Millennium. Mężczyzna, który gonił swój cień - David Lagercrantz - ebook + audiobook

Millennium. Mężczyzna, który gonił swój cień ebook

David Lagercrantz

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Lisbeth Salander, dziewczyna, która igrała z ogniem, nigdy w pełni nie odkryła, kto stał za koszmarem jej dzieciństwa. Gdy Holger Palmgren opowiada jej o starych dokumentach, Lisbeth czuje, że nareszcie ma szansę poznać całą prawdę o machinie, która zniszczyła jej rodzinę. Jednak im bliżej jest rozwiązania tajemnicy, tym większe grozi jej niebezpieczeństwo. Wraz z Mikaelem Blomkvistem dotrze tam, gdzie szaleństwo naukowca i brutalne nadużycia władzy splotły się w jedno. Nie wszyscy wyjdą z tego cało.

Mężczyzna, który gonił swój cień, piąta książka w serii Millennium, to złożona i wciągająca powieść osnuta wokół kwestii honoru, tajemnic badań genetycznych i zaawansowanych ataków hakerskich – współczesnego sposobu prowadzenia wojny. To także wyjaśnienie zagadki, skąd się wziął i co oznacza słynny tatuaż ze smokiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 457

Oceny
4,3 (2264 oceny)
1157
719
298
72
18
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiafischer

Nie oderwiesz się od lektury

Super się słucha. Polecam.
20
wendycroy

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam zacząć od początku serie millennium. Warto :)
20
Torross

Nie oderwiesz się od lektury

Miałem bezpodstawne opory aby przeczytać kontynuacje Millenium autorstwa DL. Jestem pod wrażeniem - jest to godna i mocna kontynuacja, logicznie uzupełniająca poprzednie historie. Super. Polecam
20
PaulinaJ29

Dobrze spędzony czas

Świetna kontynuacja. Autor podejmuje ciekawy temat i umiejętnie wprowadza go w opowieść o Lisabeth Salander.
10
maxlisa
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka,jedyny minus - autor ewidentnie nie znosi katolików,m.in.wymyślił naciągane uzasadnienie istnienia tatuażu Lisbeth,nijak nie mogę dopatrzeć się w tym wyjaśnienia,które można uznać za w miarę logiczne.
10

Popularność




PROLOG

PROLOG

HOLGER PALMGREN siedział na wózku inwalidzkim w pokoju dla gości.

– Zawsze chciałem zapytać o ten tatuaż ze smokiem – powiedział. – Dlaczego jest dla ciebie taki ważny?

– Chodzi o taką jedną sprawę z mamą.

– Z Agnetą?

– Byłam mała, miałam może sześć lat. Uciekłam z domu.

– Chyba już sobie przypominam. Jakaś kobieta przyszła w odwiedziny, tak? Miała znamię…

– Wyglądało jak wypalone na szyi.

– Jak ślad smoka?

CZĘŚĆ I

CZĘŚĆ I

SMOK

12–20 czerwca

Sten Sture Starszy w 1489 roku kazał stworzyć rzeźbę dla uczczenia zwycięstwa nad królem Danii w bitwie pod Brunkebergiem.

Rzeźba stoi w kościele Świętego Mikołaja w Sztokholmie i przedstawia świętego Jerzego na koniu, z uniesionym mieczem. U jego stóp leży umierający smok. Obok stoi kobieta w burgundzkich szatach.

Postać kobiety ma wyobrażać dziewicę, którą ratuje jeździec. Uważa się, że modelką była najstarsza siostra Stena Sturego – Ingeborg Åkersdotter. Dziewica wygląda na dziwnie obojętną.

Rozdział 1

Rozdział 1

12 czerwca

LISBETH SALANDER wyszła spod prysznica po siłowni. W korytarzu zatrzymał ją szef strażników, Alvar Olsen. Zaczął o czymś ględzić. Był podekscytowany. Dziko gestykulował i wymachiwał jakimiś papierami. Ale Lisbeth nie słyszała ani słowa. Była siódma trzydzieści.

Najgorsza pora we Flodberdze. O tej godzinie z hukiem przejeżdżał pociąg towarowy, ściany się trzęsły, klucze dzwoniły i rozchodził się zapach potu i perfum. Nigdy więzienie nie było tak niebezpieczne jak o siódmej trzydzieści wieczorem. To wtedy, w hałasie i w ogólnym chaosie, który panował tuż przed zamknięciem drzwi cel, dochodziło do najbrutalniejszych ataków. O tej godzinie Lisbeth Salander zawsze wędrowała wzrokiem tam i z powrotem po oddziale. Z pewnością nieprzypadkowo właśnie wtedy zobaczyła Farię Kazi.

Faria Kazi pochodziła z Bangladeszu, była młodą i piękną kobietą. Siedziała w swojej celi, na lewo od nich. Choć Lisbeth ze swojego miejsca widziała tylko jej twarz, nie miała wątpliwości, że ktoś ją policzkuje. Jej głowa odskakiwała raz za razem i mimo że ciosy nie były przesadnie silne, miały w sobie coś rytualnego, wyćwiczonego. Cokolwiek tam się działo, trwało już od dłuższego czasu. Widać to było w samym akcie przemocy, a także w reakcji. Nawet z daleka dało się wyczuć siłę, która dotarła do głębi i złamała wszelką chęć oporu.

Żadne ręce nie próbowały przerwać policzkowania, a w oczach nie było widać zdziwienia, jedynie cichy, stłumiony strach. Faria Kazi była za pan brat z przemocą. Lisbeth to zrozumiała, jak tylko przyjrzała się jej twarzy. Wynik tej obserwacji zgadzał się ze wszystkim, co zauważyła w ciągu tygodni spędzonych w więzieniu.

– Tam – powiedziała i wskazała celę Farii.

Ale kiedy Alvar Olsen się odwrócił, było już po wszystkim. Lisbeth czmychnęła do swojej celi i zamknęła drzwi. Na zewnątrz słychać było głosy, zduszone śmiechy i uparte dudnienie trzęsącego się pociągu towarowego. Przed sobą miała błyszczącą umywalkę, wąskie łóżko, półkę na książki i biurko, a na nim obliczenia kwantowe. Czy miała kontynuować? Nadal próbować znaleźć pętlową grawitację kwantową? Spojrzała na swoją dłoń. Coś w niej trzymała.

Papiery, którymi Alvar wymachiwał przed chwilą. Mimo wszystko była trochę ciekawa. Ale okazało się, że to jakieś bzdury – test na inteligencję z dwiema plamami po kawie na samej górze strony tytułowej. Prychnęła.

Nienawidziła być ważona i mierzona. Wypuściła kartki z ręki, na betonowej podłodze ułożyły się w coś w rodzaju pióropusza. Na krótką chwilę całkowicie zniknęły z jej pamięci. Wtedy znów pomyślała o Farii Kazi. Nie widziała, kto ją bił. A jednak dobrze znała odpowiedź. Nawet jeśli początkowo nie obchodziła jej atmosfera w więzieniu, mimo woli dała się wciągnąć w to życie i krok po kroku rozszyfrowywała widzialne i niewidzialne znaki. Wiedziała, kto rządzi na oddziale.

Oddział był znany jako B albo pawilon bezpieczeństwa. Uważano go za najbezpieczniejsze miejsce w więzieniu. Dla kogoś, kto przychodził w odwiedziny albo robił szybki przegląd, mogła to być prawda. Nigdzie indziej w więzieniu nie było tak wielu strażników, kontroli i programów resocjalizacyjnych. Jeśli jednak ktoś się przyjrzał dokładniej, dostrzegał, że coś tu nie gra. Strażnicy udawali twardych, władczych, a nawet współczujących. Tak naprawdę byli trzęsiportkami, którzy stracili kontrolę nad sytuacją i oddali władzę wrogowi – mafiosie Benito Andersson i jej sługusom.

Benito co prawda za dnia była przyczajona i zachowywała się wzorowo, ale po wczesnej kolacji, kiedy osadzone mogły ćwiczyć albo spotykać się z rodziną, przejmowała to miejsce i o żadnej porze dnia i nocy jej terror nie był tak potężny jak przed zamknięciem drzwi cel. Więźniarki krążyły pomiędzy celami, słychać było szeptane groźby i obietnice. Grupa Benito trzymała się po jednej stronie, a jej ofiary po drugiej.

TO OCZYWIŚCIE BYŁ WIELKI SKANDAL, że Lisbeth Salander się tu znalazła i że w ogóle trafiła do więzienia. Jednak okoliczności jej nie sprzyjały i, szczerze mówiąc, nie walczyła ze szczególnym przekonaniem. Dla niej to wszystko było niczym idiotyczny nawias i przez długi czas uważała, że siedzieć może równie dobrze w pierdlu, jak gdziekolwiek indziej.

Została skazana na dwa miesiące za bezprawne pozbawienie wolności i nieumyślne sprowadzenie niebezpieczeństwa powszechnego. To wszystko było konsekwencją dramatycznej sytuacji po zamordowaniu profesora Fransa Baldera. Działając na własną rękę, ukryła ośmioletniego chłopca z autyzmem i nie chciała współpracować z policją, bo uznała, że w śledztwie jest przeciek. I słusznie. Nikt zresztą nie kwestionował tego, że wykonała kawał dobrej roboty i uratowała dziecku życie. Mimo to prokurator generalny Richard Ekström z wielkim patosem wszczął śledztwo, a sąd w końcu się przychylił do jego stanowiska, choć jeden z ławników był innego zdania, zaś adwokat Lisbeth – Annika Giannini – doskonale się spisała. Ale ponieważ nie otrzymała żadnej pomocy ze strony Lisbeth, była bez szans.

Przez cały proces Lisbeth milczała z kwaśną miną i nie chciała się bronić. Zależało jej tylko na jak najszybszym zakończeniu całego tego spektaklu. Zgodnie z przewidywaniami trafiła do Björngärda Gård – zakładu typu otwartego, w którym miała sporo swobody. Pojawiły się jednak informacje, że istnieje zagrożenie – należało się tego spodziewać, biorąc pod uwagę, z kim zadarła – i dlatego została przeniesiona do pawilonu bezpieczeństwa w więzieniu Flodberga.

