Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Męskie Granie – Historia muzycznego fenomenu ostatnich lat
W 2010 roku nikomu nie mieściło się w głowie, że polski artysta może zgromadzić publiczność, która wypełni Stadion Narodowy. Nikt nie spodziewał się, że kultura słuchania muzyki w Polsce przejdzie taką rewolucję! Nikt wcześniej nie zaryzykował też zorganizowania rozbudowanej trasy festiwalowej.
Męskie Granie szybko stało się najważniejszym wydarzeniem lata – jedynym festiwalem, który ma własną Orkiestrę i własny hymn, a jego gwiazdami są wyłącznie polscy artyści.
Piotr Stelmach zabiera nas w podróż przez 15-letnią historię Męskiego Grania. Rozmawia z twórcami i organizatorami imprezy z Grupy Żywiec i agencji Live – wywrotowcami i prekursorami, którzy postawili na jakość, muzyczne eksperymenty, fuzje gatunków i wymianę międzypokoleniową. Artyści – Wojciech Waglewski, Katarzyna Nosowska, Dawid Podsiadło, Brodka, Krzysztof Zalewski, Daria Zawiałow, Igo i wielu innych – zapraszają nas na próby i do studiów nagraniowych, gdzie powstają hymny Męskiego Grania. A sekrety rock’n’rollowej kuchni zdradzają fachowcy od sceny, nagłośnienia czy multimediów. Poznajemy niezwykłe historie artystycznych spotkań i kulisy pracy setek osób, które tworzą tę kultową imprezę.
Bo Męskie Granie to nie tylko muzyka – to niedający się kontrolować żywioł.
Wydawca: Wielka Litera i Kayax
Piotr Stelmach – dziennikarz muzyczny, współzałożyciel i szef muzyczny Radia 357. W latach 1997–2020 związany z Programem Trzecim Polskiego Radia, w którym prowadził m.in. autorskie audycje: „Offensywa”, „Myśliwiecka 3/5/7” oraz „W tonacji Trójki”. Autor książki Lżejszy od fotografii. O Grzegorzu Ciechowskim. Koncerty Męskiego Grania prowadzi od pierwszej edycji trasy w 2010 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 433
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
INTRO
Połowa lipca 2013 roku. Męskie Granie po raz kolejny odbywa się w Krakowie. Tam zresztą zaczyna się ta edycja – czwarta z kolei.
Przygotowuję się do wyjazdu, jak zwykle na ostatnią chwilę. Sprawdzam kilka razy, czy zabrałem wszystkie szamańskie akcesoria: łańcuch, który przypinam do spodni, okulary przeciwsłoneczne, paski, kurtki, dwie marynarki, czapki z daszkiem i oczywiście mikrofon, zwany pieszczotliwie Elvisem – bez niego ani rusz.
Po południu dzwoni Marcin Stolarski z agencji Live, wówczas szef produkcji całej trasy. Pyta, czy już wyjechałem. Odpowiadam, że nie, na co Marcin, lekko podenerwowany, mówi: „To poczekaj, bo koncertu może w ogóle nie będzie”. Okazuje się, że nad Krakowem przeszła potężna nawałnica i zniszczyła ogromną scenę, usytuowaną po raz pierwszy w pobliżu Hotelu Forum. Poprzednie krakowskie edycje odbywały się w ogrodach Muzeum Archeologicznego, w samym centrum miasta. Tym razem organizatorzy postanowili wyjść w teren. Ale żywioł po prostu uniósł całą konstrukcję w powietrze i wywrócił ją do góry nogami. Okolica wyglądała jak po bombardowaniu.
„Piotrek, wszystko jest poniszczone, nagłośnienie, oświetlenie, wszystko... Ściągamy teraz sprzęt od znajomych firm z całej Polski, ale nie wiem, czy damy radę. W zasadzie trzeba stawiać całość od nowa. Dam ci wkrótce znać, czy gramy”. Trzy godziny później odbieram kolejny telefon od Marcina:
„Walczymy. Udźwigniemy to. Przyjeżdżaj”.
