hans wyciągnął dłoń.
Dłoń jednak zawisła w powietrzu.
Chłopiec po prostu go minął, lekko i elegancko, jak kot. Miał w sobie coś złowrogiego, Hans nie rozumiał, co się dzieje. Oczy Gabora błyszczały na zielono, a w każdym jego ruchu kryła się czujność, gotowość. Sytuacja zaczęła się wyjaśniać, dopiero gdy posadzono ich przy dużym biurku, obok regału z książkami i popiersiem Beethovena.
Gabor najwyraźniej posiadał jakiś talent, a zamysł był taki, że będą mierzyć się jeden z drugim, porównywać do siebie. Kiedy doktor Brandt rozdał im zadania z teorii nieskończoności Cantora, atmosfera w pokoju natychmiast zgęstniała. Gabor drżał z podniecenia i zaraz zabrał się do pracy. Z kolei Hans zamarł jak sparaliżowany i tylko wpatrywał się w linię jego barków.
– Dlaczego nic nie piszesz? – spytał doktor Brandt.
– Zaraz zacznę – odpowiedział.
Ale zamiast tego utknął w rozmyślaniach, pochłonęła go zagadka ciekawsza od matematyki, i ze zdziwieniem patrzył, jak chłopiec błyskawicznie liczy, niemal z wirtuozerią. „Niech wygra”, pomyślał. „Co mi szkodzi”. Mimo to coś w nim chciało się odegrać, więc powoli zaczął wgryzać się w zadanie. Po wszystkim stwierdził, że poszło mu całkiem nieźle, może nie genialnie, ale całkiem, całkiem. Gdy jednak podniósł wzrok, w oczach Gabora lśnił triumf.
– Chłopcy, jestem pod wrażeniem. Co powiecie na dwadzieścia minut przerwy, żebyście mogli się poznać? – zaproponował z wyraźnym zadowoleniem doktor Brandt, a wtedy Hans i Gabor ubrali się i wyszli do ogrodu, pod ich butami skrzypiał lód.
Z nieba spadały gęste płatki śniegu, był mroźny dzień, a do uszu Hansa dobiegł nagle cichy świst, czterokreślne G, które rozlegało się co trzeci, czwarty wydech. Ten rodzaj słabości kontrastował z temperamentem Gabora.
– Ćwiczysz coś? – spytał Hans.
Chłopak wyglądał, jakby się zastanawiał.
– Samoobronę.
Ta odpowiedź wydała się Hansowi mało precyzyjna.
– To znaczy? – dociekał.
– Pokażę ci.
Gabor napiął mięśnie, cichy świszczący oddech zniżył się o pół tonu, do fis, przez co Hans stracił czujność. W tamtych latach to było jego największe przekleństwo. Gdy zmieniały się wrażenia słuchowe, zaczynał obsesyjnie analizować otaczające go dźwięki. Dlatego nie był przygotowany, kiedy Gabor go złapał.
Miał wrażenie, że jest w pułapce. Kręcił się z gwałtowną siłą, po czym runął na ziemię i przez kilka sekund widział tylko ciemność. Wtedy poczuł na sobie oczy Gabora, syte i zadowolone, jak u drapieżnika, który dostał, czego chciał.
Po chwili chłopak zniknął. Rekke został na śniegu, jego głowa pulsowała z bólu i dopiero po trzeciej czy czwartej próbie udało mu się podnieść i dokuśtykać do domu. Miał lepkie, mokre włosy, długo stał nad wanną na parterze, usiłując zatrzymać krwawienie. Zanim wrócił do biblioteki, minęło piętnaście, dwadzieścia minut.
Doktor Brandt wciąż siedział przy biurku, jego przesadne gesty i głęboko zawiedziony wzrok wyrażały żal z powodu nieobecności Gabora. Dlatego nie zauważył, że Rekke jest blady, a do tego ranny. Matka też nie zwróciła na to uwagi. Cały wieczór szukała kilku sztuk klejnotów, które nagle gdzieś zniknęły.
DWA
Policjantka Micaela Vargas, pochodząca z Husby, przeprowadziła się do profesora Hansa Rekkego na Grevgatan, do zamożnej dzielnicy Sztokholmu, co wzbudziło ekscytację jej otoczenia i sprawiło, że wszyscy zaczęli plotkować. Teraz jednak chciała się stamtąd wynieść.
Rekke był przygnębiony i pogrążony w beznadziei, prawie nie wychodził z sypialni. Gdy tylko Micaela trochę się pozbiera, od razu pojedzie do niego i się spakuje. Najpierw jednak chciała zakończyć sprawę, którą zaczęli. Chodziło o pewną kobietę – oficjalnie nie żyła, ale być może została niedawno uwieczniona na zdjęciu z Wenecji. Micaela tak naprawdę w to nie wierzyła, ale coś ją w tej historii intrygowało.