Nie było to znów takie dziwne, jak się nad tym dobrze zastanowić. Wprawdzie umieszczono ją w jednym miejscu z najgorszymi przestępczyniami w kraju, ale ona sama nie miała nic przeciwko temu. Przez cały czas otaczali ją strażnicy. I rzeczywiście od wielu lat na oddziale nie zgłaszano żadnych napaści czy aktów przemocy. Personel mógł nawet okazać całkiem imponujące statystyki dotyczące zresocjalizowanych osadzonych, choć pochodziły one z czasów przed przybyciem Benito Andersson.

LISBETH OD POCZĄTKU doświadczała prowokacji, co również nie było szczególnie zaskakujące. Była więźniarką znaną z mediów, plotek i informacji przesyłanych tam i z powrotem kanałami podziemnego światka. Zaledwie kilka dni wcześniej Benito wetknęła jej w rękę karteczkę z napisem „Przyjaciel czy wróg?”. Lisbeth wyrzuciła ją po minucie – i to tylko dlatego, że rozczytanie napisu zajęło jej mniej więcej pięćdziesiąt osiem sekund.

Nie obchodziły jej walki o władzę i zawierane sojusze. Skupiła się na tym, żeby patrzeć i się uczyć, a w ostatnim czasie nauczyła się aż za wiele. Wodziła pustym wzrokiem po półce z tekstami na temat kwantowej teorii pola, które specjalnie zamówiła, jeszcze zanim ją zamknęli. W szafie po lewej leżały dwa komplety więziennych ciuchów ze znaczkiem ZK – zakład karny – na piersi. Do tego kilka kompletów bielizny i dwie pary trampek. Na ścianach nie było nic, nawet jednego zdjęcia czy najmniejszej choćby pamiątki z życia poza murami. Urządzanie wnętrza interesowało ją tu równie mocno co w domu przy Fiskargatan.

W korytarzu rozpoczęło się zamykanie drzwi cel – zwykle było to dla niej wybawienie. Kiedy dźwięki cichły, a na oddziale robiło się spokojnie, Lisbeth pogrążała się w matematyce – próbowała pogodzić mechanikę kwantową i teorię względności – zapominając o całym świecie. Jednak tego wieczoru było inaczej. Czuła zdenerwowanie – nie tylko z powodu ataku na Farię Kazi czy panującego w tym miejscu totalnego zepsucia.

Przyczyną była wizyta, którą sześć dni wcześniej złożył jej Holger Palmgren – jej kurator z czasów, kiedy to zdaniem społeczeństwa prawa sama nie była w stanie się sobą zająć. Wizyta była istnym przedstawieniem. Holger zwykle nie wychodził z domu, był całkowicie zależny od opiekunów i służących, którzy się nim zajmowali w mieszkaniu na Liljeholmen. A jednak nalegał, że chce przyjechać, skorzystał z transportu dla niepełnosprawnych i wjechał na wózku do więzienia, oddychając przez maskę tlenową. Atmosfera była miła. Rozmawiali o starych czasach, Holgerowi zebrało się na sentymenty, był wzruszony. Nie podobało jej się tylko jedno. Holger opowiedział, że odwiedziła go niejaka Maj-Britt Torell, sekretarka z Dziecięcej Kliniki Psychiatrycznej Świętego Stefana, w której Lisbeth przebywała jako dziecko. Torell czytała o niej w gazetach i przekazała mu papiery, które uznała za interesujące. Tymczasem zdaniem Holgera były to odgrzewane kotlety o przywiązywaniu pasami i okropnym traktowaniu w klinice.

– Nie musisz tego oglądać – powiedział.

A jednak dokumenty z pewnością zawierały coś nowego, bo kiedy Holger zapytał o tatuaż smoka, ona zaś opowiedziała o kobiecie z ognistym znamieniem, zapytał:

– Czy ona nie była z Rejestru?

– Co?

– Z Rejestru Badań nad Genetyką i Środowiskiem w Uppsali? Chyba go czytałem.

– To musiało być w tych nowych papierach – odparła.

– Tak myślisz? Może wszystko mi się pomieszało.

Możliwe, że wszystko mu się pomieszało. Holger był już stary. Tyle że ta informacja wciąż chodziła jej po głowie. Nie dawała jej spokoju, kiedy popołudniami uderzała w gruszkę bokserską w sali gimnastycznej i kiedy rankiem pracowała w warsztacie ceramicznym. Nie dawała jej spokoju teraz, kiedy stała w celi i znów patrzyła w podłogę.

Miała wrażenie, że test na inteligencję, który tam leżał, przeobraził się i przestał być jej obojętny, zaczął natomiast przypominać przedłużenie tego, o czym rozmawiała z Holgerem. Przez chwilę nie rozumiała dlaczego. Potem jednak przypomniała sobie, że kobieta ze znamieniem też dawała jej różne testy. Zawsze kończyło się to kłótnią i aferą, a w końcu nocną ucieczką z domu w wieku zaledwie sześciu lat.

Tyle że to nie ucieczka czy testy były najważniejsze w tym wspomnieniu. Najważniejsze było podejrzenie, które już zaczęło w niej kiełkować – że w jej dzieciństwie jest jakiś zasadniczy element, którego nie rozumiała. Doszła do wniosku, że musi się dowiedzieć więcej.

Wprawdzie wkrótce miała wyjść na wolność, gdzie będzie mogła robić, co zechce, ale miała haka na szefa strażników, Alvara Olsena. Nie po raz pierwszy odwracał się plecami, kiedy atakowano więźnia. Oddział, którym kierował, wciąż jeszcze traktowany jako duma więziennictwa, był w stanie moralnego upadku. Lisbeth zaczęła się zastanawiać, czy Alvar Olsen nie pomógłby jej w otrzymaniu tego, czego w tym miejscu nikt nie mógł mieć – połączenia z internetem.

Zaczęła nasłuchiwać. Z korytarza dobiegało mamrotanie – na przemian miłe słowa i przekleństwa. Potem trzasnęły drzwi, zadźwięczały klucze i rozległ się stukot kroków, ale i on po chwili ucichł. Słychać było tylko system wentylacyjny, który szumiał, choć nie działał. Było duszno, nie do wytrzymania. Lisbeth Salander popatrzyła na leżący na podłodze test i zaczęła myśleć o Farii Kazi, Benito, Alvarze Olsenie i o kobiecie z ognistym znamieniem na szyi.

Pochyliła się i pozbierała papiery, usiadła przy biurku i szybko spisała odpowiedzi. Kiedy skończyła, nacisnęła srebrny wewnętrzny alarm przy stalowych drzwiach. Alvar Olsen odebrał nerwowo i z ociąganiem. Powiedziała, że natychmiast musi z nim porozmawiać.

– To ważne – podkreśliła.

Rozdział 2

Rozdział 2

12 czerwca

ALVAR OLSEN chciał wrócić do domu. Chciał już stąd iść. Ale najpierw musiał skończyć służbę i wziąć się do papierkowej roboty, a potem oczywiście zadzwonić do domu i powiedzieć dobranoc swojej dziewięcioletniej córce Vildzie. Dziewczynki jak zwykle pilnowała ciotka Kerstin i jak zwykle kazał jej zamknąć drzwi także na dodatkowy zamek.

Alvar od dwunastu lat pracował jako szef pawilonu bezpieczeństwa w więzieniu Flodberga, przez długi czas był dumny z tej posady i uważał się za właściwego człowieka na tym stanowisku. Jako młody chłopak uratował życie matce alkoholiczce. Sprawił, że przestała pić. Zawsze miał naturę pasjonata i stawał po stronie wykluczonych, nie było więc nic dziwnego w tym, że rozpoczął pracę w służbie więziennej i szybko się dorobił nieposzlakowanej opinii. Dziś jednak niewiele zostało z jego dawnego idealizmu.

Pierwszy cios padł, kiedy żona zostawiła go z córką i przeprowadziła się do Åre ze swoim byłym szefem. Choć ostatecznie to oczywiście Benito odarła go ze złudzeń. Alvar mawiał, że każdy przestępca ma w sobie coś dobrego. Tyle że w Benito nie było nic dobrego, a szukało wielu – jej chłopacy, dziewczyny, adwokaci, terapeuci, psychiatra sądowy, nawet dwóch księży. Benito urodziła się jako Beatrice. Zmieniła imię na cześć jednego włoskiego faszysty… Miała swastykę wytatuowaną na szyi, bardzo krótko ostrzyżone włosy i niezdrowo bladą twarz. A jednak nie odstraszała wyglądem.

Mimo sylwetki bandziora miała w sobie pewną grację, na którą niejeden dawał się złapać. Choć znaczna większość reagowała tylko przerażeniem. Mówiono, że Benito zamordowała troje ludzi swoimi sztyletami, które nazywała Kris czy Keris i o których wspominano tak często, że stały się elementem groźnej i dusznej atmosfery placówki. Raz po raz mówiono, że najgorsze, co może się stać na oddziale, to stwierdzenie Benito, że wymierzyła w kogoś swe sztylety. Oznaczało to bowiem, że ten ktoś w zasadzie już jest martwy albo prawie martwy. Nawet jeśli większość z tego była oczywiście zwykłą gadaniną i obietnicami bez pokrycia – tym bardziej że sztylety znajdowały się w bezpiecznej odległości od więzienia – odciskało to swoje piętno na atmosferze. Mity o sztyletach budziły strach w korytarzach i były splecione z groźnym wyglądem Benito. Alvar uważał to wszystko za hańbę, wielki skandal. Ale się ugiął.

Powinien być na nią odporny. Miał sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Ważył osiemdziesiąt osiem kilogramów, miał twarde i umięśnione ciało i już jako nastolatek tłukł pijaków, którym akurat zachciało się dobierać do jego matki. Miał jednak słaby punkt. Był samotnym ojcem z jednym dzieckiem, a ponad rok wcześniej Benito przyszła do niego do ogrodu i wyszeptała mu do ucha opis drogi. Z mrożącą krew w żyłach dokładnością wymieniła każdy najmniejszy korytarz i schodek, który każdego ranka musiał pokonać, żeby zostawić córkę w klasie 3A na drugim piętrze szkoły Fridhem w Örebro.

– Wymierzyłam sztylet w twoją córkę – powiedziała.

Tyle wystarczyło.