W dniu koncertu, czyli w sobotę, wśród bliskich i dalszych znajomych organizatorów nie było osoby, która nie zadawałaby im tego samego pytania: „Jak wyście to zrobili w niecałe 24 godziny?!”. I to pytanie zostanie z nami na kolejną dekadę. Bo rzeczywiście trudno wyobrazić sobie, ile pracy trzeba było włożyć, ile telefonów wykonać, ile trudnych decyzji podjąć w trybie na wczoraj, żeby teren znów nadawał się na przyjęcie publiczności, a ta miała możliwość normalnego uczestnictwa w show. No ale udźwignęli.
Pamiętam z tamtego popołudnia, wieczoru i nocy w Krakowie jeszcze jedno: ciężkie, ołowiane chmury, które niczym zły policjant wisiały nad publicznością. Spadło z nich tylko kilka kropel deszczu. Zanosiło się na powtórkę z poprzedniego dnia, ale tym razem natura okazała się łaskawa.
Ba, był to jedyny w piętnastoletniej historii Męskiego Grania koncert, na którym – wskutek spotkania muzyków dwóch zespołów – powstał... nowy zespół. Więcej, nagrał później pięknie wydaną i bardzo interesującą płytę!
A wszystko dzięki temu, że jednemu z artystów popsuła się gitara basowa i pożyczył ją od kolegi. Z drugiego zespołu. I tak od słowa do słowa... Do tego wątku jeszcze wrócę.
Tymczasem zabieram Państwa w podróż. Niezwykłą, kolorową, głośną. A wydarzenia z Krakowa są dla tej podróży bardzo wyraźnym symbolem.
1. POCZĄTEK PIERWSZY
Gdy teraz, czternaście lat później, zbieram materiały do tej książki, a Dariusz „Filek” Filozof, koordynator produkcji koncertów, sprzedaje mi informację, że organizacja imprezy w jednym mieście to wjazd na zaplecze jakichś pięćdziesięciu tirów ze sprzętem, dwa razy proszę go o powtórzenie tej liczby.
Dla mnie ta przygoda zaczęła się mało efektownie. Ot, zwyczajna informacja zawierająca kilka najbardziej ogólnych danych, ale jeszcze bez detali. Pierwszy kwartał 2010 roku, chyba marzec, budynek radiowej Trójki. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z nazwą Męskie Granie.
Nudziłem się w redakcyjnym pokoju numer 18, aż tu nagle zostałem wezwany na rozmowę do zastępczyni dyrektora Programu III, Anny Krakowskiej. „Stelmi, jest oferta patronatu nad imprezą muzyczną. Przeczytaj to sobie i jutro się spotkamy w większym gronie, żeby ją omówić”. Przekartkowałem prezentację: zdjęcia zespołów, solistów, kadry z szalejącą publicznością. I nazwy dużych polskich miast: Warszawa, Wrocław, Kraków, Poznań, Katowice... A następnego dnia rzeczywiście spotkaliśmy się w większym gronie.
Przedstawiono mi braci Stolarskich: Arka i Marcina. Przyjechał też Wojtek Wysocki, z którym koncertowy – a właściwie dyskotekowy – chrzest przechodziłem rok wcześniej nad polskim morzem. Za chwilę o tych chrzcinach napiszę – kipiały wątpliwej jakości testosteronem i męskością, co się zowie... – na razie zostańmy jednak w trójkowym gabinecie Anny Krakowskiej. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy o planach koncertowych na wakacje i o idei całej imprezy. Od Anki otrzymałem też polecenie służbowe: „Stelmi, ty to radiowo okiełznasz, zabieraj tę swoją energię i w trasę”. I... to właściwie tyle.
Może poza jednym. Gdy teraz, czternaście lat później, zbieram materiały do tej książki, a Dariusz „Filek” Filozof, koordynator produkcji koncertów, sprzedaje mi informację, że organizacja imprezy w jednym mieście to wjazd na zaplecze jakichś pięćdziesięciu tirów ze sprzętem, dwa razy proszę go o powtórzenie tej liczby. Pięćdziesiąt?! Gdyby wtedy ktoś powiedział mi, że to krótkie, niewinne, pełne kurtuazji spotkanie dotyczy przedsięwzięcia, które po dekadzie osiągnie taki rozmach, uznałbym go za kosmitę i mitomana w jednym.