Dlatego pojechała do komendy przy Bergsgatan, gdzie miała spotkać komisarza Kaja Lindroosa, który zajmował się tą sprawą niemal czternaście lat temu. Facet się spóźniał, ale wcale jej to nie zdziwiło. Przez telefon sprawiał wrażenie zirytowanego i niechętnego. Micaela stanęła przy recepcji na parterze, apatycznie wpatrując się w okno. Właśnie przejechała ciężarówka z wiwatującymi maturzystami. Był piąty czerwca 2004 roku, słoneczny letni dzień, Micaela już miała dać za wygraną, gdy nagle usłyszała za sobą głos:
– To ty węszysz na własną rękę w sprawie Claire?
Odwróciła się i uścisnęła mu dłoń. Był młodszy, niż sobie wyobrażała, pewnie jeszcze przed pięćdziesiątką, miał duże, brązowe oczy i zaczesane do tyłu blond włosy, ale mimo to wyglądał na oblecha. Patrzył na nią, jakby przyszła do niego w samym środku nocy. Micaela zaciągnęła zamek od kurtki.
– Dzięki, że znalazłeś dla mnie chwilę – zaczęła.
– Claire Lidman nie żyje – odezwał się Lindroos.
– Prawdopodobnie tak. Mimo to uważam, że sprawa jest dość ciekawa – stwierdziła, macając się po kieszeni. – Obiecuję, że nie zajmę ci dużo czasu.
Komisarz Lindroos dalej się na nią gapił.
– Możesz siedzieć tu, ile chcesz. Ja i tak w to nie uwierzę.
Micaela żałowała, że nie ma nic, czym mogłaby go uciszyć.
– Może, zanim podejmiesz decyzję, powinieneś najpierw zobaczyć to zdjęcie. – Weszła za nim do windy.
Kaj Lindroos rzecz jasna zamierzał na nie spojrzeć, tylko wściekał się na to, że dziewczyna ma zaledwie dwadzieścia parę lat, a co gorsza, jest imigrantką. Niełatwo mu było przezwyciężyć uprzedzenia, zwłaszcza jeśli chodziło o sprawę Claire Lidman, największą klęskę w jego karierze. Ta historia bez wątpienia miała w sobie coś osobliwego. Piękna, wykształcona kobieta, która pertraktowała z szychami w biznesie, czternaście lat temu zniknęła bez śladu, by kilka miesięcy później spłonąć w pożarze cysterny w Hiszpanii. Oczywiście głowił się nad tym tysiące razy. Choć tak naprawdę... Do diabła, to już przeszłość, a teraz był piątkowy wieczór. Powinien wrócić do domu i się napić, a może też poderwać tę policjantkę. W każdym razie nie zaszkodziło spróbować.
– Czyli zajmujesz się sprawami nieletnich? – spytał.
– Tak, ale w wolnym czasie pracuję też nad innymi rzeczami.
– To chyba dość popularne?
– Nawet bardzo.
– Wyobrażam sobie. Ładna kurtka – stwierdził, choć tak naprawdę miał na myśli jej piersi.
Skanował ją wzrokiem od góry do dołu. Nogi mogłaby mieć dłuższe i nie zaszkodziłoby, gdyby częściej się uśmiechała. Ale nie będzie narzekał.
Gdy weszli do jego gabinetu, pośpiesznie sprzątnął z biurka. Zza otwartego okna dobiegały krzyki maturzystów w ciężarówce. Miał ochotę powiedzieć coś pogardliwego, ale nie chciał wyjść na zgreda.
– Ale impreza – rzucił. – Człowiek prawie ma ochotę do nich dołączyć.
– Prawie – podkreśliła Micaela.
– Też tak krzyczałaś po zakończeniu szkoły?
– Z całych sił.
– To chyba nie było tak dawno, co nie? – spytał i natychmiast tego pożałował.
Znów ta sama irytacja i podświadoma sugestia, że Micaela jest zbyt młoda i niedoświadczona, by snuć zagadkowe teorie o zmartwychwstaniu Claire. Niestety nie mógł już nic z tym zrobić.
– Co masz na myśli?
– Nic – odparł. – Za moich czasów te białe czapki uchodziły za relikt poprzedniej epoki. A teraz nagle wszyscy je noszą.
– Aha – rzuciła obojętnie.
– Najwyraźniej bycie buntownikiem znów jest w modzie.
– Naprawdę?
– Lubisz Ulfa Lundella?
– Kogo?
„Te pieprzone laski z przedmieść nie wiedzą kompletnie nic o Szwecji”, pomyślał.
– A więc co chciałaś mi powiedzieć? Miejmy to już z głowy. – W jego głosie pobrzmiewała irytacja.
Micaela przytaknęła, po czym wyjęła z kieszeni plastikową torebkę ze zdjęciem.
Kaj przez chwilę się bał. Nie rozumiał dlaczego. „Nie, nie”, uspokajał się. „To niemożliwe”. Mieli akt zgonu i próbki DNA, a on na własne oczy widział jej ciało. Claire Lidman nie mogła spacerować teraz po ulicy w eleganckim czerwonym płaszczu.