Alvar przestał kontrolować oddział i z wolna cała hierarchia – od góry do dołu – ulegała rozkładowi. Ani przez chwilę nie wątpił, że niektórzy z jego kolegów – jak ten tchórz Fred Strömmer – byli po prostu skorumpowani. Żaden okres nie był gorszy niż obecna pora roku – lato. Więzienie zapełniało się niekompetentnymi i wystraszonymi stażystami, a w ubogim w tlen powietrzu na korytarzach wzrastał tylko poziom agresji i napięcia. Alvar nie potrafił zliczyć, ile razy się budził i przysięgał, że zaprowadzi w tym miejscu porządek. A jednak nie był w stanie nic zrobić, tym bardziej że dyrektor więzienia Rikard Fager był idiotą. Interesowała go tylko fasada, ta zaś w dalszym ciągu lśniła, jakkolwiek zgniłe było wszystko to, co pod nią.

Każdego popołudnia Alvara na nowo paraliżowało spojrzenie Benito, a zgodnie z psychologią nacisku z każdym kolejnym ugięciem karku stawał się słabszy. Tak jakby wysysała z niego krew. Najgorsze zaś było to, że nie udało mu się ułaskawić Farii Kazi.

Faria została skazana za zabicie starszego brata w Sickli na przedmieściach Sztokholmu. Wypchnęła go przez wielką szybę. Jednak w jej charakterze nie było agresji ani brutalności. Najczęściej siedziała w celi i czytała albo płakała, a w pawilonie bezpieczeństwa znalazła się tylko dlatego, że miała skłonności samobójcze i jej życie było zagrożone. Była zdruzgotaną istotą, opuszczoną przez wszystkich, nawet przez społeczeństwo. Na więziennych korytarzach naprawdę nie zgrywała twardzielki, nie posyłała zimnych jak stal spojrzeń, które sygnalizowałyby szacunek, a jedynie emanowała kruchym pięknem, które sprawiało, że dręczycielki i sadystki tłumnie sobie na niej używały. Nienawidził się za to, że nic z tym nie robił.

Jedyną konstruktywną rzeczą, jaką zrobił w ostatnim czasie, było zaangażowanie się w sprawę tej nowej – Lisbeth Salander. To też nie była zabawa. Lisbeth Salander była ostrą suką i mówiło się o niej równie wiele co o Benito. Niektórzy podziwiali Salander, inni uważali, że jest nadętą gówniarą, jeszcze inni czuli, że ich miejsce w hierarchii jest zagrożone. Sama Benito – każdym mięśniem – przygotowywała się do walki o władzę. Alvar nie wątpił ani przez sekundę, że dzięki kontaktom za murami zbierała informacje o Salander, o nim i o wszystkich innych z oddziału.

Mimo to nic się nie działo, nawet kiedy Lisbeth mimo wyższej klasy bezpieczeństwa otrzymała obietnicę, że będzie mogła pracować w ogrodzie i w warsztacie ceramicznym. W wyrabianiu ceramiki była beznadziejna. Robiła najgorsze wazony, jakie kiedykolwiek widział, a poza tym niespecjalnie się integrowała. Prawie nic nie mówiła. Zdawało się, że żyje we własnym świecie. Nie przejmowała się spojrzeniami i ripostami ani nawet poszturchiwaniami i ciosami, które z ukrycia zadawała jej Benito. Po prostu strzepywała to z siebie jak kurz albo ptasie gówno i jedyną osobą, której się przyglądała, była Faria Kazi.

Lisbeth miała ją na oku i prawdopodobnie już zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Mogło dojść do jakiejś formy konfrontacji. Nie wiedział. Ale go to niepokoiło.

Mimo przeciwności Alvar Olsen był dumny z indywidualnych programów, które opracowywał dla każdej z więźniarek. Nikt nie był automatycznie angażowany do pracy. Każda osadzona miała własny grafik – zależny od indywidualnych problemów i potrzeb. Niektóre studiowały w pełnym albo częściowym wymiarze godzin, inne uczestniczyły w programach resocjalizacyjnych, spotykały się z psychologami czy kuratorami, proponowano im doradztwo zawodowe. Lisbeth Salander – gdyby bazował na jej papierach – powinna otrzymać możliwość uzupełnienia wykształcenia albo przynajmniej zasięgnięcia porady w tej kwestii. Nie chodziła do szkoły średniej ani nawet nie skończyła podstawówki i jeśli nie liczyć krótkiej pracy w firmie zajmującej się zabezpieczeniami, najwyraźniej nigdzie nie pracowała. Wciąż miała problemy z prawem, choć dopiero teraz dostała wyrok więzienia. Łatwo byłoby ją skreślić jako darmozjada. A jednak w tym obrazie były pęknięcia. Nie tylko kolorowe gazety opisywały ją jako kogoś w rodzaju bohaterki kina akcji. Cała jej istota wyryła się w jego pamięci, a przede wszystkim jedno wydarzenie.

Było to jedyne pozytywne, zaskakujące zdarzenie na oddziale w ciągu ostatniego roku. Miało miejsce kilka dni wcześniej w stołówce, po wczesnej kolacji o piątej. Na dworze padał deszcz. Więźniarki pozbierały talerze i szklanki, pozmywały i wysprzątały, on zaś został sam na krześle przy zlewozmywaku. W zasadzie nie miał tam nic do roboty. Jadł z personelem w innej części więzienia, a osadzeni sami odpowiadali za stołówkę. Tak zwane samorządne – Josefin i Tine, sojuszniczki Benito – dysponowały budżetem, zamawiały produkty, gotowały posiłki, dbały o czystość i pilnowały, żeby jedzenia wystarczyło dla wszystkich. Funkcja samorządnej była oznaką statusu. W więzieniu jedzenie od zawsze było tożsame z władzą i nie dało się uniknąć tego, że niektórzy, jak Benito, dostawali więcej, inni zaś mniej. Dlatego Alvar często miał kuchnię na oku. Znajdował się tam jedyny nóż na oddziale. Nie był ostry i uwiązano go na stalowej lince. Ale i tak mógł zrobić krzywdę. Tego dnia Alvar zerkał na niego od czasu do czasu, jednocześnie próbując się uczyć.

Chciał odejść z Flodbergi. Dostać lepszą pracę. Ale chłopak taki jak on, który nigdy nie studiował ani nie pracował nigdzie poza więzieniami, nie miał zbyt dużego wyboru. Dlatego podjął korespondencyjny kurs ekonomii przedsiębiorstw. Wokół unosił się zapach placków ziemniaczanych i powideł, a on czytał o tym, w jaki sposób opcje akcyjne są wyceniane na rynku finansowym, choć tak naprawdę niewiele z tego rozumiał i nie potrafił rozwiązać zadań z podręcznika. Wtedy weszła Lisbeth Salander, żeby zgarnąć dla siebie więcej jedzenia.

Patrzyła w podłogę, wydawała się nabzdyczona i zamknięta w sobie. Alvar nie chciał znów się ośmieszyć i podejmować jeszcze jednej nieudanej próby nawiązania kontaktu, kontynuował więc swoje obliczenia. Wymazywał, gryzmolił i z całą pewnością ją denerwował. Podeszła i wbiła w niego wzrok, a wtedy się zawstydził. Często się wstydził, kiedy na niego patrzyła. Już miał wstać i wrócić na oddział, gdy nagle zgarnęła długopis i nabazgrała kilka cyfr w jego książce.

– Model Blacka–Scholesa to przereklamowane gówno, kiedy rynek jest taki niestabilny – powiedziała i poszła, ignorując to, że za nią krzyczał.

Po prostu sobie poszła, jakby nie istniał, on zaś dopiero po czasie zrozumiał, co zaszło. Późnym wieczorem, kiedy usiadł przy komputerze, dotarło do niego, że nie tylko w sekundę odpowiedziała poprawnie na pytania, ale również autorytarnie i pewnie skrytykowała wyróżniony Nagrodą Nobla model wyceny instrumentów pochodnych. Dla niego – człowieka, który na oddziale doświadczał tylko niepowodzeń i poniżenia – było to coś wielkiego. Zaczął marzyć, że to będzie początek ich wzajemnych kontaktów, a może nawet punkt zwrotny w jej życiu, w którym wreszcie zda sobie sprawę z potęgi własnych zdolności.

Długo się zastanawiał, jaki powinien być jego następny krok. Jak mógłby ją bardziej zmotywować? W końcu wpadł na pomysł. Da jej test na inteligencję. W gabinecie miał pełno starych testów i formularzy po wszystkich psychiatrach sądowych, którzy tu pracowali i próbowali oszacować stopień psychopatii, aleksytymii i wszystkiego tego, na co według nich cierpiała Benito.

Sam zrobił kilka takich testów i uznał, że dziewczyna, która bez problemu rozwiązywała zadania matematyczne, powinna sobie z nimi poradzić. Kto wie, może to będzie coś dla niej znaczyło. Dlatego niedawno czekał na nią w korytarzu w chwili, która wydawała mu się odpowiednia. Miał nawet wrażenie, że po raz pierwszy jej twarz jest naga, prawdziwa, i zaczął od komplementu. Wmawiał sobie, że nawiązał kontakt.

Wzięła test. Ale potem coś się wydarzyło. Nadjechał huczący pociąg, Salander napięła mięśnie, a jej oczy nagle spowił mrok. On zaczął się jąkać i pozwolił jej odejść. Potem kazał kolegom przystąpić do zamykania drzwi cel. Sam poszedł do swojego gabinetu mieszczącego się tuż obok korytarza z celami, za masywnymi drzwiami ze szkła, w tak zwanej części administracyjnej. Był jedynym pracownikiem, który miał własny gabinet. Okna wychodziły na spacerniak, stalową siatkę i szary betonowy mur, a samo pomieszczenie nie było wiele większe niż cele ani też od nich weselsze. Jednak w odróżnieniu od cel był tam komputer z dostępem do internetu i kilka monitorów, które wyświetlały obraz z kamer zamontowanych na oddziale. Do tego parę ozdób, które mimo wszystko czyniły wnętrze nieco przytulniejszym.