Znana na polskim rynku marka. Znani muzycy. Wakacyjne koncerty w dużych miastach. I radiowa Trójka, która miała być obecna na każdym wydarzeniu: audycje z terenu imprezy, wywiady, autografy, wizyty w zakładach pracy. Wtedy jeszcze nikomu z rodzimych melomanów i niemelomanów nie mieściło się w głowie, że polski artysta może zapełnić stadion rozmiarów narodowych! Nikt nie wyobrażał sobie, że wkrótce kultura słuchania muzyki, a co za tym idzie, rynek koncertowy w Polsce kompletnie się zmienią, a publiczność w kilka minut wykupi bilety na dużą trasę koncertową, nie znając nazwisk artystów, którzy na niej wystąpią. Dodam – z dużym naciskiem – że będą to polscy artyści. Takie rzeczy nigdy wcześniej się nad Wisłą nie działy.
Zalana scena w Krakowie, rok 2013
Oczywiście, rodzime sale koncertowe poznały już znaczenie pojęć „wypchane do ostatniego miejsca” lub „nie ma gdzie szpilki wcisnąć” – wystarczy przypomnieć festiwal w Jarocinie i trasy Obywatela G.C. czy zespołu Hey.
Ale nikt wcześniej nie zaryzykował zorganizowania imprezy, która z czasem zacznie być nazywana terminem rzadko występującym w show-biznesie: trasą festiwa-lową. A co więcej, nie będzie to trasa wzmacniana gwiazdami zagranicznymi. Tylko polscy twórcy.
Ambitni, nietuzinkowi – artystyczne autorytety. Raczej niekomercyjni niż masowi, a jeśli już masowi, to w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wszystko pod gołym niebem, z dużą sceną i potężnym zapleczem produkcyjnym. No, tego tu jeszcze nie grali...
Ale zanim zagrali, był jeszcze prolog: rok 2009. Pamiętam wakacyjne wyjazdy radiowe na imprezy pod hasłem „Przystań Żywiec”. Radiową, kilkuosobową bandą wpadaliśmy do nadmorskich miejscowości, gdzie na plażach ustawione były ogromne namioty. O 14.00 zaczynała się na antenie Trójki dwugodzinna audycja „Przystań Żywiec”. Prowadziłem ją ja, ale był to tylko wstęp do zadań wieczornych, kiedy prowadziłem też... dyskotekę. Kilka godzin grania, na naszych warunkach – bez muzyki, która celuje w najbardziej masowe gusta, ale z taką, która nadaje się do tańca. Co tu dużo gadać, nie wszyscy uczestnicy ten pomysł kupili.
Pierwszym przystankiem był Kołobrzeg. Zestaw muzyczny przygotowany, sprzęt działa wyśmienicie, ale widzę, że z boku namiotu w kierunku podestu łypie grupka miejscowych, no, powiedzmy, bywalców. Jeden podchodzi do mnie i głosem wymagającym natychmiastowego posłuszeństwa rozkazuje: „Dawaj no tu, koleś, króla popu”. Działo się to kilka tygodni po śmierci Michaela Jacksona, kiedy świat po raz kolejny oszalał na punkcie jego piosenek. Nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości, że emisariusz i jego kumple chcą nam po prostu wpieprzyć. Nasz gust muzyczny niespecjalnie pokrywał się z ich wyobrażeniami na temat nadmorskiej imprezy. Cudem udało się rozbroić tykającą bombę, ale oczami wyobraźni widziałem już siebie w kostnicy lub co najmniej na oddziale chirurgii urazowej. Wstęp do Męskiego Grania męski aż strach.
Rok później nie było już dyskotek, a i publiczność nieco lepiej dobrana. Pojechaliśmy w pierwszą prawdziwą trasę tej imprezy.