TRZY
Hans Rekke grał na fortepianie adagio sonaty Patetycznej. Przerwał po zaledwie kilku minutach. Utwór do niego nie przemawiał, ale prawdopodobnie wcale nie z winy Beethovena. Teraz nic już do niego nie przemawiało. Wstał i nie mógł zdecydować, w którą stronę pójść. W lewo czy w prawo?
Jego życie składało się teraz z tego typu decyzji. Powinien się położyć, czy jeszcze chwilę posiedzieć? Za oknem wył alarm samochodowy, a w pokoju tykał zegar, tik-tak, przypominając mu, ile sekund przepadło na bezsensownych zajęciach.
Gdzie się podziewała Micaela? Nie widział jej od tygodnia. Może przeprowadziła się do siebie, ale czy ktoś mógł ją za to winić? W końcu był dla niej marnym towarzystwem. Mimo to jej zniknięcie sprawiało mu ból. Postanowił, że pójdzie do kuchni i napije się wina, było z nim tak źle, że uznał to nawet za przejaw aktywności. Ostatecznie jednak nie dał rady. Skierował się do łazienki i otworzył szafkę z lekami. „Zamknij ją”, pomyślał. „Idź stąd”. Ale jego dłonie żyły własnym życiem i sięgnęły po nowe tabletki od Freddiego, lekarza z piekła rodem.
Lek nazywał się OxyContin, według ulotki prawie nie wywoływał uzależnienia. „Co za kpina”, pomyślał i usiadł na sedesie, a wtedy powróciły do niego wspomnienia, oczywiście nie te przyjemne, tylko znów podszyta lękiem przeszłość, tamte dawne dni w Wiedniu, gdy śnieg nawet na chwilę nie przestawał padać. Czy kiedykolwiek się od nich uwolni? Podniósł się i zaczął nasłuchiwać. Usłyszał coś? Tak. Kroki na schodach, znajome kroki.
Obcasy córki stukały po posadzce, rytmicznie jak zawsze, a może... wsłuchał się uważniej... a może wcale nie. Julia szła wolniej, jakby pozbawiona energii i młodzieńczej butności, co przypomniało mu, że ostatnio wyglądała na przygnębioną. Ale stare wspomnienia zakrywały jego myśli jak welon i nie pamiętał, czy coś mu o tym napomykała.
Uładził włosy i ruszył do drzwi. Nie musiał szukać klucza. Julia sama sobie otworzyła, a on przyglądał się jej nie do końca przytomnie. Była ubrana w dżinsy z dziurami na kolanach, skórzaną kurtkę kupioną w second-handzie i czarne buty na groteskowo wysokich obcasach. Poza tym miała ostry makijaż. Zapięła kurtkę, jakby marzła.
– Dzień dobry, kochanie. A co to, pada śnieg? – spytał, patrząc na jej ramiona, jakby dostrzegł tam kilka płatków.
– Żartujesz sobie?
– Tak – odparł zawstydzony. – Przepraszam.
Wyciągnął ręce, by ją objąć. Ale ona po prostu go minęła.
– Tato, jest środek lata.
– No przecież.
– A może ten śnieg pada ci w głowie? – Trafiła w sedno.
Czas wrócić do teraźniejszości, w końcu przed nim stała jego córka. Przyjrzał się jej trochę dokładniej. Ewidentnie schudła, co zupełnie mu się nie spodobało. To karanie ciała mieli w genach. Jego matka oczywiście widziała w tym cnotę, oznakę klasy i elegancji. Ale on wiedział, że za tą cnotą przeważnie kryje się zgroza, śmiertelne uzależnienie, które w jego odczuciu jako jedyne pomaga osiągnąć stan zapomnienia, niebytu.
– Kochanie – zaczął. – Chodź, zjemy obiad.
– Będziesz gotował? – Jej wąskie ramiona były spięte, a głos nieprzyjazny.
– Oczywiście – odparł, po czym wszedł do kuchni i otworzył lodówkę. – Przecież zawsze bawi cię, jak niezdarnie mieszam w garnkach. W razie czego pani Hansson na pewno coś przygotowała. Co my tu mamy. – Zajrzał do miski na środkowej półce. – Risotto! – Zaciągnął się zapachem. – Na bulionie warzywnym i białym winie, z parmezanem. A tutaj są jeszcze... – Rozpromienił się. – Smażone pieczarki i rukola, to będzie prawdziwa uczta.
– Nie, nie, muszę już iść.
– Przecież dopiero przyszłaś. Podgrzeję coś w mikrofali. Może naleję ci też wina, w końcu niedawno skończyłaś dziewiętnaście lat, prawda? – Uśmiechnął się szeroko, udając bardziej zdezorientowanego niż w rzeczywistości, ale nie otrzymał nic w zamian.
– Przyszłam tu, żeby z tobą porozmawiać – powiedziała, a on zatrzymał się z risottem w dłoni, przeczuwając, że zaraz usłyszy coś niepokojącego.
A może to było tylko natarczywe wspomnienie tamtej zimy, dlatego robił wszystko, co w jego mocy, by sprawić wrażenie spokojnego ojca, na którym można polegać – jakby wcale przed chwilą nie zażył opiatów.