Była siódma czterdzieści pięć. Drzwi do cel zostały zamknięte. Pociąg ucichł i zniknął w drodze do Sztokholmu, a koledzy siedzieli w pokoju dla personelu i gadali o pierdołach. On sam napisał linijkę lub dwie w pamiętniku, w którym opisywał życie w tym miejscu. Nie poprawiło mu to humoru, bo i nie pisał całej prawdy. Zamiast kontynuować, zaczął patrzeć na tablicę, na której wisiały zdjęcia Vildy i nieżyjącej już od czterech lat matki.

Na zewnątrz mieli ogród, oazę pośród jałowego więziennego krajobrazu. Niebo było bezchmurne. Jeszcze raz spojrzał na zegarek. Czas zadzwonić do domu, życzyć Vildze dobrych snów i zakończyć słowami: „Pa, pa, mój skarbie”. Podniósł słuchawkę, ale nie zdążył zrobić nic więcej. Włączył się wewnętrzny alarm. Alvar spojrzał na wyświetlacz i zobaczył, że wzywa cela numer siedem – Lisbeth Salander. Był jednocześnie zaciekawiony i niespokojny. Wszyscy osadzeni wiedzieli, że nie należy niepokoić personelu bez potrzeby. Lisbeth nigdy wcześniej nie korzystała z alarmu i nie wyglądała na kogoś, kto marudzi z byle powodu. Czyżby coś się stało?

– O co chodzi? – zapytał.

– Chcę, żebyś tu przyszedł. To ważne.

– Co jest ważne?

– Dałeś mi test na inteligencję, prawda?

– Tak. Pomyślałem sobie, że jesteś dziewczyną, która dobrze sobie z nim poradzi.

– Może masz rację. Nie chciałbyś od razu sprawdzić moich odpowiedzi?

Alvar znów spojrzał na zegarek. Ni cholery nie mogła tak szybko rozwiązać testu.

– Lepiej zajmijmy się tym jutro – powiedział. – Będziesz miała czas dokładniej przejrzeć odpowiedzi.

– To by było oszustwo. Miałabym całą noc na zastanowienie.

– Okej, idę.

Nie bardzo rozumiał, dlaczego to powiedział, i od razu zaczął zadawać sobie pytanie, czy trochę się nie pośpieszył. Z drugiej strony na pewno by żałował, gdyby tam nie poszedł. Przecież w głębi duszy miał nadzieję, że test ją zainteresuje i że może to być początek czegoś nowego.

Nachylił się i wziął arkusz z poprawnymi odpowiedziami, który leżał na prawej krawędzi biurka. Doprowadził się do porządku, wyszedł i kartą z czipem i osobistym kodem otworzył śluzę prowadzącą na oddział bezpieczeństwa. Ruszył korytarzem i podniósł wzrok na czarne kamery i żółte lampy na suficie. Jego palce błądziły wokół paska – miał tam OC, czyli gaz pieprzowy, oprócz tego pałkę, pęk kluczy, telefon i szare pudełeczko z przyciskiem alarmowym.

Może i był niepoprawnym idealistą, ale nie naiwniakiem. Nie dało się nim być w zakładzie karnym. Więźniowie mogli sprawiać wrażenie proszących i pokornych, choć tak naprawdę potrafili się wznieść na wyżyny manipulacji. Alvar zawsze miał się na baczności. Im mniej dzieliło go od drzwi celi, tym silniejszy był jego niepokój. Może powinien mieć ze sobą kolegę, tak jak nakazywał regulamin.

Jakkolwiek inteligentna była Lisbeth Salander, nie mogła tak szybko rozwalić całego testu. Musiała mieć jakąś ukrytą sprawę. Był o tym coraz mocniej przekonany. Otworzył wizjer w drzwiach jej celi i podejrzliwie zajrzał do środka. Lisbeth stała spokojnie przy biurku i uśmiechała się do niego, a przynajmniej niewiele jej brakowało do uśmiechu. Znów poczuł przypływ ostrożnego optymizmu.

– Okej, wchodzę. Odsuń się na odpowiednią odległość.

– Jasne.

– Dobrze.

Otworzył kluczem drzwi celi, wciąż gotowy na wszystko, ale nic się nie wydarzyło. Lisbeth nie ruszyła się z miejsca.

– Jak tam? – zapytał.

– Dobrze – odparła. – Interesujący test. Sprawdzisz go sam?

– Mam tu prawidłowe odpowiedzi – oznajmił i pomachał kartką. Nie odpowiedziała, więc dodał: – Ze względu na to, jak szybko go rozwiązałaś, nie powinnaś czuć rozczarowania, jeśli wyniki nie będą zbyt dobre.

Posłał jej wymuszony szeroki uśmiech. Znów wykrzywiła usta. Teraz jednak nie zrobiło mu się tak miło jak przedtem. Czuł się obserwowany i nie podobał mu się mroczny błysk w jej oczach. Czyżby coś szykowała? Nie zdziwiłoby go ani trochę, gdyby za tym ciemnym spojrzeniem rodził się jakiś szatański plan. Z drugiej strony była drobna, chuda. On był większy, uzbrojony i przygotowany do radzenia sobie w krytycznych sytuacjach. Przecież nie mogło mu grozić żadne niebezpieczeństwo.

Wyczekująco wziął do ręki test i posłał jej sztywny uśmiech. Zaczął przeglądać odpowiedzi, cały czas mając ją na oku. Bez wątpienia była spokojna. I tylko patrzyła na niego pytająco, zupełnie jakby chciała zapytać: „Dobrze się spisałam?”.

W każdym razie ładnego charakteru pisma nie miała. Na kartce było pełno plam tuszu i zawijasów, jakby wszystko zostało nagryzmolone w pośpiechu. Powoli, nie tracąc jej z oczu, porównywał odpowiedzi z kluczem. Najpierw stwierdził, że jedynie większość wydaje się poprawna. Po chwili jednak nie posiadał się ze zdumienia. Odpowiedziała poprawnie nawet na najtrudniejsze, końcowe pytania. Nigdy nawet nie słyszał o czymś takim. Wynik był spektakularny. Już miał ją zasypać pochwałami, kiedy poczuł, że nie może oddychać.

Rozdział 3

Rozdział 3

12 czerwca

LISBETH SALANDER uważnie obserwowała Alvara Olsena. Był bez wątpienia czujny, wysoki i wysportowany, miał przy pasku pałkę, gaz pieprzowy i przycisk alarmowy. Z pewnością prędzej umarłby ze wstydu, niż dał się obezwładnić. Wiedziała jednak, że ma też słabości.

Te same co wszyscy mężczyźni, poza tym dźwigał poczucie winy. Był chłopakiem, który się wstydził – to również da się wykorzystać. Uderzy go i przyciśnie. Alvar Olsen dostanie to, na co zasłużył. Uważnie się przyjrzała jego oczom i brzuchowi. Brzuch nie był idealnym miejscem do zadania ciosu. Wyglądał na twardy i umięśniony. Pieprzony kaloryfer. Ale nawet takie brzuchy mają chwile słabości. Poczekała na odpowiedni moment i zostało jej to wynagrodzone. Alvar westchnął, jakby z zaskoczeniem lub ze zdziwieniem.

Na chwilę przestał być czujny i napięty i dokładnie wtedy, podczas wydechu, Lisbeth uderzyła go w splot słoneczny. Dwa razy, mocno i celnie, a potem zrobiła coś jeszcze. Wycelowała w jego bark, dokładnie w punkt, który wskazał jej osobisty trener boksu Obinze. Zadała cios z dziką, brutalną siłą.

Od razu poczuła, że jej się powiodło. Wywichnęła mu bark. Alvar zgiął się wpół. Dyszał i nie mógł nawet krzyknąć, było widać, że ze wszystkich sił próbuje się utrzymać na nogach. Wytrzymał sekundę lub dwie. Potem skapitulował. Stracił równowagę i z głuchym łomotem rąbnął bokiem o betonową podłogę. Lisbeth podeszła na krok. Musiała dopilnować, żeby nie zrobił nic głupiego z rękoma.

– Milcz – powiedziała.

TO BYŁO NIEPOTRZEBNE polecenie. Alvar nie miał szans choćby pisnąć. Czuł się tak, jakby skończyło mu się powietrze. Bark pulsował bólem, a w oczach migotały światełka.

– Jeżeli będziesz miły i grzeczny i nie dotkniesz paska, nie będzie więcej ciosów – powiedziała Salander i wyjęła mu z ręki test na inteligencję.

W tej samej chwili Alvarowi wydało się, że słyszy jakiś dobiegający z oddali dźwięk. Czy był to telewizor w sąsiedniej celi? A może jacyś koledzy weszli na oddział i rozmawiali na korytarzu? Nie potrafił rozstrzygnąć. Był zanadto oszołomiony. Zaczął się zastanawiać, czy mimo wszystko nie powinien wykonać jakiegoś manewru albo po prostu zacząć wołać o pomoc. Nie mógł się skupić, ból zawładnął jego umysłem. Jak przez mgłę widział Salander, był przestraszony i zdezorientowany. Możliwe, że mimo wszystko dotknął alarmu, bardziej odruchowo niż świadomie. Nie zdążył jednak nic zrobić. Poczuł kolejny cios w żołądek, zwinął się do pozycji embrionalnej i dyszał jeszcze mocniej.

– Sam widzisz – odezwała się Salander. – Nie był to dobry pomysł. Ale wiesz co? Naprawdę mi się nie podoba, że muszę ci robić krzywdę. Czy kiedyś nie byłeś małym bohaterem? Wybawcą mamy czy jakoś tak? Coś mi się obiło o uszy. Teraz całe to miejsce trafił szlag, a ostatnio znów zostawiłeś Farię Kazi na pastwę losu. Muszę cię ostrzec: nie podoba mi się to.

Nie umiał na to odpowiedzieć.

– Ta dziewczyna dość już przeszła. To się musi skończyć – ciągnęła.

Alvar skinął głową, choć sam nie wiedział dlaczego.

– Cudownie. Już jesteśmy zgodni – mówiła dalej. – Czytałeś o mnie w gazetach?

Znów skinął głową. Trzymał ręce dobry kawałek od paska.

– W porządku. Wobec tego wiesz, że się nie cofam przed niczym. Ani na milimetr. Ale może ty i ja możemy zawrzeć mały deal.

– Co? – wysyczał.

– Pomogę ci uporządkować to miejsce i dopilnować, żeby Benito i jej gorylice nawet się nie zbliżyły do Farii Kazi, a ty… pożyczysz mi komputer.

– Nigdy! Ty… – próbował zaczerpnąć oddech – …ty mnie pobiłaś. Doigrałaś się.

– Sam sobie nagrabiłeś – odparła. – Ludzie są tu dręczeni i bici, a ty nawet nie kiwniesz palcem. Wyobrażasz sobie, jaki to skandal? Duma więziennictwa znalazła się w rękach małego Mussoliniego!

– Ale… – zaczął.

– Żadnych ale! Pomogę ci to posprzątać. Najpierw jednak zaprowadzisz mnie do komputera z dostępem do sieci.

– Nie ma, kurwa, mowy – odparł, siląc się na twardy ton. – W całym korytarzu są kamery. Masz przesrane.

– No to oboje mamy przesrane. Dla mnie to jak najbardziej okej – oznajmiła, a wtedy Alvar pomyślał o Mikaelu Blomkviście.

W ciągu krótkiego pobytu Salander w zakładzie odwiedził ją dwa albo trzy razy. Alvar nie miał najmniejszej ochoty, żeby Blomkvist rozgrzebywał jego brudy. Co powinien zrobić? Nie mógł myśleć jasno, a tym bardziej uznać za prawdopodobne, że historia o panoszącej się na oddziale Benito mogłaby zostać opublikowana i udokumentowana. Odczuwał zbyt silny ból, żeby się zdobyć na racjonalne rozważania. Dotknął ramienia i brzucha, i choć sam nie do końca wiedział, co ma na myśli, stwierdził:

– Nie mogę niczego zagwarantować.

– Ja też, więc to bez znaczenia. No już, wstawaj!

– W części administracyjnej na pewno spotkamy kogoś z personelu – powiedział.

– W takim razie udawaj, że mamy jakieś zadanie na zajęcia. Ty i ja. W końcu tak pięknie zaczęliśmy od testu na inteligencję.

Wstał i zachwiał się na nogach. Jarzeniówka na suficie zawirowała mu nad głową niczym błędny ognik albo spadająca gwiazda. Zrobiło mu się niedobrze.

– Poczekaj chwilę, muszę… – powiedział.

Salander go wyprostowała i przeczesała mu włosy, jakby chciała go upiększyć. Potem znów go uderzyła. Poczuł śmiertelne przerażenie. Tym razem jednak cios nie był bolesny. Wręcz przeciwnie. Nastawiła mu bark i najgorszy ból minął.

– No to idziemy – zarządziła.

Zaczął się zastanawiać, czy nie zawołać o pomoc i nie nacisnąć przycisku alarmowego. Rozważał, czy nie uderzyć jej pałką i nie psiknąć w oczy gazem pieprzowym. A jednak ruszył przed siebie, tak po prostu. Szedł korytarzem z Lisbeth Salander, jakby nic się nie stało. Otworzył śluzę kartą z czipem, wystukał kod i miał tylko nadzieję, że po drodze nikogo nie spotkają. Tymczasem natknęli się na Harriet, jego chytrą koleżankę, tak śliską, że nawet nie wiedział, za kim jest – za Benito czy za władzami porządkowymi. Czasem myślał, że i za jednym, i za drugim, bo zawsze stawała po tej stronie, która w danej chwili dawała jej lepsze możliwości.

– Cześć – wykrztusił.

Włosy Harriet były związane w koński ogon, a oczy i usta wyglądały surowo. Czasy, kiedy uważał ją za atrakcyjną, wydawały się odległe.

– Dokąd idziecie? – zapytała.

Alvar doszedł do wniosku, że może i on jest szefem, ale kiedy Harriet spojrzy podejrzliwie, nie będzie miał nic na swoją obronę, nic, czym mógłby poskromić ten wzrok.

– Chcieliśmy… Mieliśmy zamiar… – zaczął mamrotać. Nic oprócz wyznaczenia kolejnego zajęcia dla Lisbeth nie przychodziło mu do głowy, lecz był na tyle rozsądny, by wiedzieć, że Harriet tego nie kupi. – …zadzwonić do adwokata Salander – dokończył.

Czuł, że mu nie uwierzyła, tym bardziej że na pewno był blady i miał mgliste spojrzenie. Najchętniej znów upadłby na podłogę i zaczął wzywać pomocy. Zamiast tego z niespodziewaną mocą w głosie dodał:

– Adwokat jutro rano przylatuje do Dżakarty.

Nie miał pojęcia, skąd mu się wzięła Dżakarta. Wiedział tylko, że komunikat jest wystarczająco konkretny i dziwny, żeby uznać go za prawdę.

– Okej, rozumiem – odparła Harriet tonem, który bardziej pasował do jej pozycji, i poszła.

Kiedy byli pewni, że zniknęła z pola widzenia, ruszyli dalej do jego gabinetu.

Gabinet był świętością. Zawsze zamykał drzwi, nikt z osadzonych nie mógł przebywać w środku, a tym bardziej korzystać z telefonu. Ale właśnie tam zmierzali i przy odrobinie szczęścia lub pecha chłopcy z centrali monitoringu zdążyli już zobaczyć, że po zamknięciu drzwi przeszli na stronę personelu. To zaś znaczyło, że w każdej chwili mogą zacząć przychodzić ludzie i pytać, co jest grane. Cokolwiek się stanie, nie będzie dobrze. Musiał coś zrobić. Dotknął paska. A jednak nie włączył alarmu. Za bardzo się wstydził, a może, chcąc nie chcąc, był też zafascynowany. Zaciekawiony. Co też ona wymyśli?

Otworzył drzwi kluczem i wpuścił ją do środka. Nagle dotarło do niego, jak beznadziejne jest to wnętrze. Czy to nie żałosne – zwłaszcza po tym, jak został nazwany synkiem mamusi – że na tablicy powiesił duże zdjęcia mamy, nawet większe od tych przedstawiających Vildę. Już dawno powinien był je zdjąć, posprzątać, złożyć wypowiedzenie i nigdy więcej nie mieć do czynienia z kryminalistami. A tymczasem stał tu. Zamknął drzwi, a Lisbeth Salander posłała mu mroczne, zdeterminowane spojrzenie.

– Mam problem – oznajmiła.

– Jaki?

– Ty nim jesteś.

– W jakim sensie?

– Jeśli cię wypuszczę, uruchomisz alarm. Ale jeśli zostaniesz, zobaczysz, co robię, a to też nie będzie dobre.

– Popełnisz przestępstwo? – zapytał.

– Prawdopodobnie – odparła.

Alvar pomyślał, że albo znowu coś przeskrobała, albo kompletnie jej odbiło.

Po raz trzeci albo czwarty uderzyła go w splot słoneczny. Znowu się skulił, próbował złapać oddech i czekał na kolejne ciosy. Jednak Salander tylko się nachyliła, błyskawicznym ruchem zdjęła mu pasek i położyła go na biurku. Alvar mimo bólu wypiął pierś i spojrzał z nienawiścią.

Wyglądało to tak, jakby mieli się na siebie rzucić i rozpocząć bójkę. Ale ona rozbroiła go po raz kolejny. Zerknęła na tablicę.

– Tam na zdjęciu to twoja matka? – spytała. – Matka, którą uratowałeś?

Nie odpowiedział. Wciąż rozważał, czy się na nią rzucić.

– To twoja mama? – zapytała raz jeszcze, a on pokiwał głową. – Umarła?

– Tak.

– Ale jest ważna?

– Zgadza się.

– No to zrozumiesz. Muszę zdobyć informacje, a ty mi na to pozwolisz.

– Dlaczego miałbym to zrobić?

– Bo już pozwoliłeś na to, żeby wszystko zaszło za daleko. W zamian pomogę ci zniszczyć Benito.

– Ona jest bezwzględna.

– Ja też – odparła.

Może miała rację. Już pozwolił, żeby sprawy zaszły za daleko. Wpuścił ją do gabinetu, kłamał, blefował. Nie miał zbyt wiele do stracenia i kiedy poprosiła go o hasło do komputera, podał je. Patrzył na jej dłonie. Był oczarowany, kiedy tak obserwował, jak błyskawicznie biegają po klawiaturze. Początkowo nie działo się nic szczególnego – po prostu skakała po stronach internetowych różnych obiektów w Uppsali, szpitala akademickiego i uniwersytetu.

Długo, bardzo długo błądziła pozornie bez celu i dopiero kiedy natrafiła na przestarzałą witrynę placówki o nazwie Instytut Genetyki Medycznej, zatrzymała się i wpisała kilka komend. Ekran zgasł. Zrobił się czarny, Salander zaś przez krótką chwilę była kompletnie nieruchoma. Niczym skała. Po chwili ciężko odetchnęła, a jej palce się zawahały, jak u pianistki, która się przygotowuje do zagrania trudnego fragmentu.

Zaczęła z niewiarygodną szybkością stukać w klawisze – na czarnym ekranie pojawiły się rzędy białych cyfr i liter, a potem komputer zaczął pisać sam. Wyrzucał na ekran znaki, niezrozumiałe kody i komendy. Alvar rozumiał tylko pojedyncze angielskie słowa: connecting database, search, query i response, a potem niepokojące bypassing security. Krótką chwilę czekała niecierpliwie i bębniła palcami o blat. Nagle wykrzyknęła: „Kurwa!”. Na ekranie pojawiła się ramka z napisem ACCESS DENIED. Spróbowała jeszcze raz i jeszcze, aż w końcu coś się zadziało – wyglądało jak fala, ruch do wewnątrz. Potem mignęły kolory. Na ekranie zaświecił zielony napis ACCESS GRANTED i zaczęły się dziać rzeczy, o których Alvar nawet nie wiedział, że są możliwe. Wyglądało to tak, jakby została wessana w tunel czasoprzestrzenny i wyszła z niego do cyberświatów z innej epoki, jeszcze na długo przed internetem.

Przeglądała skany starych dokumentów i listy z nazwiskami napisanymi na maszynie albo piórem kulkowym. Poniżej widniały kolumny cyfr i notatki – domyślał się, że to wyniki analiz i testów. Kilkakrotnie dostrzegł na dokumentach stemple oznaczające klauzulę tajności. Wśród nazwisk zobaczył własne, a także liczne orzeczenia. Jakby zamieniła komputer w wężowe stworzenie, poruszające się bezgłośnie przez ukryte archiwa i pozamykane krypty. Trwało to godzinami. Pracowała i pracowała.

Nie potrafił pojąć, co robiła, wiedział jedynie, że nie znalazła tego, czego szukała. Widać to było w jej mowie ciała i w tym, jak mamrotała. Po czterech i pół godziny dała za wygraną, a on westchnął z ulgą. Musiał iść do toalety. A potem jechać do domu, zastąpić ciotkę, zajrzeć do Vildy, zasnąć i zapomnieć o bożym świecie. Tyle że Lisbeth kazała mu siedzieć spokojnie i zamknąć mordę. Miała jeszcze jedną rzecz do zrobienia. Po raz kolejny ekran zgasł, a ona zaczęła wpisywać komendę za komendą. Alvar ku swojemu przerażeniu zdał sobie sprawę, że zamierzała się dostać do więziennego systemu komputerowego.

– Przestań – powiedział.

– Nie lubisz dyrektora więzienia, prawda?

– To nie ma znaczenia.

– Ja też go nie lubię – odparła i zaczęła robić coś, na co nie chciał patrzeć.

Otworzyła maile i dokumenty Rikarda Fagera i zaczęła je czytać. A on jej na to pozwolił. Nie tylko dlatego, że nienawidził szefa i że wszystko i tak już zaszło za daleko. Chodziło też o sposób, w jaki się obchodziła z komputerem. Był jakby przedłużeniem jej ciała. Obsługiwała go z absolutną wirtuozerią, to zaś sprawiało, że jej ufał. Może irracjonalnie. Nie wiedział. Ale pozwalał jej pracować i przeprowadzać kolejne ataki. Ekran znów zrobił się czarny, a potem ponownie wyświetlił komunikat ACCESS GRANTED.

Co, do cholery? – pomyślał nagle Alvar.

Przed sobą na ekranie zobaczył korytarz mieszczącego się tuż obok pawilonu bezpieczeństwa. Był spokojny i ciemny. Lisbeth raz za razem powtarzała tę samą sekwencję, jakby ją wydłużała albo wplatała w nią powtarzający się interwał. Alvar przez długą chwilę siedział z rękoma na kolanach i zamkniętymi oczami, licząc na to, że wszystko szybko się skończy.

Były pięćdziesiąt dwie minuty po pierwszej. Lisbeth Salander wstała i wymamrotała „dzięki”. Nie pytając, co robiła, poprowadził ją przez śluzę do jej celi i życzył dobrej nocy. Potem pojechał do domu, ale w zasadzie nie zasnął. Zdrzemnął się tylko na krótką chwilę nad ranem, a w snach widział Benito i jej sztylety.

Rozdział 4

Rozdział 4

17–18 czerwca

PIĄTKI BYŁY DNIAMI LISBETH.

W piątkowe popołudnie Mikael Blomkvist jechał odwiedzić Lisbeth Salander w więzieniu. Czekał na to, zwłaszcza ostatnio, kiedy w końcu zaakceptował sytuację i przestał się wściekać. To wymagało czasu.

Początkowo był wściekły na oskarżenie i wyrok, awanturował się i miotał w telewizji i w prasie. Kiedy jednak spostrzegł, że sama Lisbeth się tym nie przejmuje, spojrzał na sprawę jej oczami. Dla niej nie było to nic wielkiego. Jeśli tylko mogła się zajmować fizyką kwantową i trenować, mogła siedzieć równie dobrze w więzieniu, jak gdziekolwiek indziej, a może nawet traktowała odsiadkę jak pewnego rodzaju doświadczenie, czas na naukę. Pod tym względem była wyjątkowa. Brała życie takie, jakim jest, akceptowała sytuację i często tylko się uśmiechała, kiedy się o nią martwił, nawet przed przeprowadzką do Flodbergi.

Mikael nie lubił Flodbergi. Nikt jej nie lubił. To był jedyny w kraju zakład karny dla kobiet o klasie bezpieczeństwa 1, a Lisbeth trafiła do niego tylko z powodu dyrektor generalnej szwedzkiej Służby Więziennej, Ingemar Eneroth. Zapewniała, że to dla niej najbezpieczniejsze miejsce, jeśli wziąć pod uwagę groźby pod jej adresem, przechwycone zarówno przez policję bezpieczeństwa, Säpo, jak i przez francuski wywiad, DGSE. Mówiono, że ich źródłem jest siostra Lisbeth, Camilla, i jej przestępcza siatka z Rosji.

To mogła być prawda. Albo kompletne wariactwo. Ponieważ jednak Lisbeth nie miała nic przeciwko przeprowadzce, tak właśnie się stało. Tak czy inaczej, do końca jej kary nie pozostało już dużo czasu. Może mimo wszystko wyszło jej to na dobre. W ubiegły piątek Lisbeth wyglądała wyjątkowo rześko. Więzienne jedzenie z pewnością było czystą kuracją leczniczą w porównaniu ze śmieciowym żarciem, jakim się opychała na co dzień.

Mikael siedział z laptopem w pociągu do Örebro i przeglądał letni numer „Millennium”, który w poniedziałek miał iść do druku. Za oknem lał deszcz. Z prognoz wynikało, że to będzie najgorętsze lato od dawna. Jednak jak dotąd niebo wciąż się otwierało. Dzień po dniu padał deszcz. Mikael tęsknił za domem w Sandhamn i za wypoczynkiem. Miał za sobą ciężki czas w pracy. Po tym, jak odkrył, że siły kierujące amerykańskim wywiadem NSA współpracowały z rosyjskimi organizacjami przestępczymi przy wykradaniu tajemnic firm z całego świata, finanse „Millennium” miały się dobrze. Gazeta odzyskała dawny status gwiazdy. Jednak wraz z dochodami przybyło też zmartwień. Mikael i szefowie redakcji czuli się zmuszeni do dalszego rozwijania cyfrowej wersji gazety, co oczywiście było dobre. Konieczne w nowym klimacie medialnym.

Tyle że kradło mu czas. Aktualizacje w sieci i rozmowy o strategii w mediach społecznościowych nie pozwalały mu się skupić. Wprawdzie zaczął rozpracowywać kilka dobrych tematów, ale żadnego z nich nie zgłębił do końca. Sytuacji nie poprawiało to, że osoba, która sprzedała mu gorący temat o NSA, siedziała w więzieniu. Czuł się winny.

Wyjrzał przez okno z nadzieją, że będzie miał spokój. Oczywiście było to tylko pobożne życzenie. Siedząca obok stara kobieta, która bezustannie przeszkadzała mu pytaniami, chciała wiedzieć, dokąd jedzie. Odpowiedział wymijająco. Jak wielu innych, którzy ostatnio wciąż zawracali mu głowę, miała dobre intencje. Mimo to był zadowolony, kiedy musiał przerwać rozmowę i wysiąść w Örebro. Pobiegł w deszczu do autobusu. Choć zakład karny Flodberga jak na ironię leżał blisko torów kolejowych, w pobliżu nie było żadnej stacji, musiał więc jechać czterdzieści minut starą scanią bez klimatyzacji. Była za dwadzieścia szósta, kiedy kawałek przed sobą zobaczył szary betonowy mur.

Mur miał siedem metrów wysokości, matowy odcień i zakręcał jak gigantyczna betonowa fala, zastygła w trakcie straszliwego ataku na rozciągającą się równinę. Dopiero na samym końcu, niedaleko horyzontu, można było dostrzec las iglasty. W zasięgu wzroku nie znajdował się żaden budynek mieszkalny, a brama więzienia była tak blisko szlabanów kolejowych, że mógł się przed nią zmieścić tylko jeden samochód.

Mikael wysiadł i został przepuszczony przez metalowe bramki. Poszedł do centrali strażników i zamknął telefon i klucze w szarej szafce. Przeszedł przez kontrolę bezpieczeństwa i po raz kolejny miał wrażenie, że strażnicy specjalnie się z nim drażnią. Krótko ostrzyżony, wytatuowany chłopak koło trzydziestki złapał go nawet za krocze. Poza tym pojawił się czarny labrador – fajny, radosny psiak. Mikael oczywiście wiedział, że to pies do wykrywania narkotyków. Czy naprawdę myśleli, że wnosiłby narkotyki do pudła?

Zrobił dobrą minę do złej gry i ruszył długim korytarzem w asyście innego, wyższego i trochę sympatyczniejszego chłopaka. Drzwi śluzy były otwierane automatycznie przez ludzi z obsługi monitoringu, którzy ich obserwowali dzięki kamerom umieszczonym pod sufitem. Trochę potrwało, zanim dotarli na oddział, gdzie odbywały się widzenia. Musiał długo czekać na zewnątrz. Sam nie wiedział, kiedy dokładnie poczuł, że coś jest nie tak.

Pewnie dopiero wtedy, kiedy nadszedł Alvar Olsen – szef strażników.

Miał spocone czoło i wyglądał na zdenerwowanego. Po kilku wymuszonych uprzejmościach wprowadził Mikaela do sali odwiedzin na samym końcu korytarza. Wtedy nie było już żadnych wątpliwości. Coś z całą pewnością się zmieniło.

Lisbeth miała na sobie zniszczone, sprane więzienne ubranie, które zawsze tak śmiesznie na niej wisiało. Zwykle wstawała na jego widok. Tym razem siedziała w napięciu, wyczekująco. Przekrzywiała głowę lekko w lewo, jakby patrzyła na coś za jego plecami. Była dziwnie nieruchoma, odpowiadała monosylabami na jego pytania i unikała kontaktu wzrokowego. W końcu poczuł, że musi zapytać, czy coś się stało.

– Zależy, jak do tego podejść – odparła i posłała mu trochę niepewny uśmiech. Był to przynajmniej jakiś początek.

– Chcesz opowiedzieć więcej?

Nie chciała. „Nie tu i nie teraz”. A więc milczeli. Za zakratowanym oknem widać było deszcz smagający mur i spacerniak. Mikael patrzył pustym wzrokiem na oparty o ścianę zużyty materac.

– Mam się martwić? – zapytał.

– Myślę, że tak – odparła Lisbeth i wyszczerzyła zęby.

Nie był to żart, na jaki liczył. A jednak poczuł się trochę rozluźniony, zareagował lekkim śmiechem i zapytał, czy może w czymś pomóc. Znów umilkła, a potem odpowiedziała: „Może”. Zdziwiło go to. Lisbeth Salander nie miała w zwyczaju prosić o pomoc bez potrzeby.

– Dobrze. Zrobię wszystko. Prawie – odparł.

– Prawie?

Znów wyszczerzyła zęby.

– Wolałbym uniknąć łamania prawa – powiedział. – Byłoby trochę szkoda, gdybyśmy oboje tu wylądowali.

– Ty musiałbyś pewnie się zadowolić więzieniem dla mężczyzn, Mikael.

– Tylko jeśli nie dostanę zezwolenia na Flodbergę w nagrodę za cały mój wdzięk. Czego dotyczy sprawa?

– Mam tu parę starych list z nazwiskami – odparła – i coś mi się nie zgadza. Jest tam na przykład niejaki Leo Mannheimer.

– Leo Mannheimer – powtórzył Mikael.

– Tak. Ma trzydzieści sześć lat. Szybko go znajdziesz w sieci.

– Dobrze, przynajmniej na początek. Czego mam szukać?

Lisbeth popatrzyła po sali widzeń, jakby to, czego Mikael powinien szukać, kryło się właśnie tutaj. Potem znów się odwróciła i spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem.

– Szczerze mówiąc, nie wiem.

– Mam w to uwierzyć?

– Zasadniczo.

– Zasadniczo? – Poczuł ukłucie irytacji. Podjął temat: – Okej, nie wiesz. Ale chcesz, żeby go sprawdzić. Zrobił coś szczególnego czy po prostu jest ogólnie podejrzany?

– Z pewnością znasz firmę brokerską, w której pracuje. Uważam, że małe niezobowiązujące śledztwo nie zaszkodzi.

– Daj spokój – odparł. – Musisz mi dać coś więcej. Co to za listy, o których mówiłaś?

– Listy z nazwiskami.

Zabrzmiało to tak tajemniczo i głupio, że przez chwilę myślał, że tylko się z niego nabija i lada chwila zaczną rozmawiać jak w ubiegły piątek, o wszystkim. Ale Lisbeth wstała, przywołała strażnika i oznajmiła, że natychmiast chce wrócić na swój oddział.

– Chyba żartujesz – powiedział.

– Nie żartuję – odparła, a on poczuł, że ma ochotę kląć, protestować i tłumaczyć, ile godzin zajmuje mu jazda w obie strony i że naprawdę mógłby znaleźć ciekawsze rzecz do roboty w piątkowy wieczór.

Wiedział jednak, że to nic nie da. Dlatego również wstał, objął ją i z nieco ojcowskim autorytetem powiedział, żeby na siebie uważała. Odpowiedziała: „Może czasem”. Miał nadzieję, że to ironia, nawet jeśli już wydawała się nieobecna myślami.

Patrzył, jak szef strażników ją odprowadza. Nie podobała mu się cicha determinacja w jej krokach. Niechętnie dał się odeskortować w drugą stronę, z powrotem do bramek. Otworzył swoją szafkę i wyjął telefon i klucze. Wykosztował się na taksówkę na dworzec główny w Örebro. W pociągu czytał kryminał niejakiego Petera Maya. W ramach swoistego protestu czekał z telefonem do Leo Mannheimera.

ALVAR OLSEN CZUŁ ULGĘ, że wizyta Mikaela Blomkvista była taka krótka. Bał się, że Lisbeth opowie dziennikarzowi o Benito i o pawilonie bezpieczeństwa, ale na szczęście nie zdążyła. Poza tym nie było już zbyt wielu powodów do radości. Ciężko pracował nad tym, żeby przenieść Benito. Nic się jednak nie działo, a na domiar złego koleżanki Benito broniły jej przed kierownictwem zakładu i zapewniały, że żadne kolejne kroki nie są konieczne.

Szaleństwo trwało więc dalej, choć Lisbeth Salander jak dotąd była bierna. Wciąż nie robiła nic poza obserwowaniem. Choć miał wrażenie, że odlicza. Dała mu pięć dni. Pięć dni na to, żeby sam załatwił tę sprawę i ochronił Farię Kazi. Zagroziła, że jeśli to się nie uda, wkroczy osobiście. Pięć dni już prawie minęło, a on nie zdziałał kompletnie nic. Wręcz przeciwnie, atmosfera na oddziale była coraz bardziej napięta i nieprzyjemna. Kroiło się coś paskudnego.

Jakby Benito przygotowywała się do walki. Zawierała nowe alianse i miała więcej odwiedzin niż zwykle. A więcej odwiedzin to więcej zdobytych informacji. Przede wszystkim zaś widocznie wzmogła prześladowania i brutalność wobec Farii Kazi. Lisbeth Salander rzeczywiście nigdy nie była daleko. I dobrze, mogła służyć pomocą. Ale to drażniło Benito. Prześladowała Lisbeth i jej groziła. Pewnego razu Alvar usłyszał, co do niej mówiła w sali gimnastycznej.

– Kazi jest moją dziwką – wysyczała. – Tylko ja, nikt inny, mogę zmuszać tę szmatę do wygięcia się w mostek!

Lisbeth Salander zacisnęła zęby i patrzyła w podłogę. Alvar nie wiedział, czy z powodu czasu, który mu dała, czy może z bezsilności. Skłaniał się ku temu drugiemu. Choć była twardą dziewczyną, nie mogła jej niczym zagrozić. Benito była kompletnie bezwzględna, a jako skazana na dożywocie nie miała nic do stracenia. Poza tym zawsze stały za nią jej gorylice: Tine, Greta i Josefin. Ostatnimi czasy Alvar odczuwał śmiertelny lęk, że zobaczy w jej rękach błysk stali.

Wciąż sprawdzał personel wykrywaczami metalu i raz za razem kazał przeszukiwać jej celę. Jednak nadal się niepokoił, że to nie wystarczy. Cały czas miał wrażenie, że Benito i jej obstawa coś przed nim ukrywają. Mogły to być narkotyki, błyszczące przedmioty albo tylko jego przywidzenia. Chodził jak po rozżarzonych węglach, a to, że Lisbeth już od początku była zagrożona, wcale nie poprawiało sytuacji. Za każdym razem, kiedy rozbrzmiewał alarm albo ktoś się z nim łączył przez radio, czuł strach, że Lisbeth coś się stało. Próbował ją przekonać, by siedziała w izolatce. Odmawiała, a on nie był wystarczająco silny, żeby jej się przeciwstawić. Na nic nie był wystarczająco silny.

Prześladowały go niepokój i poczucie winy, cały czas oglądał się za siebie. Poza tym jak maniak pracował po godzinach, robiąc przykrość Vildze i przerzucając ich relację na ciotkę i sąsiadów. Był przesiąknięty potem. Na oddziale panował nieznośny upał i zaduch. System wentylacyjny był do niczego, a on czuł się psychicznie wykończony, wciąż zerkał na zegarek i czekał, aż zadzwoni dyrektor Rikard Fager i powie, że Benito ma zostać przeniesiona. Ale żadnego telefonu nie było, choć po raz pierwszy przedstawił sytuację bez jakiejkolwiek cenzury. Albo Rikard Fager był większym kretynem, niż mu się wydawało, albo był skorumpowany. Nie sposób było stwierdzić. Telefon wciąż milczał.

Kiedy w piątkowy wieczór drzwi cel się zamknęły, wszedł do swojego gabinetu i próbował zebrać myśli. Jego spokój nie trwał długo. Lisbeth Salander użyła wewnętrznego alarmu i znów chciała skorzystać z jego komputera. Poszedł po nią i po raz kolejny próbował zrozumieć, co kombinuje. Ale nie wydusił z niej zbyt wielu słów. Jej spojrzenie było mroczne. Tej nocy wrócił do domu dopiero późną nocą i mocniej niż kiedykolwiek czuł nadchodzącą katastrofę.

W SOBOTNI WIECZÓR przy Bellmansgatan Mikael jak zwykle czytał „Dagens Nyheter” w wydaniu papierowym, a „New York Timesa”, „Washington Post” i „New Yorkera” na iPadzie. Pił cappuccino i espresso, jadł jogurt z musli i kanapki z serem oraz pasztetem z wątróbek i po prostu zabijał czas, jak zawsze, kiedy on i Erika wysłali korektę „Millennium”.

Dopiero po godzinie czy dwóch usiadł przy komputerze i zaczął szukać Leo Mannheimera. To nazwisko czasami, choć nie za często pojawiało się na stronach biznesowych. Leo był doktorem ekonomii Wyższej Szkoły Handlowej w Sztokholmie, obecnie udziałowcem i szefem zespołu analityków w firmie brokerskiej, którą – zgodnie z przewidywaniami Lisbeth – Mikael znał bardzo dobrze.

To była firma dla zamożnych, nawet jeśli mocny, hałaśliwy styl bycia dyrektora generalnego Ivara Ögrena nie do końca współgrał z ambicjami przedsiębiorstwa, które chciało uchodzić za dyskretne. Z kolei Leo Mannheimer był drobny i szczupły, miał czujne, wielkie niebieskie oczy, kręcone włosy i grube, nieco kobiece wargi. Był oczywiście bogaty, choć nie dało się go uznać za szczególnego krezusa. Zgodnie z najnowszą deklaracją jego majątek wynosił osiemdziesiąt trzy miliony koron – nieźle, ale i tak skromnie w porównaniu z największymi rekinami. Najciekawsze, przynajmniej na pierwszy rzut oka, było to, że w reportażu z „Dagens Nyheter” sprzed czterech lat pisano o jego wysokim ilorazie inteligencji. Jak można było przeczytać, zmierzono go, jeszcze kiedy był małym chłopcem, i uzyskany wynik w swoim czasie wzbudził niemałe poruszenie. Mannheimer w sympatyczny sposób starał się wszystko tonować.

„IQ nic nie znaczy – mówił w wywiadzie. – Göring też miał wysokie. To nie wyklucza, że można być idiotą”. Potem przechodził do kwestii uczuć, empatii i tego wszystkiego, czego test na inteligencję nie zmierzy. Podkreślał, że to niegodne, wręcz niehonorowe opatrywać czyjeś uzdolnienia cyfrą.

Nie wyglądał na drania. Z drugiej strony dranie często są specjalistami w zgrywaniu świętoszków. Mikael nie dał sobie zaimponować nawet tym, że Leo Mannheimer przeznaczał pokaźne sumy na cele dobroczynne i w ogóle robił wrażenie zrównoważonego i skromnego.

Domyślał się, że Lisbeth wspomniała o nim nie po to, żeby zaprezentować wzór do naśladowania. Niczego jednak nie wiedział na pewno. Przy poszukiwaniu bez żadnych wstępnych założeń nie należy się poddawać żadnym stereotypom – czy to z jednej, czy z drugiej strony. Dlaczego Lisbeth była taka beznadziejna? Utkwił wzrok w wodach Riddarfjärden za oknem i pogrążył się w myślach. Wyjątkowo nie padało. Niebo się rozpogodziło, zapowiadał się wspaniały poranek. Mikael rozważał, czy mimo wszystko nie wyjść na cappuccino do Kaffebaru, gdzie mógłby doczytać swój kryminał i dać sobie spokój z Leo Mannheimerem, przynajmniej do końca tygodnia. Soboty po oddaniu gazety były najlepszymi dniami w miesiącu, właściwie jedynymi, kiedy pozwalał sobie na absolutną wolność. Z drugiej strony… obiecał, więc nie mógł ulec lenistwu.

Lisbeth nie tylko dała mu temat dziesięciolecia i sprawiła, że „Millennium” odzyskało dawną pozycję i popularność. Uratowała życie dziecku i odkryła międzynarodową aferę przestępczą. Nic nie można było stwierdzić z większą pewnością niż to, że prokurator generalny Richard Ekström i cały sąd rejonowy to banda kretynów. On zebrał pochwały, a prawdziwa bohaterka siedziała za kratkami. Dlatego szukał dalej informacji na temat Leo Mannheimera, tak jak go prosiła.

Nie było to szczególnie emocjonujące zajęcie, nawet jeśli wkrótce odkrył, że mają ze sobą coś wspólnego. Obaj próbowali ustalić prawdę na temat ataku hakerskiego na Finance Security w Brukseli. W zasadzie połowa szwedzkich dziennikarzy i cały rynek finansowy w taki czy inny sposób się w to zaangażowali, ale mimo wszystko… Może coś w tym było. Kto wie, może Leo Mannheimer miał jakieś informacje albo tajemnice związane z tym skokiem.

Rozmawiał już o tym z Lisbeth. Pojechała wtedy na Gibraltar, żeby się zająć swoimi środkami finansowymi. To był dziewiąty kwietnia tego roku, tuż przed terminem, w którym miała się stawić w więzieniu. Wydawała się dziwnie niezaangażowana, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę tematykę. Miał wrażenie, że po prostu chciała się nacieszyć ostatnimi chwilami na wolności i nie przejmować się wiadomościami, nawet jeśli chodziło o hakerstwo. Mimo to miała powody tym się zainteresować i może – nie mógł tego wykluczyć – coś na ten temat wiedziała. On sam akurat siedział w redakcji przy Götgatan, kiedy zajrzała do niego koleżanka, Sofie Melker, i oznajmiła, że banki mają problemy z witrynami internetowymi. Nie mogłoby go to mniej obejść.

Giełda też najwyraźniej nie reagowała. Po chwili jednak zanotowała spadek zainteresowania krajowymi akcjami. Zaraz potem wszystko zupełnie stanęło, a tysiące ludzi nie widziało swoich środków online. Po prostu nie dało się zobaczyć żadnych pieniędzy ani inwestycji w papiery wartościowe. Wysłano całe mnóstwo komunikatów prasowych w stylu: „To tylko błąd techniczny. Wszystko zostanie naprawione w krótkim czasie. Sytuacja jest pod kontrolą”.

Lecz niepokój narastał. Kurs korony spadał i nagle, niczym tsunami, pojawiła się fala plotek, że szkody są na tyle poważne, iż nie da się w całości odtworzyć portfeli papierów wartościowych. Powtarzano informację o ryzyku, o tym, że znaczne zasoby finansowe przepadły bezpowrotnie, choć najróżniejsze autorytety odrzucały to jako bzdury. Rynki finansowe szalały. Cały handel został wstrzymany, w słuchawkach rozlegały się krzyki, padały serwery poczty elektronicznej. Szwedzkiemu Bankowi Narodowemu grożono zbombardowaniem. Tłuczono szyby. Finansista Carl af Trolle tak gwałtownie kopnął rzeźbę z brązu, że złamał prawą stopę.

Zdarzyło się wiele incydentów, ludzi ogarniało przeczucie czegoś, co mogło się kompletnie wymknąć spod kontroli. Wkrótce jednak wszystko dobiegło końca. Środki na kontach znów się pokazały, a sama szefowa Banku Narodowego, Lena Duncker, twierdziła, że nie było żadnego niebezpieczeństwa. Obiektywnie rzecz ujmując, oczywiście mówiła prawdę. Jednak tym razem to nie obiektywny aspekt – samo bezpieczeństwo IT – był najbardziej interesujący. Najciekawsze były nieporozumienia i panika. Kto doprowadził do ich wybuchu?

Nie ulegało wątpliwości, że instytucja zwana dawniej Centralą Papierów Wartościowych, w której rejestrowano lokaty kapitałów wszystkich obywateli i która zgodnie z aktualnym trendem została sprzedana belgijskiej firmie Finance Security, padła ofiarą ataku przez przeciążenie. Już samo to pokazało, jak wrażliwy jest system finansowy. Ale to nie wszystko.

Były jeszcze plotki, cała karuzela twierdzeń, poleceń i kłamstw, które wypłynęły do mediów społecznościowych i sprawiły, że jeszcze tego samego dnia Mikael wykrzyknął:

– Czy jakiś gnój chce wywołać krach na giełdzie?

Przez następne dni i tygodnie otrzymywał argumenty na poparcie swojej teorii. Jednak jak wszyscy inni nie dotarł do rozwiązania. Nie znaleziono żadnych podejrzanych, a po jakimś czasie odpuścił sobie tę sprawę. Tak samo jak cały kraj. Giełda znów zanotowała wzrost. Koniunktura kwitła. Znowu była hossa, a Mikael znalazł pilniejsze tematy – katastrofę z uchodźcami w Europie, zamachy terrorystyczne, rozwój prawicowego populizmu i faszyzmu w Europie i Stanach Zjednoczonych. Ale teraz…

Wyobraził sobie posępną twarz Lisbeth, zaczął myśleć o jej siostrze Camilli, o pracującym dla niej gangu hakerów i bandytów, o groźbach wobec Lisbeth, o wszystkim tym po kolei. I to właśnie dlatego postanowił kontynuować badania i przeczytał esej napisany przez Leo Mannheimera do czasopisma „Fokus”. Jako dziennikarz nie był pod zbyt wielkim wrażeniem. Mannheimer ewidentnie nie miał żadnych nowych informacji. Tym niemniej niektóre fragmenty artykułu dobrze obrazowały aspekt psychologiczny całego rozwoju wypadków. Mikael trafił na informację, że Mannheimer wygłasza na ten temat serię wykładów pod hasłem „Tajny niepokój rynku”. Już następnego dnia, w niedzielę, miał o tym rozmawiać podczas eventu zorganizowanego w Stadgårdskajen przez Stowarzyszenie Szwedzkich Akcjonariuszy, Aktiespararna.

Przez minutę lub dwie Mikael oglądał zdjęcia Mannheimera w sieci i próbował wyjść poza pierwsze wrażenie. Widział wówczas nie tylko pięknego mężczyznę o czystych rysach. Dostrzegał także nutę melancholii w jego oczach. Nie dało się jej ukryć nawet na stylizowanym zdjęciu na stronie internetowej firmy. Mannheimer nigdy nie mówił niczego z absolutną pewnością. Nie było żadnego „sprzedaj, kup, działaj teraz!”. Zawsze można było uchwycić wątpliwość, pytanie. Pisano, że ma analityczny umysł, jest muzykalny i interesuje się jazzem, zwłaszcza starszym, tak zwanym hot jazzem.

Miał trzydzieści sześć lat i był jedynym dzieckiem zamożnej rodziny z Nockeby, na zachód od Sztokholmu. Kiedy się urodził, jego ojciec Herman miał pięćdziesiąt cztery lata. Był szefem koncernu przemysłowego Rosvik, a w późniejszym okresie członkiem zarządu i właścicielem czterdziestu procent kapitału zakładowego firmy brokerskiej Alfreda Ögrena.

Jego matka Viveka, z domu Hamilton, była gospodynią domową i aktywną działaczką Czerwonego Krzyża. Wydawało się, że w dużej mierze żyła dla syna i dla jego talentu. W nielicznych wywiadach, których udzieliła, dało się wyczuć nutę elitaryzmu. W artykule na temat inteligencji w „Dagens Nyheter” Leo dawał do zrozumienia, że mama pokątnie z nim trenowała.

„Chyba zostałem trochę niesprawiedliwie przygotowany do tych egzaminów” – stwierdził i opowiedział, że w pierwszych klasach szkoły podstawowej sprawiał kłopoty. Według autora artykułu było to typowe dla wybitnie uzdolnionych dzieci, którym brakowało bodźców.

Przez cały czas Leo Mannheimer tonował pochwały i pochlebstwa wypowiadane pod jego adresem i rzeczywiście można było to uznać za kokietowanie, fałszywą skromność. Jednak Mikael raczej odnosił wrażenie, że ciąży na nim jakieś poczucie winy albo cierpienie, jakby uważał, że nie udało mu się sprostać oczekiwaniom z dzieciństwa. A przecież nie miał się czego wstydzić. W 1999 roku obronił rozprawę na temat tak zwanej bańki internetowej i tak samo jak ojciec został udziałowcem firmy Alfreda Ögrena. Z drugiej strony nigdy się nie wyróżniał, ani wielkim, ani wątpliwym czynem – przynajmniej o ile Mikael mógł stwierdzić – a jego talent wydawał się w głównej mierze odziedziczony.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki